Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Choroby zakaźne
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
W dziale chorób zakaźnych ubezpieczenia społeczne, a także i medycyna jako taka, bardzo wiele przyniosły pomocy ludności wiejskiej. Prawie o każdej porze roku występowały na wsiach, w których leczyłam, swoiste, powtarzające się choroby. Dyfteryt i szkarlatyna panowały przeważnie w końcu wiosny i latem. W tym okresie też rozpowszechniane byty wszelkiego rodzaju schorzenia przewodu pokarmowego, które stanowiły co najmniej 50 procent wszystkich zachorzeń w lecie.
W zimie i jesienią panowała grypa, angina i zapalenie płuc. Czy jestem w stanie opisać poszczególne, tysiącami wprost powtarzające się wypadki tych chorób? Cały sens mojej praktyki opierał się przede wszystkim na leczeniu tych właśnie schorzeń. W Starołęce ludność była specjalnie podatna na choroby gardła. Być może, że bliskość rzeki przyczyniała się do tego. Ciągle spotykałam się z różnymi formami anginy, wrzodami na tylnej części gardła oraz dyfterytem. Gdy wzywano mnie do dziecka, zawsze starannie sprawdzałam, czy mam przy sobie surowicę przeciwbłoniczą.
Diagnozę dyfterytu na początku choroby jest bardzo ciężko postawić bez badania bakteriologicznego. Trudności komunikacji z Poznaniem były nazbyt wielkie, by wysyłać naloty gardła do badania mikroskopowego, a później czekać na wyniki analiz. Stosowałam więc szeroko zastrzyki surowic i nawet w celach profilaktycznych, bez uprzednich badań mikroskopowych. Raz zdarzył mi się wypadek, który mną wstrząsnął na całe życie. Na początku mojej praktyki leczyłam 4-letniego chłopca. Obejrzałam mu bardzo starannie gardło. Lekkie zaczerwienienie i nic więcej. Następnego dnia, gdy odwiedziłam dziecko, w gardziołku był tylko bardzo słabo widoczny szary nalot, natomiast występowały objawy sinicy i duszności. Nawet duża dawka natychmiast wstrzykniętej surowicy nie zdołała już dziecka uratować. Wtedy ja sama dostałam jakby lekkiego szoku na punkcie choroby gardła.
Przypuszczam, że chyba z tysiąc dzieci wyratowałam od innych ciężkich schorzeń i śmierci, spowodowanej wtargnięciem do ich organizmu bakterii chorób zakaźnych. Mimo to, nie jestem bynajmniej dumna z tego powodu, ani pewna siebie. Ten jeden, jedyny wypadek na początku mojej praktyki tak mnie wstrząsnął do głębi, że nawet liczne podziękowania chorych oraz ich miła pamięć o mnie nie dają mi właściwego zadowolenia. Zawsze myślę sobie: moje chęci są najlepsze, wiedzę starałam się, jak mogłam, kompletować, a jednak wynik tego wszystkiego — rezultat wyleczenia — trzyma w swoim ręku natura, los, no i — jakże często — sam chory.