Pamiętnik panny służącej (1923)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Octave Mirbeau
Tytuł Pamiętnik panny służącej

Pamiętnik panny służącej]]

Wydawca J. Fiszer
Data wyd. 1923
Druk W. Piekarniak
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Helena Orlicz-Garlikowska
Tytuł orygin. Le Journal d'une femme de chambre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OKTAWJUSZ MIRBEAU

PAMIĘTNIK
PANNY SŁUŻĄCEJ
PRZEKŁAD Z FRANCUZXIEGO
H. O. GARLIKOWSKIEJ
WYDANIE DRUGIE
WARSZAWA
Nakładem Księgarni JANA FISZERA, Plac Dąbrowskiego 4.
1923



Druk Zakładów Drukarskich W. Piekarniaka Ordynacka 3 telefon 44-59.




DO PANA JULJUSZA HURET.
Mój drogi przyjacielu!

W nagłówku tej pierwszej kartki pragnąłem z powodów bardzo słusznych i ważnych wypisać twoje imię. Najpierw dlatego, iż wiesz, jak imię twoje jest mi drogie, przytem mogę je wypowiedzieć ze spokojną dumą, ponieważ książkę tę kochać będziesz. A będziesz ją kochał pomimo błędów, dlatego, że jest w niej życie bez obłudy, życie takie, jak my je pojmujemy: Ty i ja. Mój drogi Hurecie, bezustannie mam w pamięci to mnóstwo tak niesłychanie ludzkich postaci, które przedstawiłeś w swych studjach socjalno-literackich. Wciąż mnie one nawiedzają. Nikt inny prócz Ciebie tak głęboko nie odczuł tego, co się znajduje pod maską ludzką — oto: że smutkiem aż do komizmu dochodzącym — jest być człowiekiem... Smutek, który doprowadza aż do śmiechu, komizm, który napełnia płaczem dusze wyższe, — odnajdziesz w tej książce...

Oktawjusz Mirbeau.


Książka, którą ogłaszam pod tytułem: „Pamiętnik panny służącej“, jest w — rzeczywistości napisaną przez pannę Celestynę R., pannę: służącą. Gdy po raz pierwszy byłem proszony o przejrzenie rękopisu, poprawienie go i przerobienie niektórych miejsc, odmówiłem1. Twierdziłem nie bez słuszności, że taki, jaki był w swym nieładzie, pamiętnik ten miał oryginalność rzeczy szczególnej i że ja mógłbym był go tylko zbanalizować przerabiając „po swojemu“.
Ale panna Celestyna R... była tak ładną, przytem tak bardzo nalegała, że... no... wszak pomimo wszystko jestem mężczyzną... więc ustąpiłem.
Przyznaję się do tego błędu. Zabrawszy się bowiem do pracy, o którą mnie proszono, nadałem to tu, to ówdzie pewne znamiona literackie tej książce. Obawiam się, że przez to zepsułem jej powab gryzący, że tem samem zniszczyłem jej smutną siłę, że zamieniłem na zwykłą literaturę to, co na tych kartach było wzruszające i życiowe. Mówię to w odpowiedzi na przykre zarzuty, których nile zbraknie w prawdziwej krytyce uczonych... i wielu innych nie mniej godnych...

O. M.

I.[1]
14 wrzesień.

Dzisiaj 14 września o godz. trzeciej popołudniu w ciepły, ale szary i deszczów dzień przybyłam na moje nowe miejsce. Jest ono dwunastem w ciągu dwóch lat. Nie mówię bynajmniej o miejscach, które zmieniałam w latach poprzednich, niepodobnaby je było zliczyć. Ach, wstyd mnie ogarnia na myśl, ile widziałam brzydkich twarzy i brudnych dusz... I to nie koniec na tem... Sposobem iście nadzwyczajnym, aż do zawrotu głowy, wpadałam to tu, to tam, jedno po drugiem, z domów do biur, z biur do domów, z Lasku Bulońskiego do Bastylli, z obserwatorium na Montmartre, wszędzie bez możliwości ustalenia się na czas dłuższy. Czyżby „państwo“ stali się teraz tak wymagającymi!... To nie do wiary.
Miejsce obecne dostało mi się z małych ogłoszeń „Figara“. nie widziałam zatem wcale mojej pani. Zamieniłyśmy tylko z sobą listy — i oto — wszystko — możliwość więc szczęśliwego trafu — i niespodzianek. Listy panu pisane dobrze, to prawda, ale wykazują charakter drobiazgowy i bojaźliwy.
Ach uleż potrzeba jej wyjaśnień i komentarzy i nie wiadomo po co... Nie wiem, czy pani jest skąpa... możnaby to wnosić z jej listowego papieru... jest on kupowany w Luwrze. Przecież ja nie jestem bogatą, a okazałam więcej kokieterii... Piszę na papierze, uperfumowanym Peau d‘Espagne, i to na pięknym papierze różowym lub też blado-niebieskim, który naturalnie zabrałam sobie u moich poprzednich „państwa. Na niektórych arkuszach są nawet wybite korony hrabiowskie.
Nakoniec jestem w Normandji w Mesnil-Roy, majątku pani, jest to blisko prowincji, która nazywa się Prieuré... Jest to wszystko, co wiem o okolicy, w jakiej odtąd mam przebywać...

Jestem zaniepokojona a nawet rozżalona z powodu przybycia swego w głąb tej zapadłej prowincji. — Przeraża mnie to, co mnie tu spotkać może...
Z pewnością nic dobrego — jak zazwyczaj przykrości. Przykrości są to niezawodne nasze korzyści. A czyż lepiej tej, która zaślubi dzielnego chłopca, albo takiej, co się sklei z jakim starym? Ileż niepowodzeń przynieść im może przeznaczenie — owo wirujące koło nędzy?... Nie miałam wyboru, a coś — jest więcej warte, aniżeli nic.

Nie po raz pierwszy godzę się na prowincję. Cztery lata temu miałam także jedno miejsce... O! wprawdzie niedługo... ale w warunkach istotnie niezwykłych... Przypominam sobie to zdarzenie, jakby to było wczoraj... Szczegóły są nieco płoche, ale i zarazem straszne — mam ochotę je opowiedzieć...
Przedewszystkiem zapewniam osoby, które będą to czytały, że zamiarem moim przy pisaniu tego pamiętnika było: nie tajenie niczego — tak względem siebie, jak innych. — Przeciwnie, występuję z całą szczerością, nie pomijając brutalności, którą daje życie. — Nie jest to moją winą, że dusze, z których się ściągnie zasłonę i ukaże je nagie — wydają z siebie tak silny odór zgnilizny.
Więc było tak:
W biurze zostałam zgodzoną przez jakąś grubą klucznicę, na pannę służącą do pana Rabour w Tourne. — Warunki były odpowiednie, więc pewnego dnia o umówionej godzinie pojechałam pociągiem do stacji, do której było potrzeba.
Gdy już wysiadłam z pociągu, podszedł do mnie na dworcu człowiek czerwony, dziwnego rodzaju woźnica, który mnie zapytał:
— Czy pani jesit nową panną służącą pana Rabour? — Tak, to ja.
— Ma pani kufer?
— Tak, mam jeden.
Proszę mi oddać kwit od bagażu i zaczekać.
Widziałam go następnie na dworcu, urzędnicy nazywali go przyjacielsko i z szacunkiem „Panem Ludwikiem“. Wyszukał kufer, zabrał wraz z pakunkiem, jaki jeszcze miałam, i zaniósł to wszystko do oczekującego angielskiego wózka.
— Więc wsiada pani? — spytał.
Zajęłam miejsce obok niego i wyruszyliśmy.
Woźnica przyglądał mi się z pod oka. — Ja obserwowałam go również. — Przekonałam się w tej chwili, że mam do czynienia z nieokrzesanym wieśniakiem, ze służącym bez stylu, takim, który nigdy nie służył w wielkich domach To mnie niecierpliwiło. — Ogromnie lubię piękne liberje. — Nic mnie tak nie podbudza, jak spodnie z białej skóry, okalające nerwowe uda. Pan Ludwik zaś nie posiadał najmniejszego szyku, powoził bez rękawiczek, szaro-niebieskie jego ubranie było za szerokie, czapka płaska z ceratowym daszkiem obwiedziona złotym galonem. Przy tem wszystkiem mina brutala, ale niezłego z gruntu człowieka. Znam te typy. W pierwszych dniach są złośliwi, potem się jakoś z nimi układa, często nawet tak się układa, że lepiej nie trzeba.
Bardzo długo nie przemówiliśmy do siebie słowa. On robił miny wielkiego stangreta, podnosił lejce wysoko i starał się okrągłymi giestami wywijać batem. Ja przyglądałam się krajobrazowi, który nie posiadał nic szczególnego: pola, drzewa domy jak wszędzie. Ściągnął konia, aby podjechać na pochyłość i w tej chwili z uśmiechem filuta zapytał:
— Czy przywiozła pani z sobą duży zapas bucików?
— Bezwarunkowo! — powiedziałam zdziwiona pytaniem, do niczego nie prowadzącem, a jeszcze bardziej szczególniejszym tonem, jakim było uczynione.
— Dlaczego pytacie mnie o to?... Jest trochę głupie wasze pytanie, mój gruby ojcze.
On szturgnął mnie lekko, potem powiódł po mnie dziwnym wzrokiem; było w nim tyle gorzkiej ironji, że nie potrafiłam sobie tego wytłómaczyć; następnie wyrzekł z urągliwym uśmiechem:
— Ach, tak! Udawaj taką, co nic nie wie... Figlarka! święta figlarka!
Poczem mlasnął językiem i koń pocwałował na nowo.
Byłam zaintrygowana. Co to wszystko miało znaczyć? Może nic. Pomyślałam wreszcie sobie, że to jakiś gamoń, nie mający wyobrażenia o rozmowie z kobietami.
Majątek pana Rabour był dość duży i piękny. Ładny dom pomalowany na jasno-zielono, otoczony rozległymi klombami, oraz lasem świerków woniejących żywicą. Ubóstwiani wieś, ale to zabawne, zachwyca mnie ona i jednocześnie zasmuca! Czułam się wprost nikczemnie, gdy nareszcie znalazłam się w przedsionku, gdzie oczekiwała już ta sama klucznica, która godziła mnie w biurze w Paryżu. Bóg wie, ile pytań zadała mi, chcąc się wtajemniczyć, w moje najtajniejsze przyzwyczajenia, wydawało mi się to wstrętnem... i nie sądzę, aby ten sposób postępowania mógł nas uszlachetniać. Gospodyni nie podobała mi się już wówczas, gdy mnie godziła tam w kantorze, tu wydała mi się odstręczającą z swoim wyglądem starej makareli.
Gruba i mała, dysząca, płasko uczesana, z olbrzymiemi piersiami, z rękami wilgotnemi, na których ciało tak się trzęsło. jak żelatyna, podobna była do miecha, oblepionego żółtem sadłem. Spojrzenie jej szarych oczu było rozwiązłe, przebiegłe i złośliwie chłodne. Z spokojnem okrucieństwem tak potrafiło przetrząsać duszę i ciało, iż sprowadzało na twarz rumieniec. Zaprowadziła mnie do małego salonu i zostawiła tam, mówiąc, że pan chce mnie widzieć, zanim obejmę swoje obowiązki.
— Bo przecież pan nie widział panny — wyrzekła. — Proszę — dodała — starać się podobać panu...
Zostawszy samą, przyglądałam się pokojowi i zauważyłam, że był utrzymany w wielkim porządku; meble, tafle posadzki, drzwi, wszystko to połyskiwało jak lustra. Nie było tu drobiazgów ości, ciężkich obić, ani też rzeczy haftowanych, które zwykle spotyka się w zwyczajnych domach paryskich. Tu w tej atmosferze komfortu i bogactwa czuć było życie prowincjonalne, ciche i regularne. Nade wszystko czuć tu by to nudę!
Nareszcie wszedł pan. Ach jaki śmieszny człowieczek, odrazu mnie ubawił!... Wyobraźcie sobie małego staruszka, ubranego z przesadną elegancją; ostrzyżony przy skórze, świeżutki, różowy, wyglądał jak lalka. Zgrabny i żywy, daję słowo, że mógł wzbudzić apetyt... biegał i skakał jak szarańcza po łąkach. Ukłonił się z wyszukaną grzecznością i wyrzekł:
— Jak ci na imię, moje dziecko?
— Celestyna, panie.
— Celestyna... — powtórzył — Celestyna?... Do djabła: Ładne imię — ale za długie, moje dziecko, bardzo długie. Będę cię nazywał Marją, jeżeli zezwolisz... także ładne imię i przytem krótkie... Oprócz tego ja wszystkie moje panny służące nazywałem Maryniami. Jest to moje przyzwyczajenie, którego nie mogę się pozbyć... Nie wyrzeknę się go już dla nikogo.
Ta dziwna manja bynajmniej nie była dla mnie niespodzianką — prawie nigdy w służbie nie nazywają nas właściwem imieniem... w ten sposób miałam już imiona wszystkich świętych z kalendarza.
Pan nastawa! dalej.
— Więc nie będzie dla ciebie przykrością, jeśli nazywać cię będę Marją?...
— Ależ nie, panie...
— Ładną z ciebie dziewczyna i dobry charakter... Bardzo pięknie! — bardzo!
Wszystko to mówił tonem niezwykle poważnym, bez intencji dokuczenia mi przytem wzrok jego nie wciskał się pod mój stanik, ani pod moją spódnicę, jak to zazwyczaj czynili inni mężczyźni. Nawet mało mi się przyglądał: odkąd wszedł do salonu, oczy jego bezustannie skierowane były na moje buciki.
— Czy masz inne? — zapytał po krótkiej ciszy, podczas której wzrok jego nabrał szczególniejszego połysku.
— Inne imię, proszę pana?...
— Nie, moje dziecko, inne buciki...
I przesunął językiem po swoich ustach, jak to zwykły czynić koty.
Nakazie nie odpowiedziałam. To słowo buciki przypomniało mi ów łobuzerski „kawał“ woźnicy i to zastanowiło mnie. — Czyżby w tem był jaki związek? — Musiałam jednak na tak kategoryczne pytanie dać odpowiedź, odpowiedziałam więc, ale głosem drżącym i bojaźliwym. jakgdybym przyznawała się do ważnego grzechu.
— Tak panie, mam inne...
— Lakierki?
— Tak, panie.
— Czy bardzo świecące?
— Ależ tak, panie.
— To bardzo dobrze... a czy żółte masz także?
— Mam — także, proszę pana...
— Trzeba mieć... ja ci ofiaruję...
— Dziękuję panu.
— Dobrze! dobrze... bądź cicho! — zawołał.
Chwycił mnie strach, bo w oczach jego dojrzałam jakiś mętny błysk, a jednocześnie twarz spazmatycznie wykrzywioną, objęła łuna czerwieni. Następnie krople potu wystąpiły mu na czoło... Byłam pewna, iż omdlewa, chciałam krzyczeć... aby wezwać pomocy... ale uspokoił się, a po kilku minutach poruszył wargami, z których jeszcze ślina ociekała, i wyrzekł osłabłym głosem:
— To nic... to się już skończyło... Rozumiesz, moje dziecię. Jestem trochę manjakiem... trzeba mi wybaczyć ze względu na mój wiek, nieprawdaż? Otóż, widzisz, naprzykład, uważam za nieodpowiednie dla kobiety, aby sama czyściła swoje buciki, a tembardziej moje buty... Bardzo szanuję kobiety... i moja Marjo nie mogę tego znieść... więc sam będę je czyścił... proszę cię, uważaj... każdego wieczora przed położeniem się spać przyniesiesz mi swoje buciki do mego pokoju... postawisz je przy łóżku na małym stoliku, i rano gdy przyjdziesz, aby otworzyć okno, zawsze je sobie zabierzesz.
A gdy zdumiona usiłowałam protestować, dodał:
— Nie jest to nic nadzwyczajnego, o co proszę — jest to rzecz zupełnie naturalna... I jeżeli będziesz uprzejma...
Szybko wyciągnął z kieszeni dwa ludwiki i dał mi je.
— Jeżeli będziesz bardzo uprzejma, bardzo posłuszna, często otrzymywać będziesz odemnie małe podarki. Gospodyni co miesiąc będzie ci wypłacała pensję... a prócz tego będziesz często otrzymywała odemnie małe podarki. I czyż to jest coś tak wielkiego, o co cię proszę?... wszak nic nadzwyczajnego... Mój Boże, czyż to jest coś nadzwyczajnego?...
Podczas gdy mówił, powieki1 jego chwiały się, zupełnie jak liście podczas burzy...
— Dlaczego nic nie mówisz, Marjo? Powiedz cośkolwiek... Dlaczego stoisz w miejscu?... pochodź trochę, abym mógł je zobaczyć w ruchu... żyjące, te maleńkie buciczki.
Ukląkł i całując moje buciki nagniatał je drżącymi palcami pieszczotliwie, poczem zaczął je rozsznurowywać.
I wciąż całując je i pieszcząc i rozsznurowywując, mówił błagalnym głosem plączącego dziecka:
— Oh! Marjo... Marjo... te twoje małe buciki... daj mi je... w tej chwili... w tej chwili... Ja ich pożądam, daj mi je... daj!..
Byłam zupełnie bezsilna, zdumienie sparaliżowało mnie. Przez chwilę nie umiałam zdać sobie sprawy, czy to rzeczywistość, czy też sen? Widziałam tylko oczy pana... były jak dwie małe białe kule, otoczone czerwonymi prążkami. Usta zaś całe miał zalane pieniącą się, jak mydliny, śliną.
Nakoniec zabrał moje buciki i zamknął się z nimi na dwie godziny w swoim pokoju.
— Bardzo podobałaś się panu — powiedziała gospodyni, oprowadzając mnie po domu. — Staraj się, aby to trwało. Miejsce jest dobre...
W cztery dni później, gdy rano jak zwykle weszła do pokoju pam, aby otworzyć okno... o i mało nie zemdlałam z ohydy... Pan był martwy!.. Pośrodku łóżka leżał nawznak, prawie zupełnie obnażony.
Surowość trupa już znaczyła się po jego ciele. Choć ani znaku nie było szamotania się, na kołdrze najmniejszego nieładu, na prześcieradle ani zmarszczki, nigdzie najmniejszego śladu walki z naglą agonją, ani nawet skurczu drętwych rąk, usiłujących śmierć zadławić... I możnaby myśleć, że śpi, gdyby nie twarz przeraźliwie fioletowa. Oczom moim ukazał się widok potworny, stokroć straszniejszy od fioletowej twarzy i przejął mnie do głębi trwogą... Pan w zaciśniętych konwulsyjnie zębach trzymał jeden z moich bucików tak silnie, że próżne były moje usiłowania, aby go wyciągnąć — musiałam odciąć brzytwą.
Nie jestem świętą... znam dobrze mężczyzn i wiem z doświadczenia, do jakich szaleństw i brudów są zdolni... Ale taki mężczyzna jak pan?... Ach! naprawdę!... to aż śmiesznie pomyśleć, aby istniały takie typy?!... I do jakich to potworności dochodzą w swojej imaginacji!... Czyż nie lepiej kochać się zwyczajnie, po prostu, tak jak wszyscy?...
Jestem pewna, że tutaj nie spotka mnie nic podobnego... odrazu widać, że to zupełnie inny rodzaj ludzi... Czy oni są lepsi?... czy gorsi?... Nie wiem. Jedna rzecz nie daje mi spokoju.
Oto myślę, że mogłabym nareszcie skończyć z temi wstrętnemi służbami i zrobić skok — od służącej do pani — tembardziej, że tak zrobiło tyle innych pośród moich znajomych, które, mogę to śmiało powiedzieć, że są „mniej użyteczne“ odemnie, zatem... Gdybym nie była tak ładną, byłoby mi może znośniej cierpieć swoją dolę, ale bez ośmieszenia się wolno mi twierdzić, że mam chwile prawdziwego szyku, którego mogłyby mi pozazdrościć damy z towarzystwa, albo kokoty... Może jestem trochę za wysoka, ale smukła, szczupła, a przytem dobrze zbudowana... Mam ładne blond włosy, piękne ciemno-niebieskie oczy... podniecająco błyszczące i zuchwałe usta... A także umiejętność okazania się oryginalną, oraz umysł bystry, lub słaby, gdy potrzeba... co się bardzo podoba mężczyznom. Być może, że nawet miałabym powodzenie... gdybym jednak wyrzekła się służby dla tak zwanego „puszczenia się“, może już potem, gdyby mi się nie poszykowało, nie mogłabym do niej powrócić, a tego najbardziej obawiam się... Tak, boję się, bo przecież nie wiadomo, do czego tamto może doprowadzić... Drżę na samą myśl nędzy... tego rodzaju. Widziałam już tyle nieszczęść z tego powodu! Te krzyżowe drogi z przytułku do szpitala, z którego nie zawsze się wychodzi... i piekło świętego Łazarza!... Jest się nad czem zastanowić i jest się czego obawiać... Któż mi zresztą zaręczy, że miałabym takie samo powodzenie, jak mam obecnie, będąc panną służącą?
Urok, jaki posiadamy dla mężczyzn, nie zupełnie zależny jest od nas. Wielkie ma znaczenie środowisko, w którem przebywamy, komfort, wykwint, ukryta rozwiązłość naszych pań... które umyślnie starają się podniecać mężczyzn. Więc oni następnie — kochają często w nas — ich tajemnice...
Ale jest inna jeszcze rzecz, która mnie trzyma. W mojej egzystencji smutnego wyuzdania zachowałam w głębi duszy bardzo szczere uczucie religijne, ono ochrania mnie przed ostatecznym upadkiem i zatrzymuje nad brzegiem przepaści...
Cóżby to się stało, gdyby nie było religji i modlitw po kościołach... zwłaszcza w chwilach strapień moralnych... albo podczas tych ponurych wieczorów... Jakżeby to było bez Najświętszej Dziewicy i Świętego Antoniego Padewskiego... i tej całej gromady innych świętych... niezawodnie podówczas czułby się człowiek jeszcze nieszczęśliwszym. I nie wiadomo dokądby się zaszło? Djabeł to wie chyba jeden.
Nakoniec i to jest bardzo ważnem, iż nie potrafię oprzeć się mężczyznom... Zupełnie bezinteresownie oddaję się na pastwę ich przyjemności... Jestem przytem bardzo kochliwą, tak — za bardzo lubię się kochać, abym miała ciągnąć z tego korzyści...
Cóż poradzić? jest to silniejsze odemnie, nie mogę żądać pieniędzy od tego, który mi daje szczęście — i który otwiera przedemną promieniste bramy Ekstazy!... Gdy mówią do mnie ci obrzydliwcy, gdy uczuję ukłucia ich kolącej brody na moim karku... i gdy ich gorący oddech owieje mnie, staję się tyle warta co szmata... i oni to właśnie robią ze mną wtedy co tylko zechcą...
Wróćmy jednak do Pieuré... w którym teraz oto znalazłam się i oczekuję... na co? przysięgam, nie wiem sama...
A może wszystko jaknajpomyślniej się ułoży... Albo tez jutro jedno słowo pani... wyrzuci mnie stąd. Fatalizm prześladuje mnie i ani na chwilę nie opuszcza. Zaczyna mnie to już męczyć.
Od pewnego czasu cierpię na bóle krzyża i brzucha, czuję przytem znużenie w całem ciele... mój żołądek się nadwątlił... pamięć osłabła... staję się przez to coraz bardziej rozdrażnioną i poirytowaną. Umyślnie teraz przyglądałam się sobie w lustrze. Na twarzy jest widoczne zmęczenie, a moja cera, z której tak pyszniłam się, staje się niemal szarą...
Czyżbym już się starzała?... Nie chcę być jeszcze starą. W Paryżu jest trudno dbać o siebie. Niema na nic czasu. Życie tam jest zbyt gorączkowe i burzliwe... przestaje się ze zbyt wielką liczbą osób... przytem ta różnorodność... przyjemności... i rzeczy nieprzewidzianych... żyje się więc, jak się da... Tu jest cicho... Powietrze, którem się oddycha, jest zdrowe i dobre. Gdyby mnie los przestał prześladować, mogłabym tu trochę odpocząć...
Nie chce mi się w to jednak uwierzyć; wprawdzie pani jest dość dla mnie uprzejma, nawet chwaliła moje zachowanie, ciesząc się, że mnie zgodziła. Ale trzeba wiedzieć, jak bywają fałszywe te pańskie grzeczności... to przeświadczenie zabija moją uprzejmość... Zresztą bardzo rzadko się zdarza, aby zaraz pierwszego dnia były nieznośne te wielbłądzice...
Znana to piosenka, ze co nowe, to dobre... Tak, w poniedziałek już było co innego... I to niestety nie jest dla mnie nowiną. Oczy pani są zimne i szorstkie... ale niechże nie powraca do mnie to spojrzenie podejrzliwe, ostre, śledczo-policyjne. Nie znoszę również tych ust wązkich i surowych, jakby oblepionych białawą skórką... i tych odezwań ostrych, kolących... przez co nawet uprzejme słowo wydaje się niemal upakarzającem naigrawaniem. Nawet gdy rozpytywała mnie o moje uzdolnienie, o przeszłość... patrzyła tym samym wzrokiem nieroztropnej, spokojnej nieszczerości, zupełnie jak stary celnik. One wszystkie mają takie spojrzenie!... Więc i teraz powiedziałam sobie:
— Nie pomyliłam się... jeszcze jedna z tych, co trzymają wszystko pod kluczem. Co wieczór liczą każdy kawałek cukru i ziarnka winogron — a także znaczą butelki... tak, niezawodnie — jest to rzecz zwykła w każdej nowej służbie.
Starałam się jednak nic myśleć o tem, aby nie poddawać się temu pierwszemu wrażeniu. Wszak może pośród tylu ust mówiących do mnie, pośród tyła spojrzeń, przetrząsających mi duszę... odnajdę pewnego dnia — usta przyjazne... spojrzenie współczujące... Czyż to można wiedzieć?... Nadzieja nic nie kosztuje...
Zaledwie przyjechałam, zmęczona czterogodzinną podróżą w trzeciej klasie, pani zaczęła mnie oprowadzać po domu, a w kuchni uważali za stosowne poczęstować mnie tylko kawałkiem chleba z masłem. Oprowadzanie zaczęło się od piwnicy, a kończyło się na poddaszu — chodziło o to, abym natychmiastowo zabierała się do roboty. Oh, nie traciła pani ani chwili czasu... Jakiż to olbrzymi dom — czego tam niema... ile rzeczy, zakamarków; aby to wszystko utrzymać w należytym porządku, nie wiem, czy wystarczyłoby czworo służby.
Dom był więcej niż parterowy, ponieważ dwa małe dodatkowe pawilony tworzyły rodzaj dwupiętrowego tarasu. Te dwa piętra będę musiała przemierzać bezustannie, na zawołanie pani, która zwykłe siedziała w małym salonie, obok jadalni.
Co za mądry pomysł umieszczać bieliznę, przy której, mam robotę, obok pokojów dla służby: A ileż tu szaf, ile szuflad przepełnionych przeróżnymi fatałaszkami.
Chyba nigdy nie potrafię dojść z tem do ładu.
Prawie co chwila pani, wskazując mi jakiś przedmiot, mówiła:
— Trzeba z tem bardzo ostrożnie, moja dziewczyno, bo i to bardzo ładne... i bardzo rzadkie, przytem bardzo drogo kosztowało, moja dziewczyno.
Czyż nie mogła w miejsce bezustannego nazywania mnie „moja dziewczyno“ mówić do mnie po imieniu? A przytem ten przykry, rozkazujący ton, który odbiera najlepsze chęci i zamienia je w nienawiść dla naszych państwa. Czyż ja, zwracając się do pani, nazywam ją „mateczką?“
I ciągle na ustach jedno w kółko: „bardzo drogie“. Zupełna sroka!... Wszystko, co do niej należy, żeby to był nawet najlichszy przedmiot za cztery su — „to bardzo drogie“.
Trudno mieć wyobrażenie, do jakiego stopnia dochodzi próżność i złość takiej pani domu. Naprzykład objaśniała mnie, jak się do lampy wlewa naftę — lampa ta niczem nie różniła się od innych.
— Moja dziewczyno, trzeba ci wiedzieć — mówiła pani — że ta lampa jest bardzo droga i że nareparować ją można tylko w Anglji. Obchodź się więc z nią tak ostrożnie, jak ze źrenicą w oku.
Miałam wielką ochotę odpowiedzieć jej na to:
— Powiedz mi co jeszcze, moja mateczko, o swoim nocniku — czy także jest on tak bardzo drogi? I czy posyłasz go do Londynu, gdy pęknie?
To jest prawda, że one robią wiele hałasu o nic. I gdy się pomyśli, że to wszystko dlatego, aby nam dokuczyć.
Dom ten nie jest znów tak piękny, aby można się z niego pysznić. Z zewnątrz wygląda jeszcze jako tako. Okolony wielkiemi, staremi drzewami, z ogrodem tak dużym, że można dojść aż do rzeki, pomiędzy klombami, zasianymi kwieciem. Ale wewnątrz jest stary, smutny i czuć w nim stęchliznę. Nie pojmuję, jak można żyć w takim domu... Zupełne gniazdo dla szczurów...
Drewniane, strome schody z pozapadanymi stopniami tak trzeszczą pod nogami, jakby za chwilę miały runąć. Korytarz nizki, ciemny z kamiennem sklepieniem, ułożonem w źle przystające do siebie barwne kwadraty. Wszystkie przejścia pomalowane na czerwono, silnie wywoskowane i przez to śliskie.
Pokoje bardzo wązkie z zeschniętemi, skrzypiącemi posadzkami przypominały wnętrza pudeł skrzypcowych. Straszny prowincjonalizm! Umeblowane także nie są po parysku... Wszędzie stare mahonie, staroświeckie spłowiałe dywany, pokrycia pojedzone przez mole. Fotele i kanapy spróchniałe bez sprężyn, śmiesznie sztywne. Od siedzenia na tych meblach muszą drętwieć plecy, a pośladki bolą, jakby je kto obdarł ze skóry!... Naprawdę ja, co tak lubię jasne obicia, szerokie, elastyczne, miękie szezlongi, na których można wyciągnąć się lubieżnie... oraz te wszystkie meble drogocenne, bogate i wesołe, wpadam tu w przygnębiający smutek. I obawiam się, że nigdy nie potrafię przyzwyczaić się do tych rzeczy bez komfortu, bez odrobiny elegancji, gdzie wszystko stare i jakby pokryte pyłem śmierci...
Pani także nie ubiera się po parysku... jest bez szyku i nie ma pojęcia o dobrych krawcowych... Można nawet powiedzieć, że jest zaniedbaną, nie widać w niej najmniejszej pretensji, suknie jej są robione według mody z przed dziesięciu lat. Mimo to nie jest wcale brzydka i, gdyby chciała, mogłaby się nawet podobać. Największą jej wadą jest to, że nie wzbudza najmniejszej sympatji, ani zainteresowania — cóż więc taka kobieta warta? Rysy twarzy ma regularne, włosy blond naturalne, niefarbowane, i śliczną cerę... ogromnie świeżą cerę, tak jakby naprzykład cierpiała na jakąś brzydką chorobę wewnętrzną... Znam te typy kobiet i nigdy się nie mylę, zawsze odgadnę co jest przyczyną ich świeżej cery! Z wierzchu różowa, a w środku gnije... Tego nie widać, ale są tam napewno — opaski, bandaże brzuszne, ochraniające macicę... cały arsenał okropnych, sekretnych, wielce skomplikowanych przyrządów... Co wcale nie przeszkadza tym paniom mieć pretensję do świata — o, tak, są kokietkami... flirtują po kątach... wiercą się... te wiedźmy, choć nie mogą służyć do niczego...
Zapewniam was, że nie można mieć z niemi żadnej przyjemności... A wszystko przez organiczną chorobę albo brak temperamentu.. bardzo by mnie to zadziwiło, gdyby pani była do rzeczy... Z wyrazu jej twarzy, z twardych ruchów, ze sztywnego układu ciała widać, że nie ma pojęcia o kochaniu... że nigdy nie dotknęło jej pragnienie... całkowitego oddania się...
Stare panny też strzegą się całe życie, aby potem stać się zeschłemi mumjami — i nie wiem, po co to robią — pomiędzy blondynkami jest to jednak rzadki wypadek.
I nie może pani tak działać, jak np. Faust — ach! ten Faust. Można doprawdy z pragnienia zemdleć i paść w ramiona pięknego mężczyzny... O nie! Nie należy ona do tego rzędu kobiet, które nawet gdy są brzydkie, mają jednak w sobie wdzięk swej płci i potrafią rozsiewać swój powab, który tyje uroku nadaje życiu... Znałam jeszcze surowsze i zgryźliwsze, które bez porywów miłosnych prowadziły się jaknajgorzej... ze swoimi lokajami, a nawet stangretami... jak to nieraz widywałam. Myślę, że nawet, gdyby pani usiłowała, nie potrafiłaby się porządnie oddać...
Z pewnością jest to nieznośna, zła, podejrzliwa i bez serca kobieta, jednem słowem brzydki charakter... Musi należeć do tych, co ciągłe podglądają i włażą na plecy służbie.
I bezustanku — „umiesz robić to?“ „umiesz robić tamto?“ „A czy dużo tłuczesz?“ „A jesteś staranna?“ „Masz dobrą pamięć?“ „Lubisz porządek?“
I tak bez końca. A i jeszcze... „Czy jesteś czysta?“ Czystość potrzebna do rzeczy... więc na tym punkcie jestem bardzo drażliwa i wymagająca. Za kogoż mnie ona bierze? za jakąś dziewczynę... wieśniaczkę... niańkę z prowincji?.. Porządek? czystość? Ach! znam to gadanie. Wszystkie o tem mówią, a jak przyjdzie do rzeczy... jak się zajrzy pod spódnicę, to wszystko brudne, że aż obrzydliwość bierze, a do koszuli to przylepić się można.
Nie mam też ja zaufania do czystości pani. Widziałam jej pokój do ubierania, niema w nim ani wanny, ani też tego, co to kobieta dbająca o siebie zawsze posiada... Na toalecie nic, żadnych drobiazgów, kosmetyków pachnących, z którymi tak lubię mieć do czynienia. Chciałabym zobaczyć panią zupełnie nago... zabawiłoby mnie to trochę. Może to być ładny widok...
Wieczorem, gdy nakrywałam do stołu, pan wszedł do jadalni, wrócił z polowania. Jest to wysoki, barczysty mężczyzna, z dużemi wąsami czarnemi, o matowej cerze. Jego ruchy są trochę ciężkie i leniwe, ale wygląda na poczciwca... oczywiście nie jest genialnym, jak pan Juliusz Lemaitre, któremu tyle razy usługiwałam przy ulicy Krzysztofa Kolumba, nie jest również takim elegantem jak pan Janzé. Ach, gdyby!... Mimo to jest sympatyczny... Włosy mu się kręcą nad karkiem tura, nogi jak ulepione, usta zmysłowe, bardzo czerwone i uśmiechnięte wskazują jego siłę i dobry humor. Założyłabym się, iż lubi brać się do rzeczy... Widzę to już po jego zmysłowo ruchliwym nosie i po oczach nadzwyczajnie błyszczących i słodkich, gdy żartuje.
Nigdy nie widziałam u żadnego mężczyzny takich sprośnie gęstych rzęs i rąk tak bardzo aksamitnych... To wszystko nadaje mu wygląd ponętnego samca.
Jest nieśmiały, jak większość mężczyzn o słabej inteligencji i nierozwiniętych dostatecznie muskułach.
Przyglądał mi się z bardzo zabawną miną, w której mieszała się dobroduszność z zadziwieniem. W spojrzeniu tem, trochę ulicznikowskiem, nie było jednak ani efronterji, ani brutalności. Widocznie pan nie jest przyzwyczajony do tego rodzaju panien służących, jak ja. Od pierwszego wejrzenia uczyniłam na nim piorunujące wrażenie... odezwał się nieco zakłopotany:
— Ach, ach! to panienka jest naszą nową panną służącą?
Ja, wysunąwszy biust swój naprzód, opuściłam w dół oczy, trochę niedbale, trochę figlarnie, potem głosem słodkim odpowiedziałam skromnie:
— Tak panie, to ja...
Wtedy on bąknął:
— Zatem przybyłaś... to bardzo dobrze, to bardzo dobrze...
Miał ochotę jeszcze mówić, szukał słów, aby koniecznie coś powiedzieć, ale nie będąc wymownym, nie potrafił nic z siebie wydobyć. Bawił mnie ten jego kłopot... Nareszcie po długiej pauzie:
— Zatem przyjechałaś z Paryża?
— Tak, panie.
— To dobrze... to bardzo dobrze...
I nieco śmielej:
— Jak ci na imię?
— Celestyna... panie.
Z rodzajem zadowolenia zatarł ręce i wyrzekł:
— Celestyna! ach! ach!.. To bardzo dobrze... Niezwyczajne imię, daje słowo!.. Aby tylko pani nie chciała go odmienić... ma tę manję...
Odpowiedziałam z godnością i uszanowaniem:
— Jestem na rozkazy pani.
Bezwątpienia... tak... Ale to ładne imię...
O mało nie parsknęłam śmiechem. Pan zaczął chodzić po sali, potem raptownie usiadł na krześle, wyciągnął nogi, i spojrzawszy na mnie jakby z prośbą o przebaczenie, proszącym głosem spytał:
— Więc Celestyno, ja będę cię nazywał zawsze Celestyną... czy będziesz tak dobra pomódz mi zdjąć buty?... czy to nie sprawi ci przykrości?...
— Naturalnie, że nie, proszę pana.
— Bo widzisz... są to przeklęte buty... bardzo je trudno zdjąć... tak się ześlizgują...
Ruchem harmonijnie wdzięcznym, choć nieco prowokacyjnym uklękłam przed nim. I podczas gdy rozsznurowywałam jego buty mokre i zabłocone, odczuwałam doskonale, iż nos jego napawa się moim pachnącym karkiem, a oczy z wielkiem zainteresowaniem przyglądają się mojemu stanikowi oraz sukni... W tejże chwili wyszeptał:
— Sapristi! Celestyno... nadzwyczajnie pachniesz!
Nie podnosząc oczu, z zadziwieniem powtórzyłam:
— Ja, panie?
— Naturalnie, to... przecież nie moje nogi...
— Och! Panie!..
I to: „och! panie!“ było jakby rodzajem względów dla jego nóg... przyjacielski sposób ośmielenia go. Czy zrozumiał? Myślę, że tak, bo namowo, tylko bardziej znacząco, drżącym miłośnie głosem powtórzył:
— Celestyno!.. pachniesz bardzo mocno...
Pozwolił sobie, grubasek... zrobiłam minę nieco zgorszoną tem jego nastawaniem i zamilkłam. Onieśmielony, jakgdyby nie miał wyobrażenia o braniu się do kobiet... umilkł także. Zapewne myślał, że zadaleko się zapędził. Po chwili odmiennym, nieco ostrym głosem spytał:
— Przyzwyczaiłaś się tutaj, Celestyno?
To mi pytanie... czy się tu przyzwyczaiłam? a jestem zaledwie trzy godziny. Zagryzłam wargi, żeby nie „burknąć“. Śmieszny człeczyna... i naprawdę trochę głupi...
Ale to nic. Podoba mi się i tak. Ta jego wulgarność ma w sobie rozpalający zapach samca... który wcale nie jest nieprzyjemny.
Gdy już buty jego zostały zdjęte, aby zostawić po sobie dobre wrażenie, zapytałam go z kolei:
— Widzę, że pan był na polowaniu... czy powiodło się dzisiaj panu?...
— Ja nigdy nie mam szczęścia... w polowaniu, Celestyno — odparł, podnosząc głowę. — Chodzę tylko na nie dlatego, żeby się przejść... aby nie być tutaj, gdzie się nudzę...
— A więc pan się tutaj nudzi?...
Następnie, pozując, dodał z galanterją:
— To jest... nudziłem się... ponieważ teraz... oto... tego...
Potem z uśmiechem podrażnionego zwierzęcia:
— Celestyno?...
— Panie!...
— Czy zechcesz mi podać pantofle? Przepraszam cię bardzo....
— Należy to do moich obowiązków, proszę pana.
— Tak, to prawda... pantofle są pod schodami... w małym czarnym gabinecie... na lewo.
Myślę: z tego rodzaju typem mogłabym zrobić, coby mi się podobało... Nie jest jadowity... poddaje się od pierwszego razu.
Jakże daleko możnaby go zaprowadzić!...

