Pamiętnik panny służącej (1923)/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej
Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
28 październik.

Nareszcie dostałam list od pana Jana. Jakiż oschły ten list! Możnaby z niego wnioskować, że nic ścisłego nie było miedzy nami.
Ani słowa przyjaznego, ani słówka czulszego, ani krzty wspomnienia!... Pisał jedynie o sobie... Jeżeli można z tego wnosić, w takim razie Jan został poważną osobistością, to widać, to czuć z tego tonu protekcjonalnie pogardliwego, jaki przybiera zaraz na wstępie swego listu względem mnie... W rzeczywistości jeżeli pisze, to jedynie dlatego, aby mnie wprawić w zdumienie... Znałam zawsze jego próżność — no, ale był to ładny chłopiec!... i nigdy nie wykazał tyle pyszałkowatości. co obecnie.
Ludzie nie umieją godnie nosić swoich powodzeń, ani swojej chwały.
Jan ciągle jest pierwszym kamerdynerem pani hrabiny Fardin. a pani hrabina jest obecnie kobietą, o której w tej chwili najwięcej mówią we Francji. Na swojem stanowisku lokaja może Jan doszedł również do roli jawnego polityka-spiskowca, stronnika monarchji. Układa manifesty z Copèem z Lemaitrem, Ouesney de Beaurepairem; spiskuje z generałem Mercierem, aby obalić Republikę.
Pewnego wieczoru towarzyszył on Copèemu na zebranie Ojczyzny Francuskiej. Stąpał po estradzie z tylu za wielkim patrjotą przez cały wieczór trzymał jego płaszcz. Wreszcie może powiedzieć, iż trzymał on płaszcze wszystkich wielkich patriotów tego czasu... Ta ma znaczenie w jego życiu.. Innego wieczoru przy wyjściu z rejunionu dreyfusowskiego, gdzie hrabina posłała go, aby „przeszkadzał krzyczeć kosmopolitom“, zabrano go na odwach za knucie przeciwne założeniom partji, objawiające się wrzaskami z całego gardła: „Śmierć żydom“... Niech żyje król!.. Niech żyje armja!.. Pani hrabina groziła, iż poskarży się gubernatorowi i pana Jana wkrótce wypuszczono... Również używany był przez swoją panią, za opłatą dwudziestu franków miesięcznie do wychwalania armji... Pan Artur Meyer pomieścił nazwisko jego w dzienniku Gaulois... Nazwisko jego figurowało także w Librę Parole na liście wystosowanej w imieniu pułkownika Henry...
To Copèe wciągnął właśnie jego nazwisko na listę urzędową... Copèe również jeszcze zamianował go członkiem Ojczyzny Francuskiej... tego zadziwiającego związku... Wszystka służba z wielkich domów należała tam... Byli tam także hrabiowie, markizowie i książęta... Wczoraj wychodząc po śniadaniu, generał Mercier powiedział do Jana:
— A więc mój dzielny Janie? Mój dzielny!... Juljusz Ouerin w swoim Anti-juif wypisał na tytule: „Jeszcze jedno zwycięstwo Youpins!“ to ma oznaczać: „Nasz stary towarzysz antysemicki pan Jan... etc.“ Nakoniec pan Forain, który przesiaduje bezustannie w domu hrabiny, umieścił Jana na rysunku, który jest symbolem duszy ojczyzny...
Pan Forain uznał, że Jan ma gębę po temu!
To jest zadziwiające, iż w tym samym momencie otrzymał również sławny uścisk, dystyngowany i zaszczytny, oraz niezwkle pochlebny, w postaci poważnego napiwku.
I jeżeli wszystkiemu można wierzyć, generał Mercier postanowił zamianować Jana fałszywym świadkiem, w przyszłym procesie Zoli, który biuro sztabu postanowiło rozpatrywać w tych dniach... Nic już nie będzie mu brakowało do sławy... Fałszywe zeznania... należą do największego szyku i są najlepiej uważane tego roku w wyższem towarzystwie...
