Pamiętnik morski/19 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od rana porządkuję notatki, gwałtownie staram się coś robić, aby zagłuszyć uporczywe wewnętrzne wymówki. Czuję się ciągle słabo, umysł sączy jakieś bzdurne myśli, papierosy mi nie smakują. W przejściu mijam się chłodno z panem De (być może, że się z nim przemówiłem i teraz tego nie pamiętam, ale o co?), w kabinie znów ponuro przyglądam się rozdarciu smokinga. Szukam pieniędzy. W bocznej kieszeni znajduję jeszcze dwa bilety wizytowe: „Alberto Essaba — Redactor Social“ oraz „Oscar Stanley — Capitaine au Long-Cours“. Co to jest? Nie znam tych panów! Jedyna pociecha, że ludzie na jakichś stanowiskach. Czy też da się to jakoś zacerować? Kieruję dziwnie miękkie kroki na powietrze. Znów słota na morzu. I chłodno. Ogarnia mnie podczas rozglądania się po tym tak wiadomym i bez niespodzianek okręcie coś w rodzaju wdzięczności i wzruszenia. Oto przyjął mnie do siebie, brudne czyny moje pozostawił na lądzie i uwiózł. I oto znów chodzę po nim niedbale ubrany, bez blichtru lądowej elegancji, i każde tak dawniej znienawidzone głupstwo stało się po krótkiej rozłące miłe i bliskie. To nic, że przenika mnie mżąca wilgoć! Zaglądam w znajome zakamarki, z niechlujnej komórki wyciągnęłem indywidualistkę... Pessi! Zwisa mi w ręku bierna i obojętna. Na rufie przesuwają się tajemniczo ogniwa steru, wiatr wzdyma mi koszulę i furkocze nogawkami spodni. Za burtą syczy rozbita fala i odchodzi w pienistych kręgach. Nie jest on piękny! Jest brzydki i stary, przemalowany wiele razy, sztukowany i w łatach. Ale posiada mnóstwo ciepłych w kolorze zakątków, i wszędzie pojawia się pewien szyk zużycia. Jego postękiwania zdają się budzić podziw dla wysiłku a doskonała obojętność zobowiązuje koniec końców — do szacunku. Pogrążony w tej niespodzianie przychylnej analizie wdzięków „Orienta“, pochwyciłem znane mi już tkliwe spojrzenie aktywnego kucharza. Stał z ręką opartą na ramieniu błękitnookiego, który w zażenowaniu i ze spuszczoną głową coś szeptał. Ci przynajmniej mieli swoje życie — ciągle wyczuwało się między nimi jakiś niezwyczajny kontakt. Zmieniłem w kabinie wilgotną koszulę, i w trakcie tej czynności doszły mnie styłu te słowa:
— No, jak tam po rajskiem weselu, co?
Odwróciłem się. W drzwiach stał pokornie uśmiechnięty pan De. Zaraz też zauważyłem, że taki uśmiech nie przystoi orlonosemu.
— Czy ma pan na myśli nasze lumpowanie się w Santa Cruz?
— No pewnie! Chciałem pana przeprosić za te moje wyczyny w niemieckiej knajpie, ale — widzi pan — człowiek się urżnie i potem nie wie co robi.
Szybko się połapałem w sytuacji.
— A tam głupstwo. Jak się tak długo żyło zdala od ludzi... takie puste dnie.
— Wiedziałem, że z pana porządny chłop; zresztą nie chciałem pana obrazić, mówiąc o pańskich wadach, tylko... jak się wypije. Dziś rano tak obojętnie pan mnie wyminął. Podlega się czasem takim nastrojom. Zapomnijmy o tem. Kupiłem tam trochę wina, może się napijemy i zagramy w karty?
Zgodziłem się skwapliwie. Te słowa są mi wygodne. Przed rozpoczęciem gry ucinamy sobie jeszcze pogawędkę opartą na wspomnieniach. Nic nadzwyczajnego. Szwendanie się po lokalach w nietrzeźwym stanie, dorywcze znajomości, słowem, dość ordynarne potraktowanie naturalnych uroków pięknej wyspy. W następstwach: zatrucie alkoholem i wstręt do własnego nieopanowania. Grą w karty podkreślamy powrót do normalnego trybu życia. Dzień jest posępny i schodzi na bzdurnych pogawędkach oraz na marnowaniu czasu parszywą, jałową grą w karty. Kapitan siada z nami do kolacji. Jest przepity, opuchnięty i stara się sztuczną wesołością pokryć świadomość głupstw, jakie prawdopodobnie porobił po pijanemu na lądzie. Rozstaliśmy się jednak jak ludzie świadomi swych niedorzecznych wyczynów. Czerwone kwaśne wino czułem w żołądku jakbym je połknął razem ze szklanką. Nadomiar gadulstwo pana De nie pozwalało mi usnąć. Nie nudziło i nie bawiło — irytowało. Mówił o tem jak nieciekawe jest życie i że są tylko dwie sprawy, dla których warto istnieć: władza i przyroda. Ciągle pytał: „No nie, czy nie mówię jak jest?“ Przestałem w końcu mówić: „Aha“...