Pamiętnik dr S. Skopińskiej/Wolny wybór lekarza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Sabina Skopińska
Tytuł Pamiętnik
Pochodzenie Pamiętniki lekarzy
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Ubezpieczeń Społecznych
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Gospodarcza Władysław Nowakowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały pamiętnik
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wolny wybór lekarza.

Do roku 1934 obowiązywał w Poznańskiem wolny wybór lekarza. Nie pobierałam więc stałego wynagrodzenia za leczenie ubezpieczonych i ich rodzin. Wysokość mojego zarobku była zależna od ilości chorych, którzy się do mnie zgłaszali. Za poradę w domu lekarza płaciła Kasa Chorych za pośrednictwem Związku Lekarzy przeciętnie 50 do 110 groszy. Jeżeli lekarz odwiedzał chorego w dzień liczono stawkę trzykrotną, za wizytę nocną dziewięciokrotną.
Gdyby ubezpieczeni nie nadużywali tego systemu, zasięgając porady, na jakże często nieistniejące zupełnie cierpienia po kolei u wszystkich 120 lekarzy w Poznaniu, gdyby nie było zastraszającej liczby symulantów, którzy chcieliby otrzymywać zasiłki z powodu chorób, na które wcale nie chorowali, system ten wydałby mi się najidealniejszy. Nie widziałam nigdy złej twarzy ubezpieczonego, wchodzącego do mojego gabinetu. Nie widziałam nigdy u chorego pozy „pracodawcy“, który „płaci i żąda“ i które to objawy obserwuję tak często w Warszawie. No, ale podobno tej „swobody“ i wolnej konkurencji nie wytrzymałby budżet żadnej Ubezpieczalni. W systemie wolnego wyboru były także częste sytuacje, że chory brat co tydzień kartkę do innego lekarza, próbując czyje lekarstwo jest lepsze i który lepiej leczy. Przed apteką w Starołęce często widziałam skorupy po stłuczonych butelkach z lekarstwami. „Chory“, spróbowawszy lekarstwa bezpośrednio po wyjściu z apteki i stwierdziwszy, że nie odpowiada ono mu smakiem, tłukł niemiłosiernie butelkę, ewentualnie lekarstwo wylewał, a butelki kolekcjonował. Następnie szedł znów do innego lekarza i znów próbował innego lekarstwa przed apteką. Słyszałam też nie jednokrotnie od aptekarza, choć bezpośrednio z tym faktem się nie stykałam, że ubezpieczeni handlowali po prostu otrzymywanymi lekarstwami. Myślę, że gdyby owi ubezpieczeni partycypowali bezpośrednio w kosztach porady lekarskiej i leków, może by więcej szanowali ubezpieczenia społeczne. Zresztą ustawa o opiece społecznej z roku 1934-go uwzględnia ten motyw, wprowadzając drobne opłaty.
Nie należałam do tzw. „lwów kasowych“, to znaczy, że nie wyrabiałam górnej granicy 1.800 punktów. Zaraz to wytłumaczę. Jak już wspomniałam, lekarze poznańscy nie mieli stałego wynagrodzenia i byli opłacani za każdą poradę lekarską, a nawet oddzielnie za każdy zabieg, który robili choremu. Jedna porada oznaczała jeden punkt, który był płatny rozmaicie. W Kasie miasta Poznania płacono przeciętnie za punkt 1 złoty. W Kasie powiatowej za leczenie robotników rolnych płacono przeciętnie 50 groszy. Za każdy kilometr podwójny (tam i spowrotem), przebyty do mieszkania chorego, płacono jeden punkt, za każdy zastrzyk podskórny to samo, za zastrzyk dożylny liczono trzy punkty. Słowem, wszelkie możliwe zabiegi lekarskie były przetłumaczone na owe punkty, które lekarze „wyrabiali“. Okulista za zbadanie dna oka pobierał wynagrodzenie w punktach nie tylko za poradę lekarską, ale doliczał Kasie Chorych do swego wynagrodzenia odpowiednią ilość punktów, przewidzianą za dokonanie tego zabiegu. Otóż, jak wszędzie w większych środowiskach ludzkich, byli też i w Związku Lekarzy różni lekarze. Byli więc tacy, co „wyrabiali“ olbrzymie ilości punktów, nie żałując choremu żadnych zabiegów. Na zebraniu Związku Lekarzy mówiono nawet kiedyś, że w okresie, gdy za badanie chorego przez kiszkę stolcową płacono jeden punkt, był taki lekarz, który co drugiego chorego w ten sposób badał, podwajając znakomicie swoje zarobki.
W 1924/1925 r. Kasa Chorych miasta Poznania i Powiatowa płaciła niektórym lekarzom z tych powodów po 2.000 do 3.000 zł miesięcznie. W sprawki te wdał się zarząd Związku Lekarzy i ustalił górną granicę punktów na 1.800, wychodząc z założenia, że w ciągu jednego dnia lekarz nie jest w stanie załatwić więcej, niżeli 60-ciu chorych. Piszę „załatwić“, gdyż przecież przy badaniu, i to uczciwym badaniu o takiej ilości chorych nie może być mowy, a wolny wybór lekarza pociągał za sobą zwiększenie liczby chorych w celach zarobkowych. Zresztą i nie wszyscy chorzy wymagali badania. Mimo te ograniczenia, były wśród lekarzy takie „rekiny kasowe“, jak ich koledzy nazywali, którzy „wyrabiali“ stale ponad 2.000 punktów. Oczywiście nadrobione punkty skreślano im, na co się lekarze ci bardzo żalili. Związek Lekarzy prowadził bardzo energiczną walkę z tego rodzaju postępowaniem kolegów. Sama brałam kiedyś udział w takim posiedzeniu Związku, na którym dawano szkołę „lwom“ i „rekinom“, odczytując recepty przez nich napisane. Wsłuchiwałam się wówczas w dobrze znajome nazwy: krople na uszy, dziewięciorakie, trojakie, smarowanie Św. Anny itp. Pomyślałam wówczas, że dobrze jest czasem stanąć w poprzek fali i nie poddać się. Gdybym tego nie zrobiła, prawdopodobnie miałabym od razu olbrzymią praktykę, ale i tę „satysfakcję“, że moje recepty byłyby odczytywane publicznie wśród lekarzy jako curiosum. Ale jest i druga strona medalu. Żadna z kamienic w Poznaniu, ani żaden maleńki domek w Starołęce nie stał się moją własnością.
Na pewno tego nie żałuję, jednak z drugiej strony zdaję sobie sprawę z pokus, na jakie byli narażeni młodzi, niedoświadczeni lekarze, pracujący w b. Kasach Chorych województwa poznańskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Sabina Różycka.