Pamiętnik morski/14 lipca
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik morski |
Wydawca | Wydawnictwo J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1937 |
Druk | S. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Atelier «Mewa» |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jeszcze nie odszedł mnie dur senny, jeszcze oddział wojska na koniach i w hełmach z pióropuszami otacza powóz z ładnym starcem, który się kłania cylindrem, jeszcze po rozwartych ustach tłumu poznaję, że krzyczy i chorągwie trzepoczą na kijach... i barwy rozbarwione — a wszystko jedno wesele, i ciążą mi zamknięte powieki, a w głowie jeszcze tłok, aż tu i twarz czuję, a twarz ta ile wlezie bierze po pysku od rzeczywistości. W kabinie jasno, kabina cieszy się i pyszni swoją ciasnotą w słońcu. Jakieś dwie rzeczy zwisają nade mną. Ależ to gołe nóżki pana De. Bujają się; naogół białe, tylko koło paznokci udekorowane czarnem obramowaniem, a także i piętki bursztynowe.
— Co mi pan zwiesza jakieś festony, weź pan te nogi! — krzyczę wesoło.
Wstaję lekko i po zabiegach tualetowych i posiłku wychodzę na pokład. Tym razem coś się stało nareszcie, bo zamiast mizdrzących się fal, widzę porządne góry, a na stokach przycupnięte miasteczko i różne budowle dalej. Jest wreszcie na czemś spocząć oku. Góry są łyse, brunatne, dalekie — a powolutku bliższe. Schodzi kapitan; w granatowym mundurze, złoto na czapce, galony. Jest w białym kołnierzyku i czerwonym krawacie. Lakierki. Bije od niego spokój i trochę zadowolenia. Wyjaśnia mi, że to Teneryfa, że dojeżdżamy właśnie do miasta Santa Cruz. Po okręcie włóczą się donośne dźwięki i słychać przenikliwy bulgot opuszczanego łańcucha. W ogólnym ruchu i hałasie pochwytuję jęk dzwonka, zaraz przestaje, ale nie pamiętam jak długo przedtem dzwonił. Koło okrętu już wiercą się łódki pełne nieważnych rzeczy należących razem z łódkami do nieładnie ubranych właścicieli. Na lądzie wzdłuż zatoki biegnie kamienna droga, a po niej przesuwają się małe, obojętnie żyjące swem życiem — samochody. Nad drogą spiętrza się brunatna i posępna, prostopadła ściana. Ale to jedno co ponure, wszystko co dalej wygląda jak na obrazku oglądanym przez powiększające szkła. Tylko świeższe w barwach i widać życie. Ale nic nie okazuje zdziwienia naszym przyjazdem, a tu szesnaście dni bez lądu! Czyśmy też nie powarjowali? Obejmuję pana De; wszystko nic, kocham go! Dalej — wysztafiruję się jak jasna cholera! Białe ubranie, jedwabie! I na ląd, na ląd! Koszule już są suche, daję je stewardowi do wyprasowania nie pytając czy chce i czy może to zrobić. Jestem tak ożywiony, że zaczynam się tem ożywieniem niepokoić. Wymyty, wyświeżony na twarzy, w spodniach i w pantoflach, zaglądam co chwila do kabiny stewarda. Wyrywam mu ją wreszcie spod żelazka. Ubrany już, przeglądam się w za małem lusterku. Wyglądam świetnie! Dla mnie — jestem wprost... no, bardzo! Zgrzany i z wypiekami wylatuję na pokład. Schodki już opuszczone, nadole kołysze się motorówka. Pan De ogląda mnie na wszystkie strony i mówi:
— O, to pan już gotów... A to co? z tem pan wyjdzie?