Obiad wcale nie wykwintny, złożony przeważnie z wczorajszych resztek, przeszedł w milczeniu.
Pan zajadał z łakomstwem, pani bez apetytu z lekkim odcieniem pogardliwości; obchodziły ją jedynie pudełka z pigułkami i krople na syropie. Kompletną aptekę trzeba zawsze urządzać na stole przed każdem jedzeniem obok jej talerza. Prawie zupełnie z sobą nie rozmawiali, jedynie o ludziach z okolicy, którzy są tak pospolici, iż mnie zupełnie nie zajmują. Z tej rozmowy wywnioskowałam, że bardzo mało przyjmują u siebie. Pozatem jest widoczne, że zupełnie nie myśleli o tem, o czem mówili. Obserwowali mnie z jakąś dziwną ciekawością. Pani surowo i pogardliwie, z góry uprzedzona względem mnie wrogo, już posądzała o najgorsze intencje. Pan znowu patrzył na mnie z pod oka bardzo znacząco, zauważyłam, iż szczególniej przyglądał się moim rękom.
W rzeczywistości nie mogę zrozumieć, czemu moje ręce tak zajmują mężczyzn? Udawałam jednak, że wcale nie zwracam uwagi na to, iż tak mnie obserwują moi państwo... Odchodziłam i powracałam z godnością... Ach, gdyby mogli zajrzeć do mojej duszy... zobaczyliby, jak ja ich dusze przeglądam!
Przepadam za usługiwaniem do stołu, daje mi to najlepszą sposobność poznania moich państwa z ich najtajniejszej strony, podówczas występują wszystkie ich nizkie, brudne popędy. Pełni pruderji, tu odsłaniają się miniowali i stają takimi, jakimi są w istocie, bez udawania i fałszu... zapominają, iż obok nich ktoś wałęsa się i słucha, i matuje sobie później ich braki, upodobania sekretne do życia, marzenia hańbiące, jakie się mieszczą zazwyczaj w mózgach szanowanych, porządnych ludzi... Zbieranie tych ich zaślepień, gatunkowanie w naszej pamięci, w oczekiwaniu straszliwego uzbrojenia się niemi, gdy przyjdzie dzień porachunków — jest wielką radością w naszem rzemiośle... jest to odwet za nasze nieobliczone upokorzenia.
W tem pierwszem zbliżeniu się z mojem nowem „państwem“ nie umiałam jeszcze zebrać dostatecznych wskazówek. Ale czuję, że tu źle się wiedzie... że pan nie ma żadnego znaczenia, pani jest wszystkiem, i że pan boi się jej jak małe dziecko. Biedny ten człowiek nie ma tu częstych powodów do wesołości... Musi on znosić rzeczy różnego rodzaju... Wyobrażam sobie, że czekają tu mnie dobre chwile...
Przy deserze pani, która podczas obiadu miała czas obejrzeć moje ręce, ramiona i stanik, wyrzekła głosem kolacjom:
— Nie lubię, aby się u mnie perfumowano.
Gdy nie odpowiedziałam, nie biorąc tego zdania do siebie, powtórzyła:
— Słyszysz, Celestyno?
— Dobrze, proszę pani.
Zerknęłam na biednego pana, który lubi perfumy, a w szczególności moje.
Jakiś spóźniony owad krążył nad talerzem owoców. Przygnębiająca cisza zapadała teraz w tej sali, którą spowijał zmrok dnia konającego i niósł z sobą coś przeraźliwie smutnego, pomiędzy te dwie bezużyteczne istoty, które niewiedzieć po co znalazły się na tej ziemi.
— Lampa, Celestyno!
Był to głos pani, który jeszcze bardziej wydawał się dokuczliwym i oschłym w tej mrocznej ciszy. Skoczyłam na równe nogi.
— Chyba widzisz, że jest zupełnie ciemno. Nie jestem obowiązana prosić cię o lampę. Niech to będzie po raz ostatni.
Gdy zapaliłam lampę, tę właśnie lampę, którą umieją reparować tylko w Anglji, miałam ochotę wykrzyknąć do biednego pana:.
— Nie obawiaj się, grubasie, obiecuję cię nie opuścić i pozwolę ci napić i najeść się mojemi perfumami, które tak ci się podobały, a których cię pozbawiają... Będziesz oddychał niemi — będziesz je czuł na moich włosach, na moich ustach, na szyi i na całem mojem ciele... My oboje będziemy się radowali na złość tej jędzy...
I aby okazać mu tę milczącą obietnicę, podczas gdy stawiałam lampę na stole, leciuchno obtarłam się o ramię pana i natychmiast cofnęłam się.

Reszta służby również tu nie jest wesoła. Oprócz mnie jest jeszcze dwoje: wiecznie gderliwa kucharka oraz ogrodnik i stangret w jednej osobie, który nigdy nie odzywa się ani słowa. Kucharka ma na imię Marjanna, a ogrodnik-woźnica — Józef. Prawdziwi wieśniacy. A jak wyglądają! Ona tłusta, ślamazarna, na szyi ma potrójne fałdy z tłuszczu, zupełnie jakby trzy poduszki wypchane kłakami, na głowie chustka tak brudna, jakby wyciągnięta z sadzy, ogromne piersi, nieforemne, klapią pod stanikiem z perkalu szaro-niebieskiego koloru, spódnica nazbyt krótka ukazuje szerokie z guzami nogi, obleczone w bawełniane szare pończochy. On z rękawami na koszuli, w fartuchu i w sabotach, wygolony, suchy, nerwowy, z brzydką szramą na ustach, która czyni je jeszcze szerszemi, zupełnie przepoławia twarz od ucha do ucha. Chód jego jest kręty, ruchy nieszczere czynią go podobnym do zakrystjana... Takimi są moi towarzysze.
Niema tu wcale jadalni dla służby. Jadamy więc w kuchni na tym samym stole, na którym przez cały dzień kucharka przyrządza swoje obrzydliwości, a więc sieka mięso, oczyszcza ryby, kraje jarzyny swoimi grubymi okrągłymi, jak kiszka nadziana tłuszczem, palcami... Naprawdę — to nie należy do przyjemności!
Wiecznie rozpalona blacha kuchenna, wyziewy z stałych tłuszczów, i rozmaitych odpadków czynią powietrze nie do zniesienia. Podczas gdy jemy gotuje się z ochłapów zupa dla psów, smrodliwy wychodzący z niej odór kompletnie łapie za gardło, krztusi do wymiotów!.,. Już naprawdę lepiej mają więźniowie w swych celach i psy w swych budach... Dają nam świninę z kapustą i nadpsuty ser; do picia kwaśny jabłecznik... Nic więcej. Talerze gliniane, z powypryskiwaną polewą, przesiąkłe ochłapami, widelce blaszane dopełniają nasze nakrycie.
— Dlaczego nie jesz? — pyta mnie kucharka.
— Nie chce mi się, — odpowiedziałam bardzo poważnie Marianna zaczęła dogadywać.
— Dla panny trzebaby pewnie podać trufle, co?
Bez gniewu, przygryzłszy nieco usta, odparłam z wyższością:
— Zdaje się, że nie jadam tutaj trufli, wszyscy to chyba wiedzą.
Marjanna umilkła.
Podczas tego ogrodńnik-woźnica pakował w usta tłusty kawał wieprzowiny i patrzył na mnie z podełba. Nie wiem czemu spojrzenie tego człowieka zawstydza mnie... a jego milczenie przeraża. Pomimo, że nie jest on już bardzo młody, ruchy jego są zadziwiająco giętkie i elastyczne; lędźwie jego poruszają się jakoś kręto jak u gada, obserwowałam je już poprzednio drobiazgowo. Szpakowate włosy, nizkie czoło, skośne oczy, wydatne kości policzkowe, szerokie silne szczęki oraz mięsisty, podłużny podbródek, nadają jego osobie szczególniejszy charakter, którego nie potrafiłabym określić. Jestże to gamoń?... czy kanalja?... Nie wiem. Najciekawsze jest to, że człowiek ten mnie zajmuje... Do uprzykszenia narazie prześladowała mnie chęć dowiedzenia się kim jest... w końcu zmniejszyła się... Doszłam do wniosku, że to moja romantyczna imaginacja, przez którą widzę rzeczy i ludzi albo za bardzo pięknymi lub nadto brzydkimi, pragnie koniecznie z tego biednego Józefa, nieokrzesanego głupca, lub tylko ociężałego wieśniaka, uczynić coś nadzwyczajnego.
Pod koniec obiadu Józef, nie odezwawszy się ani słowa, wyjął z kieszeni swego fartucha „Librę Parole“ (Wolne Słowo) i rozpoczął je czytać z uwagą. Marjanna, która wrypita dwie pełne karafki jabłecznika, złagodniała i stała się nieco milszą. Rozwalona na krześle, z rękawami tak wysoko podniesionymi, iż odkrywały ręce aż do ramion, w czepku przekrzywionym na roztarganej głowie, wypytywała mnie skąd tu przybyłam, gdzie byłam, czy miałam dobre miejsce, czy jestem przeciw żydom?
I rozmawiałyśmy jakiś czas prawie przyjaźnie....Ja ze swej strony rozpytywałam ją o zwyczaje domu, czy często bywają goście i jakiego rodzaju, czy pan zwraca uwagę na pannę służącą, czy pani ma kochanka?...
Ach, trzeba było widzieć jej minę, a także Józefa, którego moje pytania oderwały od czytania. Jacyż byli zgorszeni i śmieszni!... Trudno sobie wyobrazić zacofanie, jakie panuje jeszcze na prowincji...
Nic nie widzą, nic nie spostrzegają i nic nie rozumieją... Rzeczy najnaturalniejsze w świecie oburzają ich. On z tą swoją miną wałkonia, ona ze swojem cnotliwem rozmazaniem, nie wyglądają na to, aby sypiali razem... Och! nie!... Trzeba być do szczętu ogołoconym z pieniędzy, aby się zadać z tego rodzaju typem, jak Marjanna...
— Ja nawet nie wiem, skąd przybyłaś do nas? Powiadają, że z Paryża — zrobiła mi cierpką uwagę kucharka.
Na co Józef kołysząc głową, z powagą dorzucił:
— Z pewnością.
Następnie powrócił do czytania „Librę Parole“.
Marjanna podniosła się leniwie i nasunęła rondel na ogień. Nie rozmawiałyśmy więcej.
Przypomniało mi się moje poprzednie miejsce... i Jan, tamtejszy kamerdyner. Miał czairny zarost i skórę tak białą i starannie utrzymaną, jak kobieta, a przy tem co za dystynkcja! Jakiż to był piękny chłopiec, ten pan Jan, wesoły, miły, delikatny, zręczny. Co wieczór czytywał nam „Fin de siécle“, lub opowiadał łobuzerskie historyjki, a nawet wtajemniczał nas w treść listów swego pana... A dzisiaj?... jakaż to różnica!... Czyż to możliwe, abym ja była tutaj pomiędzy tego rodzaju ludźmi? I tak daleko od tego wszystkiego, co kocham?
Byłam blizka płaczu.
Piszę to w moim pokoju; jest to mały, brudny pokój na strychu, przez który przewiewa mroźny wiatr podczas zimy, a w lecie upał nie do zniesienia. Żadnych innych mebli, oprócz obrzydliwego żelaznego łóżka, obrzydliwej szafy z białego drzewa, do której nie mogę nic schować z moich rzeczy, ponieważ się wcale nie zamyka. Zamiast lampy dano mi łojową świecę, która kopci i kapie na blaszany lichtarz. Czyż to nie wzbudza politowania?... Gdybym chciała w dalszym ciągu prowadzić mój pamiętnik, albo zabrać się do czytania romansów, które przywiozłam z sobą, musiałabym kupić świec za swoje własne pieniądze... ponieważ świece tej klempy pani, jak wyrażał się p. Jan, są pod kluczem.
Jutro mam zamiar trochę się jakoś urządzić. Nad łóżkiem zawieszę swój krycyfiks złocony. A na kominku postawię Matkę Boską porcelanową, obok małe pudełka z drobiazgami i z fotografją pana Jana, rozjaśni ona nieco tę izbę na strychu...
W sąsiednim pokoju sypia Marjanna, przedziela nas jedynie cienkie przepierzenie, przez które wszystko słychać, cokolwiek się tam dzieje... Myślę, że może jednak Józef, który sypia w stajni, przychodzi do Marjanny?... Ale nie... Marjanna długo kołacze się w pokoju, kaszle, pluje, szura krzesłami i rozmaitemi rzeczami. Teraz chrapie... Widocznie więc załatwiają się z „tem‘‘ w dzień...
Gdzieś bardzo daleko na wsi pies szczeka. Jest już prawie druga po północy i moje światło gaśnie... muszę się kłaść spać... czuję jednak, że nie zasnę.
Czyż miałabym się zestarzeć w tym obrzydliwym domu. Nie, stanowczo nie!




II.
15 wrzesień.

Nie wpisałam jeszcze ani razu nazwiska moich państwa. Nazywają się zabawnie, wprost śmiesznie: Lanlaire... Pan i pani Lanlaire...
Imiona ich są jeszcze bardziej zabawne, aniżeli nazwiska... Pan jest Izydor, a pani Eufrozyna!
Kupcowa, do której sklepu często chodzę, opowiadała mi rozmaite rzeczy o naszym domu. Nie jest to ładnie z mojej strony, ale muszę dodać na moje usprawiedliwienie, że nigdy jeszcze nie spotkałam kobiety tak gadatliwej. Jeżeli ci, którzy są dostawcami moich państwa, zarabiają od nich stale i w podobny sposób obgadują ich, to jakże dopiero muszą obgadywać tych, którzy od nich nie kupują. O, mają ludzie dobre języki na prowincji!..
Ojciec mojego pana miał fabrykę sukna i był bankierem w Louviers. Bankructwo jego zrujnowało wielu drobnych kupców z okolicy. Skazany został na dziesięć lat więzienia, oczywiście za oszustwo. Kara stosunkowo była łagodna, jeżeli weźmie się pod uwagę, iż w fatalny sposób nadużył on zaufania wszystkich, którzy mu zawierzyli. Podczas gdy już wysiadywanie jego w więzieniu kończyło się, umarł. Ale przedtem potrafił on gdzieś ukryć w miejscu pewnem 450 tysięcy franków. Nazywając rzeczy po imieniu, okradł on swoich wierzycieli i zrujnował ich. Pieniądze te stanowiły cały majątek osobisty mego pana. Nie jest to zatem żadne nieszczęście być bogatym!
Z ojcem pani jeszcze gorsza sprawa; pomimo że nie był za nic skazany i nie siedział w więzieniu, opuścił to życie szanowany przez wszystkich porządnych ludzi. Handlował on ludźmi. Kupcowa tłomaczyła mi, że za Napoleona III nie wszyscy mężczyźni szli do wojska, jak się to dzieje obecnie. Młodzi ludzie bogaci wpadli na pomysł. Było prawo „wykupywania się od wojska“. Zgłaszali się do specjalnego urzędu, gdzie pewien jegomość za cenę, która wahała się między dwoma tysiącami franków, zależało to od chwili, wyszukiwał jakiegoś biedaka, który godził się zastąpić powołanego w pułku przez ciąg lat sześciu, a w razie wojny umrzeć za niego.
Podówczas więc we Francji handlowano białymi, jak w Afryce handlowano czarnymi. Sprzedawano zatem ludzi jak zwierzęta do najokropniejszej z rzeźni... Nie tak bardzo mnie to zadziwia. Czyż nie dzieje się to samo i dzisiaj? Czyż nie tem samem są kantory służbowe, albo domy publiczne, czy nie jest to targ niewolników? Jatki, w których sprzedaje się mięso ludzkie?
Wracając do rzeczy, był to handel bardzo zyskowny i ojciec pani, który miał cały departament, potrafił zbierać do kieszeni główną część ceny. I oto dziesięć lat temu, jak umaił burmistrz Mesnil-Roy, zastępca sędziego pokoju, radca jeneralny, prezes fabryki, skarbnik biura miłosierdzia, kawaler orderów, właściciel Prieuré, które kupią za bezcen. Zostało po nim sto dwadzieścia tysięcy franków, z których sześćdziesiąt należy do mojej pani, ponieważ ma ona jeszcze brata, który się źle poprowadził i niewiadomo co się z nim dzieje. Mówią co tylko się im podoba. Oto pieniądze, które nie są zupełnie czyste — muszą już jednak zostać, jakimi są.
Dla mnie jest to rzecz zwykła, widuję bowiem tylko brudne pieniądze i złych bogaczy.
Czy Lanlairowie nie wzbudzają w was niesmaku? Mają p> zeszło miljon... Nie zajmują się niczem innem, jak tylko zaoszczędzeniem, ujmują nietylko innym, ale i sobie. Nie wydają nawet trzeciej części swoich dochodów.
Cierpcy, przykrzy w rachunkach, nie dotrzymujący słowa, ani umów, nawet takich, które są już ułożone i podpisane. Trzeba się ciągle pilnować, zwłaszcza z ich sprawami. Nigdy nie wolno otwierać drzwi nikomu, kto ma interes, aby nie wypadłe natychmiast płacić, zwłaszcza drobnym dostawcom, którzy nie mogą wydawać na procesy, lub takim biedakom, którzy zupełnie nie potrafią się obronić...
Naturalnie nigdy nikomu nic nie dadzą, jedynie od czasu do czasu na kościół, ponieważ są dewocyjnie nabożni. Nędzarze, jęcząc i płacząc, mogą umierać z głodu przed drzwiami Prieuré. Drzwi będą zawsze zamknięte.
— Myślę — powiedziała kupcowa — że gdyby mogli zabrać cośkolwiek biedakom, choćby ich torby żebracze, zrobiliby to bez wyrzutów sumienia, a nawet z dziką radością.
I dorzuciła jeszcze jeden wstrętny przykład:
— Oto my wszyscy, którzy pędzimy nędzne nasze życie, staramy się za złe odpłacić dobrem. Jest to kwestja zwyczaju i miłości własnej... A czy odgadłby kto, co rozdają ci wstrętni skąpcy? Chleb, moja panienko. I to wcale nie biały chleb, chleb pierwszego gatunku... o, nie... jest to razowy chleb. I czy to nie wstyd dla osób tak bogatych? Albo to: raz Paumierowa, żona bednarza, słyszała jak pewnego dnia pani Lanlairowa robiła słodko wymówkę proboszczowi:
— Ksiądz proboszcz zawsze jest zanadto dobry dla tych ludzi.
Trzeba być sprawiedliwym względem swoich państwa, zatem przyznać trzeba, że wszystkie głosy są przeciw pani... Nienawiści tej do pana nie mają... Każdy twierdzi, że pan nie jest pyszałkiem, że jest szlachetnym względem ludzi i robiłby wiele dobrego, gdyby mógł. Nieszczęście w tem, iż nie może... Pan niczem jest w domu... mniejsze ma znaczenie od służącego, mniejsze od kota, któremu wszystko wolno.
Dla spokoju zrezygnował on z praw pana domu i złożył całą swą człowieczą godność w ręce żony. Pani rządzi, rachuje, organizuje, administruje wszystkiem. Pani zajmuje się stajnią, podwórzem, ogrodem, piwnicą, zwożeniem drzewa i zawsze przytem znajdzie coś do powiedzenia. Nigdy nie jest tak, jak ona sobie życzy, wiecznie utyskuje bez przyczyny, że ją okradają... Wszystko ma na oku. To nieprawdopodobne, a jednak zna się ona na wszystkiem. Ona płaci rachunki, podejmuje procenty, odbiera dzierżawne. Posiada w sobie łotrostwo starych ajentów, niedelikatność woźnych trybunału genjalne kombinacje lichwiarskie. To nie do uwierzenia. Naturalnie ona trzyma kasę w okrutny sposób: swój woreczek z pieniędzmi wtedy tylko otwiera, gdy przybywają pieniądze... i to ciągle więcej tych pieniędzy...
Panu nie pozostawia ani grosza, biedak nie ma, nawet na tytoń. Z tego powodu jest on bardziej z wszystkiego ogołocony, aniżeli każde z nas tutaj... Mimo to nie uskarża się nigdy. Jest posłuszny jak żołnierz.
Ach, jakże on jest śmieszny ze swoją miną pokorną obitego psa!...
Naprzykład gdy pani wyjdzie i właśnie zjawi się dostawca, lub jakiś biedny człowiek z posyłką, który upomina się na piwo — trzeba podówczas widzieć pana... naprawdę jest komiczny!... Cały rozczerwieniony przeszukuje swoje kieszenie, tłomaczy się, a potem, patrząc wzrokiem, który budzi litość, mówi:
— To dopiero! nie mam drobnych, mam tylko papierek tysiącfrankowy... Czy możesz pan zmienić tysiąc franków... Nie... nie... innym razem...
Tysiąc franków! on, który nie ma nigdy przy sobie stu su... Nawet jego papier listowy pani zamyka do szafy, od której sama tylko ma klucz, i wydaje mu jedynie po arkuszu, gderając:
— Jak można tak niszczyć papier? Do kogo ty możesz pisać, aby tyle papieru zużywać?
To jedno, co mu można zarzucić, to taką niezrozumiałą i niegodną słabość, z jaką pozwala się prowadzić za nos podobnej megierze...
— Nie są oni wcale dla siebie... Pani jest chora, nie może mieć dzieci i przez to ani chce słyszeć o rzeczy... Zdaje się, że to sprawia jej ból taki, że aż krzyczy... A propos tego... krąży tutaj doskonała historja:
Pewnego razu pani tłomaczyła się przed proboszczem z pewnego zdarzenia i pytała go, czy może pofiglować z mężem...
— Co rozumiesz przez figlowanie, moje dziecko? — pytał proboszcz.
— Sama dobrze nie wiem, mój ojcze — odpowiedziała pani zakłopotana — rzeczywiste pieszczoty...
— Rzeczywiste pieszczoty!... Ależ, moje dziecko, czyż nie wiesz, że rzeczywiste pieszczoty są grzechem śmiertelnym?...
— Właśnie też dlatego, mój ojcze, proszę o zezwolenie Kościoła...
— Tak... tak... ale ostatecznie... zobaczymy... rzeczywiste pieszczoty... często?...
— Mój mąż jest silnym człowiekiem... przytem bardzo zdrowy... Dwa razy na tydzień może...
— Dwa razy na tydzień?... to za dużo... to za wiele... to jest rozwiązłość... Nawet silny mężczyzna nie potrzebuje dwu razy na tydzień... rze... rzeczywistych pieszczot...
Chwilę milczał, nie wiedząc co powiedzieć, a potem:
— Więc niech będzie... Pozwalam na rzeczywiste pieszczoty... z warunkiem, że za każdym razem... po pierwsze: nie będziesz się oddawać żadnej przyjemności występnej...
— Ach, zaręczam ci, mój ojcze!...
— Po wtóre, co rok ofiarujesz dwieście franków na ołtarz Najświętszej Panny...
— Dwieście franków? — zamruczała pani — za to? O, nie!...
I starała się ująć proboszcza słodyczą.
— A więc — kończyła swoje opowiadanie kupcowa — dlaczego pan jest tak dobrym względem kobiety, która odmawia mu nietylko pieniędzy, ale i przyjemności?
I co z tego wynika?... Ponieważ pan jest człowiekiem silnym, wyjątkowo potrzebującym tej rzeczy, a przytem jest człowiekiem uczciwym, chciałby zapłacić — zatem słuchajcie! każda miłostka, jak również uczynek miłosierdzia okazany biedakowi, naraża go na śmieszności, musi bowiem albo wyzyskiwać grubijańsko, albo zaciągać niegodne pożyczki. W razie gdy pani odkryje to, zaczynają się okropne sceny i awantury, które ciągną się nieraz przez miesiące... Potem można spotkać pana, jak ucieka na wieś, biegnie jak szalony, wymachując z wściekłością rękami, grożąc, w końcu zrozpaczony tarza się po ziemi, rozmawia z sobą, wszystko jedno czy jest wtedy wiatr, deszcz lub śnieg... Potem wraca wieczorem do domu, jeszcze cichszy, pokorniejszy, drżący i zwyciężony bardziej, niż kiedykolwiek.
Najsmutniejszem jest to w tej historji, że w uwłaczających oskarżeniach kupcowej, w zniesławiających odkryciach i w tych plugastwach zawstydzających, które przechodzą z ust do ust, ze sklepu do sklepu, z domu do domu, czuję, że w mieście bardziej zazdroszczą Lanlairom. aniżeli nimi pogardzają.
Pomimo ich oburzającej nieużyteczności społecznej, i pomimo przygniatającego ciężaru ich odrażającego miljona, właśnie miljon ten otacza ich aureolą niemal świętego poważania.
Im kłaniają się niżej, aniżeli innym, i odnoszą się względem nich z większą gotowością. Ileż służebnej uniżoności jest w tem wszystkiem! Wstrętna miejscowość, w której dusze stają się tak nieokrzesane...
Jestem pewna, że gdyby jaki cudzoziemiec przez ciekawość zawitał do tej miejscowości, ta sama kupcowa, która tak nienawidzi Lanlairów, objaśniłaby go:
— Mamy piękny kościół, śliczną fontannę, no i pozatem mamy jeszcze coś pięknego... oto Lanlairów... mają oni miljon i mieszkają w zamku...
Wstrętni ludzie!
Adoracja miljona!... I to nizkie uczucie znajduje się nietylko pomiędzy zwykłymi burżujami, ale nawet pomiędzy nami, poziomemi lichotami, nie należącemi do świata, a jakby raczej do podświata...
Nawet ja, która jestem niby pozatem... nie potrafię w zupełności odpędzić od siebie tego uczucia.....
A przecież mnie nieustannie bogactwo ciemięży, jemu zawdzięczam wszystkie swoje cierpienia, poniżenia, zepsucie, nienawiści, najbardziej dojmujące podrażnienia miłości własnej — i swoje sny bezużyteczne o zmianie mego losu na lepszy. Gdybym więc znalazła obecnie kogoś bogatego... uchwyciłabym się go jak czegoś niebywale pięknego, uważałabym go za cudowne bóstwo.
Gdy opuściłam ten dziwny sklep, w którym nie mogłam dobrać jedwabiu, rozmyślałam z oszołomieniem o tem wszystkiemu co naopowiadała mi owa kobieta o mojem państwie.
Rozpadał się drobny, zimny deszcz, niebo było tak brudne, jak dusza tej właścicielki sklepu. Ślizgałam się po lepkim bruku ulicy, wściekła na kupcową, na moich państwa i na siebie samą, wściekła na niebo prowincjonalne i na błoto, w którem grzęzły moje nogi i moje serce. Złorzecząc temu nieprzezwyciężonemu smutkowi małego miasteczka, powtarzałam:
— A więc... oto porządek, brakowało tylko tego. Doskonale wpadłam!

