Pamiętnik morski/18 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak, to prawda! Dziś jest osiemnasty lipca. Gdzieś się zapodziały trzy dni, i dziś tylko wspomina je obolała głowa w niejasnych fragmentach. Leżymy na swoich łóżkach czując taki wstręt do siebie, że jeden zna wprost myśli drugiego i cała kabina przesiąknięta jest tym wstrętem. Oczywiście, jesteśmy już w drodze, widzę to po wolnym i wahadłowym ruchu pewnego łańcuszka. Odjazd przespaliśmy, i cały pobyt w Santa Cruz może się wydać chorobliwym majakiem, który pozostawił (we mnie przynajmniej) straszliwe fizyczne następstwa. Dla wyjaśnienia muszę wyznać, że krótki bełkot ze stewardem powiadomił mnie o dacie. W tej chwili właśnie nawiązuję kontakt z okrętem po koszmarnej przerwie pobytu na lądzie. Poprostu właśnie obudziliśmy się. Pan De także nie śpi, czuję to, choć leży cicho. Jest jakiś parszywy kolor za oknami: wilgotna siność. I trudno się zorjentować, czy to świt czy zmierzch. Zegarek wskazujący na piątą też mi nic nie mówi, tem bardziej, że pada deszcz i skrapia szyby iluminatora. Czuję się wprost okropnie. W głowie usadowił się jakiś piekący polip, każda myśl zdaje się nieszczęściem, a wspomnienie wprost boli. Wstaję, zataczam się od potknięcia o jakieś przedmioty (choć mam wrażenie, że gdybym się nie potknął, takżebym się zatoczył!) i przekręcam kontakt. Światło ukazuje stertę łachów na posadzce, wśród których rozpoznaję swój smoking. Na szczęście jestem w pyjamie. Na górne łóżko boję się wprost spojrzeć.
Powlokłem się do łazienki, i w wannie zaczęło mnie opuszczać odurzenie poto, żeby już wyraźnie zdać sobie sprawę z fatalnego stanu. Przedewszystkiem, niby stado psów, opadły mnie jakieś nieumotywowane wstydy. Ze straszliwej luki w pamięci wychynęły potworki nieuświadomionych jeszcze, zaledwie przewidywanych czynów. Idjotycznie i z uporem począłem starania, aby wogóle nie myśleć, ale udręka rozumowania nie opuszczała mnie ani na chwilę. Czysty na ciele, czułem wewnątrz warstwy lepkiego brudu. Bolały mnie stawy, w ustach czułem jakby zanieczyszczoną ranę. Wypłókałem usta i oczyściłem zęby, poczem wróciłem do kabiny. Zmiejsca odurzyła mnie cała gama przeróżnych smrodów. Ze strachem zbliżyłem się do lustra i ujrzałem tam opuchniętą gębę z wywieszonym białym językiem. Oczy obce i wypukłe. Podniosłem smoking i zacząłem myszkować we własnych kieszeniach. Wyjąłem trochę drobnych monet, zmięty paszport z odklejoną fotografją, dwie rozpuszczone czekoladki, zwiędłą różyczkę i trochę twardych okruchów czegoś. Zielone pióro — najświętszy podarunek od najświętszej, jak mi się kiedyś wydawało, osoby — marki Parker przejęło mnie wprost szaloną radością, skoro je ujrzałem całe i bez skazy. Pozatem pyszny strój wieczorowy był popielaty i w plamach, a także obok kieszeni wyglądały bebechy płótna i podszewki z dwucalowego rozdarcia. Porozwieszałem te rzeczy gdzie należy, garderobę partnera wcisnąłem w kąt, włożyłem spodnie i poszedłem do stewarda zapytać go o porę dnia czy nocy. Powiedział mi, że jest ósma wieczór. Wróciłem jeszcze do kabiny, aby spojrzeć na swój zegarek. Wskazywał piątą i nie wydawał wiadomego odgłosu. Wyjrzałem jeszcze na pokład i zaraz cofnąłem się, bo lało i słychać było znienawidzony zgrzyt szufli. Usiadłem w jadalni przy zastawionym końcu stołu. Ściany lekko drżały, i ja się też trząsłem. Czuję się w tej chwili tak, jakbym wogóle nigdy nie wyjeżdżał i kilka nocy spędził w jakichś warszawskich spelunkach. Przenika mnie wstyd, którego żadnem rozumowaniem nie mogę się pozbyć. Straciłem absolutnie poczucie egzotycznych wrażeń, jakie się we mnie przez cały okres podróży nagromadziły. Opanowała mnie straszliwa szarzyzna, bolesna rzeczywistość życia z całą jego namacalnością, z pospolitością otaczających mnie przedmiotów. Odsunąłem się ze wstrętem od konserw i zimnego mięsa. Nieudolnie próbuję myśleć, że przecież jest to zwykłe nadużycie trunków i niewyspanie, że przecież jutro będzie lepiej, że mogę przecież rozpocząć inne solidne życie. A cóż tak znów wysoko zmierzasz, co to ma wspólnego z solidnością, to ordynarne i nieopanowane wytarzanie się w rozpuście?! Jesteś zwykłe bydle bez odrobiny charakteru. Prawda, ale widocznie ta długa rozłąka z lądem tak na mnie podziałała. Nie okłamuj się. Przyzwoity człowiek może sobie pozwolić na małą hulankę, ale skoro przyjedzie do obcego i pięknego miasta, nie będzie się szargał przez trzy dni, aby potem wogóle nie móc nawet w przybliżeniu określić jak to miasto wygląda. Żeby wogóle nic nie zwiedzić, nie nacieszyć się tym stałym lądem, którego tak pragnął! W twarz tylko takiemu napluć się godzi! No, sumienie tym przyzwoitym człowiekiem się zarżnęło. To dla mnie jakiś nowy termin. Przyzwoitość! Co to znaczy? Może opanowanie, takt, spokój i uczciwość? Nie, tak ze mną nie trzeba było gadać, braciszku! Jestem sobie zwykły żywy i niegłupi człowiek, przedewszystkiem żywy. Popełniam wprawdzie błędy, ale niema we mnie nic z nikczemności. Może trochę za bardzo się rozbuchałem w tem hiszpańskiem mieście, ale nic podłego nie uczyniłem. Przedewszystkiem jestem teraz poprostu fizycznie chory. Daj mi spokój głosie wewnętrzny! Wezmę teraz aspiryny, napiję się gorącej herbaty i pójdę do łóżka. Jutro pogadamy. A co do oglądania miasta, zostawiam je angielskim pięknoduchom. Ja napewno więcej od nich zobaczyłem, mam dar wyczuwania nastroju, wierzaj mi. Poleciłem stewardowi przygotować sobie herbaty. Leżąc w łóżku połknąłem dwie aspiryny, popiłem to herbatą, ale to wszystko co przed chwilą myślałem, jakoś mnie nie uspakaja. Przeklęte nerwy. Gadu, gadu, ale w mózgu wykluwają się jakieś kosmate zwierzaczki i wyprawiają na nerwach łamańce niby małpy na ljanach. A co to jest z pieniędzmi? Losie, bądź miłościw! Wyskakuję z łóżka i otwieram walizkę. Są, ale ile! Czy też aby jakichś pożyczek nie narobiłem. Już go nie będę pytał, sapie tam, przewraca się z boku na bok; nic nie zażył...