I palcem robi krychę koło swego nosa. Biegnę do lusterka i cóż? — tam są nieładne wąsy nie wąsy — zmierzwione kłaczki. Tak się do nich przyzwyczaiłem, że nawet nie zauważyłem, jak mnie ośmieszają. Kolor też paskudny — nie rude, nie blond. Golę toto. I czuję jakby ulgę, bo przecież ciągle bolała mnie górna warga i nie zauważałem, że to od nerwowego szarpania tych wąsów. Niby nieprawdopodobne, a przecież! Położyłem chusteczkę na żelaznym słupku i usiadłem. Nagle ogarnia mnie przesyt, jakbym już był na lądzie i czort wie czego tam nienawyprawiał. Stoimy o paręset metrów od brzegu, patrzę tam — ślicznie. Muszę tam pójść, pochodzić sobie po wybrzeżu i dobrze przyjrzeć się „Orientowi“. Tak, nareszcie ja na niego, z lądu, z nieruchomości i niezależny od tego pudła. Wyjść! Oto moje pragnienie. Pójść w miasto, w ulice; móc patrzeć na rozmaite. I na niego — tak; między innemi. Sześnaście dni — to tak długo, że mogło być ich sto, wszystko jedno. Ten przesyt chyba musiał mieć coś wspólnego z pozbyciem się wąsów.. Sam nie wiem co, ale to było — fakt! Podczas gdy tak zmienne doznania przenikają moją jaźń, oko ciągle błądzi po wybrzeżu. Kilka zastygłych okrętów sterczy przy kamiennym bulwarze. Dochodzą mnie stamtąd przytłumione sygnały pojazdów i odgłosy zbiorowego życia miasta. Słońce wytwarza jakby pył, który lekko przesłania wyrazistość widoku. Przenika mnie tłumione podniecenie. Złapałem się na kilku gwałtownych poderwaniach ze słupka, który posiadał logiczną siłę przyciągania mnie spowrotem. Wreszcie pojawia się pan De: białe ubranie, wcięta marynarka, kształtne białe półbuciki. Aż dotąd wszystko dobrze.
— Zdejm pan ten berecik granatowy, przecież ten kolor żre się z całością! Jesteś pan wysoki, a wysokim jest niedobrze w granatowych beretach!
— Mój drogi panie, pozwoli pan, że będę nosił na swej głowie to co uważam sam za stosowne — mówi ten trudny do rozgryzienia człowiek.
Wogóle ma minę obojętnego człowieka z charakterem, który nie uwidacznia swych wzruszeń. Rozgląda się poważnie i jeszcze silniej naciska beret. Pokazuje palcem (maleńkim palcem na takie duże, cudowne miasto!) w stronę miasta i zwraca się do mnie:
— A co będziemy tutaj stać, nie pojedziemy do samego brzegu? — I dalej nie czekając mojej odpowiedzi: — A co, pan wychodzi z gołą głową? Mój panie, niechże pana mój beret nie obchodzi, dobrze?
Już nic nie mówię, tylko wspinam się nagórę, aby zapytać kapitana, jak to będzie z dostaniem się na ląd. Nieśmiało zaglądam do jego kabiny; siedzi przy stole w towarzystwie kilku eleganckich mężczyzn o twarzach, którym umiejętność lawirowania w zmiennych kolejach życia nadała dość znany, nieciekawy wyraz. Grupa ta sprawiała wrażenie, jakby poczyniła między sobą zakłady, kto dłużej wytrwa w milczeniu. Ktoś tu kogoś chce nabrać, powiedzmy to sobie otwarcie. Kapitan na mój widok uwolnił szklankę z whisky od uścisku dłoni i podszedł do mnie.
— Narazie zostaniemy tutaj, ci panowie zabiorą panów ze sobą na motorówce. Już wkrótce.
Rozeszliśmy się w swoje strony: on do stolika, a ja nadół. Przed wjazdem do wszystkich portów na świecie jest taka chwila, kiedy raptem wkracza na okręt kilka nonszalanckich typów, kapitan prowadzi je do swej kabiny, zaraz potem steward wnosi szkło z lodem i butlę whisky na środku tacy, i na całym okręcie odczuwa się denerwującą atmosferę oczekiwania, jakiejś tajności, omal że się nie chce chodzić na palcach. I taki niepokojący stan przechodzi się do chwili, kiedy czterech bezczelnych na gębie drabów nie opuści okrętu. Przechodzi się stan oczekiwania, że coś nastąpi lub że wykryje się przestępstwo, którego się nie popełniło. Tak i teraz pan De gładzi palcem swoją opaloną brew i mówi:
— Jak tam, długo jeszcze te baciary?...