Ach, tak dobrze wpadłam... oto coś nowego. Pani czesze się i ubiera zawsze sama. Zamyka się na klucz w swojej garderobie i ja nie wiem, czy mi wolno tam wchodzić. Bóg wie, co ona tam robi przez całe długie godziny...
Tego wieczoru odważyłam się zapukać do drzwi i oto rozmowa, jaka wynikła miedzy mną i moją panią.
— Kto tam?
Ach, ten głos cierpki, irytujący, zupełnie jak uderzenie pięścią w twarz!
— To ja, proszę pani.
— Czego chcesz?
— Przyszłam sprzątać.
— Już to zrobione — idź precz! — Wejdziesz wtedy, gdy zadzwonię.
Możnaby powiedzieć, że nie jestem tu wcale panną służącą. Nie wiem więc, do czego tu jestem i co do mnie należy. A przytem ubieranie, rozbieranie, czesanie wydaje mi się najprzyjemniejszą czynnością w moim zawodzie. Lubię bardzo mieć do czynienia z nocną koszulą, wstążkami, przewracać w bieliźnie, w kapeluszach, w koronkach, w futrach, nacierać moje panie po kąpieli, pudrować, szlifować im paznokcie, perfumować im piersi, układać im włosy, nakoniec poznawać je od stóp do głów, nadewszystko oglądać je nagie!... Podówczas pani staje się czemś innem, prawie przyjaciółką, a często jakby niewolnicą... Następuje pewna zażyłość, wtajemniczenie się konieczne w mnóstwo rzeczy... w ich prace, w ułomności, zawody miłosne, w choroby, oraz najbardziej skryte tajemnice gospodarskie.
Panie zdradzają się z całą masą szczegółów, nie zastanawiając się, czy godne są tego te, co słuchają. Dla mnie jednak to właśnie jest najbardziej zajmujące... W ten sposób pojmuję swój fach panny służącej.
Miałam jedną panią, która miała zabawny zwyczaj...
Każdego poranku, przed zmianą koszuli, i każdego wieczora, po zdjęciu koszuli, stała nago, przyglądając się sobie przez kwadrans z drobiazgowością w lustrze, w którym widziała się aż do stóp. Wysuwała piersi naprzód, w karku przeginała się w tył, następnie bardzo szybko podnosiła ramiona do góry; przez ruch ten zazwyczaj obwisłe piersi, wyglądające jak biedne gałgany z mięsa, wznosiły się nieco... Wtedy mówiła do mnie:..
— Patrz, Celestyno, przecież się jeszcze trzymają, nieprawdaż?
Zaledwie można się było powstrzymać od parsknięcia... Przytem całe ciało jej było w stanie opłakanej ruiny. Zawsze, ilekroć koszula opadła, pani stawała się zakłopotaną tem odsłonięciem, zdawało się istotnie, iż ciało to rozleje się po kanapie jak ciecz lepka. Brzuch, grzbiet, piersi wisiały na kształt balonów, z których wyleciało powietrze, było to wszystko jak kieszenie, w których nic nie zostało, oprócz zapuszczonych fałd wiszących... Jej pulchne pośladki... przypominały stare gąbki...
W tem okrutnem, bolesnem zniszczeniu form zaznaczał się jednak dawny wdzięk... a raczej wspomnienie wdzięku kobiety niegdyś pięknej, kobiety, której całe życie wypełnione było miłością...
Dziś, skutkiem zaślepienia, któremu podlega większość istot starzejących się, ona nie widziała swojego zwiędnięcia. Zaczęła pielęgnować się z drobiazgową starannością, następnie za pomocą najbardziej wyrafinowanej kokieterji... próbowała przywołać jeszcze miłość... I miłość przyszła na ostatnie wezwanie... Ale... jaka... Ach! jakież to przygnębiające!...
Nieraz przed samym obiadem pani zdyszana i zawstydzona wracała do domu...
— Prędko, prędko! — woła. — Spóźniłam się... Rozbieraj mnie.
Skąd powracała ze zmęczoną twarzą, z podsiniałemi oczami, wyczerpana do tego stopnia, że potem rzucała się na pół żywa na kanapę w swoim buduarze?... A jakiż był nieład w jej podspodniem ubraniu... Koszula w nieporządku i pobrudzona, spódniczki pozawiązywane byle jak, gorset przekrzywiony i rozsznurowany, podwiązki niepozapinane, pończochy opadnięte, włosy rozczochrane, a tu, gdzie nie zdążyły jeszcze rozfryzować się, zauważyłam puch z poduszki!... A na twarzy od pocałunków starł się nieco róż, z tego powodu policzki jej były jak wymiętoszone, a na twarz występowały z całem okrucieństwem wszystkie zmarszczki.
Chcąc odwrócić moje podejrzenia, wyrzekła:
— Nie wiem, co mi się stało... coś tak nieprzewidzianego uchwyciło mnie u krawcowej — zemdlałam... Musieli mnie rozbierać... jeszcze teraz czuję się chorą.
Często przez litość udawałam, że wierzę w to szczególniejsze tłomaczenie.
Pewnego ranka, gdy znajdowałam się właśnie w pokoju pani, dał się słyszeć dzwonek. Lokaj wyszedł, musiałam więc pójść otworzyć. Wszedł jakiś młody człowiek o powierzchowności ponurej i jakby rozpustnej, rodzaj robotnika — albo włóczęgi. Jeden z takich, których spotkać można na balu w Dourlans i takich, co to utrzymują się z morderstwa lub miłości... Twarz jego była mała, blada, z małymi czarnymi wąsami, pod brodą czerwony krawat. Na ramionach jego wisiał płaszcz nazbyt szeroki. Najpierw z podziwem rozglądał się po przedpokoju, widocznie zdumiony bogactwem dywanów, luster, obrazów i malowideł. Potem dał mi list do pani, mówiąc głosem leniwym, sepleniącym, mimo to rozkazującym:
— Będzie odpowiedź.
Czy przyszedł po uregulowanie rachunku? Był jakimś posłańcem?... Musiałam jednak odsunąć te przypuszczenia — ponieważ ludzie przysłani przez kogoś nigdy nie odzywają się w taki sposób rozkazujący.
— Muszę zobaczyć, czy pani jest — wyrzekłam, obracając list w ręku.
Odpowiedział:
— Jest z pewnością... wiem o tem... bez żadnych wykrętów, bo to pilne.
Pani, przeczytawszy list, stała się niemal siną, i z nagłem przerażeniem, zapominając się, wyszeptała:
— On jest tu u mnie? Zostawiłaś go w przedpokoju samego. Jakim sposobem mógł się dowiedzieć o moim adresie?
Bardzo jednak szybko opanowała się i dodała:
— To nic... Nie znam go... to jakiś biedak... bardzo nieszczęśliwy, ma umierającą matkę.
Drżącemi rękami wydobyła z szuflady papier stofrankowy, wołając:
— Zanieś mu to prędko, prędko — biedny chłopiec!...
— No, proszę — wyrzekłam, nie mogąc się powstrzymać — pani dzisiaj jest niezwykle wspaniałomyślną... ten biedny ma szczęście.
I słowo „biedny“ podkreśliłam mocno.
— Idź prędzej! — rozkazała pani — nie chcę, aby tam stał.
Ody powróciłam, pani, która zwykle nie porządkowała swoich rzeczy i miała zwyczaj porzucania gdziekolwiek, teraz list podarła na możliwie drobne kawałeczki i zamierzała wrzucić je do kominka.
Nigdy nie dowiedziałam się, co to był za jeden. Nie widziałam go już więcej. Ale zauważyłam, że tego poranku pani przy zmianie koszuli nie stanęła, według swego zwyczaju, naga przed lustrem, aby się obserwować... i nie pytała mnie, podnosząc swe obwisłe piersi:
— Nieprawdaż, że jeszcze są jędrne?
Cały dzień nie wychodziła i stała się niespokojna, rozdrażniona, była pod wrażeniem wielkiego strachu. Od tej chwili codziennie drżałam na myśl, że pani może być zamordowana w głębi jakiej alkowy...
I gdy rozmawialiśmy o moich obawach z gospodarzem hotelu, starym, brzydkim cynikiem, zawsze mamrotał:
— Z pewnością, że to ją kiedyś spotka... Zamiast wyszukiwania miejskich sutenerów, zrobiłaby lepiej, zgłaszając się do kogoś z tego samego domu, do człowieka, któremu mogłaby zaufać.
— Zatem do pana — dorzuciłam.
Gospodarz, nadąwszy się, odpowiedział:
— Zapewne, że ja urządziłbym to doskonale.
Ach, to była prawdziwa perła — ten człowiek!...
Z moją poprzednią panią była jeszcze inna historja... Wieczorem, już po skończeniu jedzenia, przyszło mi na myśl, że pani nie jest złą, że pomyliłam się, biorąc ją za taką. Była łagodna, wspaniałomyślna, a przytem bardzo nieszczęśliwa... Dostawałam od niej wiele podarunków.
Mężem tej pani był jakiś uczony, członek akademji, który wogóle zaniedbywał ją.
Nie dlatego, aby była brzydką, była bowiem bardzo ładną. i nie dlatego, aby latał za innemi kobietami — nie, był to tylko tego rodzaju okaz człowieka. Gdy był bardzo młodym, być może brał się do rzeczy... dziś nie zajmowało go to wcale... Przechodziły miesiące za miesiącami, a on nigdy nie odwiedzał pani w jej sypialni.
Pani była zrozpaczona... co wieczór ubierałam panią w toaletę miłości... w przezroczystą koszulę... i perfumowałam całą... Pani mówiła:
— Może dzisiejszego wieczoru przyjdzie, Celestyno? Czy nie wiesz, co on może robić w tej chwili?
— Pan jest w bibljotece, pracuje.
Machnęła desperacko ręką.
— Mój Boże, zawsze w tej swojej bibljotece! i wzdychając dodała.
— Może jednak przyjdzie dzisiejszego wieczoru...

Skończywszy panią przystrajać, przyglądałam się dumna z tej jej lubieżnej piękności, która była nieco i mojem dziełem, pocieszałam panią z zachwytem i entuzjazmem:
— Pan zrobiłby wielkie głupstwo, nie przychodząc dzisiaj... gdyby pan tylko zobaczył panią, z pewnością nie odszedłby....
Ona, drżąc, szeptała:
— Już nic nie mów — nie mów!
Naturalnie dnia następnego był smutek, narzekania i płacz:
— Ach Celestyno... Pan nie przyszedł... tej nocy. Przez całą noc oczekiwałam i... nie przyszedł... on już nigdy nie przyjdzie!...
Pocieszałam ją jak tylko potrafiłam...
— To pewnie dlatego, że pan był przepracowany... Uczeni nie zawsze mogą to... mieć w głowie. — Myślą niewiadomo o czem... Możeby Pani spróbowała pokazać Panu pewne ryciny. — Są takie ryciny, które pobudzają najchłodniejszego mężczyznę.
— Nie... nie, cóż mówisz!...
— Albo żeby podać Panu wieczorem coś bardzo korzennego?...
— Nie! nie!...
Opuściła smutno głowę.
— Całe nieszczęście w tem, iż przestał mnie kochać...
Następnie spokojnie, bez nienawiści, patrząc na mnie prawie z płaczem, spytała:
— Celestyno, proszę cię, bądź ze mną szczerą... Czy pan nigdy nie zaczepia cię? Czy cię nie ściska, przyłapawszy w jakim kącie?...
Także pomysł, co?!
— Powiedz mi, Celestyno?
— Naturalnie, że nie, nigdy... — wykrzyknęłam. — Panu to nawet do głowy nigdy nie przyjdzie!... Zresztą, jak Pani może nawet przypuścić, że mógłby to uczynić?
— Trzeba, abyś mi to powiedziała koniecznie — trzeba — prosiła. — Jesteś ładną dziewczyną... oczy twoje tak patrzą miłośnie... z pewnością masz także i piękne ciało!...
Zmusiła mnie, abym obmacała jej łydki, piersi, ramiona i biodra. I porównywała części mego ciała ze swojem z takiem zapomnieniem przyzwoitości, że zawstydzona i zaczerwieniona, byłam w obawie, czy Pani w tem swojem opuszczeniu przez męża nie przyszła do głowy myśl pożądliwości względem mojej osoby. Przytem nie przestawała wyrzekać:
— Mój Boże, mój Boże! wszak nie jestem taką starą, ani brzydką... Ani też nie mam wielkiego brzucha... Nieprawdaż, że moje piersi jędrne i miłe?... I gdybyś wiedziała, jak pragnę miłości... ile mam jej w sobie...
Czasami przytem wybuchała łkaniem, rzucała się na kanapę i wtulała głowę w poduszkę, aby zgłuszyć płacz i szeptała:
— Nie kochaj nigdy, Celestyno... nigdy... jest to zbyt wielkiem nieszczęściem!...
Pewnego razu, gdy płakała bardziej niż zwykle, odezwałam się ostro:
— Ja gdybym była na miejscu Pani postarałabym się o kochanka... Zanadto piękną jest Pani kobietą, aby się miała bez tego obejść...
Przerażona mojemi słowami, krzyknęła:
— Zamilcz... zamilcz...
Ale ja nie umilkłam.
— Przecież wszystkie przyjaciółki Pani mają kochanków — dodałam.
— Zamilcz... I nigdy nie mów do mnie w ten sposób.
— Cóż w tem dziwnego, jeśli Pani pragnie miłości... — ciągnęłam i ze spokojną bezczelnością wymieniłam nazwisko pewnego młodzieńca, wielce szykownego, który często bywał, i dodałam jeszcze:
— A jaki on musi być zręczny i delikatny z kobietami!...
— Nie... nie... Przestań... ty sama nie wiesz co mówisz!...
— Jak się Pani podoba... jeśli to mówię, to dla dobra Pani...
I podczas gdy Pan w bibljotece wypisywał rzędy cyfr i wykreślał kompasem koła, Pani, trwając w swem upornem marzeniu, powtarzała:
— Może on przyjdzie tej nocy?...
Był to wieczny, bezustanny temat naszych rozmów porannych i wieczornych.
— Czy Pan nareszcie przyszedł? — zapytywałam rano.
— Nie, jak zawsze — odpowiadała.
Czy sądzicie, iż to przyjemny temat do tłustych żartów lub sprośnych aluzji, pobudzających do śmiechu... Zakładano się w tym domu, czy też nareszcie Pan zdecyduje się...
W chwili pewnej dyskusji z Panią, w której nie miałam słuszności, porzuciłam tę służbę. Odeszłam od Pani w sposób brzydki, rzucając jej w twarz, w jej biedną, zadziwioną twarz, te jej wszystkie nieszczęśliwe historje, wszystkie jej małe sekretne sprawy, całą jej szczerość, z jaką otworzyła się przedemną jej mała, żałosna dusza... zachwycająca dusza dziecka, przepełniona pragnieniem... Tak, wszystko to rzuciłam jej w twarz, jak kupę błota... Postąpiłam jeszcze gorzej... rzuciłam na nią niegodne oskarżenie... cuchnących instynktów... Tak, było to coś wprost ohydnego.
Są chwile, w których popadam w niewytłómaczoną dla siebie furję... jakaś przewrotność we mnie tkwiąca każe mi czynić rzeczy nie do powetowania...
Nie egzystuje we mnie podówczas sumienie, ani wzgląd na moje własne sprawy... sama sprowadzam na siebie nieszczęścia...
Tym razem poszłam o wiele dalej w swej spotwarzającej niesprawiedliwości... Oto co wymyśliłam... W kilka dni po odejściu od Pani na odkrytce pocztowej, którą wiadomo, że każdy czyta... napisałam te śliczne słowa... które mam odwagę powtórzyć tutaj...
„Uprzedzam Panią, że odeślę Jej przez zapłaconego posłańca wszystkie podarunki, otrzymane od Niej... Jestem biedną dziewczyną, ale mam zbyt wiele godności na to i zanadto lubię czystość, abym miała zatrzymywać brudne łachy, których Pani chciała się pozbyć i zamiast wyrzucić je w śmiecie uliczne, obdarowała mnie. Pomimo, że jestem bez grosza, nie chcę nosić na sobie obrzydliwych spódnic Pani, na których zrudziały materjał rozłazi się, ponieważ był stałe zabrzydzany przez Panią.
Mam honor przesłać ukłony“.
Był to policzek!... stało się... Było to głupie z mojej strony, tem głupsze, że, jak już wspomniałam, Pani okazywała mi zawsze wiele szlachetności, i że ja za otrzymane od niej rzeczy, które zaraz następnego dnia po opuszczeniu u niej służby, sprzedałam handlarce, dostałam czterysta franków.
Czyż w tem wszystkiem nie było irytacji, że porzuciłam miejsce, niezwykle miłe? Podobne miejsca nie trafiają się często w życiu panny służącej...
Przytem poprostu nie ma się czasu na sprawiedliwe ocenienie swoich państwa... I daję słowo, to jest najgorsze, że dobrzy muszą pokutować za złych.
Z tem wszystkiem co ja będę tu robiła? W tej prowincjonalnej dziurze z tą moją obecną nadętą Panią? Nie mogę tu się spodziewać rzeczy niezwykłych, ani też przyjemnych. Nieznośne sprawy gospodarskie i szycie, które mnie zamordowywa... oto moje zajęcie... nic poza tem...
Ach, gdy przypomnę sobie moje dawne miejsca... to obecne moje położenie wydaje mi się jeszcze przykrzejszem, wprost przeraźliwie smutnem!
Mam wielką ochotę przy pierwszej sposobności pożegnać pięknym ukłonem tę odludną miejscowość...

Niekiedy spotykam Pana na schodach, gdy wychodzi na polowanie... Patrzy na mnie po łobuzersku i zapytuje.
— I cóż, Celestyno, przyzwyczaiłaś się już tutaj?
— Widocznie, iż jest to jego manją... — odpowiedziałam:
— Nie wiem jeszcze, proszę Pana...
Następnie impertynencko:
— A pan czy się przyzwyczaił?
Pan westchnął... ale pan zna się na żartach... i jest naprawdę dobrem dzieckiem...
— Trzeba się przyzwyczaić, Celestyno... trzeba się przyzwyczaić...
Byłam w zuchwałem usposobieniu... więc odpowiedziałam:
— Będę usiłowała... pan mi dopomoże...
Widziałam, że Pan chciał mi powiedzieć coś ostrego. Oczy jego zabłysły jak dwa węgle... ale Pani ukazała się na górze, więc Pan — zawrócił w swoją stronę, ja w. swoją... Szkoda!...
Tego wieczoru, przechodząc przez salon, usłyszałam jak Pani mówiła do Pana tym swoim przyjemnym tonem, którego się domyślacie:
— Nie życzę sobie, aby się spoufalano z mojemi służącemi...
Jej służąca!... Czyż to służące Pani nie są również służącemi Pana?... Na serjo, to jest dobre!...




III.
18 wrzesień.

Dziś rano, ponieważ to niedziela, byłam na mszy. Już objaśniłam, że jestem religijną bez dewocji. Można dużo pięknie mówić i robić, ale religja pozostanie religją. Bogaci mogą się bez niej odbyć, ale dla ludzi takich jak my jest ona niezbędną... Wiem, iż niektórzy posługują się śmieszną wymówką, że skoro wielu księży i zakonnic nie bardzo stosownie się zachowuje... Ale mniejsza o nich!
Gdy się jest nieszczęśliwą w swoim zawodzie, nic tak nie uspakaja naszych trudów jak... miłość, tak, ale miłość jest to inny rodzaj pocieszenia... Więc nawet gdy służyłam w bezbożnych domach również mszy nie opuszczałam. Przytem msza — to jedno wyjście więcej... to rozrywka osiągnięta w nudnym codziennym deptaku... Miejsce spotkania z koleżankami i kolegami, którzy opowiadają zasłyszane historje... a także i okazja do zawierania znajomości...
Ach gdybym była chciała przy wychodzeniu z kaplicy Wniebowzięcia słuchać tego co mi szeptali do ucha starzy eleganccy panowie, nie znajdowałabym się tu z pewnością.
W dniu dzisiejszym pogoda się odmieniła. Słońce świeci, że przyjemniej jest chodzić, i nie czuje się tego przygniatającego smutku... a raczej mniej się go czuje... Nie wiem dlaczego ale w ten dzisiejszy błękitno-złoty poranek... jest mi prawie wesoło na sercu.
Mieszkamy o sto piętnaście metrów od kościoła. Ładna droga prowadzi do niego... Na wiosnę jest tu z pewnością pełno kwiatów, dzikich czereśni, białych cierni, które tak pięknie pachną... A ja tak lubię białe ciernie... przypominają mi czasy, gdy byłam matą dziewczynką...
Wieś jak każda wieś — nic w niej niema szczególnego. Jest to szeroka dolina, a dalej przy końcu tej doliny wzgórza... w dolinie rzeka, na wzgórzach las... wszystko to owiane mgłą przejrzysto złotą, która przysłania krajobraz.
To zabawne... ale jestem wierną swojej naturze bretońskiej... mam ją we krwi... Żadna miejscowość nie wydaje mi się tak piękną, żadna nie przemawia mi tak do duszy. Nawe; pośród najbogatszych i najpiękniejszych wsi normandzkich ogarnia mnie nostalgja za płaszczyzną i za tem tragicznm wspaniałem morzem, nad którem urodziłam się.
Na drodze spotykałam kobiety... same kobiety... Z książkami do nabożeństwa pod pachą, szły one jak ja na mszę: kucharki, pokojówki grube, ciężkie, szły opieszale; drepcząc jak jakie zwierzątka. Śmiesznie ściśnięte w nowych odświętnych ubraniach... zupełnie jak pakiety!.. Czuć je prowincją zdaleka, odrazu znać po nich, że nigdy nie służyły w Paryżu..
Przyglądały mi się z podejrzliwą ciekawością, ale zarazem i z sympatją... Oglądały one po kolei: mój kapelusz, moją suknię kolistą, mój zgrabny żakiecik i parasol z zielonego jedwabiu. Moje ubranie damy dziwiło je i myślę, że nadawało mi minę nadętej kokietki. Ze zdumieniem w oczach, z otwartemi ustami szturgały się łokciami, aby pokazać sobie mój szyk i zbytek. Starałam się być lekką i zgrabną; aby pokazać swoje ładne buciki, uniosłam zuchwale suknię, która na jedwabnej halce szeleściła... Cóż chcecie, cieszy mnie gdy jestem podziwianą!
Przechodząc tuż koło mnie, szeptały:
— To ta nowa z Prieuré...
Jedna z nich, krótka, gruba, czerwona astmatyczka z rozpostartym na rozłażących się na boki nogach brzuchem, tak bezgranicznie wielkim, iż wyglądała raczej na kozioł do nakładania desek, zaczepiła mnie z uśmiechem. Był to uśmiech gruby i rozwięzły starej rozpustnicy.
— Pani jest nową panną służącą z Prieuré? Pani ma na imię Celestyna? Pani przyjechała cztery dni temu z Paryża?
Wiedziała już o wszystkiem równie dobrze jak ja. Nic nie zajmowało mnie w tem brzuchatem cielsku, w tym ruchomym kabłąku, zupełnie przypominającym żołnierski pilśniowy kapelusz, którego pióra kołyszą się na wietrze.
Zaczęła:
— Ja nazywam się Róża... panna Róża... Jestem u pana Maugera... obok państwa, jest to stary kapitan... Może go już pani widziała?
— Nie, panno.
— Pani mogłaby zobaczyć go przez ten żywopłot, który dzieli dwie posiadłości... Jest on zawsze prawie w ogrodzie, którym się zajmuje. Jest to jeszcze piękny człowiek.
Zaczęłyśmy iść wolniej, ponieważ panna Róża zatchnęła się. Za każdem odetchnieniem pierś jej jak miech wznosiła się i opadała... Wyrzekła urywanym głosem:
— To atak na mnie przychodzi. Ileż cierpię dzisiaj... to nie do uwierzenia!
Potem pomiędzy ciężkim oddechem, a harczeniem zachęcała mnie:
— Trzeba przyjść odwiedzić mnie moja mała... Jeżeli będzie Pani potrzebowała czegoś... np. dobrej rady lub czegoś podobnego... proszę się nie krępować... Bardzo lubię młodość... Przy szklaneczce pestkówki porozmawiamy... Bardzo wiele panien przychodzi do nas... — Na chwilę zatrzymała się dla nabrania oddechu, następnie rzekła głosem nieco niższym, przybierając ton poufałości:
— A może będziesz chciała, aby listy do ciebie przychodziły pod moim adresem?... To będzie dla ciebie pożądane... Usłuchaj mojej rady... Pani Lanlaire czyta listy... wszystkie listy... Zasługuje ona na to, aby kiedy skazaną została przez sędziego... Powtarzam, słuchaj rady... Nie krępuj się.
Podziękowałam i rozpoczęłyśmy iść nanowo. Cała postać panny Róży chwiała się i zapadała zupełnie jak stary statek na pęłnem morzu... oddech jej jednak obecnie stał się łatwiejszym.. więc szłyśmy dalej.
— Ach, czujesz tutaj ogromną różnicę... nic dziwnego... Przytem trzeba ci wiedzieć moja mała, że w Prieuré nie można utrzymać panny służącej... to fakt... Jeśli nie zostaną oddalone przez Panią, to przez pana zgrubieją napewno... Straszny człowiek ten p. Lanlaire... Ładne, brzydkie, młode, stare... od jednego razu dziecko!... O znają dobrze ten dom... I wszyscy powiedzą ci to samo co ja mówię... Złe jedzenie... brak swobody... dużo roboty... Bezustanne wymówki... krzyki... Prawdziwe piekło!... Dosyć na panienkę spojrzeć, aby się przekonać, że nie jesteś stworzona do przebywania u podobnych skner!
Wszystko to, co już opowiedziała mi właścicielka sklepu p. Róża rozpoczęła opowiadać na nowo z okropniejszemi jeszcze dodatkami — kobieta ta tak odczuwała potrzebę wygadania się, że nawet, zapomniała o swojem cierpieniu.
Dobrze, że już to wszystko słyszałam przedtem, opowiadania bowiem Róży są tak czarne, a słowa do tego stopnia rozpaczliwe, że przepełniają mnie smutkiem nanowo... Myślę, czy nie lepiej byłoby odjechać stąd... Poco mam na sobie doświadczać, skoro już naprzód czuję się zwyciężoną?
Kilka kobiet towarzyszących nam... z ciekawości przytakiwało, dodając swoje: „Z pewnością!“ a Róża ciągnęła dalej swoją paplaninę:
Zupełnie co innego być u takiego dobrego człowieka jak pan Mauger. Trzeba ci wiedzieć, moja mała, że jest on zupełnie sam... Jestem jego gospodynią... jest to stary kapitan... tam nikt nie rządzi, nikt się nie wtrąca do gospodarstwa, przytem on lubi być doglądany, pielęgnowany... Aby bieliznę jego utrzymać w dobrym stanie, szanować jego manje... dobrze karmić... to i wszystko... Gdyby nie miał przy sobie osoby, której by mógł ufać, zostawałby bezustannie naciągany, gdyż tu u nas nie brakuje złodziei!...
Intencja tych słów podkreślonych wejrzeniem oczu Róży dostatecznie co do jej stanowiska w domu objaśniła mnie kapitana Maugera.
— Czyż nieprawda? — mówiła. — Człowiek zupełnie sam, który jeszcze ma ochotę... Przytem jest dość dużo roboty... tak, że musieliśmy przyjąć chłopca do pomocy.
Ma szczęście ta Róża!... Ja też często marzę o służbie u jakiego starego... To jest nieprzyjemne... ale ma się spokój, no i pewne widoki na przyszłość... Przytem nie musi być trudna sprawa z takim kapitanem, który ma jeszcze ochotę... Ach, jakże musi być śmieszny widok takich dwojga pod... kołdrą!...
Przeszliśmy prawie całą miejscowość... Naprawdę niema tu nic ładnego!... Nic tu nie przypomina bulwaru Malesherbskiego... Brudne, zcieśnione uliczki... Są miejsca, w których koślawe domy ledwo, że się trzymają kupy.
Ludzie, których spotkałam, są obrzydliwi... — nie spotkałam ani jednego ładnego chłopca... Przemysł w tym kraju przeważnie szewski. Większa część szewców, którzy jeszcze nie zdążyli oddać obstalunków do fabryki, pracuje jeszcze dotąd... I widzę za szybami okien jak ich biedne, nędzne postacie, zgięte w krzyżu, swemi czerwonemi rękami przybijają podeszwy.
To powiększa jeszcze przygniatający smutek tego miasta. Możnaby powiedzieć, że to same więzienia. Ale oto właścicielka sklepu, stoi na progu i kłania się nam z uśmiechem...
— Idziecie na mszę o godzinie ósmej — mówi. — Ja byłam już o siódmej... Macie jeszcze czas... może wstąpicie na chwilę?
Róża podziękowała... Przestrzegać mnie poczęła przed tą kobietą, opowiadając że to jest zła kobieta, obgadująca wszystkich, prawdziwa zaraza!... Potem zaczęła mi wyliczać zalety swego pana i wychwalać swe miejsce...
Spytałam:
— Zatem kapitan niema familji?
— Niema familji?... — wrzasnęła oburzona — ty moja mała nic nie wiesz... Ach, gdyby familja jego była porządna!. — Ale to jakieś siostrzenice, kuzynki... próżniaczki, które tylko chciałby się przewracać do góry brzchem... lichoty — gnące go obciągnąć, okraść —. Trzeba to widzieć — to aż wstręt bierze!... Czy sądzisz, że możnaby utrzymać ład w domu, gdyby się nie przepędziło tej hałastry. Moja droga panienko, gdyby mnie tam nie było, to kapitan zostaliby dzisiaj, na barłogu... Ach, biedny człowiek! on to dobrze rozumie...
— Zapewne w testamencie swoim nie zapomni pomieścić panny Róży? — zauważyłam z ironją, której ona nie zauważyła.
Odpowiedziała z nieszczerą układnością:
— Pan zrobi jak zechce — jest wolny... Z pewnością ja nie wpłynę na to... Nic nie żądam — nawet nie wymagam, aby mi płacił pensję — Nie jestem również u niego przez wyrachowanie... Ale przecież on zna życie — wie dobrze kto go kocha i pielęgnuje bezinteresownie. Nie można myśleć, aby był tak głupi jak pan Lanlaire...
Przy tej długiej obronie kapitana przybyłyśmy do> kościoła.
Gruba Róża nie opuszczała mnie. Zmusiła do zajęcia miejsca obok siebie i zaczęła szeptać swoje modlitwy, przyklękając i żegnając się.
Ach ten kościół! Ze swoimi ordynarnymi balami drzewa, które podtrzymywały chwiejne sklepienie, przypominał raczej stodołę. A jeszcze z tą publicznością kaszlącą. plującą, szurającą krzesłami, możnaby go przyrównać do prowincjonalnego kabaretu. Widziałam tylko twarze głupie, z ustami nienawistnie wykrzywionemu. Były ta tylko takie biedne istoty. które przyszły prosić Boga przeciw komuś... Niepodobna mi było skupić się, czułam, jak idzie po mnie i wchodzi mi w głąb jakiś wielki chłód... Przyczynił się być może do tego, brak organów w tym kościele... Jest to śmieszne? Nie potrafię modlić się bez organów... Głos organów napełnia mi czemś piersi, żołądek... daje mi wszystko to co miłość. Gdybym mogła zawsze wsłuchiwać się w głos organów, nie zgrzeszyłabym nigdy. Tutaj miejsce organisty zajmuje na chórze stara dama, w niebieskich okularach, w czarnym lichym szalu na ramionach, która gra, a właściwie uderza rękami po klawiszach pudła w rodzaju pianina. Głos instrumentu jest fatalny, rozstrojony, rzężący, zupełnie jak u suchotnika... przytem ci ludzie bezustannie plujący i kaszlący. Ten kataralny hałas kompletnie głuszył śpiew księdza i odpowiedzi dziecięce na chórze. A przytem jak to wszystko śmierdziało!... Odór tytoniu pomieszany z odorem chlewu, ziemi, zgniłej słomy, wilgotnej skóry... i zepsutego kadzidła... Trzeba przyznać, że na prowincji są ludzie źle wychowani.
Msza ciągnęła się długo i nudziła mnie... Byłam zmęczona tem przebywaniem pomiędzy ludźmi ordynarnymi, brzydkimi i tak mało zwracającymi na mnie uwagi... Żadnego pięknego widowiska, ani jednej ładnej toalety, nic czem by można myśl zająć... lub wzrok rozweselić...
Nigdy nie rozumiałam tak dobrze jak wówczas, iż stworzoną jestem, aby radować się elegancją i szykiem...
W miejsce egzaltacji, jak to bywało na nabożeństwach w Paryżu, wszystkie moje zmysły z oburzeniem protestowały... Aby czemśkolwiek rozerwać się, rozpoczęłam obserwować pilnie ruchy księdza, odprawiającego mszę. — Ślicznie dziękuję! Jest to gatunek wielkiego trzpiota, młody zupełnie, o powierzchowności pospolitej, policzki jego ceglasto-różowe, włosy rozczochrane, szczęka jak u drapieżnego ptaka, wargi żarłoka, małe sprośne oczy z powiekami zasiniałemi, aż nadto wszystko to dawało do myślenia... Musiał on nie płacić za jedzenie!.... A przy konfesjonale... musiał wygadywać świństwa... lubił podnosić spódniczki!...
Róża, zauważywszy, iż przyglądam mu się, pochyliła się nademną i cicho szepnęła:
I o nowy wikarjusz... Polecam ci go. Niema już on dla kobiet do spowiedzi. Wprawdzie ksiądz proboszcz jest świętym człowiekiem... ale nadto surowym... tymczasem nowy wikary... — Mlasnęła językiem, poczem na nowo pochyliła się w modlitwie do Boga.
Co do mnie, nie podobał mi się nowy wikary, ma minę ordynarnego brutala... Przypomina on raczej furmana aniżeli księdza... Dla mnie potrzebną jest delikatność i pewna poezja... białych rąk. Lubię gdy mężczyzna dba o siebie i jest szykowny, tak jak to był pan Jan...
Po mszy Róża zabrała mnie do handlu win... W kilku tajemniczych słowach wytłomaczyła mi, iż trzeba być dobrze z tą właścicielką, że wszystkie służące starają się o jej względy.
Jeszcze więc jedna mała kula... stanowczo jest to kraj tłustych kobiet... Twarz jej poznaczona zmarszczkami fałszywości, włosy blond rzadkie bez połysku ukazywały części czaszki, do której przypięty był śmieszny szynion przypominający psi ogon. Za najlżejszem poruszeniem pierś jej pod stanikiem z brązowego materjału zapadała się jak zmącony płyn w butelce...
— Pani Gouin, przyprowadzam nową pannę służącą z Prieuré...
Właścicielka handlu win z uwagą przyglądała mi się, wzrok jej suwał się po całej mojej figurze i moim brzuchu, z zawstydzającą uporczywością... Odezwała się głosem bezdźwięcznym:
— Panienka jest u niej... panienka jest ładną dziewczyną... Panienka jest zapewne paryżanką?...
— W istocie, pani Gouin, przybyłam z Paryża...
— To widać.... od pierwszego wejrzenia... Bardzo lubię Paryżanki... one wiedzą co to jest życie... Ja także służyłam w Paryżu, gdy byłam młoda. Służyłam u pewnej akuszerki na ulicy Guenegad, u pani Tripier... Może ją panienka zna?...
— Nie.
— To nic nie szkodzi... Ach to już dawno temu!
— Ale proszę wejść, panienko...
Przepuściła nas ceremonialnie i wprowadziła za sklep, gdzie już wokoło siedziały cztery inne służące.
— Ach, panienka wpadła... — stękała kupcowa, przystawiając mi krzesło... — To nie dlatego, że u mnie z pałacu nie kupują, ale jest to prawdą iż jest to dom piekielny... nieprawdaż. panienko?...
— Ma się rozumieć... — odpowiedziały cztery służące jednocześnie z jednymi i tymi samymi gestami i minami.
Pani Gouin ciągnęła:
— Nie znoszę ludzi, którzy bezustannie wrzeszczą jak zwierzęta, a to, że są okradani, to, że są oszukiwani... A niech idą gdzie ich tylko oczy poniosą!
Chór służących przywtórzył..
— Naturalne, niech idą, gdzie ich oczy poniosą. I zwracając się następnie specjalnie do Róży, pani Gouin dodała:
— Doprawdy, nie mogę mówić o tych ludziach. Za każdym razem, gdy o nich mówię, zaczyna mnie brzuch boleć...
Jedna mała, czerwona, chuda, z pyszczkiem szczura, z czołem, pokrytem krostami, i z oczami, z których ciekło, krzyknęła, zaśmiewając się:
— Z pewnością może coś gdzieś zaboleć...
Historje i anegdoty na nowo rozpoczęły się... Był to nieprzebrany wytrysk plugawy, wypływający z tych smutnych ust, jak z rynsztoka... Doznawałam tem przykrzejszego uczucia, ponieważ pokój, w którym znajdowałyśmy się, był ciemny i twarze przekształcały się w coś fantastycznego. Oświetlony był jedynie przez wąskie okno, wychodzące na niechlujne, wilgotne podwórze; jakiś odor słony, fermentujących jarzyn, wędzonych śledzi, uporczywie krążył wokoło nas i zdawał się przeciskać aż po za ubranie... Każda z tych istot, wtłoczona w swoje krzesło nakształt tłomoka brudnej bielizny, opowiadała zajadle obrzydliwe, skandaliczne, zbrodnicze historje... Bezsilna próbowałam śmiać się z niemi, przytakiwać im, ale opanowało mnie nieprzeparte uczucie niesmaku... Pragnęłam odejść... Nie mogłam i zostałam tam ogłupiała, siedząc jak nie na swojem krześle, z tymi samymi giestami co one słuchałam w zdumieniu ich cierpkich głosów, które czyniły na mnie wrażenie wody w metalowem naczyniu, gdy bulgocąc ścieka z niego niby ciężkie krople ołowiu... Wiem dobrze, że trzeba się bronić przed swoim państwem... i nie ja ostatnia to czynię, zapewniam was... Ale nie tak... wszystko to wprost przechodziło wyobrażenie... Te baby stały mi się wstrętne, znienawidziłam je... Pewne wykształcenie, obcieranie się z ludźmi szykownymi, przyzwyczajenie do rzeczy pięknych, czytanie powieści Paul Bourgeta ocaliło mnie przed tymi szkaradzieństwami.
Stanowczo Róża była tu najwymowniejszą... Opowiadała z oczami latającemi i wilgotnemi ustami:
— Wszystko to niczem wobec pani Rodeau... żony notariusza... Ach tam dopiero u niej dzieją się rzeczy...
— Wątpię... — rzekła jedna.
W tejże chwili druga oświadczyła:
— Ona jest dobrze z proboszczem... Zawsze miałam ją za dobrą świnię...
Wszystkie spojrzenia zwróciły się na Różę, wszystkie szyje wyciągnęły się ku niej, a ona zaczęła swoje opowiadanie:
— Przedwczoraj pan Rodeau wyjechał na wieś na cały dzień...
I aby zaznajomić mnie z panem Rodeau, zaszczyciła objaśnieniem:
— Jest to człowiek nie bardzo czysty... prawie żaden katolik... Ach, ma on tam w swoich sprawach dość krętactwa... najlepszym dowodem jest, że wstrzymałam kapitana od złożenia depozytu w jego ręce... O tak!... Ale w tej chwili nie idzie o pana Rodeau... — dodała tonem bardziej ważnym.
— Pan Rodeau był tedy na wsi... Co on może mieć do czynienia na wsi, że tak często tam wyjeżdża?... Jak tylko wyjechał... Pani Rodeau w tej chwili zabrała pisarczyka... małego Justyna... do swego pokoju pod pretekstem zamiatania... Pyszne zamiatanie, moje dzieci! Ona była prawie zupełnie naga z oczami tak dziwnemi, jak to ma pies na polowaniu... kazała mu do siebie podejść... ściskała go, pieściła... i mówiąc, że chce poszukać pcheł, rozebrała go... I wtedy wiecie co zrobiła?... W tej chwili rzuciła się na niego ta rozpustnica i wzięła go przemocą... przemocą, tak panienki... I gdybyście wiedziały w jaki to sposób ona posiadła go?...
— I jakże to go wzięła?... — zapytała pospiesznie mała, czarniawa, której przytem pyszczek szczura wydłużył się ze wzruszenia...
Z całą swą przewrotnością, ale przybrawszy minę poważnej wstydliwości, Róża zawyrokowała — tego nie można powiedzieć wobec panien...
Wykrzyk „ach“ pełen zawodu przyjął tę odpowiedź. Róża opowiadała dalej z oburzeniem:
— Piętnastoletnie dziecko!... czy to podobna!... I ładny... ładny jak miłość... i niewinny, biedny męczennik!... Żeby to nie uszanować dziecięcości... Musi ona już we krwi mieć rozwiązłość! Podobno gdy weszli do niego... trząsł się, trząsł i płakał... płakał... cherubin. Czy to wam nie rozdziera duszy... Cóż wy na to powiecie?
Nastąpił wybuch oburzenia, pryskały słowa plugawe i sprośne... Gdy już nieco uspokoiło się — Róża znowu opowiadała:
— Jego matka mówiła mi o tem: domyślacie się, iż radziłam jej, aby wytoczyli proces notariuszowi i jego żonie.
— Ma się rozumieć... ach! ma się rozumieć...
— Tylko Justyn waha się... ponieważ... Zdaje mi się, że ksiądz proboszcz, który tam często obiaduje u tych Rodeaurów... wdał się w to... Jednem słowem ona się boi!... Ach gdybym ja była na jej miejscu... Wprawdzie jestem religijna... ale to nie należy do proboszcza... Zmusiłabym ją do zapłacenia... setek, tysięcy... przynajmniej dziesięciu tysięcy franków...
— Ma się rozumieć... ma się rozumieć...
— Stracić taką sposobność?... Nieszczęście... I kapelusz muszkietera klapał jak żagiel podczas burzy... Kupcowa nie rzekła ani słowa... Miała minę zawstydzonej... Z pewnością była dostawczynią notarjusza... bardzo zręcznie przerwała ona złorzeczenia Róży:
— Mam nadzieję, że panna Celestyna zgodzi się wypić szklaneczkę wina porzeczkowego z temi panienkami?... A i ty panno Różo?...
To zaproszenie przerwało odrazu wszystką złość, i podczas gdy wyciągąła korek z butelki. Róża rozstawiała na stole szklanki z rozbłysłemi oczami, oblizując się łakomie. Ody odchodziłam, kupcowa rzekła do mnie mile uśmiechnięta:
— Proszę nie zwracać uwagi na to, że państwo panienki u mnie nic nie kupują... i odwiedzać mnie.
Wyszłam z Różą, która starała się mnie zapoznać z miejscowemi wydarzeniami... Myślałam, że ten stek oszczerstw już się wyczerpał. Gdzież tam, wynalazła nowe jeszcze, bardziej niemożliwe... Język jej był w bezustannym ruchu... To zadziwiające, jak na prowincji przez kilka minut można zbezcześcić ludzi... Odprowadziła mnie aż do ogrodowej kraty w Prieuré... tam jeszcze nie mogła zdecydować się na opuszczenie mnie... gadała jeszcze, gadała bez przerwy, zapewniając o swojej przyjaźni i oddaniu się... Głowa moja była zupełnie jak potłuczona od tego wszystkiego, co słyszałam, a widok Prieuré serce moje napełnił zniechęceniem... Ach, te wielkie klomby bez kwiatów! I ten wielki budynek, który wyglądał jak koszary lub więzienie; wydawało mi się, że za każdem jego oknem jakiś wzrok śledzi mnie!...
Słońce przygasło, mgła ustąpiła i w oddali krajobraz stał się jaśniejszym... Na pochyłej płaszczyźnie dostrzegłam małe wioski, rozweselone czerwienią dachów. Rzeka płynęła zielono-żółta, to tu, to tam pomarszczona i lśniąca srebrzyście... Na niebie wisiało kilka lekkich, ślicznych obłoków... Podziwiając to wszystko, nie odczuwałam jednak żadnej przyjemności... Miałam w sobie jedynie uprzykrzone pragnienie porzucenia tego słońca, tej płaszczyzny, tego domu i tej tłustej kobiety, której zjadliwy głos torturował mnie i doprowadzał do szału.
Nareszcie zdecydowała się opuścić mnie... ująwszy moją rękę w swoje tłuste palce w mitynkach, uścisnęła je z afektacją, mówiąc:
— Moja mała, pani Gouin jest kobietą przyjemną... i zręczną, trzeba ją odwiedzać często.
Jeszcze zatrzymała się... i z tajemniczością dodała: — Ona przynosi ulgę młodym dziewczętom... Gdy się spostrzeże która... w pewnej rzeczy... to zawsze jej potrzebuje... Nikt nie widzi, nikt nie słyszy... Można być z niej dumną, powiadam ci. Jest to kobieta bardzo... ale to bardzo uczona...
Oczy jej jeszcze bardziej zabłysły, i przywarły do mnie z jakąś szczególniejszą mocą, przy tem powtórzyła:
— Bardzo uczona... i zręczna... a dyskretna!... Jest ona opatrznością kraju... Zatem moja droga nie zapomnij przyjść do nas jak tylko będziesz mogła... Nie będziesz tego żałowała... Do widzenia wkrótce...
Odeszła... Widziałam, jak swym kołyszącym chodem, oddalała się zwolna za mur — potem za sztachety... i nagle zniknęła na zakręcie drogi...
Przeszłam koło Józefa, owego ogrodnika-furmana, który gracował aleje... Myślałam, że odezwie się cośkolwiek, ale nie przemówił ani słowa... Patrzył tylko na mnie z ukosa, z tym dziwnym wyrazem, który niemal przerażał mnie...
— Śliczna dziś pogoda, panie Józefie...
Józef mruknął coś pomiędzy zębami czego nie zrozumiałam. Jest wściekły, że pozwalam sobie chodzić przez aleje, przez niego gracowane.
To ptaszek z tego człowieczka.
I dlaczego nie zwróci się on do mnie z żadnem słowem? I dlaczego nigdy nie odpowiada, gdy go pytam?...