Zostać wybranym na fałszywego świadka, to znaczy pozyskać odrazu więcej aniżeli sławę, to znaczy wygrać główny los na loterji...
Pan Jan zauważył już, jaką wzbudza osoba jego sensację w dzielnicy pól Elizejskich... Gdy wieczorem w kawiarni na ulicy Franciszka 1-go gra w bilard lub gdy wyprowadzi dla niezbędnych funkcji psy pani hrabiny, jest on przedmiotem ciekawości i ogólnego poważania... oczywiście i psy także... Oto dlaczego widzi on w tem swoją sławę niezawodną, rozszerzającą się w Paryżu i z Paryża na Francję. Zaprenumerował sobie pismo „Argus de la Presse“, to co pani hrabina.
Doniesie mi co tam o nim napiszą. Oto wszystko, co może on uczynić dla mnie, przecież powinnam zrozumieć, że nie ma on czasu na zajmowanie się mojem położeniem... Zobaczy zresztą później... „gdy będziemy w możności“ dodaje mi niedbale.. Wszystko co mnie spotkało jest moją winą... nigdy nie zwracałam uwagi na swoje prowadzenie... nigdy nie zastanawiałam się co nastąpi... Zawsze traciłam najlepsze miejsca, nie umiejąc ich wyzyskać... Gdybym nie miała tak złej głowy do interesów... to być może, że i ja także byłabym dobrze z generałem Mercierem, Coppèem, Derouledem... i być może — pomimo że jestem kobietą tylko — ujrzałabym wydrukowane nazwisko swoje na szpaltach Gaulois, które jest tak zachęcające dla ludzi, pozostających w służbie... etc... etc...
Byłam blizka płaczu, czytając ten list, przekonałam się bowiem, że pan Jan zupełnie odsunął się odemnie, i że nie mam co liczyć na niego... ani na niego, ani na nikogo!.. Nie wspomina ani słowem kto mnie zastąpił... Ach! widzę... nas oboje w pokoju, który znam tak dobrze, w uścisku pieszczących się... potem biegających z sobą razem po balach publicznych, po teatrach... Widzę go... powracającego z wyścigów, po przegraniu pieniędzy, gdy mówił do mnie to, co zapewne mówi teraz do innych: „Pożycz mi swoje klejnociki i zegarek, abym je mógł schować pod klucz“. Chyba że jego nowe stanowisko manifestanta politycznego i spiskowca rojalistycznego napełniło go nowemi ambicjami i porzucił miłości z garderoby dla miłości w salonie?...
Powróci!..
I czy w istocie to co spotyka mnie jest z mojej winy?..
Być może... A jednak mnie się wydaje, że to fatalizm, którego nie potrafiłam opanować, ciąży nad moją całą egzystencją, i on to sprawia, że nie mogę dłużej nad pół roku zostawać w jednem i tem samem miejscu... Jeżeli mnie nie wydalą, ja sama odchodzę, przepełniona niesmakiem. Jest to zabawne i zarazem smutne... ciągle nagli mnie coś, aby być „gdzieindziej...“ jakaś szalona nadzieja jest w tym „chimerycznem gdzieindziej“, gdzie wyobrażam sobie nadaremnie złudne dalekie miraże... Nadewszystko od czasu pobytu mego w Houlgote przy biednym panu Jerzym, został we mnie jakiś, sama nie wiem jaki, niepokój... jakaś drażniąca potrzeba dążenia, niemożliwego do doścignięcia.
Myślę, iż nazbyt szybkie i pobieżne jest określenie świata, który byłby więcej wart, gdybym go wcale nie znała; niemożliwość bliższego poznania go, unieszczęśliwia mnie...