— Niedługo. Chlają i coś knują, ale zaraz mają jechać.
Przechadzamy się po dolnym pokładzie nieco sztywnie na skutek „niecodzienności“ ubioru. Uważamy także, aby się nie pobrudzić. Na okręt przedostali się dwaj tandeciarze, rozłożyli towary na pokładzie i pilnie obserwują przedmioty oglądane przez marynarzy. Jaskrawą i niechlujną plamę tych paskudztw obstąpiła grupa ludzi porozumiewających się namigi z właścicielem tych cudów. Towar jest rozmaity: barwne chustki, mydełka, butelki z wodą kwiatową, zapalniczki w kształcie maleńkich aparatów fotograficznych, fajki i angielskie papierosy. Stoimy w pewnej odległości od tych przedmiotów i z nieufnością spoglądamy na ten handel. Ożywia nas wreszcie widok kapitana w towarzystwie gości. Nadole zaturkotała motorówka. Kapitan przedstawia nas czterem panom o twarzach z wyrazem krytego zadowolenia. Trzech z gestem sytości paliło cygara, natomiast czwarty z czułością przytykał nos do jakiegoś kwiatka. Tak się zachowują ludzie po dobrej wizycie. Kilkakrotnie ustępujemy sobie pierwszeństwo przy zejściu do łodzi, wkońcu musiałem ustąpić. Schodzę, oglądam się — niema pana De. Usadowiliśmy się na ławeczkach, aż tu i onże... w miękkim, filcowym kapeluszu. Siada obok mnie i ruszamy. Nie mogę długo wytrzymać w delikatności i mówię:
— A jednak zostawił pan to świństwo!
— To znaczy że mam zmienne gusta, mój panie.
Rozmowa między kapitanem a czterema panami jest lekka i wesoła, a twarze rozluźnione uśmiechem, jak to zwykle bywa po interesie. Wyskakujemy na brzeg, zaraz też żegnamy się z panami, z kapitanem naznaczamy sobie jakieś nieobowiązujące spotkanie i solidnym, lądowym krokiem dzwonimy po kamiennych płytach. Nerwowy wietrzyk wydobył mi krawat spod marynarki i furkocze nim jak chorągiewką nieokreślonego zwycięstwa. Pan De przytrzymuje swój kapelusz. Odwracam się i patrzę na tę szelmę. Jaki mały i popielaty — niewiniątko! Zgrabniutki, sterczy na wodzie i — ma minę zawiedzioną. Już cię kotwica dobrze trzyma, ty perfidny drańciu! Idę dalej, ale nie osiągnąłem pełni satysfakcji. Winien pewnie byłem ja, skoro sobie nie umiałem życia na nim ułożyć. Raptem wkraczamy w ruchliwy plac. Bez słowa wchodzimy do chłodnego wyszynku, zajmujemy stolik, i pan De jakimś cichym głosem zamawia dwa duże piwa. Obok siedzą trzy jasnowłose, zakochane w nas od pierwszego wejrzenia — czemu dają wyraz wzrokiem i gestami — Francuzki. Chyba Francuzki, bo paplą w tym języku. Nie zwracamy na nie uwagi, widać przepaliło się w nas pożądanie. Odczuły to, bo całą swą emanację miłosną skierowały do dwóch Anglików. Chyba Anglicy, bo po angielsku rozmawiają. Pijemy następne piwo. Przez otwarte drzwi widzimy placyk. Usadowiła się tam — niedziela — rumiana blondynka — i sprzedaje sandwicze z próżniactwa, nudy i wypoczynku. Wypiłem do dna. Gdyby pan De mógł odgadnąć moje myśli, porwałby się chyba od stolika z okrzykiem grozy. Ale on zamawia piwo, lecz zaraz zatrzymuje kelnera i mówi do mnie:
— Możebyśmy się napili whisky, bo to piwo... tyle płynu?
W oczach moich wyczytał zgodę. Siedzimy dalej bez gadulstwa. A więc na placyku niedziela... nie, dajmy temu spokój. Dlaczego ci Hiszpanie ubierają się tak czarno? Przecież słońce. Dziewczęta też mają na główkach czarne koronki. Dlaczego policjanci noszą czarne pudełka na głowach, lśniące i dziwacznego kształtu. Anglicy nie oparli się jasnowłosym Francuzkom i całe towarzystwo opuściło wyszynk.