W domu pani przyjęła mnie z niezadowoleniem i nawet bardzo źle, przywitała mnie słowami:
— Proszę na przyszłość nie zostawać tak długo po za domem.
Miałam ochotę odpowiedzieć, ponieważ byłam podrażniona i zirytowana... ale na szczęście powstrzymałam się, poprzestając na lekkiem mamrotaniu.
— Co mówisz?
— Nic nie mówię...
— To bardzo szczęśliwie... Następnie zabraniam ci spacerów z gospodynią pana Maugera. Jest to bardzo niestosowna znajomość dla ciebie...
W głębi duszy odpowiadałem jej:
— Tak, tak — gadaj sobie... Irytujesz mnie, właśnie będę rozmawiała i widywała się z kim mi się podoba... Nie potrzebuję na to twego przyzwolenia... oślico...
Wystarczyło, gdy usłyszałam jej cierpki głos i gdy ujrzałam jej złośliwe spojrzenie, z jakiem wypowiadała swe despotyczne rozkazy, aby powróciło do mnie wrażenie przykrego niesmaku, doznanego podczas mszy, następnie podczas rozmowy z Różą i bytnością u właścicielki sklepu. Róża i kupcowa miały słuszność... sklepiczarka także miała słuszność... wszystkie miały słuszność... I postanowiłam widywać się często z Różą... także bywać u kupcowej, tak, postanowiłam właśnie wstrętną kupcową uczynić swoją najlepszą przyjaciółką... właśnie dlatego, że pani mi tego zabroniła... I powtarzałam sobie z jakąś dziką odwagą:
— Oślica!... oślica!... oślica!...
Byłoby mi jednak sprawiło większą ulgę, gdybym była miała odwagę rzucić jej w twarz — wykrzyknąć to obelżywe słowo...

Tego dnia po śniadaniu pan z panią pojechali powozem. Garderoba, pokoje, gabinet pana, wszystkie szafy, kredensy, szuflady zamknięte na klucz... Ach tak, ślicznie dziękuję!... Najmniejszej możności przeczytania choć jednego listu, lub zabrania dla siebie czegośkolwiek.
Poszłam zatem do swego pokoju... Napisałam do matki, do pana Jana, potem czytałam „W Rodzinie“... Jakaż prześliczna książka!... Z tem wszystkiem jest to zabawne... lubię świństwa... ale nie lubię o tem czytać... Lubię tylko książki, nad któremi płaczę...
Na obiad podano rosół i sztukę mięsa. Zdawało mi się, że pan z panią są bardziej oziębli. Pan czytał „Petit Journal“ z ostentacyjną prowokacją... Szeleścił papierem, spoglądając swojemi dobremi oczami ze śmieszną słodyczą... Ilekroć pan jest zły, oczy jego pozostają słodkie i nieśmiałe... Wreszcie widocznie, aby nawiązać rozmowę, pan, nie podnosząc nosa z nad dziennika, wykrzyknął:
— Patrz... Jeszcze jedna kobieta poćwiartowana na kawałki...
Pani nic nie odpowiedziała... Sztywna, wyprostowana, surowa w swej sukni z czarnego jedwabiu... z czołem zmarszczonem, z wzrokiem twardym, zdawała się być pogrążoną w wielkiej zadumie... Ale o czem? Prawdopodobnie z mojej przyczyny pani rozgniewała się na pana.




IV.
28 wrzesień.

Od tygodnia nie mogłam napisać ani jednego wiersza w pamiętniku... Gdy nadejdzie wieczór, jestem tak zmęczona, iż nie myślę o niczem innem, jak tylko o tem, aby położyć się i usnąć...
Spać!...
Gdybym mogła spać zawsze!...
Ach, co to za wstrętna buda, mój Boże! Dla jednego tak, albo nie, pani każe wchodzić i schodzić bezustannie po tych dwóch przeklętych piętrach... Poprostu dziń!... dziń!... dziń!... trzeba się podnosić i biec...
Niema żadnego znaczenia, jeśli się jest niezdrową... dziń!... dziń!... dziń!... Właśnie w tej chwili chwycił mnie taki ból w krzyżu, że zupełnie jakby mnie przełamał na dwoje, wykręcił wnętrzności, że omal nie krzyczałam, a tu: dziń!... dziń!... Tu niema na to czasu, aby być chorą, ani też niema się prawa cierpień... Cierpienie jest to zbytek dostępny tylko dla naszych państwa... My musimy być bezustannie na nogach... chodzić ciągle i prędko... dopóki nie upadniemy...
Dziń!... dziń!... dziń!... I jeżeli za pierwszym odgłosem dzwonka nie stawimy się natychmiast i nieco opóźnimy się, następują wymówki, gniew, sceny...
— Cóż tam robisz?... Czy nie słyszysz?... Czy jesteś głucha?... Trzy godziny już dzwonię... Jest to nie do zniesienia!...
A oto co najczęściej się zdarza:
— Dziń!... dziń!... dziń!...
Znowu... to tak podrzuci wami na krześle... jakby nagle wyskoczyła sprężyna...
— Przynieś mi igłę.
Idę po igłę.
— Dobrze!... przynieś mi nici.
Idę po nici.
— Dobrze!... przynieś mi guzik...
Idę po guzik.
— Cóż to za guzik?... Nie żądałam takiego guzika... ty nic nie rozumiesz... Biały guzik, 4 numer i spiesz się...
Idę więc po guzik biały 4-ty numer...
Domyślacie się, że w głębi duszy przeklinam panią, że jej wściekle złorzeczę?! Często podczas tych spacerów tam i z powrotem, z góry na dół, pani zmienia zachcenie... potrzebuje nagle rzeczy zupełnie innej... albo nic już nie potrzebuje...
— Nie... odnieś igłę i guzik... nie mam czasu...
W krzyżu jestem jak złamana, kolana chwieją się niemal do upadku, nie jestem już w stanie... To uspakaja panią, jest zadowolona... I powiedzieć tu, że istnieje towarzystwo opieki nad zwierzętami!...
Wieczór przepędza w garderobie na przeglądaniu i wybucha:
— Jakto?... ty nic nie zrobiłaś?... Czem zajmujesz się po całych dniach?... Nie za to ci płacę, abyś się tylko włóczyła od rana do nocy...
Odpowiadam tonem nieco ostrym, ponieważ ta niesprawiedliwość oburza mnie.
— Ale wszak pani nieustannie odwołuje mnie...
— Ja odwołuję cię?... Przedewszystkiem zabraniam ci odpowiadania... Nie życzę sobie uwag... czy słyszysz?... Wiem co mówię...
Trzaskanie drzwiami, krzyki, rozpoczynają się bez końca... W korytarzach, w kuchni, w ogrodzie, całe godziny słychać ten skrzeczący głos... Ach! jakaż ona jest nieznośna!
W rzeczywistości, niewiadomo z jakiego powodu to ją napada... Co ona takiego ma w sobie, że zawsze jest tak zirytowana? Gdybym była pewna, że w tej chwili znajdę miejsce, natychmiast odeszłabym stąd... tembardziej, że cierpię jeszcze bardziej, aniżeli zazwyczaj... Uczuwam ból tak ostry, że zupełnie jakby jakieś zwierzę rozdzierało swoimi zębami i pazurami moje wnętrzności... Już rano podpaś wstawania zemdlałam... Jakim sposobem zdobyłam się na tyle siły, że potem chodziłam i pełniłam swoją służbę, nie wiem... Niekiedy na schodach zmuszona byłam zatrzymywać się dla nabrania oddechu i chwytać za poręcz, aby nie upaść... Zieleniałam od zimnego potu, który zwilgacał mi włosy, i omal nie wyłam...
Ale byłam wytrwała na ból i miałam tę dumę, że nigdy nie skarżyłam się przed swoim państwem... Pewnego razu pani spotkała mnie w takiej chwili, gdy byłam bliska zemdlenia. Obróciła się, spojrzała na poręcz, ha ścianę, na schody.
— Co ci jest? — spytała nieprzyjaźnie.
— Nic mi nie jest.
I próbowałam wyprostować się na nogach.
— Jeżeli ci nic nie jest — odpowiedziała pani — pocóż te miny?... Nie lubię twarzy pogrzebowych... wyglądasz jakbyś miała bardzo nieprzyjemną służbę...
Podczas tych przykrych doświadczeń rozmyślałam zwykle o swych dawnych miejscach... Dzisiaj myślę o tem na ulicy Lincoln, żałuję go najbardziej... Byłam tam drugą panną służącą i, prawdę powiedziawszy, nie miałam nic do roboty. Dzień przechodził nam w garderobie, we wspaniałej garderobie, wyłożonej pilśniowym czerwonym dywanem i zastawionej wokoło mahoniowemi szafami ze złoconymi zamkami. Tam śmiałyśmy się i drwiły, czytałyśmy i wyprawiałyśmy różne głupstwa, tam małpowałyśmy przyjęcia pani, wszystko to pod opieką guwernantki angielki, która nam przygotowywała herbatę, którą pani kupowała w Anglji do swoich śniadanek... Niekiedy szafarz przynosił nam ze spiżarni ciastka, wino, kawior, tartinki z szynką, całe tace przysmaków.
Przypominam sobie, jak w pewne popołudnie zmuszono mnie, abym się ubrała w bardzo szykowny garnitur pana Coco, jakeśmy go zwykle nazywały... Naturalnie bawiono się bardzo ryzykownie... i dochodziło się w żartach bardzo daleko... Ja wyglądałam tak śmiesznie jako mężczyzna i tak mocno się śmiałam, patrząc na siebie w lustrze, że aż popuściłam — i zrobiły się smugi wilgotne na spodniach Coco...
To było miejsce!...

Zaczynam poznawać Pana... Mają słuszność, gdy mówią, że to dobry i szlachetny człowiek, bo gdyby nie to, nie byłoby na świecie gorszej kanalji i większego filuta... Gwałtowna potrzeba okazania się miłosiernym doprowadza go do czynów nie bardzo dobrych.
Jego dobroć powoduje małe szkaradzieństwa... w rodzaju takim...

Ostatniego wtorku bardzo stary człowieczek ojciec Pantois przyniósł krzew dzikiej róży, który Pan obstalował, naturalnie, potajemnie przed Panią... Było to pod koniec dnia... Zeszłam po gorącą wodę, potrzebną na mydliny... Pani wyszła do miasta i jeszcze nie powróciła... Gawędziłam w kuchni z Marjanną gdy Pan rozradowany, z hałasem przyprowadził ojca Pantois... Rozkazał podać mu natychmiast chleba, sera, jabłecznika... I rozmawiał z nim wciąż.
Człowieczek wzbudzał we mnie Dolitowanie... tak był wycieńczony, chudy, brudno odziany... Jego spodnie i czapka rozlatywały się, wydając wstrętny odór. Przez otwartą koszulę widać było szyję i nagie piersi, pocentkowane i podziurawione jak stara skóra.. Jadł z łapczywością.
— A cóż, ojcze Pantois... wykrzyknął Pan... zacierając ręce... smakuje wam, co?...
Starzec z pełnemi ustami dziękował:
— Pan jest bardzo zacny... panie Lanlaire... O czwartej rano wyruszyłem od nas i do tej pory nie miałem nic w ustach, nic...
— A więc jedz mój ojcze Pantois... najedz się. do licha!...
Starzec wpakował sobie w usta olbrzymi kawał chleba, który bardzo długo przeżuwał, nie mając wcale zębów... Gdy już nieco zasycił się:
— A dzikie róże, ojcze Pantoisie? — zapytał Pan... czy są piękne?
— Bardzo piękne... niema piękniejszych... nie można wybierać... bardzo trudno wyrwać... i przytem pan Parcellet nie chce ich chować w swoim lesie... trzeba chodzić po nie daleko... powracam aż z lasu Raillon, więcej niż trzy mile. Daję słowo, panie Lanlaire...
Podczas gdy człowieczek opowiadał. Pan siadł przy nim... Wesoły w wysokim stopniu, klepał go po ramionach i wykrzykiwał: Pięć mil!... do djabła, ojcze Pantois, no zawsze mocny... zawsze młody...
— Ale gdzież tam... panie Lanlaire... wcale nie...
— A tak... wyrokował Pan... silny jak stary turek... i w dobrym humorze, sapristi!... Już nie rodzą się tacy dzisiaj jak ty ojcze Pantois... Jesteś z dawnego pnia...
Starzec potrząsnął głową, jakby odartą z ciała głową koloru starożytnego drzewa, i powtórzył:
— Wcale nie... Nogi osłabione panie Lanlaire, ramiona zwiotczałe... i lędźwie także... Przeklęte lędźwie wcale nie chcą już nosić... I przytem żona chora, nie może wstać z łóżka... i tyle kosztują lekarstwa! Nigdy nie jest się szczęśliwym... Ot co panie Lanlaire...
Pan westchnął i, czyniąc jakiś nieokreślony ruch, zawyrokował filozoficznie:
— No tak! Ale cóż chcesz ojcze Pantois? To jest życie... przychodzimy na świat bez świadomości tego co nas spotka, to już tak jest.
Po chwili głosem melancholijnym, dorzucił:
— Wszyscy mają swoje smutki, niestety mój ojcze Pantoisie...
— To pewnie.
Nastała cisza, Marjanna siekała zielsko... Noc zapadła w ogrodzie... Dwa wielkie słoneczniki, jakie widać było w oddali przez otwarte drzwi, traciły swoją barwę, pokrywały się cieniem... A ojciec Pantois jadł ciągle... szklanka jego była pusta... Pan napełnił ją... i porzucając metafizyczne wyżyny, spytał:
— Ile kosztują w tym roku krzewy dzikich róż?
— Dzikie róże, panie Lanlaire?... Ach w tym roku krzaki dzikich róż kosztują po dwadzieścia dwa franki... Wiem, że to jest trochę drogo, ale mogę oddać trochę taniej... przysięgam na Boga, że...
Jak człowiek szlachetny, który gardzi kwestjami pieniężnemi, Pan wstrzymał starca, który chciał usprawiedliwiać się w dalszym ciągu.
— Ależ dobrze ojcze Pantois... Posłuchajcie... Czyż ja się kiedykolwiek z wami targuję, co?... I teraz nie dwadzieścia dwa franki zapłacę wam ale dwadzieścia pięć za wasze dzikie róże... tak, dwadzieścia pięć franków...
— Ach! panie Lanlaire... pan jesteś zanadto dobry!...
— Nie... nie... jestem tylko sprawiedliwy... żyję dla ludu... dla prawdy... do djabła.
I uderzając w stół rękami dowodził:
— I to nie dwadzieścia pięć franków... ale trzydzieści franków do licha!... trzydzieści franków, słyszycie mój ojcze Pantois?...
Człowieczek podniósł na Pana swoje biedne, zdziwione, pełne wdzięczności oczy i wyszeptał:
— Słyszę, dobrze słyszę... Prawdziwą przyjemnością jest pracować dla pana, panie Lanlaire... Pan rozumie co to jest praca...
Pan zatrzymał swój tkliwy wylew serca.
— Zapłacę wam... powiedzmy, tę należność... dziś mamy wtorek... zatem w niedzielę?... Czy to wam nie przeszkadza? I przy tej sposobności pójdę na polowanie? Zatem tak?... Odblask wdzięczności, który błyszczał w oczach ojca Pantois zmącił się... Stał się on zakłopotanym, drżącym, przestał jeść...
— To jest... wtrącił nieśmiało... gdyby pan mógł wypłacić przed nocą... Bardzo potrzebuję, panie Lanlaire... Dwadzieścia dwa franki tylko, proszę wybaczyć...
— Ależ... odparł Pan ze wspaniałem zapewnieniem... Naturalnie, że mogę wam wszystko natychmiast zapłacić... Ależ jeżeli to powiedziałem to tylko dlatego, że chciałem się sam przejść do was...
Począł przeszukiwać kieszenie w spodniach, w żakiecie, nakoniec w kamizelce... i, udając zdumienie, wykrzyknął:
— To dopiero... nie mam drobniejszych... mam tylko przeklęty bilet tysiącfrankowy...
I śmiejąc się z wysiłkiem, prawdziwie złowrogo zapytał:
— Założyłbym się, iż nie macie reszty z tysiąca franków, mój ojcze Pantoisie?
Widząc śmiejącego się Pana, ojciec Pantois sądził, że wypada śmiać mu się także, i odpowiedział wesoło:
— Ha!... ha!... ha!... Nigdy nawet nie widziałem tego świętego biletu tysiącfrankowego..
— A więc... do niedzieli... — zawyrokował Pan.
Nalał sobie szklankę jabłecznika i trącił się z ojcem Pantoisem; właśnie pani niedostrzeżona przez nikogo weszła gwałtownie do kuchni jak pęd wiatru... Widząc Pana siedzącego obok biednego starego i trącającego się z nim...
— Co to jest takiego?... zawołała ustami zupełnie białemi ze złości.
Pan wybełkotał:
— To dzikie róże... ty wiesz dobrze aniołku... dzikie róże... Ojciec Pantois przyniósł mi dzikie róże.... Tamte wszystkie zmarzły podczas zimy...
— Nie stalowałam dzikich róż... Tu nie potrzebne są dzikie róże...
Powiedziała to wszystko tonem cierpkim... potem obróciła się i trzasnąwszy drzwiami, wyszła, gadając... W złości swej nie zauważyła mnie. Pan i biedny stary wyrywacz krzaków róż dzikich podnieśli się... Onieśmieleni, spoglądali na drzwi, przez które Pani wyszła... potem spojrzeli jeden na drugiego, nie odważając się przemówić słowa. Nareszcie Pan pierwszy przerwał tę przerażającą ciszę...
— A więc... do niedzieli, ojcze Pantoisie.
— Do niedzieli, panie Lanlaire...
— I trzymaj się dobrze, ojcze Pantoisie.
— A i pan także, panie Lanlaire...
— I trzydzieści franków... Nie odstąpię od swego.
— Pan jest naprawdę szlachetny...
I starzec ze zgiętymi plecami powlókł się na swych trzęsących nogach przez ciemny ogród...
Biedny Pan! otrzymał burę... ale ojciec Pantois nigdy nie zobaczy swoich trzydziestu franków... nędzarz ma zawsze szczęście!...
Nie mogę przyznać słuszności Pani... ale znajduję, że Pan nie powinien zachowywać się tak poufale z ludźmi tak niskiego pochodzenia... to nie jest właściwe.
Wiem dobrze, że życie nie jest wesołe, każdy je ciągnie jak może... Nieraz wraca Pan późno z polowania, zabłocony i mokry, śpiewając dla dodania sobie odwagi, Pani przyjmuje go bardzo źle.
— To ogromnie grzecznie pozostawiać mnie samą cały dzień.
— Ty wiesz dobrze, aniołku!
— Milcz!
I przechodzą godziny za godzinami, a ona ze swem twardem czołem, ze złymi ustami... On drżący stara się tłomaczyć...
— Ależ aniołku, ty wiesz dobrze...
— Daj mi święty pokój... Nudzisz mnie...
Nazajutrz Pan naturalnie nie wychodzi, a Pani krzyczy.
— Co tak kręcisz się po domu jak dusza pokutująca?
— Ależ aniołku...
— Zrobiłbyś lepiej, gdybyś sobie poszedł na polowanie.. albo djabli wiedzą gdzie... męczysz mnie, irytujesz... Idź sobie!...
Tym sposobem nigdy nie wiadomo co trzeba zrobić czy, iść, czy zostać... Wybór trudny!... Ale gdy Pani krzyczy, Pan coraz częściej wychodzi...
Ach naprawdę, że wzbudza on politowanie!