Ach jakie złudne są te nieznane zielone drogi!... Idzie się to coś różnorodnego, sklejonego z kawałków, które nie mogą dzisz widnokrąg... jest błękitny, różowy, świeży, lekki i jaśniejący jak sen... Jakże tam byłoby żyć dobrze... Zbliżasz się... dochodzisz... I nie ma tam nic... Piasek, kamienie, wzgórza smutne jak mary. Nic niema innego... Nad piaskiem tylko głazy tych wzgórz, niebo szare, ciemne, przygniatające, niebo, przez które światło nie może się przedrzeć, skąd lecą łzy mgieł... Nic niema... nic z tego, czego się szukało... Zresztą nie wiem czego szukam... i nie wiem czem jestem...
Służący nie jest istotą normalną, istotą społeczną... Jest to coś różnorodnego, sklejonego z kawałków, które nie mogą dopasować się jedne do drugich, a znajdują się jedynie obok siebie bez żadnego związku. Jest to coś najgorszego, jakaś potworna mieszanina ludzka....
Niema już ludu, z którego pochodzili, niema również mieszczaństwa, do którego dążyliby... Z ludu, którego się wsparli. stracili jego krew szlachetną i prostą. Od burżuazji nabyli haniebne nałogi rozwiązłości, bez środków umożliwiających zadowolenie ich... potem uczucia nikczemne, nędzny strach, kryminalne upodobania, bez umiejętności osłonienia i upiększenia ich, a także bez logicznego wytłomaczenia się bogactwem...
Z duszą obrudzoną przechodzą przez ten zacny świat burżuazyjny i nic z niego nie mają, prócz śmiertelnego wyziewu, wydzielającego się z ich zanieczyszczonych kloak, tracą przytem zawsze siłę swego umysłu, zatracają siebie, aż do głębi swych istot.
Na dnie dusz pozostało gdzieś wspomnienie tego ludu, pomiędzy jego postaciami wciąż błądzi widmo jego samego, nie mogą już jednak nic znaleźć — prócz plugastwa... inaczej mówiąc — cierpienia.
Śmieją się często, ale jest to śmiech przymuszony. Śmiech ten nie pochodzi z radości, ani też z nadziei spełnionych, śmiech ten ukrywa w sobie gorzki przymus buntu, i ma w sobie twarde zmarszczki kurczów sarkazmu.
Nic niema boleśniejszego i brzydszego ponad ten śmiech, pali on i wysusza... Wolałabym może raczej płakać!.. A przytem... nie wiem... co potem!..
Przyjdzie to, co przyjść może...
Ale nic nie przychodzi... nigdy nic... I do tego nie mogę się przyzwyczaić...
Właśnie ta jednostajność, ta jednakowość życia jest dla mnie najuciążliwszą do zniesienia...
Chciałabym stąd odjechać!..
Odjechać?.. Ale dokąd i jak?.. Nie wiem — i zostaję...

Pani jest zawsze taką samą: pogardliwa, twarda, chciwa, bez pragnień, bez fantazji, bez dobrych popędów, bez promyka rozradowania na swej kamiennej twarzy... Pan powrócił do swoich przyzwyczajeń, wyobrażałam sobie, iż będzie stroił miny, chcąc mi okazać swoją urazę, za moje względem niego postępowanie, ale jego urazy nie są niebezpieczne... Po śniadaniu bierze dubeltówkę, buty i idzie na polowanie, wraca gdy ciemno, już nie prosi mnie o zdjęcie butów, i o dziewiątej kładzie się spać... Jest zawsze wałkoniowaty, śmieszny i jakiś taki, nie umiem określić... Pomimo swoich zmartwień wciąż tyje... Jakim sposobem ludzie bogaci mogą godzić się na tego rodzaju marną egzystencję?.. Przychodzi mi niekiedy chęć zaczepić go?..
Ale cóż mi z tego przyjdzie?.. Nie ma on pieniędzy i nie potrafi mi dać przyjemności. I przytem pani nie jest zazdrosna!
Najstraszniejszą w tym domu, jest cisza. Nie mogę tego znieść... Przy tem wszystkiem, na złość sobie, przyzwyczaiłam się do ślizgania, do „chodzenia w powietrzu“ jak mówi Józef... Często w tym ciemnym korytarzu, o długich zimnych ścianach, czynię na sobie samej wrażenie widma, upioru... Duszę się tam... I zostaję!..
