Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Wesołe miasteczko
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik |
Pochodzenie | Pamiętniki lekarzy |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały pamiętnik Cały zbiór |
Indeks stron |
Dnia 19 grudnia 1934 r. na zebraniu Rady Miejskiej wniosłam następującą interpelację:
„Po zakończeniu Powszechnej Wystawy Krajowej w Poznaniu 1929 r. sprowadziło się na tereny powystawowe około 30 rodzin i zajęło pawilony w ciągu dwu dni w sposób niedostrzeżony przez Zarząd Miejski. Urządzono prowizoryczne przepierzenia i zapoczątkowano w ten sposób tworzenie się tzw. „Wesołego Miasteczka“. Zapoczątkowały tę akcję rodziny wyeksmitowane z domów prywatnych, a ich śladem poszła najprzeróżniejsza nędza z całego miasta. Wprowadzali się bezrobotni z licznymi rodzinami, nieślubne matki ze swymi dziećmi, samotne kobiety i mężczyźni niezbyt wyraźną drogą zdobywający środki utrzymania. Wprowadzali się wreszcie ci, którzy w uczciwy sposób pracują na życie, lecz głód mieszkaniowy zmusza ich do szukania dachu nad głową na „Wesołym Miasteczku“.
Ci co znaleźli pomieszczenie przy oknach pawilonów wystawowych, chociaż cierpią niesłychanie z powodu mrozów w swoich izdebkach, których ścianki są aż nadto przewiewne, ci jeszcze znajdują się w szczęśliwym położeniu, gdyż mają trochę światła i powietrza. Najgorsze są nory bez okien na zewnątrz, wybudowane wewnątrz dużych hal powystawowych. Wentylacja odbywa się przez długi cuchnący korytarz lub okno umieszczone w suficie izdebki, a wychodzące na halę.
W norze takiej, posiadającej powierzchnię 3×4 metry, widziałam rodzinę składającą się z chronicznie chorego dziadka, babki, rodziców i 5 drobnych dzieci. Zaduch w takim pomieszczeniu panuje tak wielki, że człowiek wchodzący tam ze świeżego powietrza dostaje zawrotu głowy i mdłości. Z kanalizacją, wyrzucaniem śmieci też różnie bywa.
Na terenach „Wesołego Miasteczka“ mieszka obecnie 2.200 osób, dzieci i dorosłych, razem około 750 rodzin. Warunki mieszkaniowe, w jakich wzrasta to nowe pokolenie „Wesołego Miasteczka“, są więcej niż opłakane. Jakich obywateli dostarczy miastu za 10 lat te 750 rodzin wychowujących swoje dzieci wśród takich warunków?“
Przepisuję z prasy część owej interpelacji, która w końcu 1934 roku wywołała w Poznaniu zrozumiały oddźwięk.
Na posiedzeniu klubu radzieckiego, do którego należałam, zgłosiłam się na ochotnika w celu wniesienia jej na plenum. Zbyt wiele nędzy leczyłam na „Wesołym Miasteczku“, aby to się nie skomulowało we mnie w jakiś widomy znak protestu. Bo — proszę zważyć:
Wzywa mnie do siebie kobieta. Roznosicielka gazet. Adres: Chocirzewskiego 88, pawilon 291
Mam odwiedzić chorych we wsi Marcelin, więc też po drodze zajeżdżam do chorej. Dzielnica Poznania, którą cała Polska wspomina z 1929 roku, jako miejsce wspaniałych pawilonów wystawowych i miłych rozrywek, przedstawia obecnie obraz nędzy i rozpaczy. Jest zima 1934 roku. Z pięknych niegdyś pawilonów wystają rury piecyków, które odpowiednio zdążyły już zakopcić ściany na zewnątrz. Co chwila napataczam się na jakieś rumowiska i gruzy. Śniegu nie ma, gdyż zimy w Poznaniu na ogół nie bywały zbyt surowe, ale za to powietrze posiadało dostateczną ilość wilgoci, aby powodować uczucie przejmującego zimna. Mijam jeszcze jakieś stare skorupy, a już mnie wszędobylskie, wścibskie młode pokolenie „Wesołego Miasteczka“ otacza, pytając:
— Do kogo pani? — Ja zaprowadzę, ja zaprowadzę!
A może które pojedzie ze mną pół kilometra samochodem przy szoferze. Są takie, co autem jeszcze nie jechały! A może ja mam akurat cukierki? A może dam 20 groszy? Różnie bywa na tym Bożym świecie. Wreszcie dwóch malców prowadzi mnie triumfalnie, jak bym była ich wynalazkiem, do chorej kobiety.
Do jednej ściany olbrzymiej hali powystawowej przylepione jest z desek chyba z 30 ludzkich pomieszczeń. Wchodzę do jednego z nich.
Chwytają mnie mdłości, zawrót głowy. To cuchną tak przejmująco jakieś stare buty, stare gałgany. Okno wychodzi na korytarz, czyli okna, jako wentylatora i dostawcy światła — brak. Kobieta leży w stanie prawie beznadziejnym. Zwyrodnienie mięśnia sercowego, obrzęki ogromne. Jeszcze tydzień temu zgłaszała się po odbiór gazet do redakcji.
— Ja panią przekażę do szpitala. Pani nie może tu leżeć — mówię.
Chora się nie zgadza. Mogą ją zwolnić z pracy.
— Przecież pani i tak nie pracuje — odpowiadam.
— Tak, ale oni o tym nie wiedzą. Dzieci roznoszą za mnie gazety.
— No to niech dalej roznoszą, a pani niech się idzie leczyć.
— Kiedy dzieci nie mają prawa roznoszenia gazet. Redakcja daje tylko starszym.
Co było robić. Do szpitala nie poszła. Po ośmiu dniach zmarła. Dzieci miała troje. Trzech synów. Wszyscy nieślubni. I zupełnie niepodobni jeden do drugiego. Najstarszy miał 15 lat, najmłodszy 8. Rodziny żadnej dzieci nie znały. Miasto się nimi zaopiekuje. Na razie najstarszemu z nich ja dałam co mogłam na pogrzeb matki.