Pewnego poranka gdy wieszałam bieliznę zobaczyłam Pana w ogrodzie. Lubił zajmować się ogrodownictwem... Wiatr podczas nocy pokładł kilka gieorgiń na ziemię, więc je przywiązywał do słupków. Bardzo często, gdy Pan nie wychodził nigdzie przed śniadaniem, zajmował się ogrodem, zajmował się zresztą byle czem. Było to zawsze wtedy, gdy uciekał przed nudami wewnętrznemi... Podówczas nie wyprawiano mu scen... Zdala od pani stawał się innym. Jego twarz rozjaśniała się, oczy połyskiwały... Charakter jego naturalnie wesoły brał górę... Naprawdę nie był on nieprzyjemnym... Naprzykład w domu nie mówił nic do mnie, zdawałoby się, że nie zwracał najmniejszej uwagi... Ale na dworze nie tracił nigdy sposobności do wypowiedzenia grzecznego słówka, wtedy oczywiście gdy był pewnym, że nie jest szpiegowanym przez panią... Podczas gdy nie rozmawiał zemną patrzył na mnie, a wzrok jego był bardziej wymownym niżeli słowa... Bawiło mnie obserwowanie jego zachowania, nie dawałam jednak żadnej odpowiedzi tym jego spojrzeniom, nie chcąc aby myślał o tem na serjo... Przechodziłam przez aleję, przy której pracował, pochylony nad gieorginjami, i nie zwalniając kroku powiedziałam doń:
— Ach jak Pan pracuje dzisiejszego ranka!
— A tak! — odpowiedział... te przeklęte gieorginje...
Prosił, abym zatrzymała się chwilę.
— I cóż Celestyno? Mam nadzieję, że już teraz przyzwyczaiłaś się tutaj?
Zawsze ta manja!... Zawsze jednakowe usiłowania nawiązania rozmowy!... Aby mu sprawić przyjemność, odpowiedziałam z uśmiechem:
— Ależ tak, Panie... zupełnie przyzwyczaiłam się...
— Nareszcie... nie jest to nieszczęściem... nie jest nieszczęściem...
I obrzucając mnie czułem spojrzeniem, powtórzył:
„To nie jest nieszczęściem“ — tym sposobem dawał sobie czas na wynalezienie czegoś bardziej zajmującego do powiedzenia.
Nieco pochylony, przywiązał georginję do wierzchołka słupka poczem z nogami zgiętemi, podparłszy się dłońmi pod boki, ze ściągniętemi powiekami, z oczyma szczerze sprośnemi wykrzyknął:
— Założyłbym się Celestyno, że robiłaś dobre kawały w Paryżu?... O masz swoje kawały!...
Nie spodziewałam się tego, i miałam ogromną ochotę do śmiechu... Ale spuściłam oczy skromnie, z zagniewaną miną i czerwieniąc się jak należało:.
— Ach Panie! — wyrzekłam tonem wymówki.
— I cóż takiego?... zawyrokował... taka piękna dziewczyna jak ty... z takiemi oczami! O z pewnością, że robiłaś kawały!... I tem lepiej... Ja jestem za tem, aby się bawić sapristi!...Jestem za tem, aby kochać, do licha!...
Pan dziwnie odmienił się. W jego silnej, muskularnej postaci zauważyłam podniecenie miłosne. Ogarniało go... Płomień pożądania widoczny był w jego źrenicach... Czułam się w obowiązku na ten ogień wylać dobrą porcję zamrożonej wody. Odpowiedziałam więc tonem suchym, ale jednocześnie z godnością:
— Pan się myli... Pan sądzi, że rozmawia z tego rodzaju pokojówką... Trzeba zatem panu wiedzieć, że jestem uczciwą dziewczyną.
Bardzo poważnie, aby zaznaczyć co właściwie uważałam za obraźliwe w jego słowach, dodałam:
— Pan zmusza mnie do tego, abym natychmiast poskarżyła się przed panią...
I uczyniłam ruch do odejścia... Szybko Pan uchwycił mnie za ramiona...
— Nie... nie... — szeptał...
Jakim sposobem zdołałam powiedzieć mu to wszystko bez parsknięcia? Jakim sposobem powstrzymałam śmiech, którego miałam pełne gardło? tego doprawdy nie wiem...
Pan był do niemożliwości śmieszny...
Posiniały obecnie, zotwartemi ustami, z wrażeniem ogłupiającego strachu w całej postaci, stał cichy, drapiąc się swoimi małymi paznokciami po karku.
Przed nami jakiś stary wiązał całą piramidę gałęzi gruszkowych, zjedzonych przez liszki i pleśń... Kilka gruszek wisiało u jego dłoni... Sroka skrzeczała ironicznie na wierzchołku sąsiedniego kasztana... Za nami rozciągał się kobierzec, ujęty w ramy drzew bukszpanowych, na nim kot uderzał łapami tchórza...
Cisza coraz straszniejsza dla Pana zapadała... Na koniec po usiłowaniach niemal bolesnych, które sprowadziły na jego wargi przykry grymas, Pan zapytał:
— Czy lubisz gruszki, Celestyno?
— Tak Panie.
Nie dałam się rozbroić... odpowiadałam w tonie szczególniejszej wyższości.
Obawiając się przyłapania przez żonę, kilka chwil rozmyślał... Nareszcie jak dziecko, skradające się w cudzym ogrodzie po owoce, zerwał gruszkę z drzewa i dał mi ją... ach w jakiż nędzny sposób!... Kolana jego chwiały się... ręka trzęsła.
— Trzymaj Celesyno... schowaj do fartuszka... tego nie dają ci w kuchni, nieprawdaż?
— Nie, Panie...
— Więc dobrze... dam ci jeszcze... niekiedy... ponieważ... ponieważ... chciałbym abyś była zadowolona...
Jego szczerość, jego zapalczywe pożądanie, jego niezręczność, jego ruchy niezgrabne, słowa nieprzytomne, jak również jego siła samca, wzruszyły mnie. Złagodziłam nieco wyraz twarzy, pokrywając pewnego rodzaju uśmiechem surowość swego spojrzenia, i nawpół ironicznie, nawpół słodko wyrzekłam:
— Och panie!... Gdyby pani zobaczyła?
Przeraził się ponownie, ale ponieważ byliśmy oddzieleni od domu jakby gęstą zasłoną z kasztanów, prędko się opamiętał; widząc mnie nie tak surową wykrzyknął zuchwale z ruchami poufałymi:
— Więc cóż... Pani?... no więc i cóż?... Kpię sobie z nich, z pani!... Z tem wszystkiem zamordowywa mnie... Mam tego dosyć... czubkiem głowy panią...
Zaprzeczyłam z powagą:
— Pan się myli... Pan nie jest sprawiedliwym... Pani jest kobietą bardzo miłą...
Wykrzyknął:
— Bardzo miłą?... Ona?... Ach wielki Boże!... Zatem ty zupełnie nie wiesz co ona wyprawia? Ona niszczy moje życie... nie jestem już mężczyzną... jestem niczem... Wyśmiewają się ze mnie wszędzie, w całej okolicy... A wszystko z przyczyny mojej żony... Moja żona?... to jest... jest... krowa krowa!...
Zaczęłam go moralizować... przemawiałam łagodnie, chwaląc z hipokryzją jej energję, rozkazy, wszystkie cnoty, domowe pani... Za każdem mojem zdaniem coraz bardziej rozjątrzał się. W końcu wyrzekł:
— Ach ty jesteś tak łagodną... tak... śliczną. Z pewnością jesteś dobrą!... Podczas gdy ta krowa...
— Zaprzestańmy panie... zaprzestańmy!...
On podchwycił:
— Jesteś tak łagodna! I... jesteś tylko panną służącą...
W jednej chwili zbliżył się do mnie i bardzo cicho:
— Gdybyś zechciała Celestyno?...
— Gdybym chciała?... ale co?...
— Gdybyś chciała... ty wiesz dobrze... zresztą... o ty wiesz dobrze!...
— Pan chciałby może, ażebym oszukiwała panią z panem? Abym z panem robiła świństwa?
Nic nic robił sobie z wyrazu mojej twarzy... z oczami, wychodzącemi na wierzch, z nabrzmiałemi żyłami na szyi, z wargami wilgotnymi od śliny, odparł głuchym głosem:
— Tak... A więc tak... tak!
— Pan chyba tego naprawdę nie myśli?
— Właśnie myślę tylko o tem, Celestyno...
Stał się bardzo czerwonym.
— Pan znowu rozpoczyna....
Usiłował uchwycić mnie za ręce i przyciągnąć do siebie.
— A więc tak... mamrotał... pragnę rozpocząć... Chcę rozpocząć... ponieważ... ponieważ... jestem szalony z twojego powodu, Celestyno... ponieważ myślę tylko o tem... nie sypiam... czuję się zupełnie chorym... Nie lękaj się mnie... nie bój się mnie... Nie jestem ordynarnym... nie narażę cię na dziecko. Do djabła nie!... Na to przysięgam... Ja... ja...
— Jeszcze jedno słowo panie, a opowiem wszystko pani.. I gdyby pana ktokolwiek zobaczył w tym stanie... w ogrodzie...
Zatrzymał się oniemiały, rozdrażniony, zawstydzony, ogłupiały, nie wiedział co ma zrobić z rękami, z oczami i całą swoją osobą... Patrzył nic nie widząc, ani gruntu pod nogami, ani starego ogrodnika, ani ogrodu... Zupełnie pobity, na nowo rozpoczął przywiązywać do słupka drewnianego łodygę gieorginji i nieskończenie smutny błagał jękliwie:
— W tej chwili Celestyno... powiedziałem ci... powiedziałem ci to... jakgdybym ci powiedział coś innego... Jestem starem bydlęciem... Nie trzeba mi szkodzić... nie można mówić do pani... tak, to prawda, gdyby ktokolwiek zobaczył nas w ogrodzie...
Uciekłam, aby nie parsknąć śmiechem.
Miałam nieprzezwyciężoną ochotę do śmiechu... A przytem jakieś uczucie rozśpiewało się w mojem sercu... jakaś rzecz jakby to nazwać?... macierzyńskość. Oczywiście, pan nie podobał mi się tak, abym z nim się położyła... Ale w rzeczywistości, jeden mniej, jeden więcej i cóż to stanowi?... Mogłabym mu dać to szczęście, biedakowi, którego był pozbawiony. I miałabym radość także, bo w miłości, dać szczęście innym, jest może lepszem aniżeli je otrzymywać... Podczas gdy nasze ciało pozostaje nieczułe na pieszczoty, jakież wrażenie nadzwyczajne odnosi się, widząc biednego łajdaka z onieprzytomniałemi oczami, omdlałego w naszych objęciach?... A przytem jakie to zabawne... ze względu na panią... Zobaczymy później...
Pan nie wyszedł już nigdzie tego dnia... I po południu również zajmował się podnoszeniem swoich georginji. Potem przeszedł do sterty drzewa, i przez cztery godziny ociosywał je z zajadłością... Siedząc w garderobie, wsłuchiwałam się z pewnym odcieniem dumy w uderzenia drewnianego obucha, okutego w żelazo...

Wczoraj pan i pani przepędzili całe popołudnie w Louvriers... Pan musiał widzieć się ze swoim adwokatem, pani z krawcową... Jej krawcowa!...
Skorzystałam z tej sposobności, aby złożyć wizytę Róży, której nie widziałam od czasu owej sławnej niedzieli... Również zajmowała mnie myśl poznania kapitana Maugera...
Jest to prawdziwy typ bzika, zapewniam was, widać to z pierwszego spojrzenia... Wyobraźcie sobie głowę kapitana z wąsami i długą szpakowatą brodą... Bardzo suchy, bardzo nerwowy, bardzo gwałtowny, ani chwili nie ustoi na miejscu bezczynnie, wciąż zajęty ogrodem lub swoją stolarką, która mieści się w małym pokoju i przy robocie wyśpiewując wojskowe piosenki, lub naśladuje trąbki pułkowe.. Ogród jest prześliczny, stary ogród podzielony na zagony kwadratowe, na których są posiane dawne jakieś kwiaty, bardzo stare kwiaty, jakie spotyka się w bardzo przestarzałych wioskach lub u bardzo zestarzałych proboszczów... Gdy przyszłam, Róża siedziała sobie wygodnie w cieniu akacji za wiejskim stołem, na którym stał koszyk z robotą, przeważnie pończochy do cerowania. Kapitan siedział w kucki na trawniku, w starej czapce i łatał pękniętą ze starości polewaczkę.
Powitał mnie nadskakująco... Róża rozkazała małemu służącemu, który pełł zagony z chwastów, przynieść butelkę pestkówki i kieliszki.
Po pierwszej wymianie grzeczności:
— A więc — zapytał kapitan... — czy nie obito jeszcze waszego Lanlaira?... Doprawdy jest się z czego chełpić, gdy się ma miejsce u takich nałogowców... Żałuję panienki serdecznie.
Opowiedział mi, iż niegdyś żył z panem po sąsiedzku a nawet w nierozerwalnej przyjaźni... Ale pewna polemika co do Róży poróżniła ich na śmierć... Pan czynił wyrzuty kapitanowi, że nie zachowuje odpowiedniej powagi w stosunku do służącej, że zasiada razem z nią do stołu...
Przerwał swoje opowiadanie, zmuszając mnie do przyświadczenia.
— Do mego stołu!... — mówił — A gdyby mi się podobało umieścić ją w mojem łóżku?... Patrzcie go... czyż nie mam na to prawa?... I czy to należy do niego?
— Ależ naturalnie, panie kapitanie.
Róża fałszywie westchnęła:
— Człowiek tak samotny, nieprawdaż? To zupełnie naturalne.
Od tej pory pamiętnej, kiedy doszło do pięści, dwaj dawni przyjaciele procesują się i robią sobie bezustannie na złość... Nienawidzą się w najdzikszy sposób.
— Ja — oświadczył kapitan... — wszystkie kamienie z mojego ogrodu rzucam przez ten oto płot w tego Lanlaira... Tem gorzej, jeśli one trafią w jego okno... albo raczej tem lepiej... Ach Świnia... Zresztą, sama się panienka przekona...
Spostrzegłszy kamień w alei, pochylił się, podniósł go i rozważnie, aby nie uszkodzić płotu, rzucił kamień do naszego ogrodu z całych sił. Dał się słyszeć brzęk rozbitej szyby. Tryumfując powrócił do nas i, dławiąc się od śmiechu, podśpiewywał:
— Jeszcze jedna szyba wybita...
Róża, ogarniając go macierzyńskietn spojrzeniem, wyrzekła z uwielbieniem:
jest tak zabawny... jak dziecko... Jakże jest młodym na swój wiek!...
Po wychyleniu kieliszka pestkówki, kapitan Mauger zapragnął zapoznać mnie z ogrodem... Róża wymówiła się od towarzyszenia nam swoją astmą i prosiła, abyśmy nazbyt długo nie chodzili.
— Pamiętajcie, — wyrzekła żartobliwie... — że was pilnuję...
Kapitan poprowadził mnie aleją, wysadzoną bukszpanami, pomiędzy klombami, przepełnionymi kwiatami. Wymieniał nazwy piękniejszych, za każdym razem zaznaczając, ze niema podobnych u tego świni Lanlaira... W tejże chwili zerwał mały kwiatek pomarańczowy, szczególny i śliczny, a obracając delikatnie jego łodygę w palcach, zapytał mnie:
— Czy pani to jada?
Byłam tak zdziwiona tem pytaniem, że patrzyłam nań z otwartymi ustami. Kapitan dodał:
— Ja go zjadam. Nadzwyczajny smak... Jadam wszystkie kwiaty jakie tu rosną... są między nimi dobre i mniej dobre... są takie co niewiele warte... Mimo to, zjadam wszystko.
Mrugnął okiem, mlasnął językiem, uderzył się po brzuchu i powtórzył głośniej jakby z wyznaniem:
— Ja wszystko zjadam!...
Sposób w jaki kapitan wypowiadał swoje dziwne upodobanie, naprowadził mnie na myśl, iż manją jego życia było zjadanie wszystkiego... Rozbawiona pochlebiałam jego manji...
— Pan masz słuszność, kapitanie.
— Bezwarunkowo — odpowiedział nie bez zarozumiałości...
I to nietylko rośliny zjadam... zwierzęta także... zwierzęta, których nikt nie jada... zwierzęta, których nikt nie zna smaku... Ja zjadam wszystko...
Rozpoczęliśmy naszą przechadzkę — wokoło kwitnących kwater, w wąskich alejach, gdzie chwiały się śliczne kielichy kwiatów, niebieskie, żółte i czerwone... Patrząc na kwiaty, wydawało mi się, że kapitan ma ich lekkie rzuty w swoim brzuchu... Język jego przesuwał się bezustannie po pękniętych ustach, z hałaśliwem mlaskem....
I powiedział mi jeszcze:
— Zapewniam panienkę... że niema owadu, niema ptaka lub glisty, abym ich nie zjadł... Zjadam tchórze, węże, szczury, świerszcze, gąsienice... Wszystko zjadam... Wiedzą o tem w okolicy... i jak tylko znajdą jakie zwierzę martwe lub żywe, zwierzę, które nikomu nie jest znane, zaraz sobie mówią: „Trzeba to zanieść do kapitana Maugera“. Przynoszą... a ja zjadam... Podczas zimy, gdy są mrozy przelatują jakieś nieznane ptaki... z Ameryki albo może jeszcze z dalszych stron.. Przynoszą mi i ja zjadam... Założyłbym się, że niema na święcie drugiego takiego człowieka, kóryby zjadał tyle rzeczy co ja... Zjadam wszysko...
Przechadzka skończyła się, wróciliśmy pod akację. Zabierałam się do odejścia, gdy kapitan wykrzyknął:
— Ach... muszę panience pokazać ciekawą rzecz, jakiej napewno nigdy nie widziała.
I głosem donośnym zawołał:
— Kleber!... Kleber!...
Po powtórnem nawoływaniu, wytłomaczył mi:
— Kleber... jest to moja łasica... prawdziwy fenomen...
I jeszcze zawołał.
— Kleber!... Kleber!...
Na gałęzi, tuż nad nami, pomiędzy zielono-złotymi liśćmi, spostrzegłam różowy pyszczek i dwoje małych, czarnych ślepiąt, bardzo żywych i roztropnych.
— Och... wiedziałem, iż nie jest daleko, chodź tu Kleber!... Psst!...
Zwierzątko zsunęło się po pochyłej gałęzi do pnia drzewa i, bardzo zręcznie chwytając się pazurkami kory, zeszło. Ciało jego pokryte białem futrem, poznaczone w płowe plamy było zwinne i pełne wężowej gracji... Ledwie dotknęło ziemi już w dwu podskokach znalazło się na kolanach kapitana, który pieścił je uradowany...
— Ach!... dobry Kleber!... Ach!... prześliczny Kleberek!..
Zwrócił się do mnie:
— Czy widziała panienka kiedykolwiek łasicę do tego stopnia oswojoną?... Chodzi za mną wszędzie, po całym ogrodzie jak mały psiak... Jak tylko zawołam, jest w tej chwili przy mnie, z podniesioną główką i z ruchomym ogonkiem... Jada z nami... sypia z nami... Daję słowo, że kocham to małe zwierzątko jak człowieka... trzeba ci wiedzieć, panno Celestyno, że nie chciałem jej oddać za trzysta franków... Nie oddałbym jej również i za miljon franków... nawet za dwa miljony franków... Kleber... tutaj...
Zwierzątko podniosło łebek ku swojemu panu, potem wspięło się i następnie wlazło mu na ramiona, poczem z tysiącem prześlicznych pieszczot owinęło się w-około szyi kapitana, zupełnie jak fular...
Róża nic nie odżywiała się... wydawała się być podrażnioną.
Raptem piekielny pomysł zrodził się w moim mózgu:
— Założyłabym się, — wyrzekłam natychmiast... — założyłabym się prawie, kapitanie, że swojej łasicy nie zjadłbyś?
Kapitan spojrzał na mnie z głębokiem zadziwieniem, następnie z nieskończonym smutkiem... Oczy jego zaokrągliły się, wargi poczęły trząść się.
— Kleber?... — wybełkotał... — zjeść Klebera?...
Widocznie iż tego rodzaju pomysł nigdy nie przyszedł mu na myśl, choć zjadał wszystko...
— Założyłabym się, — powtórzyłam z okrucieństwem — że nie zjadłby pan swojej łasicy?...
Zmieszany, podrażniony, zupełnie niemy wskutek jakiegoś tajemniczego, niewidzialnego wstrząśnienia, stary kapitan podniósł się z ławki... Niezwykłe wzburzenie opanowało nim...
— Proszę to powtórzyć!... — wybełkotał.
Po raz trzeci, z gwałtownością, wybijając każde słowo, powiedziałam:
— Założyłabym się, że nie zjadłbyś pan swojej łasicy?...
— Nie zjadłbym swojej łasicy?... Co też panienka mówi?... Powiada panienka, że nie zjadłbym?... A więc dobrze, zobaczy panienka... Ja zjadam wszystko...
Objął łasicę. I jak się łamie chleb, jednem krótkiem uderzeniem ręki złamał krzyż małego zwierzątka i rzucił je. Martwe leżało bez najmniejszego spazmu lub wstrząśnienia, na piasku w alei. Poczem krzyknął do Róży:
— Zrobisz mi dzisiaj wieczór potrawkę...
I pobiegł z ruchami szaleńca do domu, w którym się zamknął.
Przez kilka chwil odczuwałam prawdziwe, niewypowiedziane obrzydzenie do siebie. Cała jeszcze przejęta wstrętnym postępkiem, jakiego dopuściłam się, podniosłam się, aby odejść. Byłam bardzo blada... Róża towarzyszyła mi... śmiejąc się...
— Nie gniewam się o to co się stało — wyrzekła... Zanadto on kochał swoją łasicę... Co do mnie nie chcę aby kochał cośkolwiek... Znajduję te, że zanadto kocha on swoje kwiaty.
Po krótkiej chwili dodała:
— Swoim porządkiem on nie daruje ci tego nigdy... Jest to człowiek, którego lepiej nie zaczepiać... wszak to dawny wojskowy.
Potem, postąpiwszy kilka kroków dalej:
— Zwracaj uwagę na siebie moja mała... Zaczynają już gadać o tobie w tym kraju... Zdaje się, któregoś dnia widziano cię w ogrodzie z panem Lanlaire, to bardzo nierozważnie... wierzaj mi... Ogadają cię wpierw zanim się cokolwiek stanie... miej się na baczności... I pamiętaj, że z tym człowiekiem... od pierwszego razu... paf... jest dziecko...
I podczas gdy otwierała furtkę:
— A więc... do widzenia!... Muszę teraz iść gotować potrawkę...
Przez cały dzień prześladował mnie trup łasiczki, widziałam go wciąż w alei na piasku...
Tego wieczoru, gdy podawano leguminę, pani powiedziała do mnie bardzo ostro:
— Jeżeli lubisz śliwki suszone, możesz poprosić o nie... wtedy wiedziałabym sama czy mam ci je dać... Ale zabraniam ci brać samej.
Odpowiedziałam:
— Nie jestem złodziejką, proszę pani, i nie lubię śliwek.
Pani zawyrokowała:
— Powiadam, że wzięłaś śliwki...
— Jeżeli pani uważa mnie za złodziejkę, proszę obliczyć się ze mną.
Pani wyrwała mi z ręki talerzyk ze śliwkami.
— Pan dziś rano zjadł pięć... było trzydzieści dwie... a jest tylko dwadzieścia pięć... zatem zabrałaś dwie... żeby mi się to więcej nie powtórzyło...
Było to prawdą... Zjadłam dwie... Policzyła!... Nie!... po raz pierwszy coś podobnego przytrafiło się w mojem życiu!...




V.
28 wrzesień.

Matka moja umarła... Otrzymałam tę wiadomość dzisiaj listownie. Nie otrzymałam od niej nigdy nic więcej ponad bicie a mimo to wiadomość ta sprawiła mi przykrość, płakałam, płakałam, płakałam. Pani, widząc mnie płaczącą, spytała:
— Cóż to znowu za miny?
— Moja matka, moja biedna matka umarła!...
Wtedy pani swym głosem zwykłym rzekła:
— Jest to nieszczęście, ale na to nic nie poradzę. Z tem wszystkiem roboty nie można zaniedbywać.
I to wszystko! naprawdę, dobroć jest daleka od pani...
Czyniło mnie jeszcze nieszczęśliwszą to, iż widziałam dziwne połączenie śmierci mojej matki... ze śmiercią biednej łasiczki. Widziałam w tem karę niebios, i zdawało mi się, że matka moja byłaby nawet nie umarła, gdybym była nie zmusiła kapitana do zabicia biednej Kleber... Napróżno powtarzałam sobie, że śmierć mojej matki nastąpiła przed śmiercią łasicy. Nic nie pomogło, myśl ta prześladowała mnie przez cały dzień, jak prawdziwe zgryzoty sumienia...
Miałam ochotę pojechać. Ale Audierne jest tak daleko, na końcu świata!... A ja nie mam pieniędzy. Gdy otrzymam pensję za pierwszy miesiąc, muszę opłacić w kontroli, nie mogę jeszcze również pospłacać długów, jakie zaciągnęłam, znajdując się na bruku.
A zresztą i po co jechać? Brat mój służy na statku chińskim i myślę, że od bardzo dawna nie otrzymał żadnych wiadomości. A moja siostra Luiza? Gdzież jest ona obecnie? Nie wiem. Odkąd porzuciła nas, idąc na służbę do Jana Duft z Conrarmeau, więcej nie słyszało się o niej. Była to tu, to tam, djabli wiedzą gdzie!
Może i gdzie jest w jakim domu, a może już także nie żyje... A może również i brat mój umarł... A więc po cóż tam miałabym jechać? Cóżby mi z tego przyszło? Nie mam tam nikogo, a mojej matce z pewnością nic z tego nie przyjdzie. Te graty, jakie posiadała, nie wystarczą pewnie jeszcze na zapłacenie wódki, za którą była winna. Wszystko to jest śmieszne... Gdy żyła, nie myślałam o niej nigdy i nie miałam ochoty zobaczenia jej. Jeżeli pisałam do niej, to tylko wówczas, gdy zmieniałam miejsce, aby jej przesłać swój adres. Ona tyle mnie biła, byłam tak nieszczęśliwa z nią, wiecznie pijaną... A teraz, gdy dowiedziałam się o jej śmierci, dusza moja cierpi i czuję się jeszcze bardziej samą, więcej samą, aniżeli kiedykolwiek.
Przypominam sobie z niebywałą wyrazistością swoje dzieciństwo. Widzę nanowo wszystkie istoty i rzeczy, z jakiemi związany był początek nieubłaganej nauki życia. Naprawdę, że z jednej strony jest zbyt wiele nieszczęścia, gdy z drugiej jest nazbyt wiele szczęścia.
Świat nie jest sprawiedliwym.
Przypominam sobie, jak pewnej nocy — byłam wówczas bardzo mała — pamiętam, zerwaliśmy się na równe nogi, zbudzeni dzwonieniem statku, wzywającego ratunku. Ach! te męczące nawoływania podczas nocy, jakież są one przerażające!
Od świtu wiatr świszczał, przynosząc burzę: przystań była cała zalana rozwścieczonemi falami; jedynie kilka statków mogło przylądować, nieszczęśliwa reszta znalazła się w niebezpieczeństwie...
Podczas gdy ojciec zajmował się połowem ryb na morzu koło wyspy Sein, matka moja nie niepokoiła się zbytnio.
Spodziewała się, że jak zwykle na przystani wyspy nastąpi odpoczynek. Teraz, usłyszawszy wycie statku, wzywającego ratunku, zerwała się drżąca i bardzo blada i owinąwszy się jakkolwiek w bawełniany szal, poległa do tamy. Siostra moja Luiza, która już była dość duża i brat młodszy krzyczeli:
— Och Najświętsza Panno! Ach nasz Jezusie!
Uliczki były pełne ludzi: kobiet, starców i dzieci. Na wybrzeżu wsłuchiwał się w jęki statku tłum rozszalałych w pędzie cieniów. Ale nie można się było utrzymać na przystani z powodu silnej wichury, a także z przyczyny fal, które zalewały całkowicie dojście, wyłożone kamieniami. Fale wznosiły się i opadały z okropnym rykiem. Matka moja wzywała świętych...
— Ach święta Dziewico! Ach nasz Jezusie!
Wzywała świętych, aby otoczyli opieką swoją ginących i doprowadzali ich aż do wieży portowej.
Wszystko było czarne na morzu i na ziemi, od czasu do czasu tylko zdala przebłyskiwało światło na wieży. Olbrzymie grzbiety spienionych bałwanów bielały.
Pomimo wykrzyków: „Ach Święta Panno! Ach nasz Jezusie“! pomimo wstrząśńień tamy kołyszącej się, pomimo wichru, który orzeźwiał, zasnęłam w ramionach matki... Obudziłam się dopiero w wielkiej, nizkiej sali, pomiędzy ponuremu twarzami i miotającemi się rękami, zobaczyłam na noszach pomiędzy dwoma świecznikami wielkiego trupa. „Ach Święta Dziewico! Ach nasz Jezusie“!... przeraźliwy trup, długi i nagi, cały posiniały, z twarzą potłuczoną, z członkami pokrytymi zaszłemi krwią szramami, poznaczony w sine plamy. To był mój ojciec...
Widzę go dotąd... Na czaszce miał włosy lepkie od rybiego tłuszczu, a w tych włosach pełno wodorostów morskich, które tworzyły jakby koronę.
Ludzie pochyleni nad nim, nacierali go gorącą flanelą i wtłaczali mu w usta powietrze. Był burmistrz, był pan rektor, był kapitan pograniczny, byli żandarmi z marynarki.
Bałam się, zakręciłam się w swój szal, biegałam pomiędzy nogami tych ludzi, po zmoczonej posadzce, i zaczęłam z wielkim krzykiem wołać: papa! mama! Jakaś sąsiadka wyniosła mnie...

Od tego czasu matka moja wpadła w nałóg pijaństwa. Z początku próbowała pracować w rybiarni, ale ponieważ była wiecznie pijana, nikt nie chciał jej trzymać. Została więc w domu, kłótliwa] i ponura, a gdy była pijana, wtedy biła nas. Nie wiem, jak się to stało, że nie zabiła mnie...
Uciekałam więc z domu, o ile tylko mogłam. Przepędzałam dni, gapiąc się na wybrzeżu, wałęsając się po ogrodzie, babrząc się na mieliźnie podczas odpływu morza... Na drodze z Plogotti, w pochyłem zagłębieniu zarosłem chwastami, osłoniętem gęsto od wiatrów morskich krzakami, łobuzowałam się z małymi chłopcami pomiędzy drzewami białego głogu.
Gdy powracałam wieczorem, znajdowałam matkę siedzącą ukośnie na progu, bezwładną, z ustami oplugawionemi torsjami, ze zbitą butelką w ręku... Częstokroć usiłowałam ciało jej przekroczyć. Przebudzenia jej były przerażające... Szaleństwo niszczenia opanowywało ją... Nie zważając na moje prośby i krzyki, wyciągała mnie z łóżka, goniła, kopała, rzucając we mnie meblami, krzyczała:
— Muszę cię obedrzeć ze skóry, muszę się obedrzeć ze skóry!...
Nieraz myślałam, że już umieram...
Przytem oddawała się rozpuście, aby zarobić na życie. Przez całą noc słychać było głuche stukania do drzwi naszego domu... Wchodził marynarz, napełniając pokój silnym odorem soli morskiej i ryb, kładł się, pozostając przez godzinę, następnie wychodził... Bywały awantury, wielkie, straszne wrzaski podczas nocy, tych przerażających nocy, a nieraz i żandarmi się w to wtrącali.
Przechodziły lata. Nigdzie nie chciano przyjąć ani mnie, ani mojej siostry, ani mego brata... Odwracano się od nas na ulicach. Uczciwi ludzie ciskali w nas kamieniami, gdy zachodziliśmy do ich domów, aby użebrać cośkolwiek.
Pewnego dnia siostra moja Luiza, która także urządzała sobie wstrętne wesele z żeglarzami, uciekła... W tejże chwili uciekł również mój brat, dostał się na okręt za majtka. Zostałam sama z moją matką...
W dziesiątym roku już nie byłam niewinną. Przez smutny przykład matki zaznajomiona z tem, co to jest miłość, zepsuta przez różne nieprzyzwoite swawole, jakim się oddawałam z rozmaitymi małymi chłopcami, dojrzałam fizycznie bardzo prędko...
Pomimo niedostatku i bicia, prawdopodobnie za przyczyną czystego morskiego powietrza, swobodna i silna, tak dojrzałam, że mając lat osiem, odczuwałam już pierwsze wstrząśnienia pożądań... Z wyglądem smarkacza byłam już prawie kobietą...
W dwunastym roku stałam się zupełną kobietą... nie byłam już dziewicą... Zgwałcona? Nie, absolutnie nie... Za mojem zezwoleniem? Tak, po części... trudno dojść, gdzie zaczynało się zezwolenie, czy brało ono początek z nieświadomej, szczerej mojej przewrotności?... Jednej niedzieli, po sumie, pewien zarządzający rybiarnią, stary, obrośnięty, także cuchnący jak kozioł, którego brudna, obrośnięta twarz wyglądała jak krzak, zaciągnął mnie na plac od strony świętego Jana.
I tam w rozpadlinie pomiędzy skałami nad morzem, w jakimś skalnym ciemnym otworze, w którym mewy urządzały swoje gniazda, gdzie majtkowie chowali niekiedy rzeczy z rozbitego statku, tam na łóżku z gnijących wodorostów morskich, bez oporu lub szamotania z mojej strony... posiadł mnie... za jedną pomarańczę!...
Nazywał się śmiesznie: pan Kleofas Biscouille.
I oto rzecz niezrozumiała, której wyjaśnienia nie znalazłam w żadnym romansie:
Pan Biscouille był brzydki, ordynarny, odrażający... I oprócz tego, że cztery lub pięć razy zaciągnął mnie w ten czarny otwór pomiędzy skałami, nie dał mi żadnej przyjemności, przeciwnie. Gdy rozmyślam o nim, a myślę często — zastanawiam się, czem się to dzieje, iż nie nienawidzę go ani też przeklinam? Do wspomnienia tego wracam z upodobaniem, uczuwam jakąś wielką wdzięczność... a także jakby zarazem wielką słodycz, możnaby powiedzieć, że wzbudza się żal we mnie na myśl, iż nie zobaczę więcej tej obrzydliwej osobistości, takiej jaką ona była na łożu z morskich wodorostów...
Niech mi wybaczonem zostanie, iż pozwolę sobie ja, taka nędzna, pomieszczać obok moich spraw osobistych, biografię wielkich ludzi...