Jedyna rozrywka, to gdy w niedzielę po mszy wstąpię do pani Gouin, właścicielki składu win.
Niesmak z przebywania tam opuścił mnie, ale nuda ogarnia mnie coraz silniejsza...
Tam przynajmniej zbieramy się wszystkie razem... Tam piją, śmiesznie gadają, hałasują, stukając szklaneczkami, napełnionemu porzeczkowem winem... Jest trochę ułudy życia... I czas przechodzi...
Przeszłej niedzieli, nie widząc małej o cieknących oczach i z pyszczkiem szczura... zapytałam o nią.
— To nic... to nic... odpowiedziała kupcowa tonem, który chciała uczynić tajemniczym.
— Czy ona jest chora?
— Tak... ale to nic... Za dwa dni już pokaże się...
A panna Róża, patrząc na mnie porozumiewawczo, zdawała się mówić swojem spojrzeniem:
— A więc widzisz, jaka to zręczna kobieta.
Dziś dowiedziałam się u kupcowej, że myśliwi znaleźli o świcie w lesie Raillon, pomiędzy krzakami jerzynowymi i liśćmi opadniętymi z drzew, trupa dziewczynki okropnie zgwałconej.. Zdaje się, że to córka dozorcy drogowego... Nazywano ją tu w okolicy małą Klarą... Było to niewiniątko... słodkie i ładne... i nie miała jeszcze lat dwunastu!..
Dobry zwyczaj, panuje w tej dziurze naszej... obowiązkowe przetrząsanie wiadomości z całego tygodnia.. Ach, jak języki latały... tego dnia.
Potem Róża, zawsze najlepiej powiadomiona od innych, opowiadała, że mała Klara miała rozpłatany brzuch nożem i wnętrzności wypływały... Na karku i na gardle zostały widoczne znaki palców, które ją zadusiły... Jej organ sromny... biedny mały organik był jedną straszną opuchłą raną, jak gdyby ją zgwałcono — oto porównanie Róży: nazbyt grubym trzonkiem siekiery, jaką używają drwale... Można jeszcze obejrzeć to miejsce, gdzie zbrodnia została dokonaną — jest ono obrośnięte małymi krzakami... i całe udeptane butami... Musiało się to stać przed ośmiu dniami najmniej, ponieważ trup był prawie w zupełnym rozkładzie. Pomimo prawdziwego wstrętu, jakie wzbudzało to morderstwo, czułam, że bezwarunkowo większej części tych gadających kreatur, gwałt ten nasuwał sprośne widoki, na skutek których nie zupełnie go wprawdzie wybaczali, ale zmniejszali winę... ponieważ gwałt, to także miłość... Opowiadano mnóstwo rzeczy... przypominano sobie, że mała Klara przebywała po całych dniach w lesie... Na wiosnę zrywała konwalję, anemony, z których robiła ładne bukiety dla pań, zbierała grzyby, które w niedzielę na targu w mieście sprzedawała... W lecie znowu kwiaty innego rodzaju...
— A teraz w tej porze roku co mogła robić w lesie, gdzie nic nie ma do zbierania?...
Jedna wyrzekła rozsądnie:
— To dziwna, że ojciec nie zaniepokoił się zniknięciem małej?... Może to on sam zrobił?....
Na co inna mniej rozsądna zawyrokowała:
— Ależ gdyby on to miał zrobić... nie potrzebowałby wyprowadzać swojej córki do lasu... także!...
Panna Róża wtrąciła:
— Wszystko to jest bardzo podejdzane i mętne... słuchajcie... Ja...
I z miną nadającą słowom ukryte znaczenie, a miną osoby wtajemniczonej, starając się mówić głosem najcichszym, głosem niebezpiecznej paufałości kończyła:
— Ja... ja nic nie wiem... ja nic nie chcę stwierdzać... ale... zawieszając temsamem naszą ciekawość na owem „ale“...