— Gott strafe England...
— Co pan mówi, panie Zbyszku?
— Nic, takie... po niemiecku!
— No to możeby pójść na obiad?
— Dobrze, tylko jeszcze przy bufecie napijemy się czego, niech doliczą do rachunku.
Wstajemy i podchodzimy do bufetu. Pogodny brunet nalewa nam dwa konjaki. Pan De po wypiciu wydaje dziwny dźwięk; coś między westchnieniem i stęsknięciem. Ja zrobiłem to w zupełnym spokoju i zjadam bułeczkę ze schabem.
— Płacę! Ja płacę!
— Ależ daj pan spokój, ja!
— Nie, to moje!
— Konjak mój!
— Wszystko ja!
— Dlaczego?
— Bo ja!
— No po połowie?
— A niech będzie!
Potem — uważacie — szliśmy niedzielną, hiszpańską ulicą podgórę. Ulica była wąska, ale w nas usadowiło się absolutne szczęście i było nam szeroko. Potem siedzieliśmy na jakiemś podwóreczku z palmami w doniczkach, przy stoliku z winem w glinianej karafce. Jedliśmy gotowaną kurę z gotowanym grochem i włoszczyzną. Polewaliśmy kurę oliwą i popijaliśmy wino. Było chłodno i po domowemu w tym lokalu. Obok Hiszpan z baczkami i w czarnym wąziutkim krawacie jadł marynowaną cebulę i także pił wino. Uniosłem szklankę dogóry i zacząłem w te słowa:
— Być może, że często na tym statku byłem nieznośny, ale to przecież jak się tak jednostajnie żyje we dwóch...
— No, to prawda! Nie był pan tam uroczy i ma pan dość złośliwe usposobienie.
— Tak, ale przecież panu przytrafiało się to i owo.
— Jest pan jeszcze młody, brak panu opanowania.
— Trudno, wypijemy!
— Wypić możemy... zresztą co tam o tem gadać... chociaż w kartach jest pan niemożliwy.
— Dajmy spokój, przecież nie poto tu siedzimy, aby sobie wypominać tamte głupstwa.
— No pewnie, ale mnie też jest nieprzyjemnie... zawsze jestem trochę starszy...
— Ale śpiewa pan podczas gry! naumyślnie aby mnie irytować.
— Pan coprawda też ma swoje sztuczki od siedmiu boleści. Ja tam nic nie mówię, ale czasem...
— Dosyć, chodźmy się lepiej przejść, albo na kawę, tam — na ten placyk.
Mimo wszystko wyszedłem w upojeniu. Pokazywałem panu De co chwila jakieś rzeczy godne uwagi, ale on już z natury niczemu się nie dziwił i tylko mówił: „A tak, owszem“... Potem piliśmy znów kawę i konjak. Później znów pojechaliśmy małą łódeczką na okręt i przebraliśmy się w smokingi. To nie był mój pomysł, choć mój być powinien. Łódeczka odjechała i w smokingach krzyczeliśmy z pokładu w otuloną zmierzchem i pustą przestrzeń jak rozbitki wzywające ratunku. Pomagali nam marynarze gwizdami na palcach. A miasto przyzywająco mrugało światłami i wogóle była cisza. Wkońcu na aksamitnej toni zauważyliśmy smukłą plamę jakiejś łódki, która zatrzymała się i męczyła nas swojem niezdecydowaniem. Wreszcie podjechali: trzech rybaków w łódce przepełnionej jakiemiś gratami z dziedziny rybołówstwa. Stojąc, podjechaliśmy do brzegu. Pozostawiliśmy najstarszego rybaka ze srebrną monetą w dłoni w pozie pełnej mistycznego zachwytu na klęczkach. W smokingach i bez kapeluszy szliśmy drogą, uskakując przejeżdżającym samochodom. Potem weszliśmy do baru z szyldem „Zanzibar“. Ach, jak tam było wesoło — tłumy ludzi, muzyka, nieznajome dziewczęta całowały nas w usta i psztykały wylakierowanemi paznokietkami w nasze gorsy.