M. Paul Bourget był zaufanym przyjacielem i dowcipnym doradcą hrabiny Ferdiu. u której w roku zeszłym byłam panną służącą.
Słyszałam zawsze, że jedynie on zna dokładne najbardziej złożone dusze kobiece... Więc pewnego razu przyszło mi na myśl napisać do niego, aby dać mu te wybryki namiętności do rozstrzygnięcia z punktu psychologicznego... Nie miałam odwagi... Niech was nie dziwi, że myśl ta tak bardzo zajmowała mnie. Nie jest to wprawdzie zwyczajem służących, wiem o tem. Ale w salonach hrabiego nie mówiono o niczem innem, jak tylko o psychologji.
Jest to rzeczą znaną, że umysł nasz stara się naśladować umysł naszych państwa, zatem o czem się mówi w salonie, bezwarunkowo o tem samem rozmawia służba... Było nieszczęściem, iż nie znajdowaliśmy się w służbie u Paula Bourgeta, on jedynie zdolny był rozwiązać sprawy feminizmu, o jakich rozprawialiśmy... Dowodzenia pana Jana nie zadawalniały mnie...
Pewnego dnia moja pani wysłała mnie z listem „pilnym“ do sławnego mistrza. Musiałam czekać na odpowiedź... Więc odważyłam się zapytać go o rzecz bezustannie niepokojącą mnie, składając na jakowąś moją przyjaciółkę całą tę niebezpieczną i obrzydliwą historję...
P. Paul Bourget zapytał mnie:
— A kim jest panienki przyjaciółka? Czy to kobieta z ludu?... Jakaś nędzarka zapewne?
— Panna służąca, ot jak ja, sławny mistrzu.
P. Bourget wspaniale wykrzywił się i nadął jak indor.
— Ach — pomyślałam sobie — nie lubi on biednych.
— Nie zajmuję się tego rodzaju duszami — odparł. — Są to nazbyt małe dusze... To nie są wcale dusze... Nie podchodzą one do rodzaju mojej psychologji...
Zrozumiałam, iż w tem środowisku zaczyna się mieć duszę wówczas, gdy należy do niej sto tysięcy franków rocznej renty.
To nie tak jak P. Juljusz Lemaitre, także przyjaciel domu. Na to samo moje zapytanie odpowiedział, szczypiąc mnie wesoło:
— Ależ, moja Celestyno, twoja przyjaciółka jest dobrą dziewczyną, oto wszystko. I jeżeli jest podobną do ciebie, powiem jej dwa słowa... już wiesz... ha! ha! ha!...
On przynajmniej, z twarzą małego fauna i garbatego kpiarza, nie nadymał się, był dobrem dzieckiem... Jaka szkoda, iż wpadł w księży!...

Z tem wszystkiem, nie wiem co byłoby się ze mną stało w tem piekle Audierne, gdyby nie siostry z Pontcroit. One odnalazły we mnie inteligencję, przypadłam im do gustu, zajęły się więc mną przez litość. Nie nadużyły ani mojego wieku, ani mojej nieświadomości. Nie wykorzystały mego trudnego i haniebnego położenia i nie wysługiwały się mną, jak to zresztą często się zdarza w tego rodzaju domach, które posuwają wyzysk ludzi aż do zbrodni... Były to biedne, słodkie i ciche stworzenia, pełne miłosierdzia, i choć nie bogate, nie wyciągały ręki do przechodniów, ani nie chodziły po jałmużnę do domów... Często była u nich porządna bieda, ale zaradzało się jej jak było można... Pomimo, że warunki ich życia były ciężkie, jednak były zawsze wesołe i piszczały bez przyczyny, jakby je kto szczypał... Ich nieznajomość życia miała w sobie coś niezwykłego, i dziś, gdy rozumie lepiej, ich nieskończona dobroć i czystość, wyciska mi łzy z oczu.. One nauczyły mnie czytać, pisać, szyć i gospodarstwa, i gdy już przyswoiłam sobie rzeczy niezbędne, umieściły mnie jako młodszą u pewnego pułkownika dymisjonowanego, który ze swoją żoną i dwiema córkami każde lato przepędzał w małym, opustoszałym zameczku w bliskości Comfort... Dzielni byli to ludzie, ale tacy smutni, tacy smutni!... I manjacy!... Nigdy na twarzy ich uśmiechu, ani radości w ubraniu, które nosili zawsze czarne...
Pułkownik urządził koło, i cały dzień obracał jego bukszpanowe szpulki, lub raczej kule owalne, które nazywają „jajkami“, a które służą w gospodarstwie do cerowania pończoch.
Pani układała prośbę za prośbą o otrzymanie sklepu tabacznego. A dwie córki, nic nie robiły i nic nie mówiły. Jedna z ustami kaczego dzioba, druga z twarzą królika, młode, chude, kamieniste i zwiędłe, usychały, zupełnie jak dwie rośliny, którym wszystkiego brakuje, gruntu, wody i słońca... Zanudzały mnie śmiertelnie... Pod koniec ósmego miesiąca porzuciłam ten dom, ot strzeliło mi do głowy, czego później żałowałam...
Ależ czego!... Znalazłam się w Paryżu, tchnęło życiem wokoło mnie... Jego oddech napełnił moje serce nowemi pragnieniami:.. Dobrze, iż nie wychodziłam nazbyt często.
Podziwiałam w zdumieniu ulice, zaprzęgi, tłumy, pałace, błyszczące powozy, strojne panie... I gdy wieczorem szłam spać na szóste piętro, zwoływałam inną służbę z tego domu, której żarty były dla mnie prześliczne, a ich opowiadania były dla mnie zachwycającemi niespodziankami... Podczas tego krótkiego czasu, przez jaki przebywałam w tym domu, widziałam co wieczór, tam na szóstem piętrze, całą rozpustę i brałam w niej udział z uniesieniem i niewprawnością nowicjuszki... Ach, jakże karmiłam się wówczas temi czczemi nadziejami wątpliwych ambicji, tym zwodniczym ideałem przyjemności w zepsuciu...
Och tak!... Jest się młodym... nie zna się życia... Unosi się marzeniami własnej imaginacji... Ach, marzenia! Głupstwa... mam ich wyżej nosa, jak mówił p. Ksawery, chłopak najzupełniej przewrotny, z którym często rozmawiałam.
I stoczyłam się... Ach, jak się stoczyłam... Jest to. przerażające dla mnie, gdy o tem myślę...
Nie jestem starą, a mimo to widziałam rzeczy, tuż, zbliska... Widziałam ludzi zupełnie nagich... I oddychałam wonią ich bielizny, ich skóry i ich dusz.... Pomimo perfum to nie pachniało...
Wszystko to, co człowiek poważany, wszystko to, co uczciwa rodzina może ukryć: brudy, wstydliwe wady, nizkie instynkty pod pozorem cnoty... ach, wszystko to poznałam!...
Pięknie jest być bogatym, mieć jedwabne i aksamitne fatałaszki, meble złocone; pięknie jest myć się w srebrnej wannie i módz się szastać po pańsku... znam to!... to nie jest czyste... Serca ich są obrzydliwsze od łóżka mojej matki... Ach, jak biedną i pożałowania godną jest służąca, i jak jest ona samotną!... Może znajdować się w najliczniejszych domach, wesołych, hałaśliwych, a jest sama, sama zawsze!... Samotnością nie jest życie bez nikogo, jest nią życie u innych, u ludzi, którzy nie zajmują się nami, którzy mniej liczą się z nami aniżeli z psem, którego karmią pasztetami, lub z kwiatem, który jest pielęgnowany jak bogate dziecko... Od ludzi tych spodziewać się jedynie możemy znoszonego ubrania lub zepsutych resztek:
— Możesz zjeść tę gruszkę, bo jest zgniła... Dokończ te kurę w kuchni, bo ją czuć nieładnie.
Każde słowo przynosi nam wzgardę, każdy ruch spycha niżej od zwierzęcia... I nie wolno nic mówić, trzeba uśmiechać się i dziękować, aby nie uchodzić za niewdzięczną, bez serca.
Niekiedy, gdy czesałam moje panie, miałam szaloną ochotę drzeć ich kark, i drapać ich piersi paznokciami... Na szczęście, iż nie zawsze przychodzą te czarne myśli... Najlepiej jest to wszystko wepchnąć w siebie.
Tego wieczoru, po obiedzie, Marjanna, widząc mnie smutną, starała się mnie pocieszyć. Z głębi kredensu, z pomiędzy starych papierów i brudnych ścierek, wyciągnęła butelkę wódki...
— Nie trzeba się tak trapić — powiedziała — trzeba się otrząsnąć trochę, moja biedna mała... pocieszysz się. I nalewając mi napój, całą godzinę, z łokciami na stole, głosem przepełnionym westchnieniami, opowiadała mi nieszczęsne historje o chorobach, połogach i śmierci swojej matki, swego ojca i siostry... Głos jej z każdą chwilą stawał się mniej wyraźny... a oczy mętniały, i powtarzała, oblizując swój kieliszek:
— Nie trzeba się tak trapić... Śmierć twojej matki... och! te wielkie nieszczęście... Ale cóż chcesz?... Wszyscy jesteśmy śmiertelni... Ach, mój Boże! Ach! biedna mała!...
Następnie popadała w płacz, i nie przestawała utyskiwać:
— Nie trzeba się trapić... nie trzeba się trapić...
Początkowo była to skarga... potem przeszła w rodzaj przeraźliwego ryczenia, które wzmagało się...
I jej tłusty brzuch, jej tłuste piersi, i jej potrójny podbródek, wstrząsał się od łkania, wznosił się i opadał niezwykle...
— Uciszcie się, Marjanno — wyrzekłam... — Pani usłyszy i przyjdzie.
Ale nie słuchała mnie, zanosząc się coraz bardziej płaczem:
— Ach! nieszczęście!... jakie wielkie nieszczęście!
W końcu i ja, mając żołądek napełniony wódką i serce ogłuszone łzami Marjanny, zaczęłam łkać jak Magdalena... Bądź co bądź... nie jest to wcale zła dziewczyna... Ale nudzę się tutaj... nudzę się... nudzę... Chcę być w służbie u jakiej kokoty, lub jeszcze lepiej w Ameryce...




VI.
1-szy października.

Biedny pan!... Myślę, że byłam nadto surowa dla niego owego dnia w ogrodzie...
Być może przekroczyłam miarę?... Jest teraz tak powściągliwy, ponieważ zapewne wyobraża sobie, iż poważnie obraził mnie, i że jestem niewzruszonej cnoty, i nie przestaje prosić mnie o przebaczenie.
Pomimo, iż staram się być jaknajbardziej przychylna i uprzejmą, on już o rzeczy tej nie wspomina i nie ośmiela się do dalszych, nowych szturmów, nawet nie używa tego klasycznego sposobu — owej prośby o przyszycie guzika do spodni... Sposób ordynarny, ale często nie traci na swym efekcie... Mój Boże, czyż więc ja będę przyszywała kiedy te guziki!
A jest przecież najzupełniej widoczne, iż on ma chęć, że umiera z ochoty coraz bardziej...
Z najmniejszego słowa wybucha wyznanie... wyznanie jego pragnień... i jakie wyznanie!... Ale przy tem wszystkiem jest jeszcze bardziej nieśmiały. Przeraża go odmowa... Lęka się zdecydowanego odepchnięcia i nie dowierza moim zachęcającym spojrzeniom...
Pewnego razu przystąpił do mnie z dziwnym wyrazem obłąkania w oczach i wyrzekł:
— Celestyno... ty... ty... czyścisz... bardzo dobrze moje obuwie... Nigdy... ono nie było czyszczone w ten sposób...
Wtedy oczekiwałam odpadnięcia guzika...
Ale nie... pan dyszał i zaśliniał się jakgdyby jadł gruszkę nazbyt wielką i soczystą...
Potem gwizdnął na swego psa... i odszedł...
Ale oto co jest silniejsze nad wszystko...
Wczoraj pani poszła na targ, ponieważ chodzi ona sama na targi; pan wyszedł o świcie z fuzją i z psem... Wrócił wcześnie, przynosząc trzy zabite drozdy, i zaraz udał się do swego pokoju toaletowego, aby wziąć prysznic i przebrać się, jak to było w jego zwyczaju... Trzeba przyznać, że pan jest bardzo porządny i nie boi się wody... Przyszło mi na myśl, że chwila była odpowiednia dla spróbowania uczynienia rzeczy, która nakoniec zbliżyłaby go do mnie... Porzuciłam więc robotę i skierowałam się do jego garderoby... i przez kilka sekund stałam z uchem przy drzwiach, podsłuchując... Pan kręcił się tam i z powrotem po garderobie... pogwizdując lub podśpiewując:

Et allez donc, Mamz’elle Suson!...
Et son, sonson... petit patapon...

Było to jego zwyczajem, że śpiewając, mieszał w kupę zwrotki.
Słyszałam posunięcia krzesła, potem krany odkręciły się i zamknęły, potem woda rozprysła się przez sitko i „Ach!“ „Och!“ „Fu! Fu!“ „Brrr!“, gdy niespodzianie zimna woda spadła na pana... Wtedy ja raptownie otworzyłam drzwi...
Pan był przedemną, z frontu, ze skórą całą mokrą i drżącą, z gąbką w rękach, ociekający wodą, jak fontanna. Ach, jego głowa, jego oczy znieruchomiałe!... Nigdy nie widziałam i nie przypuszczałam, aby mężczyzna mógł tak zbaranieć... Nie mając pod ręką żadnego okrycia dla nagości swego ciała, ruchem instynktownej wstydliwości posłużył się gąbką, jak liściem figowym. Trzeba było wielkiej siły z mojej strony, aby pohamować śmiech, który się ze mnie wyrywał. Zauważyłam, że pan ma na ramionach wielką kępę włosów, a również i na piersiach obrośnięty jak niedźwiedź. Z tem wszystkiem jest to piękny człowiek...
Naturalnie, że wydałam głośny krzyk skromności, taki, jak należało i gwałtownie drzwi zamknęłam. Ale za drzwiami pomyślałam sobie: „Zawoła mnie z pewnością... I co się wtedy stanie? Daję słowo“!... Oczekiwałam przez kilka minut. Żadnego odgłosu, tylko od czasu do czasu słychać było krople spadającej wody z prysznicu.
— Namyśla się — myślałam — nie może się tak odrazu zdecydować... ale zaraz mnie zawoła... Nakoniec... Wkrótce woda wytrysła nanowo i natychmiast usłyszałam, jak pan nacierał się i obmywał, wkrótce usłyszałam ślizganie się buta, ciągnionego po posadzce, potem przewracające się krzesło... otwieranie i zamykanie szafki w murze... Wreszcie pan rozpoczął swoje śpiewanie:

Et allez donc, Mamz’elle Suson!...
Et son sonson... petit patapon...

— Nie, naprawdę, że jest nazbyt głupi!... mruknęłam cicho, wściekła ze złości.
Powróciłam do garderoby, postanawiając nigdy nie dać mu tego szczęścia, o jakiem moje współczucie, wbrew moim pragnieniom, niegdyś marzyło dla niego...
Po południu pan bardzo zajęty, nie zwracał się do mnie. Spotkał się ze mną na podwórzu w chwili, gdy wynosiłam do śmietnika kocie nieczystości... I aby się nieco pośmiać z jego zakłopotania, zaczęłam tłumaczyć się z tego, co zaszło rano.
— To nic nie szkodzi... — wysapał — to nic nie szkodzi... Przeciwnie...
Chciał mnie zatrzymać, bredząc, nie wiedząc co. Ale wstrzymałam go w środku zdania, jakie sobie układał, mówiąc doń głosem smagającym te słowa:
— Przepraszam pana... Ale ja nie mam czasu na rozmowę z panem... Pani czeka na mnie...
— Ależ, Celestyno, posłuchaj jedną chwilę...
— Nie, panie...
Gdy już znalazłam się na zakręcie alei, prowadzącej do domu, popatrzyłam na pana... Nie poruszył się z miejsca. Z głową opuszczoną, ze zgiętemi nogami patrzył wciąż na śmietnik, drapiąc się po karku...
Po obiedzie w salonie pan i pani poczęli się ostro kłócić.
Pani mówiła:
— Mówię ci, że zwracasz uwagę na tę dziewczynę...
Pan odpowiedział:
— Ja?... Ach, cóż znowu! Także pomysł!... Mój aniołku... Podobna potwarz... jakaś nieczysta dziewczyna, która ma może brzydkie choroby... Ach, tego to już za wiele!
Pani podchwyciła:
— Właśnie dlatego, że znam twoje prowadzenie i twoje gusta...
— Pozwól... ależ pozwól!...
— I że za wszystkimi wyciruchami i za wszystkimi tlomokami uganiałeś się po wsi!...
Usłyszałam skrzyp posadzki pod nogami pana, który chodził po salonie z gorączkowem podrażnieniem.
— Ja?... Ach, cóż znowu? Także pomysł!... Skądże wynalazłaś to wszystko, mój aniołku?
Pani uporczywie:
— A mała Józefka... Piętnastoletnia, nędzniku!... Musiałam jej zapłacić pięćset franków!... Mogłeś za to siedzieć w więzieniu, jak twój ojciec złodziej...
Pan przestał chodzić. Upadł w fotel i milczał... Rozmowa skończyła się na tych słowach pani:
— Pozatem jest mi wszystko jedno... Nie jestem zazdrosna... Możesz sobie spać z tą Celestyną... Tylko nie chcę, aby mnie to kosztowało, abym musiała dawać pieniądze...
Ach! miałam dosyć!... Zostawiłam ich oboje.

Nie wiem, czy to, co pani mówiła, jest słuszne, czy rzeczywiście pan lata za małemi dziewczętami we wsi... Gdyby rzeczywiście tak było, miałby słuszność, ponieważ stanowiłoby to jego przyjemność... Jest to silny mężczyzna, dobrze odżywiający się... Więc potrzebuje... A pani nie daje mu tego nigdy... Tego jestem pewna. I to jest tem dziwniejsze, że mają tylko jedno łóżko... O, panna służąca, która wciąż kręci się i która ma oko, wie doskonale o wszystkiem, co się dzieje u jej państwa... Nie potrzebuje ona nawet podsłuchiwać podedrzwiami.
Jest to prawie nie do wiary, jak ludzie lubią dawać nauki moralne innym i jak wymagają wstrzemięźliwości od służby, nie starając się ukryć śladów swoich miłosnych manji... I naodwrót, są ludzie, którzy w jakiś sposób wyżywiający, wprost nieuczciwy, wskutek jakiegoś dziwnego zepsucia uczuwają potrzebę popisywania się z tem...
Nie chcę wcale pozować na udaną cnotę, lubię dokazywać jak wszyscy... Ale naprawdę... widziałam rodziny najszanowniejsze... które jednak przekraczały miarę niesmaku...
Niegdyś, z początku, śmieszyło mnie podglądanie moich państwa, potem... nazajutrz... bywałam okropnie zmieszana.. Podając śniadanie, nie mogłam powstrzymać się od patrzenia w ich oczy, w ich usta i na ich ręce z taką uporczywością, że często pan albo pani zapytywali mnie:
— Co ci jest? Alboż to w ten sposób przypatruje się swoim państwu?... Zwracaj więcej uwagi na swe zajęcie...
Widok ich wzniecał we mnie pomysły, obrazy... jakby je określić?... wzniecał żądze, które mnie prześladowały do końca dnia; niemożliwość zadowolenia ich tak, jakbym pragnęła, doprowadzała mnie do dzikiej wściekłości niemal ogłupiającej, aż do smutnego napastowania mnie przez złe myśli, które pchały mnie do osobistych pieszczot...
W dniu następnym, zazwyczaj, wszystko wracało do normy, a ja przybierałam inne zachowanie się, bardziej odpowiadające rzeczywistości, jak mi się zdawało. Wobec tych twarzy, na których woda toaletowa z pudrem nie mogła zatrzeć nocy, wzruszałam ramionami. I tylko nie mogłam znieść tych uczciwych ludzi nazajutrz, ich poważnych min, ich cnotliwego zachowania, ich pogardy dla dziewcząt, potrzebnych im. Albo te ich uwagi o moralnem prowadzeniu się...
— Celestyno, zanadto patrzysz na mężczyzn.. Celestyno, to nie wypada rozmawiać w kącie z lokajem... Celestyno, mój dom nie jest miejscem nieprzyzwoitem. I dotąd, dopóki znajdować się będziesz u mnie na służbie, nie zniosę tego...
I tak w kółko... w kółko!... Co wcale nie przeszkadza panu, wbrew tejże moralności, przewracać was na kanapy, lub wpychać do łóżka... I zazwyczaj porzuci, dając wzamian tej przemijającej gwałtowności, rzecz inną... dziecko...
Dawaj sobie radę jak możesz i jeśli możesz... A jeśli nie możesz, więc dobrze, zdychaj razem ze swojem dzieckiem... To go nie obchodzi...
Ich dom!... Ach zaprawdę!...

Naprzykład na ulicy Lincoln, bywało to regularnie co piątek. Nie można wprost pojąć tych szaleństw. Piątek by dniem pani. Przychodziło dużo kobiet, i to kobiet skrzekliwych, trzpiotowatych, zuchwałych i Bóg wie nie jakich!... Prawdopodobnie, że musiały rozmawiać między sobą o sprosił ościach, co podniecało panią... I następnie wieczorem jechały na operę i niewiedzieć gdzie jeszcze... Już to nie należy do rzeczy.. Jeżeli był to dzień Pani, to można powiedzieć, iż noc była pana, „noc Coca“... I jaka noc!.. trzeba było widzieć nazajutrz pokój sypialny: meble w nieporządku, bielizna wszędzie porozrzucana, woda z miednicy ściekająca na dywan... I silny zapach, zapach skóry ludzkiej, zmieszany z perfumami... I to z jakiemi jeszcze dobremi perfumami!... W tym sypialnym pokoju pani było lustro tak wysokie, jak ściana — od sufitu do podłogi... Często przed tem lustrem znajdowałam stos poduszek, pozapadanych, zgniecionych, zmiętoszonych i po obu ich stronach wysokie kandelabry. Stearyna zwisała jak długie łzy zastygłe na srebrnych gałęziach... Ach! jak oni byli wyuzdani!... I zapytuję, czy możnaby wymyślcć coś lepszego, gdyby sic nawet nie było poślubionym!...
Przytem zapamiętałam naszą sławną podróż w Belgji, w roku, w którym udawaliśmy się na kilka tygodni do Ostendy. Na stacji Feignies rewizja celna. Była noc... i pan bardzo rozespany zostat w przedziale... pani zaś udała się ze mną do sali, gdzie przeglądano rzeczy...
— Czy ma pani co do opłaty? — zapytał nas gruby celnik, który, widząc ładną i elegancką panią, spodziewał się mieć przyjemność oglądania miłych rzeczy... Ponieważ bywają celnicy, dla których ten rodzaj przyjemności fizycznej jest niemal aktem posiadania, gdy mogą zanurzać swe tłuste palce w majtki i koszule pięknych dam.
— Nie... — odpowiedziała pani... Nic nie mam...
— Zatem... proszę otworzyć ten kufer...
Z pomiędzy sześciu kufrów, które zabraliśmy, wybrał największy, najcięższy, kufer ze świńskiej skóry, okryty szarym płóciennym pokrowcem.
— Kiedy tu nic niema!... — wyrzekła pani poirytowana.
— W takim razie proszę otworzyć... — rozkazał.
Najwidoczniej postanowił właśnie panią poddać szczegółowej rewizji.
Pani — ach, widzę ją dotąd — wyjęła ze swego woreczka pęk kluczyków i otworzyła kufer. Celnik z nienawistną radością oddychał wonią, która go uderzyła, i w tejże chwili zanurzył swe czarne i niezgrabne łapy pomiędzy cienką bieliznę i suknie... Pani była wściekła, wykrzyknęła, gdy to zwierzę gniotło jakby z umyślną złośliwością wszystko to, co było starannie poukładane....
Rewidowanie zdawało się być skończonem, gdy wtem strażnik zauważył na dnie kufra długą szkatułkę do klejnotów z czerwonego aksamitu i zapytał:
— A to?... Co to jest?
— Klejnoty... — odpowiedziała pani z pewnością siebie, bez najmniejszego zmieszania.
— Proszę otworzyć.
— Powiedziałam już Panu, że są tam klejnoty... więc po co?
— Proszę otworzyć...
— Nie... Nie otworzę... jest to nadużycie władzy... Powiadam panu, że nie otworzę... Przedewszystkiem nie mam klucza.
Pani wpadła w niezwykłe rozdrażnienie. Starała się wyrwać szkatułkę z rąk celnika który groził:
— Jeżeli pani nie otworzy tej szkatułki, zawezwę inspektora...
— Jest to niegodziwością... wstyd prawdziwy — wołała.
— I jeżeli pani nie ma klucza do tej szkatułki, w takim razie oderwiemy zamek.
Zrozpaczona pani krzyknęła:
— Pan nie masz prawa... Zaniosę skargę do ambasady... do ministrów... poskarżę się królowi... pan straci służbę, słyszy pan... zostanie pan skazany, osadzony w więzieniu...
Ale te słowa, wypowiedziane w wielkiej złości, nie sprawiły żadnego wrażenia na nieznośnym celniku, który powtarzał z coraz większą powagą:
— Proszę otworzyć szkatułkę.
Pani stała się bardzo bladą i machała rękami.
— Nie! — wyrzekła, — nie otworzę... Nie chcę... nie mogę otworzyć...
I najmniej dziesiąty raz uparty celnik powtórzył:
— Proszę otworzyć szkatułkę!
Ta dyskusja przerwała ogólną rewizję i zgromadziła wokoło nas kilkunastu zaciekawionych podróżnych... Ja sama byłam nadzwyczajnie przejęta tym małym dramatem, tembardziej, że szło o tę tajemniczą szkatułkę, której zupełnie nie znałam, a nawet nigdy u pani nie widziałam i która oczywiście schowaną została do kufra bez mojej wiedzy.
Raptem pani zmieniła taktykę, stała się uprzejmą, niemal pieszczotliwą względem niedającego się niczem ująć celnika i, zbliżywszy się do niego w sposób jakgdyby pragnęła go zahypnotyzować wonią swoich perfum, prosiła przyciszonym głosem:
— Niech pan każe odejść tym ludziom, proszę, a wtedy otworzę szkatułkę.
Urzędnik myślał, że pani chce go w ten sposób załapać. Podniósł swą starą upartą głowę i rzekł wzgardliwie:
— Dosyć już tego dobrego... Wszystko to jest udawanie... Proszę otworzyć szkatułkę...
Podówczas pani zawstydzona, rozczerwieniona ale z rezygnacją wyjęła z portmonetki mały, zupełnie maluchny złoty kluczyczek i, odwróciwszy się od otaczającego tłumu, otworzyła szkatułkę z czerwonego aksamitu, którą celnik mocno trzymał w swoich rękach. W tejże jednak chwili cofnął się w tył tak przerażony, jakgdyby zląkł się, że zostanie ugryziony przez jakieś jadowite zwierzę.
— Na miłość boską!... — mruknął...
Potem, gdy przeszło pierwsze oszołomienie, wykrzyknął, kręcąc śmiesznie nosem: — Trzeba było powiedzieć, że pani jest wdową!
I zamknął szkatułkę, jednak nie tak pospiesznie, aby śmieciły, szmery, ubliżające wyrazy i dowcipy w tłumie nie dały pani poznać, że jej „klejnoty” zostały zauważone przez podróżnych... Pomimo całego swego zawstydzenia, pani okazała się prawdziwie zuchwałą w tem bardzo trudnem położeniu... Ach! naprawdę! nie opuściła jej bezczelność... Nie odstępowała mnie gdy robiłam porządek w poprzewracanym kufrze. A gdy opuszczałyśmy salę, towarzyszyły nam wybuchy śmiechu. Odprowadziłam panią do wagonu, w którym jechała, i niosłam walizkę, w której umieściła ową sławną szkatułkę... Już na peronie zbliżyła się do mnie i z bezwstydnym spokojem powiedziała:
— Boże mój, jakaż jestem głupia! Mogłam przecież powiedzieć celnikowi, że to należy do ciebie.
Z tym samym bezwstydem odpowiedziałam:
— Bardzo pani dziękuję, pani jest nazbyt dla mnie dobra... ale ją wolę się posługiwać tego rodzaju „klejnotami” w naturze!...
— Cicho bądź!... — rzekła pani, bez oburzenia. — Jesteś głupia...