— Jakto?... Jakto?... wrzeszczano ze wszystkich stron, wyciągając ku niej szyje, otwierając usta...
— Ale... nie zadziwiłoby mnie... gdyby tego dokonał...
Wszystkie dyszałyśmy...
— Pan Lanlaire... oto... jeżeli chcecie znać mój domysł... oświadczyła z dziką, szkaradnie niską złością.
Większość zaprotestowała... inne milczały...
Zaświadczyłam, że pan Lanlaire jest niezdolny do takiej zbrodni i wykrzyknęłam:
— On, Chryste Jezu... Ach! biedny człowiek... on by się na to nigdy nie odważył... bał by się...
Ale Róża, z jeszcze większą nienawiścią nastawała, podchwytując:
— Niezdolny?... te... te... te... A mała Józia?... A mała Walentyna?... A mała Dougere?... Czy przypominacie sobie?... Niezdolny?...
— To jest inna rzecz... to inna rzecz... mruczano.
W nienawiści swojej do pana one nie chciały iść tak daleko jak Róża, aż do oskarżenia go o morderstwo... Gwałcił on małe dziewczynki, które zgadzały się na zgwałcenie... Mój Boże... tego jeszcze nie było... Zabić?... to nie do uwierzenia... Rozwścieczona Róża obstawała przy swojem... Ale inne... pieniąc się... biły w stół swemi grubemi spotniałemi rękami... ciskały się, wrzeszczały oburzone, a Róża:
— Kiedy ja mówię wam, że tak... ponieważ jestem pewna, ach!..
Pani Gouin zachowywała się poważnie, kończąc sprawę swoim matowym głosem:
— Ach panienki... takich rzeczy nigdy się nie wie... Co do małej Józi... to nadzwyczajne szczęście, zapewniam was, iż nie zabił jej... Pomimo powagi kupcowej, wdającej się w tę sprawę... pomimo zapewnień upartych Róży, one jedna przez drugą czyniły przegląd wszystkich ludzi w okolicy, którzy mogliby spełnić ten występek... Okazało się, że była cała masa takich... wszyscy, których nienawidziły, wszyscy, przeciw którym miały jakąś zawiść, urazę, złość... Nakoniec, mała blada kobietka z pyszczkiem szczura rzekła:
— Wiecie, widziałyście w przeszłym tygodniu dwóch brodatych kapucynów, chodzących wszędzie po prośbie, którzy nie mieli dobrych min? Czy to czasem nie oni?
Naradzano się:
— Dzielni, pokaźni mnisi?... Święte dusze dobrego Boga!... Ależ to obrzydliwe!...
A gdy wychodziłyśmy... podejrzewając wszystkich kolejno, Róża z zaciekłością powtarzała:
— A ja wam mówię... ja... że to on...

Przed wejściem do domu zatrzymałam się chwilę w komórce, przeznaczonej na zaprzęgi, które Józef właśnie czyścił. Nad półką, na której były symetrycznie poustawiane butelki lakieru i pudełka z pomadką do czyszczenia, zobaczyłam, na płomieniście pomalowanej belce portret Drumonta... Aby mu nadać jeszcze większej wspaniałości, Józef otoczył go wieńcem z suchego lauru. Naprzeciwko portret papieża ledwo widzialny, schowany za derką końską, zawieszoną na gwoździu. Broszury antiżydowskie i śpiewki patriotyczne zaścielały podłogę, w kącie kij arabski wyzierał z za miotły. Raptownie, bez żadnej innej myśli, jedynie przez ciekawość wyrzekłam do Józefa:
— Czy Józef wie, że znaleziono w lesie małą Klarę zgwałconą i zamordowaną?
Na razie Józef nie mógł powstrzymać się od niespodziewanego poruszenia?... czy było ono niespodziane?...
Poruszenie to było tak gwałtowne i ukradkowe, że wydało mi się, iż imię małej Klary wstrząsnęło nim jak dreszcz... opanował się jednak bardzo prędko.
— Tak, odparł głosem zamkniętym w sobie... wiem... Opowiadano mi to w okolicy dzisiaj rano.
Stał się teraz nadzwyczajnie spokojnym. Czyścił z uwagą zaprzęgi dużą czarną ścierką.
Zachwycała mnie muskulatura jego obnażonych ramion, harmonijna, potężna giętkość jego bicepsów, oraz białość skóry... Nie widziałam jego oczu z pod opuszczonych powiek, oczu zwróconych na robotę... Ale widziałam jego usta... usta szerokie... olbrzymią szczękę zwierzęcą, okrutną w zmysłowych żądzach... I doznałam dziwnego drżenia w sercu... Zapytałam go jeszcze:
— Czy wiedzą kto ją zabił?...
Józef wzruszył ramionami... i nawpół żartem, a w pół serjo, odpowiedział:
— Jakiś włóczęga zapewne, jakiś może łajdacki obżynek.
Potem po krótkiem milczeniu:
— Phf... Pfa!... Zobaczysz, że go nie złapią... W magistracie jest wszystko do sprzedania...
I umieściwszy na siodłach zaprzęgi wyczyszczone, wskazał na portret ubóstwianego Drumonta, przybranego w laurowy wieniec, i dodał:
— Gdyby miano takiego!... Ot nieszczęście!
Nie wiem naprawdę dlaczego, opuściłam go ogarnięta dziwnym niepokojem... ostatecznie to dziwna historja, trzeba przecież o czemś mówić, aby się cokolwiek rozerwać...
Niekiedy, gdy Pani wyjdzie, a już zanadto się nudzę, idę za żelazne sztachety, odgradzające ogród od drogi, gdzie przychodzi do mnie panna Róża... Zawsze obserwuje, nic nie ujdzie jej uwagi z tego, co się dzieje u nas, kto do nas wchodzi, lub wychodzi. Jest teraz jeszcze czerwieńsza, tłuściejsza i spocona jak nigdy dotąd. Wargi jej ust jeszcze bardziej odęte, stanik już nie może pomieścić jej rozklapanych piersi... I coraz więcej oddaje się rozwięzłym pomysłom... Nic innego jej nie zajmuje jak tylko to, i nic innego nadto nie widzi...
Ile razy spotykamy się, jej pierwsze spojrzenie skierowane jest na mój brzuch, pierwsze słowo, jakie do mnie wypowiada swoim grubym głosem jest:
— Czy pamiętasz co ci polecałam... Jak tylko się spostrzeżesz, idź do pani Gouin... w tej chwili...
Jest to prawdziwie uprzykrzona manja...
Podrażniona nieco odparłam.
— Ale dlaczego chcesz abym to spostrzegła?... Nie znam tu nikogo.
— Ach... wyrzekła... nieszczęście łatwo przychodzi... Chwila zapomnienia... no i naturalnie... jest... Nieraz niewiadomo jakim sposobem się to stało... Widziałam już... podobne tobie... pewne siebie... i potem trochę... stało się... Ale znając panią Gouin można być spokojną... Jest to prawdziwe błogosławieństwo dla kraju taka uczona kobieta. I dyskutowała poruszając odrażająco swem tłustem cielskiem z zamiłowaniem do gminnych sprośnych uciech.