Ostatecznie, pani nie miała szczęścia.. Bądź to przez swoją bezczelność, bądź to przez brak ładu, trafiały się jej przypadki tęgo rodzaju lub im podobne. Mogłabym przytoczyć parę innych, o wiele więcej gorszących... Ale zdarzają się chwile takiego niesmaku lub zmęczenia, że nie chce nam się ciągle brechtać w tem biocie rozwiązłości... Przytem myślę, że już dosyć mówiłam o tym domu, który był dla mnie przykładem tego, co nazywam rozbabraniem moralnem... ograniczę się do kilku przykładów.
Pani w jednej z szufladek swojej szafy miała schowanych dwanaście żółtych książeczek ze złoconemi klamerkami... te książki miłości przypominały książeczki do nabożeństwa młodych dziewcząt. Jednego razu, w sobotę rano, zapomniała i zostawiła jedną z nich na stoliku przy swoim łóżku... czy też w swoim pokoju sypialnym pomiędzy poduszkami... Były to książeczki pełne obrazków niezwykłych... Nie gram roli świętej nabożnisi, ale jednak twierdzę, że na to, aby trzymać u siebie podobne obrzydliwości i bawić się nimi, trzeba być prawdziwą ladacznicą... Dosyć, abym pomyślała o nich, a już uczuwam w sobie palenie... Kobiety z kobietami, mężczyźni z mężczyznami... płciowo spleceni, zjednoczeni w szalonych uściskach... Nagie figury proste, wygięte, wyprężone, tarzające się w rozpuście. Zgraja golasów, procesje ciał, spojone jedne z drugiemi dziwacznemi splotami niemożliwych pieszczot... Z ustami, ssącemi jak macki polipów puste piersi, wycieńczone brzuchy. Cały korowód ud, łydek splątanych, skręconych jak gałęzie drzew.
...Ach!... nie!... ..
Matylda, pierwsza panna służąca, ściągnęła jedną taką książkę... Przypuszczała, że pani nie będzie upominała się 0o nią... A jednak pani upomniała się... Po przejrzeniu szuflad i próżnem wszędzie poszukiwaniu, powiedziała do Matyldy:
— Czy nie widziałaś książki w moim pokoju?
— Jakiej książki, proszę pani?
— Żółtej książki...
— Zapewne książki do nabożeństwa?
Patrzyła wprost w twarz pani i, nie tracąc na minie, dodała:
— W istocie, zdaje mi się, że widziałam jedną żółtą książkę z klamrą złoconą na stole, przy łóżku, w pokoju pani...
— A Więc?
— Zatem nie wiem co pani z nią zrobiła...
— Czy ją zabrałaś?
— Ja proszę pani?
I ze wspaniałem zuchwalstwem:
— Ach! nie!... — wykrzyknęła... — Chyba pani nie chce, abym czytała podobne książki.
Ta Matylda była niemożliwą!... I pani przestała nalegać.
Przez cały dzień następnie Matylda mówiła.
— Uwaga... Będziemy odczytywały mszę...
Wyciągała z kieszeni małą żółtą książeczkę i czytała nam, pomimo protestów guwernantki angielki, która wołała:
— Przestań — jesteś nieuczciwą dziewczyną...
I jednocześnie ta sama angielka wytrzeszczała oczy. I przez lornetkę, wetknąwszy nos w rysunki, przyglądała się im z miną obrzydzenia.
Ach, jakaż to była z tem zabawa!...
A ta guwernantka angielka! Nigdy w swojem życiu nie spotkałam takiej pijaczki i to tak zabawnej. Upiwszy się, była łagodna, czuła i kochliwa nadewszystko z kobietami.. Nałóg, który ukrywała pod maską śmiesznej powagi, odkryty ukazywał całą swą komiczną piękność. Rozwiązłość jednak angielki była raczej mózgowa aniżeli czynna i nie słyszałam nigdy, aby się ona kiedykolwiek urzeczywistniała. Według określenia pani, Miss zadawalniała „urzeczywistnienie“ przez samą siebie... Naprawdę, że brakowało w jej zbiorze ludzkich bzików i rozpustników kogoś, kto mógłby dobrze scharakteryzować ten dom prawdziwie modernistyczny.
Pewnej nocy wypadło mi oczekiwać na panią. Wszyscy w domu spali a ja znajdowałam się sama w garderobie, w której zdrzemnęłam się.
Koło drugiej po północy pani powróciła. Na dźwięk dzwonka zerwałam się i pobiegłam do pokoju pani. Właśnie zdejmowała rękawiczki i, patrząc na dywan, pokładała się ze śmiechu.
— Oto znowu Miss najzupełniej pijana — powiedziała do mnie.
I wskazała na tarzającą się z wyciągniętemi ramionami, z jedną nogą w powietrzu guwernantkę, która bredziła, wygadując niemożliwości.
— Podnieś ją i połóż spać — rozkazała pani.
Jakaż ona była ciężka i zmiękczała. Pani pomagała mi, był to jednak porządny wysiłek przy usunięciu jej z pokoju.
Miss uchwyciła się dwoma rękami za płaszcz i wołała do niej:
— Nie chcę opuścić cię, nie chcę nigdy cię opuścić. Kocham cię bardzo... ty moja dziecino... Jesteś śliczna...
— Miss, — odpowiedziała pani, śmiejąc się, — jesteś starą pijaczką... Pójdziesz spać...
— Nie... nie... chcę spać z tobą... ty jesteś piękna... ja ciebie kocham... Chcę cię uściskać.
Nie wypuszczając z jednej ręki płaszcza pani, drugą szukała pieszczotliwie jej piersi. I jej usta, te stare usta, zbliżały się z pocałunkiem wilgotnym i oślinionym.
— Świneczka... świneczka... ty jesteś mała świnka... Chcę cię uściskać!... — wołała.
Nareszcie udało mi się uwolnić panią i wyprowadzić Miss z pokoju... Wtedy jej czułości zwróciły się ku mnie. Zaledwie trzymająca się na nogach, usiłowała objąć mnie wpół, a ręka jej błądziła po mnie z większą jeszcze śmiałością, aniżeli po pani... Wcale się nie wstydziła.
— Skończ nareszcie, stara rozpustnico.
— Nie... nie... ty także... jesteś piękna... Bardzo cię kocham... chodź ze mną... Nie wiem już w jaki sposób nareszcie pozbyłam się jej oraz potrafiłam ją skłonić, że udała się do swego pokoju. Została tam ze swoim upartym zapałem, pogrążona w czkawce jak w fali smrodliwej.
Tego rodzaju sceny nadzwyczajnie bawiły panią. Dla pani nie było większej radości nad rozwiązłe widowisko, i to najbardziej niesmaczne...
Jednego dnia weszłam niespodzianie wówczas, gdy pani w swoim pokoju opowiadała przyjaciółce wrażenia ze zwiedzenia pewnego domu specjalnego, w którym była z mężem, a gdzie widzieli dwoje małych garbusków podczas funkcji miłosnych...
— Trzeba to było widzieć, moja droga... Nie może być nic bardziej zajmującego...
Ach! nawet ci, którzy nie umieją przenikać istot ludzkich, i jedynie pozory i formy zewnętrzne olśniewają ich, nie mieliby wątpliwości, że ten piękny świat, owo „wyższe towarzystwo“, jest plugawą zgnilizną... Można o nim powiedzieć bez spotwarzania, że jedynie żyje dla nizkich, rozwiązłych uciech... Poznałam również środowisko szlachetnej burżuazji, i tam bardzo rzadko spotykałam miłość, której towarzyszyło uczucie tkliwe i głębokie, ideał cierpień, poświęcenia lub współczucia, które stanowią rzecz piękną i świętą.
Jeszcze słówko o pani... Z wyjątkiem dni przyjęć i wystawnych obiadów, pani i Coco przyjmowali bardzo poufnie pewne bardzo szykowne młode małżeństwo, z którem chodzili do teatru, na koncerty, do restauracyjnych gabinetów, a także, możnaby dodać, że i do najgorszych miejsc. On bardzo młody, z kobiecą, gładką, bez zarostu twarzą, żona jego piękna, ruda, z oczami niezwykle gorejącemi i z ustami... nigdy nie widziałam ust bardziej zmysłowych. Nie wiedziano dokładnie, czem są te dwa stworzenia. Gdy obiadowali we czworo, rozmowa ich przybierała taką przerażającą i obrzydliwą formę, że kamerdyner, choć nie był świętoszkiem, jednak miał ochotę rzucić im półmiskiem w twarz... Nie wątpił zupełnie, iż jest coś między nimi... zapewne obchodzili święta podobne do tych reprodukcji, jakie znajdowały się w pani żółtych książeczkach. Tak się rzecz odbywała z pewnością, jeżeli nie w inny mniej znany sposób. I ludzie, którzy nic oddalą się rozpuście z namiętności, oddają się jej przez snobizm...
To jest właśnie najwyższy szyk...
Któżby bowiem mógł przypuszczać takie okropności o pani, która przyjmuje u siebie arcybiskupów i nuncjuszów papieskich, którzy sławią jej cnoty, elegancję, miłosierdzie, obiady sute i wierność tradycjom katolickiej Francji.
Z tem wszystkiem, mieli oni piękny widok występku, widok wszystkich występków w tym domu, gdzie byli swobodni, szczęśliwi i pani nie zajmowała się nigdy niczyjem prowadzeniem.
Tego wieczoru zostaliśmy dłużej w kuchni aniżeli zazwyczaj. Pomagałam Marjannie w rachunku... Przekonałam się, że jak wszystkie osoby, posiadające zaufanie, korzystała ona, kradła ile tylko mogła... Ma ona w sobie łotrostwa, które zdumiewają mnie... ale pomówię o nich we właściwym czasie... Zdarza się, iż nie potrafi wyrachować się, co ją bardzo zawstydza „wobec pani... Józef trochę zbliżył się że mną. Teraz uważa mnie za godną swej rozmowy i od czasu do czasu odzywa się... Dzisiejszego wieczoru nie poszedł do zakrystiana, swego serdecznego przyjaciela, jak to zwykł czynić codziennie. I podczas, gdy my z Marianną pracowałyśmy, on czytał „Librę Parole“... To jego dziennik... On nie rozumie, aby można było czytać inny... Zauważyłam, iż przy czytaniu obserwował mnie z nowym wyrazem w oczach...
Czytanie skończyło się, Józef pragnął zaznajomić mnie ze swojemi zapatywaniami politycznemu.. Jest daleki od Republiki, która rujnuje i zniesławia... On chce pałasza...
— Dopóki nie będziemy mieli pałasza i to dobrze czerwonego — nie można nic zrobić — wyrzekł.
On jest za religją... ponieważ... nakoniec... oto jest za religją...
— Jeśliby religją nie odnowiła Francji, jak niegdyś... Jeśliby nie zmusiła ludzi do chodzenia na msze i do spowiedzi., nic się nie zrobi na miłość boską!...
Zawiesił w swojej komórce, w której leżą zaprzęgi, portrety: papieża i Drumonta; w swoim zaś pokoju Derouleda w pokoiku na strychu portrety Guerina i generała Merciera... patrjotów francuskich i licho wie nie kogo.
Starannie zbiera wszystkie piosnki antysemickie, wszystkie portrety o wspaniałych kolorach, wszystkie karykatury „obrzezańców“. Bo Józef jest zaciekłym antysemitą... On należy do wszystkich partji, do wszystkich stowarzyszeń religijnych, wojskowych i politycznych. Jest członkiem „Młodości“ antysemickiej w Rouen, członkiem starości antysemickiej w Louviers, członkiem jeszcze jednej z niezliczonych grup i pod-grup jak Gourdin narodowa, Toscin normandzka i t. d... Gdy mówi o żydach, oczy jego połyskują złowrogo, a gesty mają w sobie coś z krwawego okrucieństwa... I gdy idzie do miasta, zawsze z kijem arabskim w rodzaju maczugi:
— Gdy zostanie choć jeden żyd we Francji... nic się nie da zrobić...
I dodał:
— Ach, mój Boże, gdybym był w Paryżu!... zabijałbym... paliłbym... dusiłbym to przeklęte plemię... Niema niebezpieczeństwa... aby ci zdrajcy usadowili się w Mesnil-Roy... Wiedzą oni dobrze, co są warci... sprzedawczyki!...
Z tą samą nienawiścią łączył w jedno: protestantów, masonów, wolnomyślicieli, wszystkich rozbójników, których noga nigdy nie postała w kościele i którzy, według niego, nie byli niczem innem, jak tylko przebranymi żydami... Nie był on jednak klerykałem, był za religją, oto wszystko...
Gdy zdarzył się niecny czyn Dreyfusa, on, Józef, wcale nie chciał, aby go wysyłano z Francji na „Wyspę Djabclską“. Bynajmniej... I dlatego, że w tem był nieczysty duch Zoli, Józef nie wchodził inaczej do Louviers jak z wielkim hałasem, upominając się o konferencję... Sprawa Dreyfusa była czysta i on, Józef, weźmie jej ciężar na siebie... To ten nędzny zdrajca Zola, który dla stu sześćdziesięciu miljonów franków zdradził całą armję francuską, a także rosyjską dla Niemców i Anglików!... Nie było to historją wymyśloną... żadnem oszczerstwem... słowem na wiatr... wcale nie, Józef był pewnym... Józef to słyszał od zakrystjana, który słyszał to od proboszcza, a proboszcz od biskupa, który znów słyszał od samego papieża... a papież wiedział to od Drumonta.
Ach, żeby żydzi zwiedzali Prieuré... znaleźliby napis, zrobiony przez Józefa w piwnicy, na strychu, w stajni, w wozowni, od spodu zaprzęgów, aż do kija, mieliby wszędzie: „Niech żyje armja!... Śmierć żydom“!
Marjanna od czasu do czasu przytakiwała lekkimi i spokojnymi ruchami głowy jego zapalczywym przemówieniom, ona także zapewne była przekonania, że Republika rujnuje, że zbeszczeszcza... ona także była za pałaszem... za proboszczami, a przeciw żydom... bo wszak ona nic nie rozumie prócz tego, jeśli jej samej czegoś brakuje.
— I ja także, naturalnie, jestem za armją, za ojczyzną, za religją i przeciw żydom... któż bowiem, z pomiędzy nas w domu, od najmniejszych do największych nie protestuje przeciw doktrynie Icków?... Można powiedzieć co tylko się podoba o służących... ale nie można im odmówić, iż są patrjotami.
Co do mnie, polityka nie jest w moim guście i nuży mnie... A mimo to, na tydzień przed przybyciem tutaj, stanowczo odmówiłam pójścia do służby za pannę służącą do Laborów... I wszystkie koleżanki, które znajdowały się wówczas w biurze, odmówiły również:
— Do tych parszywców? Ach! nie, za nic, nigdy!...
Ilekroć zapytuję siebie poważnie, nie wiem z jakiej przyczyny jestem przeciw żydom, ponieważ służyłam u nich niegdyś w czasie, gdy nie posiadałam jeszcze swojej godności... W głębi nawet znajduję, że żydzi i katolicy jest to jedno i to samo. Są oni tak samo rozwiąźli, tak samo mają wstrętne charaktery, obrzydliwe dusze jak i inni... Wszystko to, jak widzicie, jednakowy świat, a różnica religijna nie ma żadnego znaczenia... Być może, żydzi są bardziej nadęci, więksi zdziercy... być może dla nich przedewszystkiem mają wartość pieniądze, które sami zdobywają.
Pomimo to, co mówią o ich rozumie i sprycie administracyjnym i ich skąpstwie, twierdzę, że nie jest tak źle służyć w ich domach, gdzie jakoś więcej bywa wszystkiego, aniżeli w domach katolickich.
Ale Józef nie chce o niczem słyszeć... Czynił mi wymówki, że nie jestem patrjotką, że jestem natomiast złą francuską i przepowiedział zagładę. Przy tej krwawej przepowiedni druzgotanych czaszek, wywlekanych wnętrzności, poszedł spać. Zaraz też Marjanna wyciągnęła z kredensu butelkę wódki. Czułyśmy potrzebę zapomnienia o poprzedniej rozmowie i zaczęłyśmy mówić o czem innem...
Marjanna, codzień poufalsza, opowiedziała mi o swojem dzieciństwie, ciężkiej młodości, jak była za niańkę u kupca tabacznego w Caen, jak tam została namówioną przez ucznia kupca. Był to chłopiec wysmukły, delikatny, blondynek z niebieskiemi oczyma i ze szpiczastą bródką małą i jedwabistą. Zaszła w ciążę, i kupiec, który wylegiwał się z całą zgrają ludzi, ze wszystkimi podoficerami garnizonu, wyrzucił ją... Tak młoda znalazła się na bruku wielkiego miasta z dzieckiem we wnętrznościach!... Ach, poznała ona nędzę, przyjaciel jej nie miał pieniędzy... I byłaby umarła z głodu napewno, gdyby jej ów uczeń nie wynalazł zajęcia... Ach! zabawne miejsce...
— Mój Boże, tak... — dodała — w Barataire, zabijałam króliki... i dobijałam morskie świnki... To było bardzo ładne...
I wspomnienie to wywołało na tłuste wargi Marjanny uśmiech, który wydał mi się dziwnie smutny.
Po chwili ciszy, zapytałam jej:
— A dziecko?... co się z nim stało? Marjanna uczyniła ruch nieokreślony, ruch, który jakby usuwał ciężką zasłonę z tej otchłani, w której spało już jej dziecko...
I odpowiedziała tonem kłótliwym, pobudzonym alkoholem:
— Ach! Co ty sobie myślisz... Co to ja takiego uczyniłam, mój Boże!...
— Czy jak ze świnkami morskiemi?... — podszepnęłam.
— Właśnie tak... I nalała sobie nanowo wódki.
Udałyśmy się do swoich pokoików — trochę pijane.




VII.
6 październik.

I oto jesień. Przymrozek nieoczekiwany tak wcześnie powarzył kwiaty w ogrodzie. Gieorginje, biedne gieorginje, świadkowie czułości miłosnej pana zmrożone... zmrożone także słoneczniki, które widać było z drzwi kuchni. Nie zostało nic z roślin opuszczonych, nic po za kilkoma gieranjami i pięcioma lub sześcioma astrami, które przed śmiercią swoje bukiety pochyliły ku ziemi. Ogród kapitana Maugera, którego często widzę przez płot, spotkała klęska prawdziwa.
Drzewa we wsi zaczynają żółknąć i opadać, a niebo jest ponure. Przez całe niemal cztery dni pogrążeni byliśmy w mgle, w szarej mgle, którą czuć było sadzami i która nie ulatniała się nawet po południu...
Teraz pada deszcz z gradem, niesiony przez wiatr północno-zachodni, chłoszcze jak biczem.
Ach! Nie jest mi wcale wesoło... W moim pokoju przeraźliwe zimno... Wiatr zawiewa, woda przesącza się przez dach, zwłaszcza wokoło dwóch okienek, przez które wpada skąpo światło, do tej ponurej ciszy na poddaszu... I słychać łoskot podrywającej się dachówki, wstrząśnienia chwiejącego się dachu, trzaskanie budynku, zgrzytanie zawias ogłuszające...
Pomimo, iż potrzeba tu nagłej naprawy dachu, zaledwie wymusiłam na pani obietnicę, iż każe przyjść blacharzowi jutro rano... A nie mówiłam jeszcze nic o piecu, chociaż wobec mojej wrażliwości na zimno, czuję, iż niemożliwe będzie dla mnie dalsze zamieszkiwanie tej śmiertelnie zimnej izby na strychu.
Tego wieczoru, aby zabezpieczyć się od wiatru i deszczu, pozatykałam okienne otwory staremi spódnicami. I ta chorągiew nad moją głową, niemogąca się swobodnie obracać, skrzeczy tylko podczas nocy nieprzyjemnie, możnaby powiedzieć, że to głos pani, po skończonej awanturze rozlega się po korytarzach...
Początkowe bunty uciszyły się, życie stawało się monotonne, opanowała mnie apatja i skończyło się na tem, ze stopniowo przyzwyczaiłam się bez nadmiernego bólu moralnego. Nigdy nikt tu nie przychodzi, zupełnie jak w wyklętym domu. Czasami tylko, gdy wyjdę i spotkam się z inną służbą, rozmawiamy. Nigdy nic tu się niezwykłego nie dzieje... Wszystkie dni są do siebie podobne, ta sama wciąż robota; te same twarze... Ale tak zaczynam się widocznie stawać podobną do zwierzęcia, że się i do tej nudy przystroić potrafiłam, jakgdyby to była rzecz naturalna. Nawet brak miłości nie bardzo przejmuje mnie, i doszłam do wniosku, iż nie jest znów tak strasznie bolesnem, pozbawienie uciech cielesnych, na jakie jestem skazana, na jakie przedtem już skazałam się, wyrzekając się pana, ponieważ odrzuciłam go stanowczo, gdyż mnie oburzył na siebie swojem nędznem oczernieniem mnie przed panią... Ale on nie wyrzekł się mnie zupełnie, ani też opuścił. Przeciwnie, patrzy za mną oczami coraz bardziej pożądliwemi, z ustami pieniącemi się. Sprawiłam na nim takie wrażenie, o jakiem czytałam w książce już nie pamiętam jakiej, zupełnie patrzy na mnie jak świnia w swoje koryto.
Teraz, gdy dni stały się krótsze, pan przed obiadem siedzi zawsze w swoim gabinecie i djabli wiedzą czem się zajmuje... albo grzebie w starych papierach, katalogach z cenami nasion lub w reklamach aptecznych, albo też przekłada z miną bardzo roztargnioną kartki starych książek myśliwskich... Trzeba go widzieć, gdy wchodzę, zwłaszcza wieczorem, aby zapuścić żaluzje, lub zajrzeć do pieca. Wtedy wstaje, pokasłuje, kicha, parska jak kot, drapie meble, przewraca drobiazgi na biurku; temi zdumiewającemi sposobami stara się zwrócić moją uwagę na siebie... Niemal się skręca na swem miejscu. Ja jednak udaję, że wcale nie poznaję się na tem dziecinnem małpowaniu i wychodzę z wyniosłym spokojem, nie spojrzawszy nań nawet, jak gdyby go wcale nie było.
Wczoraj wieczorem zamieniliśmy krótkie słowa. Oto one:
— Celestyno.
— Czego pan sobie życzy?
— Celestyno... jesteś niedobra dla mnie.
— Ależ wszak pan wie, że jestem wywloką.
— Cóż znowu...
— Dziewczyną źle prowadzącą się.
— Cóż znowu... cóż znowu...
— Że mam w sobie brzydkie choroby...
— Ależ, do djabła, Celestyno, Celestyno... Posłuchaj mnie...
— Milcz!...
Daję słowo! Rzuciłam to. O; mam tego dosyć... Nie bawi mnie już wcale to, żeby przez moją kokieterję przewracało mu się w głowie.
Nic tu mnie nie bawi. I jeszcze gorzej, że nic mnie tu również nie rozdrażnia. Ani powietrze w tym brzydkim kraju, cisza wiejska, pożywienie ciężkie i ordynarne... ogarnęło mną odrętwienie, które nawet nie jest bez uroku...
Jednem słowem, stępiło moją wrażliwość, zaćmiło moje marzenia, zmniejszyło moją hardość i tym sposobem mogę znosić bezustanne dokuczania pani. Dzięki temu, również z zupełnem zadowoleniem oddaję się rozmowie z Marjanną i Józefem, tym dziwnym Józefem, który nie wychodzi teraz weale. I wydaje się, że znajduje przyjemność w przesiadywaniu z nami. — Myślę, że Józef zakochał się we mnie, pochlebia mi to... Mój Boże! tak... jestem taka!... Potem czytam, czytam romanse, romanse i jeszcze raz romanse... odczytuję Paul Boltrgeta... Książki te nie roznamiętniają mnie tak, jak niegdyś, męczą mnie i wydaje mi się, że są one zapełnione fałszywym szychem. Przedstawiają one ten stan duszy, który znam dobrze, doświadczałam niegdyś owego zaczarowanego olśnienia, jakie sprawia bogactwo i komfort. Dziś znów je czytam, lecz już mnie to nie zachwyca... Ach, nie będę już tak dziwna, aby prosić Bourgeta o wytłumaczenie psychologiczne, ponieważ wiem lepiej od niego o tem, co jest za ostatnią portjerą w salonie, i pod suknią z koronek...

Do jednej tylko rzeczy nie mogę się przyzwyczaić, a to do nieotrzymywania listów z Paryża. Każdego poranku, gdy przychodzi listonosz, czuję jakby lekkie rozdzieranie serca, z tej świadomości, że jestem opuszczona przez wszystkich; jest to również miarą mojej zupełnej samotności.
Nadaremnie wysyłam listy do moich dawnych towarzyszy, do pana Jana przedewszystkiem. Listy pełne nalegań i udręczeń: nadaremnie błagam ich, aby zajęli się mną, wyrwali mnie z tego piekła, wynaleźli mi jakiekolwiek najskromniejsze miejsce w Paryżu. Nikt, nikt nie odpowiada mi. Nigdy nie myślałam, aby mogło być tyle obojętności i niewdzięczności w ludziach! I to zmusza mnie do tem silniejszego czepiania się tego, co mi pozostało: wspomnienia z przeszłości.
Wspomnienia, w których pomimo wszystko radość góruje nad cierpieniem... przeszłość daje mi nadzieję, że nie wszystko jeszcze skończyło się dla mnie, i że to nie jest prawda, aby to przypadkowe niepowodzenie miało być niepowodzeniem bez wybrnięcia... I dlatego to, gdy znajduję się sama w swoim pokoiku, podczas gdy za przepierzeniem chrapanie Marjanny przedstawia odpychającą teraźniejszość, staram się pokryć te śmieszne odgłosy mojem dawnem powodzeniem i z namiętnością roztrząsam swą przeszłość. W końcu z tych bezładnych skrawków wyprowadzam złudzenie jeszcze jakiejś przyszłości dla siebie.
Właśnie dziś, 6 października, jest to data pełna wspomnień... Przed pięcioma laty spełnił się ten dramat, o jakim chcę opowiedzieć. Wszystkie szczegóły z całą wyrazistością noszę w sobie. Jest śmierć w tym dramacie, mała, biedna śmierć, słodka i urocza. Zabiłam go, dając mu zbyt wiele pieszczot i nazbyt wiele radości, zabiłam, chcąc dać mu trochę życia... I od pięciu lat gdy umarł — umarł przezemnie — będzie to pierwszy raz, abym w ten szósty październik nie zaniosła mu na grób, jak zwykle, kwiatów... Ale z tych kwiatów, których mu zanieść nie mogę na grób, splotę bukiet, trwalszy, który ustroi i rozwoni jego drogą pamięć bardziej, niż kwiaty cmentarne, tę ziemię, w której śpi... Bo kwiaty, z których ułożę ten bukiet, zbierać będę jeden po drugim w ogrodzie mego serca... w ogrodzie serca, gdzie wyrastają tylko kwiaty śmiertelne zepsucia, ale gdzie również rozkwitają wielkie białe lilje miłości...