— Niegdyś, moja droga, spotykano tutaj masę dzieci... Miasto było poprostu zatrute dziećmi... Coś obrzydliwego!... ruszało się to na ulicach... jak kury na podwórzu folwarcznem... wrzeszczało to pod każdym progiem... wytwarzało nieopisany hałas!... Nie widziano nic prócz tych krzykaczy... A dziś, nie wiem czy zauważyłaś... dziś nie widać tego... prawie że wcale tego niema... I z uśmiechem jeszcze bardziej sprośnym, mówiła dalej:
— I to wcale nie dlatego, aby się dziewczęta mniej bawiły... Ach, mój Boże, wcale nie... Przeciwnie... Nigdy nie wychodzisz wieczorem... ale gdybyś poszła się przejść o dziewiątej, pod kasztanami zobaczyłabyś... Wszędzie na ławkach pary... ściskają się... pieszczą... to bardzo miłe... Ach! ja, trzeba ci wiedzieć, znajduję, że miłość jest prześliczną... Rozumiem, że niepodobna jest żyć bez miłości... tak, ale to nieznośne mieć bezustannie włóczące się za sobą zasmarkane bachory. A teraz nie ma tego... nie ma więcej... Pani Gouin zawdzięczają to dziewczęta... Jedna chwila nieprzyjemna i wszystko przejdzie... Na twojem miejscu nie namyślałabym się... Dla tak ładnej dziewczyny jak ty, tak dystyngowanej, i zapewne dobrze zbudowanej... dziecko, byłoby zbrodnią...
— Proszę się uspokoić... Nie mara wcale ochoty mieć...
— Tak... tak, nikt nie ma na to ochoty... Tylko... Powiedz mi? Twój pan nigdy ci nie proponował?...
— Ależ nie...
— To zadziwiające... bo jest znany z tego... Przytem rano jesteś tak blizko... w ogrodzie...
— Zapewniam, że nie...
Panna Róża opuściła głowę.
— Nie chcesz mi nic powiedzieć... nie masz zaufania do mnie... to twoja rzecz... Tylko ludzie wiedzą już co mają wiedzieć...
W końcu tak mnie zniecierpliwiła, że wykrzyknęłam:
— Ach tak?... Więc wyobraża pani sobie, że sypiam ze wszystkimi... także ze starymi obrzydliwcami?... na co tonem oziębłym odpowiedziała mi:
— Och! moja mała, wypędź muchy z nosa... Bywają starzy więcej warci od młodych... To prawda, że nie powinnam się wtrącać w twoje sprawy, nic mnie one nie obchodzą...
I zakonkludowała głosem złym, w którym nie było miodu, ale za to dużo żółci:
— Z tem wszystkiem... Zapewne... że wasz pan Lanlaire woli niedojrzałe owoce. Każdy ma swój gust...
Wieśniacy przechodzili przez drogę i kłaniając się pannie Róży z uszanowaniem mówili:
— Dzień dobry panno Różo... A jak się ma pan kapitan?
— Ma się dobrze, dziękuję... Ściąga wino w butelki...
Mieszczanie, przechodzący przez drogę również kłaniając się jej z uszanowaniem, i mówili:
— Dzień dobry panno Różo... A kapitan?...
— Zawsze mężny... dziękuję... Jesteście naprawdę porządnymi ludźmi...
Ksiądz przechodził drogą wolnym krokiem, kołysząc głową. Zobaczywszy pannę Różę, ukłonił się z uśmiechem, zamknął swój brewiarz i zatrzymał się:
— Ach to ty drogie dziecko?... A kapitan?...
— Dziękuję księdzu proboszczowi... wszystko idzie jak należy... Kapitan zajęty w piwnicy...
— Tem lepiej... tem lepiej... Mam nadzieję, iż posiał piękne kwiaty i że w tym roku na Boże Ciało będziemy znowu mieli wspaniały ołtarz na naszej procesji?...
— Z pewnością księże proboszczu...
— Moje uszanowanie kapitanowi załącz — moje dziecko...
— A i dla księdza proboszcza także...
Oddalił się, a otwierając swój brewiarz na nowo, zawołał:
— Do widzenia... do widzenia... Żeby to w parafji byli wszyscy parafjanie podobni do was.
Powróciłam nieco smutna, nieco zrażona, czując pewną niechęć, niemal nienawiść do tej szkaradnej Róży, zadowolonej ze swego tryumfu. Wszyscy kłaniali jej się, ona też szanowana przez wszystkich, roztyła się i była szczęśliwa, odrażająco szczęśliwa. Jestem pewna, iż wkrótce proboszcz umieści ją we framudze kościoła, pomiędzy dwoma gromnicami, w nimbie złotym, jak świętą...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.