Było to w sobotę, pamiętam, w biurze wyszukujących pracę na ulicy Collise, gdzie od ośmiu dni przychodziłam stale co rano, poszukując miejsca.
Pokazano mnie starej damie w żałobie. Nigdy dotąd nie spotkałam twarzy milszej, spojrzenia słodszego, zachowania naturalniejszego, nigdy nie słyszałam stów bardziej pociągających. Odezwała się do mnie z tak uprzedzającą grzecznością, że aż rozgrzało mi to serce.
— Moje dziecko — wyrzekła — pani Paulhat-Durand (było to nazwisko właścicielki biura) — ogromnie chwali cię. Sądzę, że zasługujesz na to, twarz twoja jest inteligentna, szczera, wesoła i podoba mi się bardzo. Potrzebuję osoby godnej zaufania i poświęcającej się... Ach! wiem, że wymagam rzeczy prawdziwie trudnej, ponieważ ostatecznie nie znasz mnie i nie masz żadnego obowiązku poświęcać się dla mnie... Wytłumaczę ci o co idzie i czego szukam... Ale nie stój przedemną, moje dziecko, chodź, siadaj przy mnie...
Wystarczyło to słodkie przemówienie, wystarczyło, że nie zarzucano mi, iż jestem istotą wykluczoną przez istoty inne, znajdującą się jedynie na marginesie życia, jak coś pośledniego pomiędzy psem a papugą, abym natychmiast onieśmielała... i aby natychmiast odżyła we mnie moja dusza dziecka.
Wszystkie moje urazy, wszystkie moje nienawiści, wszystkie moje bunty, jakby jakimś cudem poszły w niepamięć i nie potrafiłabym do osób, które odzywają się do mnie po ludzku, czuć coś innego niż miłość. Wiem także z doświadczenia, że tylko przed ludźmi nieszczęśliwymi można odkryć swoją nędzę cierpień... W dobroci ludzi szczęśliwych jest zawsze pycha i trudność zbliżenia się.
Gdy zajęłam miejsce obok tej szanownej damy w żałobie, kochałam ją już... kochałam naprawdę.
Westchnęła.
— Nie jest to miejsce wesołe, które mogę ci ofiarować, moje dziecko.
Z entuzjastyczną szczerością zaprotestowałam żywo.
— Nic nie szkodzi, proszę pani. Wszystko, co sobie pani będzie życzyła odemnie, zrobię.
I to było prawdą. Byłam gotowa na wszystko.
Podziękowała mi tkliwem spojrzeniem i odparła:
— A więc... Byłam bardzo prześladowaną w życiu... Postradałam wszystkich swoich... Został mi jedynie wnuczek... zagrożony również okrutną śmiercią, jak tamci, którzy pomarli.
Lękając się wymówienia nazwy tej strasznej choroby, objaśniła mnie w ten sposób, iż położyła na piersiach swoją rękę w czarnej rękawiczce i z przejęciem bolesnem dodała:
— Biedny mały!... Jest to śliczne dziecko, istota zachwycająca... w którym pokładam ostatnie moje nadzieje. Bo postradawszy jego, zostałabym zupełnie sama. I cóż robiłabym, mój Boże, na tej ziemi?
Źrenice jej zaszły łzami. Lekkiem dotknięciem chustki wytarła oczy i mówiła dalej:
— Lekarze zaręczają, że można go ocalić... Przepisano regulamin, który mu bardzo dobrze robi... Godzien popołudniu Jerzy musi brać kąpiel morską, to jest musi przez moment zanurzyć się w morzu. Potem trzeba go mocno nacierać po całem ciele włosiennicową rękawiczką dla pobudzenia cyrkulacji krwi... natychmiast również musi wypić szklankę starego portwejnu... i najmniej godzinę pozostawać w ciepłem łóżku... Oto wymagałabym od ciebie, moje dziecko, najpierw... Ale8 czy rozumiesz mnie dobrze, że to przedewszystkiem idzie tu o miłość, o wdzięk, o umilenie życia... Tego właśnie brak u mnie... Posiadam dwoje służących bardzo mi oddanych... ale są oni starzy, smutni i manjacy... Jerzy nie może ich znieść... Ja również moją białą starą głową i jednostajnem, żałobnem ubraniem, czuję, że go męczę. I co jest jeszcze najgorsze i czuję to również dobrze, że nie potrafię ukryć mojej obawy o niego... Ach! wiem, że to nie jest odpowiednia rola dla takiego, jak ty, młodego dziewczątka, obok drugiego, również młodego dziecka, jakim jest Jerzy... bo ma on zaledwie, mój Boże, dziewiętnaście lat. Świat z pewnością będzie to miał za złe... Ale mnie świat nie obchodzi... mnie obchodzi mój mały chory... I ufam tobie... Przypuszczam, że jesteś uczciwą kobietą...
— Och, tak, pani! — wykrzyknęłam, pewna, że jakaś święta przywiodła do mnie tę opuszczoną babkę, aby ocalić jej dziecko.
— A on, ten biedny mały, mój wielki Boże!... W jego położeniu... widzisz, bardziej jeszcze, aniżeli kąpiele morskie, jest koniecznem nie pozostawanie w samotności, potrzebną jest koło niego ładna twarz, świeży, młody uśmiech... jednem słowem coś, coby oddalało od niego myśl śmierci, ktoś, ktoby go napełniał otuchą do życia... Czy chcesz?...
— Zgadzam się, proszę pani — odpowiedziałam, wzruszona do głębi serca. — I niech pani będzie pewną, że będę pielęgnowała dobrze pana Jerzego.
Postanowione zostało, że tegoż wieczoru przybędę na miejsce i że nazajutrz pojedziemy do Houlgaty, gdzie pani w żałobie wynajęła śliczną willę nad morzem.
Babka nie skłamała... Pan Jerzy był ślicznem i uroczem dzieckiem. Jego twarz gładka, bez zarostu, miała wdzięk pięknej twarzy kobiecej, kobiecemi były również jego miękkie ruchy i długie ręce, bardzo białe i bardzo delikatne, z przeświecającemi siatkami żyłek. Ale jakie oczy gorejące!... Jakie źrenice, trawione ponurym ogniem, powieki z błękitnemi obwódkami, jak gdyby przepalone przez płomień spojrzenia! Jakie zogniskowanie myśli, namiętności, wrażliwości, inteligencji, wogóle życia wewnętrznego!... A na policzkach takie wypieki, jak gdyby już zagarniały je czerwone kwiaty śmierci. Zdawało się, że to nie choroba doprowadzi go do śmierci, ale nadużycie życia, gorączka życia, która w nim jest, która trawi jego organizm i wychudzą ciało... Ach! jaki on był boleśnie ładny, można było wpatrywać się weń i rozmyślać!...
Gdy babka przyprowadziła mnie do niego, leżał na długiem krześle, tak zwanym „leżaku“, trzymając w swojej szczupłej, białej ręce różę bez zapachu. Powitał mnie, nie jak służącą, ale prawie jak przyjaciółkę, której oczekiwał. A ja od pierwszej chwili przywiązałam się do niego z całych sił mojej duszy.
Urządzenie się w Houlgate nie przedstawiało trudności, jak to zazwyczaj bywa w podróży. Wszystko było gotowe, gdy przybyliśmy. Nie mieliśmy nic innego do zrobienia, jak tylko zająć willę obszerną, elegancką, pełną światła i wesołości, z szerokim tarasem, wychodzącym na plażę, zastawionym plecionymi, pstro lakierowanymi fotelami. Z tarasu schodziło się prosto do morza po schodach kamiennych, stanowiących tamę. Fale przychodziły śpiewać na te pierwsze stopnie kamiennych schodów, podczas gdy morze wznosiło się.
Pokój pana Jerzego znajdował się na parterze; przez szerokie okna widać było cudny krajobraz morski. Mój pokój zupełnie pański, obity jasnym kretonem — nawprost pokoju pana Jerzego, z drugiej strony korytarz, wychodzący na mały ogródek, gdzie rozkwitało trochę nędznych drzew trzmielnowych i jeszcze nędzniejszych krzewów różanych.
Jak wyrazić słowami moją radość, moją dumę, moje wzruszenie! Wszystko bowiem to, co zaczęłam doświadczać tutaj, napełniało mnie nieznaną mi dotąd dumą. Obchodzono się tu ze mną jak z damą, ofiarowano mi szczęśliwy byt i komfort, podzielono się ze mną rzeczą napróżno dotąd pożądaną. Byłam jakby należącą do rodziny... Jak to wytłómaczyć? Jedynie przez proste uderzenie pałeczką czarodziejskiej wróżki — dobrocią.
Przyszły do mnie mimowolnie wspomnienia mojej upokarzającej przeszłości. Przecież chyba i ja urodziłam się istotą ludzką. Tego wszystkiego wytłómaczyć nie potrafię.
Tylko to mogę powiedzieć, że poznałam naprawdę czarodziejskie przekształcenie się. Nietylko lustro stwierdzało, że jestem piękniejsza, ale moje serce wołało, że jestem istotnie lepsza... odkryłam w sobie źródła, źródła... niewyczerpane, źródła bezustannie wytryskujące, poświęcenia, ofiary... heroizmu. Nie myślałam o niczem innem, jak tylko: aby ocalić siłą pielęgnacji inteligentnej, wiernej, uważnej, cudownie bystrej — ocalić pana Jerzego od śmierci...
Z jakąś wiarą chłopską w moc uleczającą mówiłam, krzyczałam do biednej babki, bezustannie zrozpaczonej, która często w sąsiednim salonie przepędzała dni na płaczu:
— Niech pani nie płacze... My go ocalimy... Zaręczam, że ocalimy go...
Istotnie, pod koniec drugiego tygodnia pan Jerzy uczuł się lepiej... Wielka zmiana zaszła w jego stanie... gorączka zmniejszała się, sen i apetyt wracały... Nie miał już podczas nocy tych obfitych straszliwych potów, które sprowadzały nań rano duszności, robienie piersiami, zupełnie osłabiały go... Do tego stopnia siły mu powracały, że mogliśmy czynić długie przejażdżki powozem, bez wielkiego zmęczenia. Był to pewien rodzaj zmartwychwstania...
Gdy pogoda była bardzo piękna, powietrze bardzo gorące, ale złagodzone wiatrem morskim, czas przepędzaliśmy przeważnie w cieniu osłoniętego płótnem tarasu willi, oczekując godziny kąpielowej, „umoczenia się w morzu“, jak mówił wesoło pan Jerzy. Bo był on wesoły, zawsze wesoły i nigdy nie wspominał o swojej chorobie... nigdy nie rozmawiał o śmierci.
Myślę, iż przejdzie wiele dni, a on nigdy nie wymówi tego strasznego słowa: śmierć... Bawiła go bardzo moja paplanina, która obudziła w nim potrzebę widzenia mnie obok siebie; ja znów, ufając jego oczom, umocniona przez jego serce, pociągnięta jego pobłażliwością i wdziękiem, mówiłam o wszystkiem, co tylko przyszło mi na myśl, anegdoty, różne facecje i piosnki.
Moje dzieciństwo, moje pragnienia, moje małe nieszczęścia, i marzenia, i bunty, i moje różnorodne stanowiska u pociesznych państwa, gdzie działy się bezeceństwa, wszystko to opowiedziałam mu bez wielkiego ukrywania prawdy, bo chociaż tak młody i odosobniony od świata, pomimo tego zamknięcia, w jakiem przebywał, przez jakieś cudowne wieszcze przeczucie, jakie mają chorzy, rozumiał wszystko, rozumiał życie...
Prawdziwa przyjaźń, jaką ułatwił jego charakter i jego samotność, a także serdeczne starania, jakiemi otoczyłam to biedne, zamierające ciało, możnaby powiedzieć, że zupełnie mimowiednie zapanowała pomiędzy nami.
Byłam szczęśliwa, gdy mogłam wyrażać się w podobny jemu sposób i ustawicznie starałam się dostosować mój nieokrzesany umysł do jego umysłu.
Pan Jerzy zachwycał się wierszami... Całemi godzinami na tarasie, przy szumie morza, lub wieczorem w jego pokoju prosił mnie, abym mu czytywała poematy Wiktora Hugo, Baudelaira, Verlaina, Maeterlincka. Często zamykał oczy i siedział nie poruszając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Myśląc nieraz, że usnął, milkłam. Ale uśmiechał się i mówił do mnie:
— Nie przerywaj... Nie śpię... Tylko tak lepiej wsłuchuję się w te wiersze, słyszę również lepiej twój głos. A głos twój jest zachwycający...
Niekiedy to on znowu przerywał mi, i w skupieniu wypowiadał z pamięci wolno, przeciągając rytmy, wiersze, które go najbardziej entuzjazmowały. I starał się, — oh! jak lubiłam to! — nauczyć mnie rozumieć je i czuć ich piękność.
Pewnego dnia powiedział mi słowa, których strzegę jak relikwji:
— Widzisz, w wierszach jest to najwspanialsze, że wcale nie potrzeba być uczonym, aby je rozumieć i kochać... przeciwnie... Uczeni nie rozumieją ich, po większej części nawet pogardzają niemi, dlatego, iż są zbytnio zarozumiałymi... Aby kochać wiersze, trzeba mieć duszę... duszyczkę małą, nagą, jak kwiat... Poeci opowiadają o duszach prostych, smutnych, chorych... I dlatego to są nieśmiertelni... Czy wiesz, że gdy posiada się wrażliwość, zawsze jest się trochę poetą?... I ty także, Celestyno, często mówisz do mnie rzeczy tak piękne, jak wiersze...
— Och! panie Jerzy, pan sobie żartuje ze mnie...
— Ależ nie!... I ty wcale nie wiesz o tem, iż mówisz do mnie takie piękne rzeczy... I dlatego to jest tak nadzwyczajne.
Były to dla mnie godziny jedyne, nieporównane, i gdy przyjdzie koniec mego istnienia, one śpiewać będą w mojem sercu tak, iż żyć będę... Zakosztowałam wrażeń nieporównanie słodkich, im zawdzięczałam moją nową istotę, byłam obecną, że się tak wyrażę, objawianiu się jakiejś rzeczy nieznanej we mnie, która przecież we mnie istniała...
I dzisiaj, pomimo najgorszych złamań, pomimo wszelkich najbardziej rozpaczliwych zgnieceń i poniżeń, jakie noszę w sobie, jeżeli zachowałam to namiętne zamiłowanie do czytania, jeżeli duch mój wznosi się niekiedy do rzeczy doskonalszych, aniżeli moje środowisko społeczne, i ja sama, jeżeli tyle zaufałam sobie, że z własnego popędu odważyłam się, ja, nic nie umiejąca, na napisanie tego Pamiętnika, to zawdzięczam to jedynie panu Jerzemu...
Ach! czułam się tak szczęśliwą... szczęśliwą nadewszystko, gdy widziałam, jak zachwycający chory zwolna powraca do sił. Ciało jego pełniało, a twarz rozkwitała, jakby napełniając się nowemi ożywczemi sokami...
Uszczęśliwiona byłam radością i nadzieją, iż niezawodnie to raptowne zmartwychwstanie uczyni ze mnie w całym domu królowę i czarodziejkę... mnie przypisywano bowiem i moim rozumnym pielęgnacjom, mojemu czujnemu poświęceniu i być może także mojej nieustannej wesołości, mojej pełnej powabu młodości, mojemu zadziwiającemu wpływowi nad panem Jerzym, ten cud niezrównany...
Biedna babka dziękowała mi, zasypywała wdzięcznością, błogosławieństwem i podarunkami, zupełnie jakbym była mamką, której powierzono dziecię blizkie śmierci, a która swojem czystem, zdrowem mlekiem, nanowo odrodziła wszystkie jego organy, powracając mu uśmiech życia.
Niekiedy zapomniała pani o swojem stanowisku względem mnie, chwytała mnie za ręce, pieściła i ściskała i ze łzami szczęścia w oczach szeptała:
— Wiedziałam, dobrze wiedziałam... jak tylko zobaczyłam cię... wiedziałam napewno...
I następowały projekty podróży tam, gdzie dużo słońca... na wieś, gdzie pełno róż...
— Ty nigdy już nas nie opuścisz, nigdy, moje dziecko.
Jej entuzjazm często zawstydzał mnie, ale kończył się przeświadczeniem, że nań zasłużyłam.
Czyż ja wobec tego chciałabym nadużyć jej szlachetności... Ach, prawdziwe nieszczęście!...
Co się miało stać, stało się.
Tego dnia powietrze było bardzo gorące, bardzo ciężkie, zanosiło się na burzę. Nad morzem ołowianem i jakiemś plaskiem niebo zapadało się od chmur przygniatających, rudawych, gdzie burza wzbierała i jakby nie mogła wybuchnąć. Pan Jerzy nie wyszedł nawet na taras i zostaliśmy w jego pokoju. Bardziej podrażniony, niż zazwyczaj, pod wpływem naelektryzowanej atmosfery, nie chciał nawet, abym czytała mu wiersze.
— To mnie męczy! — powiedział. — A przytem czuję, że czytałabyś dzisiaj niedobrze.
Udał się do salonu, próbując trochę grać na pianinie. Ale muzyka znużyła go w tej chwili i powrócił do swego pokoju, a myśląc, że go to rozerwie nieco, zaczął rysować sylwetki kobiece. Ale wnet porzucił papier i ołówek, z niecierpliwością wyrzekając:
— Nie mogę... nie jestem w usposobieniu... Ręka mi się trzęsie... sam nie wiem... czego chcę. I ty także masz coś w sobie, nie wiem co... jakbyś nie mogła znaleść sobie miejsca...
Ostatecznie położył się na swoim leżaku, stojącym przed wielkiem oknem, przez które widać było bezgraniczną przestrzeń morza. W oddali kołysały się łódki rybackie, uciekające przed wciąż grożącą burzą. Chroniły się do portu w Trouville. Roztargnionym wzrokiem śledził ich przylądowywanie i wpatrywał się w szare żagle.
Było to prawdą, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, jak powiedział pan Jerzy... łaziłam z miejsca na miejsce, starając się koniecznie coś wymyślić, co mogłoby go zająć. Nic jednak nie wynalazłam i moje podniecenie wcale nie działało uspokajająco na chorego.
— Dlaczego wciąż się niepokoisz?... Dlaczego denerwujesz się?... Siedź przy mnie...
Zapytałam go:
— Czy nie lubi pan pływać temi małemi łodziami? Ja bardzo....
— Nie mów, aby mówić... Poco mówić rzeczy bezużyteczne... Siedź przy mnie.
W końcu usiadłam przy nim. Widok morza stał się dla niego nieznośny w tej chwili, prosił aby spuścić storę.
— Ten dzień dzisiejszy doprowadza mnie do rozpaczy... to morze jest okropne... Nie chcę go widzieć... Wszystko jest dzisiaj okropne. Nic nie chcę widzieć, nic — prócz ciebie...
Zgromiłam go łagodnie:
Ach panie Jerzy, jaki pan dziś niegrzeczny... To nie dobrze... Gdyby babka przyszła i zobaczyła pana w takim stanie, znowu płakałaby!...
Uniósłszy się nieco na poduszkach wyrzekł:
— Przedewszystkiem dlaczego nazywasz mnie „panem Jerzym1“? Wszak wiesz jak mi się to nie podoba...
— Nie mogę jednak nazywać pana „panem Gustawem“!
— Nazywaj mnie „Jerzy“ to krócej... niedobra...
— Tak nie mogłabym... nie mogłabym nigdy...
Wtedy on westchnął.
— To ciekawe!... Więc wciąż jesteś biedną małą niewolnicą?
Umilkł. Resztę dnia przeszło, to w zdenerwowaniu, to w milczeniu, które stawało się przeraźliwie męczącem...
Po obiedzie, wieczorem już, burza wybuchnęła. Wiatr dął gwałtownie, morzę tłukło tamę kamienną z głuchym łoskotem...
Pan Jerzy nie chciał położyć się. Czuł, iż nie mógłby usnąć, a tak długą wydaje się w łóżku noc bezsenna!... Pozostał więc na swoim leżaku, ja usiadłam obok przy małym stole, na którym paliła się lampa nakryta abażurem... Lampa ta roztaczała wokoło nas słodkie różowe światło. Nie rozmawialiśmy z sobą...
Pomimo, że oczy pana Jerzego gorzały silniej niż zazwyczaj, on wydawał się spokojniejszym... Refleksy różowe od lampy ożywiły swem światłem jego rysy i jego cerę twarzy delikatną i uroczą... Ja coś szyłam.
W tejże chwili odezwał się:
— Połóż na chwilę tę robotę, Celestyno... i chodź do mnie...
Zwykle byłam posłuszna jego życzeniom i kaprysom...
On za to okazywał mi entuzjastyczną przyjaźń, którą uważałam za rodzaj wywdzięczania się... I tym razem posłuchałam jak zwykle.
— Bliżej do mnie... jeszcze bliżej... szeptał.
Potem:
— Teraz daj mi rękę...
Bez najmniejszej nieufności, pozwoliłam mu wziąć moją rękę i pieścić się z nią.
— Jaką masz ładną rękę!... A oczy twoje jakie ładne!... Jesteś ładną... cała... cała... cała!...
Często mówił mi o mojej dobroci... nigdy nie mówił czy jestem ładna — nadewszystko nigdy nie mówił do mnie w taki sposób... Zadziwiona, a w głębi zachwycona jego słowami, które wymawiał głosem, w którym czuć było przyspieszony oddech, instynktownie zapragnęłam cofnąć się.
— Nie... nie... nie odchodź... Zostań przy mnie blisko... ty nawet nie wiesz, jak mi jest dobrze, gdy cię czuję blisko siebie... Jak to rozgrzewa mnie... Wszak widzisz... nie jestem już rozdrażniony ani niespokojny... nie jestem już nawet chory... jestem zadowolony... jestem szczęśliwy... bardzo... bardzo szczęśliwy...
I objąwszy mnie wpół, gwałtownie zmusił mnie, abym usiadła obok niego na leżaku, na którym spoczywał... I pytał.
— Czy ci tu jest tak źle?
Wcale to nie uspokoiło mnie. W oczach jego połyskiwał ogień coraz gorętszy....
Głos jego nabierał drżenia... ach, drżenie to znałam dobrze... to drżenie głosu wszystkim mężczyznom nadawało gwałtowne pragnienie miłosne. Oniemiałam na razie i zatrwożona. w głowie uczuwałam lekki zamęt... Ale pewna siebie, iż nie dopuszczę do niczego, a nadewszystko, iż pozostanę w najenergiczniejszej opozycji, odparłam po dziecięcemu:
— Tak, panie Jerzy, jest mi bardzo niewygodnie, pozwól mi się podnieść.
Ramię jego nie opuszczało mojej kibici.
— Nie... nie... ja cię proszę... Bądź dobrą...
I głosem pełnym cichej słodyczy, dorzucił:
— Jesteś zaniepokojona... A czegóż możesz się obawiać? Podczas tego, zbliżył twarz swoją do mojej i uczułam jego gorący oddech... który przyniósł do mnie jakąś mdłą woń... zupełnie jakby kadzidło przy umarłym...
Z sercem przepełnionem niewypowiedzianym zaniepokojeniem, wykrzyknęłam:
— Panie Jerzy!... Panie Jerzy!...
— Puść mnie... Pan się z tego rozchoruje... Błagam pana!... puść mnie!...
Nie usiłowałam wydobyć się siłą, ze względu na jego osłabienie, i ze względu na kruchość jego członków... Próbowałam jedynie z pewnemi ostrożnościami odsunąć jego lewą rękę, która trzęsąc się, pragnęła rozpiąć mój stanik, aby dostać się do piersi... I powtarzałam:
— Puść mnie... To bardzo brzydko z pańskiej strony... panie Jerzy... proszę puścić mnie...
Jego usiłowania przyciągnienia mnie do siebie zmęczyły go... Uścisk jednak jego ramienia nie osłabł. Po upływie kilku minut odetchnął z trudnością... potem suchy kaszel zatrząsł jego piersią...
— Widzi pan, panie Jerzy... wyrzekłam z całą słodyczą macierzyńskiej wymówki. Tego rodzaju przyjemności przyprawiłyby pana o chorobę... nie można się poddawać... Przekonałby się pan, coby się potem stało... Proszę być rozsądnym, ja bardzo proszę!... I jeżeli chce pan być grzecznym, to wie pan, co zrobi?... Oto położy się pan spać w tej chwili...
Cofnął rękę, którą obejmował mnie, zagłębiając się w swoim leżaku, i podczas, gdy podsuwałam pod jego głowę poduszki, które zsunęły się, westchnął bardzo smutno:
— Pomimo wszystko... tak — jest to słuszne... Proszę cię o przebaczenie.
— Nie potrzebuje pan prosić mnie o przebaczenie, panie Jerzy... proszę uspokoić się.
— Tak... tak... rzekł, patrząc na to miejsce w suficie, gdzie od lampy wytwarzało się ruchome koło jasności... Byłem potrosze szalony... przypuszczając przez chwilę, iż mogłabyś mnie kochać... ja, który nigdy nic nie miałem... jak tylko cierpienia... Pocóż więc ty miałabyś mnie kochać?... Mnie uzdrawia miłość dla ciebie... Odkąd jesteś przy mnie i odkąd cię pożądam... odkąd znalazłaś się tutaj wraz z swoją młodością... świeżością... i z swemi oczami... i z twojemi rękami... z temi małemi rączkami jedwabistemi. Twoje pielęgnacje są dla mnie słodkiemi pieszczotami... marzę jedynie o tobie... Odczuwam w sobie, w swojej duszy i w swojem ciele, zupełnie nową jędrność... nieznane życie wzbiera we mnie... Jednem słowem czuję to... ponieważ... teraz... Nakoniec cóż chcesz?... Jestem szalony... A ty... ty... masz słuszność...
Byłam ogromnie zakłopotana... Nie wiedziałam co powiedzieć i nie wiedziałam co zrobić... Uczucia potężne opanowywały wszystkie moje zmysły i jednocześnie inne przeciwdziałały im. Popęd popychał mnie ku niemu... a jakiś święty obowiązek — oddalał.
I zachowywałam się niedorzecznie, ponieważ nie byłam szczerą, bo nie mogłam być szczerą w tej walce, w której z jednakową siłą walczyły z sobą pragnienie i obowiązek; wykrztusiłam z siebie nareszcie:
— Panie Jerzy, proszę być rozsądnym...I1 nie myśleć o tych wstrętnych rzeczach... to tylko źle wpłynie na pana... Zobaczy pan, panie Jerzy... niechże pan będzie rozsądnym.
Ale on odpowiedział:
— Po co miałabyś mnie kochać?... to naturalne... masz słuszność, nie kochając mnie... Wiesz, iż jestem chory... Obawiasz się więc zatruć swoje usta trucizną ust moich... i zarazić się moją chorobą — chorobą, na którą umieram, nieprawdaż?... lękasz się mego pocałunku!... I to zupełnie słusznie...
Okrutna niesprawiedliwość tych słów zatargała mojem sercem.
— Proszę tego nie mówić, panie Jerzy... wykrzyknęłam. Jest to okropne i brzydkie, co pan mówi... I sprawia mi pan tem wielką... wielką przykrość...
Uchwyciłam jego ręce... były wilgotne i rozpalone... Pochyliłam się nad nim... jego oddech miał w sobie ogień piekielny.
— To okropne... okropne!...
On dokończył:
— Jeden twój pocałunek... to moje ocalenie... to powrót mój zupełny do życia... Ach! ty wierzysz z całem przekonaniem w kąpiele... w portwajn... we włosiennicowe rękawiczki?... Biedna mała!... To miłość twoja, w której się kąpię... to wino twojej miłości, które piję... to miłość twoja odwróciła odemnie chorobę... przez nią pod skórą czuję nowy obieg krwi... to właśnie pocałunek twój, w którym tyle pokładałem nadziei, którego tak pragnąłem, tak wyczekiwałem, że odzyskałem życie i stałem się silny... bo jestem teraz silny... Ale... nie chcę, abyś zaprzeczała mi... masz słuszność, iż odmawiasz mi tego... Rozumiem... rozumiem cię... Masz małą, spokojną duszę... bez odwagi... jak mały ptaszek, który siedzi na gałęzi i śpiewa... potem na innej... odlatuje bez najlżejszego szelestu... fru... fru!...
— To straszne, co pan mówi, panie Jerzy.
On jednak ciągnął dalej, podczas gdy ja ściskałam jego ręce.
— Czy to jest straszne?... Ależ nie, nie jest straszne... Ty sądzisz, że miłość przyprawia o chorobę... Ty nie wiesz, że miłość to jest życie... życie nieśmiertelne... Tak, tak, ja rozumiem to... i dlatego pocałunek twój jest dla mnie życiom... ty wyobrażasz sobie, że dla ciebie przyniosłoby to śmierć... Nie mówmy już więcej o tem...
Nie mogłam już dłużej słuchać. Byłaż to litość?... którą pobudziły te krwawe wymówki, te gorzkie wyznania, te słowa okrutne i świętokradzkie?... Czy była to miłość namiętna i dzika, która gwałtownie w tejże chwili opanowała mną?... Nie wiem... wiem tylko, że padłam na leżak jego jak nieżywa, i obejmując w swoje ręce zachwycającą głowę tego dziecka, wykrzyknęłam:
— Masz... niedobry... patrz jak się boję... patrz więc jak się bardzo boję...
Wcisnęłam moje usta w jego usta, wczepiłam moje zęby w jego z taką wściekłą zapamiętałością, iż wydawało mi się, że język mój przenika do ran ukrytych w głębi jego piersi, że zabiera z nich wszystką zatrutą krew... wszystką ropę śmiertelną, w tym jednym uścisku.
I co się miało stać, stało się.
A właściwie nie. Gdy potem rozmyślałam nad tem, doszłam do przekonania, że to, co rzuciło mnie w ramiona Jerzego i co spoiło moje usta z jego, był to tylko odruch, wypływający z chęci zaprotestowania przeciw niskim podejrzeniom Jerzego, jakie mi przypisywał — być może było to z jego strony przebiegłe podejście — spowodowane moją odmową... Przedewszystkiem jednak z mojej strony był to akt żarliwej czułości, bezinteresownej i czystej, którą w ten sposób możnaby określić słowami:
— Nie, nie wierzę w to, że jesteś chory... nie, nie jesteś chorym... I na dowód tego łączę twój oddech z moim, piję go z twojej piersi, nasycam nim całe moje ciało... I gdybyś był rzeczywiście chory... gdyby nawet twoja choroba była zaraźliwą i śmiertelną dla każdego kto zbliżyłby się do ciebie, nie chcę, abyś myślał o mnie w ten ohydny sposób... że ja obawiam się narazić, że obawiam się cierpień i śmierci...
Również nie przewidywałam, ani obliczałam, że pocałunek ten da tak fatalny wynik, że nie będę mieć tyle siły w sobie, aby z ramion mego przyjaciela, od jego ust, z jego pierwszego uścisku wyrwać się i odeprzeć jego pocałunki... Otóż to!... Podówczas, gdy mężczyzna mnie obejmie, wtedy skóra pali mnie, a w głowie kręci się... kręci... Staję się pijaną... staję się szaloną... staję się dziką... Nie myślę o niczem innem, jak tylko o swojem pożądaniu... Nie widzę nic, prócz niego... nie myślę o niczem, tylko o nim... i może on ze mnie uczynić uległą lub okrutną... doprowadzić aż do zbrodni!...
Ach! ten pierwszy pocałunek pana Jerzego!... Jego pieszczoty niewprawne, a tak nadzwyczajne... wszystkie jego ruchy namiętne, a zarazem naiwne... I to zachwycone zadziwienie w jego oczach wobec tajemnicy nareszcie objawionej: kobiety i miłości!... W tym pierwszym pocałunku oddałam mu wszystko z uniesieniem, które niczego nie oszczędza, tę gorączkę, to bezmierne pożądanie, mocne i gwałtowne, które poskramia i nuży najsilniejsze bóle i prosi o zmiłowanie...
Ale oszołomienie przeszło, gdy zobaczyłam biedne wątłe dziecko, dyszące piersiami, prawie omdlałe w moich ramionach, ogarnęły mnie przeraźliwe wyrzuty... iż dopuściłam się przerażającego występku... popełniłam zbrodnię...
— Panie Jerzy... panie Jerzy!... Dokuczyłam ci... Ach, biedny mój maleńki!
Ale on z jakimś niezrównanym wdziękiem, mile poufałym, z jakąś zaślepioną wdzięcznością przytulił się do mnie, jak gdyby szukał pomocy... I wyrzekł, patrząc we mnie oczami, przepełnionemi zachwytem:
— Jestem szczęśliwy... Teraz mogę umrzeć...
I gdy ja z rozpaczą przeklinałam swoją słabość:
— Jestem szczęśliwy... powtarzał... Och, zostań ze mną... nie porzucaj mnie na tę całą długą noc. Widzisz, gdy zostanę sam, to nie podołam ogromowi gwałtownego, tak dla mnie nieoczekiwanego szczęścia...
Gdy układałam go do snu, uchwycił go atak kaszlu... Na szczęście był krótki... Ale pomimo swojej krótkości rozszarpał moją duszę... A więc zamiast przynieść mu ulgę i wyleczyć go, ja od tej chwili mam go zabijać?... Zaledwie potrafiłam wstrzymać łzy... i nienawidziłam siebie...
— To nic... to nic... szeptał, uśmiechając się... Nie powinnaś się martwić, ponieważ jestem tak szczęśliwy... A przytem nie jestem chory... Zobaczysz, jak doskonale spać będę przy tobie... Bo tak chcę spać, jakgdybym był twoim dzieciątkiem, przy twoich piersiach... chcę mieć głowę pomiędzy twemi piersiami...
— A jeśli twoja babka zadzwoni na mnie tej nocy, panie Jerzy?...
— Ależ nie... nie... babcia nie zadzwoni... Chcę spać przy tobie...
Prawdziwi chorzy mają w sobie olbrzymi pęd miłosny, którego nie posiadają inni mężczyźni, nawet najsilniejsi. Więc doszłam do przekonania, że istotna myśl śmierci, obecność śmierci przy lubieżnych łożach... jest okropną, tajemniczą podnietą pożądań...
Dwa tygodnie ciągnęła się ta pamiętna noc rozkoszni i straszliwa — był to jakby rodzaj furji, która opanowała nas, która weszła w nasze pocałunki, w nasze ciała, w nasze dusze, w nasze uściski i zapanowała nad nami nieskończenie. Pragnęliśmy się radować za całą przeszłość straconą, pragnęliśmy żyć bez odpoczynku w tej miłości, w której wyczuwaliśmy przyszłe jej rozwiązanie w śmierci...
— Jeszcze... jeszcze... jeszcze!...
Jakiś nagły zwrot, przemiana nastąpiła we mnie... Nie tylko, że pi zestalam czynić sobie wyrzuty, ale gdy pan Jerzy słabnął, starałam się nowemi bardziej podbudzającemi pieszczotami ożywić jego na chwilę nadwątlone członki, dać im złudną siłę... Mój pocałunek posiadał okrutną moc rozpalań ożywnych, działał jak kanteryzacja.
— Zawsze... zawsze... zawsze!...
Pocałunek mój miał coś w sobie złowrogiego i obłędnie zbrodniczego. Wiedząc, że zabijam Jerzego, dążyłam z zaciekłością do zabicia siebie także, w tem samem szczęściu i w tym samym bólu.
Z równą odwagą poświęcałam jego życie, jak i swoje...
Z jakąś cierpką i dziką egzaltacją, która dziesięciokrotnie potęgowała naszą intensywność, wchłaniałam, wypijałam śmierć, całą śmierć z jego ust... nacierałam sobie wargi tą trucizną... Raz, gdy zakasłał, ujęłam go w ramiona, chwycił go wtedy atak gwałtowniejszy niż zazwyczaj, ujrzałam na jego zapienionych wargach wielką, zanieczyszczoną krwią plwocinę.
— Daj... daj... daj!....
Połknęłam tę plwocinę z zabójczą chciwością, jakby to był specjał życia...
Pan Jerzy nikł w oczach. Ataki powtarzały się coraz częściej, stawały się coraz cięższe i boleśniejsze. Pluł krwią i popadał w długie omdlenia, podczas których myślano, że już żyć przestał. Ciało jego wychudło, zupełnie ogołociło się z tłuszczu, zapadło się, jakby pod skórą nic nie pozostało prócz kości, przypominał raczej jakiś przedmiot anatomiczny, aniżeli człowieka. Radość, która napełniała dom, szybko skończyła się, zamieniając się w ponurą boleść. Babka nanowo przepędzała dnie w salonie płacząc, modląc się i nasłuchując szmeru. Zamieniona w słuch, spoglądała na drzwi, dzielące ją od najdroższego dziecka, torturowała się okrutnie dręczącą myślą, iż dojść ją może stamtąd krzyk... krztuszenie... z ostatniem westchnieniem... oto wszystko, co jej zostało po tym ukochanym, jeszcze żyjącym. Gdy wychodziłam z pokoju, ona chodziła za mną krok w krok po domu i jęczała:
— Dlaczego, mój Boże... dlaczego?... I co mu się stało?..
A także mówiła mi:
— Ty zabijasz się, moje biedne maleństwo... Nie powinnaś przepędzać całych nocy przy Jerzym. Chcę prosić siostrę miłosierdzia, aby cię zastąpiła.
Ale ja odmawiałam... I ona mimo tych odmów uważała mnie jeszcze za godną kochania... łudziła się, że gdy mogłam dokonać już jednego cudu, dokonać mogę jeszcze innego... Jakież to straszne. — Byłam jej ostatnią nadzieją.
Lekarze, zawezwani z Paryża, zdumieli się postępem choroby, i strasznem spustoszeniem, jakie potrafiła uczynić przez tak krótki przeciąg czasu... Ani na chwilę żaden z nich nie przypuszczał strasznej prawdy...
Ich porada ograniczyła się na przepisaniu uspakajającego napoju.
Pan Jerzy nie przestał być wesołym, szczęśliwym, U promienną wesołością nienaruszonego szczęścia. Również nie uskarżał się nigdy, dusza jego wylewała ze siebie strumienie wdzięczności. Jeżeli mówił, to słowa jego wyrażały radość. Niekiedy wieczorem w swoim pokoju po strasznym ataku mówił do mnie:
— Jestem szczęśliwy... Dlaczego usuwasz się i płaczesz?,... Właśnie te łzy twoje psują moją radość... gorącą radość którą jestem przepełniony... Ach, zapewniam cię, że śmierć nie będzie za wielką zapłatą za to nadludzkie szczęście, jakie mi dałaś... Byłem stracony... śmierć była we mnie... Ty dałaś mi promienną radość swej miłości... Więc nie płacz, droga... Uwielbiam cię... i dziękuję ci...
Moja gorączka zniszczenia opuściła mnie teraz... Żyłam w okropnym wstręcie do samej siebie, w niewypowiedziane przerażeniu wzdrygałam się, myśląc o swoim występku, o swojem morderstwie...
Nie zostawało mi nic, prócz nadziei, którą pocieszałam się że nabywam również chorobę od mego przyjaciela i że umrę jednocześnie z nim... Trwogą przejmowały mnie jego paroksyzmy. Najbardziej odczuwałam to strącenie go w przepaść szaleństwa wówczas, gdy on, Jerzy, ciągnął mnie w swoje konające ramiona, gdy wciskał swoje zamierające usta w moje... pragnąc jeszcze miłości, której nie miałam odwagi i nie miałam również prawa — bez popełnienia nowej zbrodni i jeszcze okropniejszego morderstwa — odmówić mu...
— Daj mi jeszcze twe usta! Daj jeszcze twe oczy... jeszcze daj mi radość...
Już nie miał sił do wytrzymania pieszczot i wstrząśnień. Często mdlał w moich ramionach...
I co się miało stać, stało się.
Właśnie był październik, dokładnie 6-ty październik. Jesień przyszła łagodna, prawie gorąca tego roku. Lekarze ładzili przedłużyć pobyt chorego nad morzem, oczekując możliwości wysłania go na południe. Przez cały dzień tego 6-go października, pan Jerzy był spokojniejszym. Otworzyłam na oścież wielkie okna w pokoju. On leżał na swoim leżaku przy oknie, okryty ciepłą kołdrą. Najmniej przez cztery godziny napawał się z rozkoszą powietrzem, hojnie przesyconem jodem... ożywczem słońcem i zbawczą wonią morską.
Opustoszałą plażę na nowo zalegli uradowani zbieracze muszli.
Nigdy wie widziałam pana Jerzego weselszym. Ta wesołość jego twarzy, na której skóra co tydzień stawała się suchszą, przeobrażając się w końcu w jakąś przezroczystą skórkę, pokrywającą kości, miała w sobie tak grobową bolesność, że kilkakrotnie musiałam wychodzić z pokoju, aby się swobodnie módz wypłakać...
Nie chciał, abym mu czytała wiersze... Gdy otwierałam książkę, mówił:
— Nie... ty jesteś moim poematem... Ty jesteś wszystkimi moimi poematami... I to jest piękniejsze!...
Zabroniono mu mówić, najmniejsza rozmowa męczyła go i często sprowadzała atak kaszlu. Przytem nie miał on też i sił do mówienia. To co zostało mu z życia, to jest myśl, usiłująca wypowiedzieć całą swoją wrażliwość, i ta właśnie skoncentrowała się w jego wzroku, który stał się istnym płomieniem rozpalonym, w którym dusza bezustanne krzesała ogień, zadziwiającej, nadnaturalnej mocy...
Tego wieczora, tego wieczora 6-ty października, wydawało się, iż już nie cierpi...
Ach! widzę go dotąd, wyciągniętego na łóżku, z głową na ułożonych wysoko poduszkach. Jego długie, chude ręce igrały cichutko z błękitną frendzlą firanek a wzrok jego z uśmiechem szedł za mną, gdy wychodziłam i powracałam, ten jego wzrok, który w cieniu łóżka błyszczał i palił się, jak lampa.
Urządzono ml w jego pokoju posłanie, wstawiono małe łóżeczko dla pielęgniarki i, — o ironjo! zapewne dla zaspokojenia ich skromności i... mojej — postawiano parawan, abym się mogła po za nim rozbierać. Ale niezbyt często sypiałam na tem swojem łóżeczku. Pan Jerzy chciał bezustannie mieć mnie przy sobie. Czuł się dobrze i naprawdę szczęśliwym jedynie wówczas, gdy byłam obok niego, gdy moja naga skóra łączyła się z jego również nagą, ale niestety tak nagą, jak tylko bywają nagie mi kości.
Usnął — i przespał dwie godziny niemal, snem spokojnym; około północy obudził się. Miał trochę gorączki: wypieki na jego policzkach stały się czerwieńsze. Ujrzawszy mnie w wezgłowiach swego łóżka, z twarzą mokrą od łez, wyrzekł z łagodną wymówką:
— Ach! i oto jeszcze płaczesz!... Chcesz koniecznie zasmucić mnie i dokuczyć mi?... Dlaczego nie położysz się?... Chodź, połóż się przy mnie...
Z uległością przystałam, ponieważ najmniejsze sprzeciwienie się mu, unieszczęśliwiało go. Wystarczało najlżejsze niezadowolenie, aby nagromadziło się w nim w tej chwili najstraszniejsze przygnębienie... Znając moje pod tym względem obawy, nadużywał ich...
Ale w łóżku, gdy ręka jego szukała mojego ciała, a usta ust moich, opierałam się temu nieśmiało, błagając go — Nie dziś, proszę cię!... Bądź rozsądny choć podczas dzisiejszej nocy...
Nie słuchał mnie. Głosem drżącym z pragnienia ii... już zamierającym, odpowiedział:
— Nie dzisiejszej nocy... Powtarzasz ciągle jedno w kółko... Nie dzisiejszej nocy... Czy mam czas na oczekiwanie?
— Ach! panie Jerzy... chcesz abym cię zabiła?... chcesz abym całe życie miała wyrzuty, iż cię zabiłam? Całe moje życie!... Zapomniałam już, że pragnęłam umrzeć razem z nim, umrzeć przez niego, umrzeć jak on.
— Panie Jerzy... panie Jerzy!.. Zlituj się nademną, zaklinam cię.
Ale usta jego już były przy moich ustach... Śmierć była na moich ustach....
— Cicho!.. bądź cicho... szeptał dysząc... Nigdy mie kochałem cię tak jak dziś...
I dwa nasze ciała zjednoczyły się... I pragnienie zbudziło się we mnie. I stała się rzecz niesłychana, okropna: oto w tem oczekiwaniu rozkoszy, usłyszałam pomiędzy westchnieniami i cichymi okrzykami Jerzego, szczęk jego kości, które nademną klekotały jak szkielet kościotrupa...
W tejże chwili ramiona jego obejmujące mnie opadły bezwładne na łóżko; wargi zadrgały i opuściły moje wargi. I z otwartych ust jego wybiegł krzyk lamentu... potem fala gorącej krwi chlusnęła, zalewając mi całą twarz. Jednym susem wyskoczyłam z łóżka. Wpadłam na lustro i ujrzałam w niem swój obraz czerwony od krwi... Straciwszy zupełnie głowę, jak oszalała biegałam po pokoju... Chciałam wołać pomocy... Ale instynkt zachowawczy, obawa odpowiedzialność;. w razie odkrycia mego przestępstwa... i nie wiem, jakie jeszcze tchórzliwe, nędzne obliczenia... zamknęły mi usta... zatrzymały mój rozsądek na krawędzi tej ciemnej otchłani...
Bardzo szybko i z wielką jasnością zrozumiałam, iż niepodobieństwem było, abym ja naga, do tego pokoju, w ten bezład miłosny w jakim znajdowaliśmy się przed sekundą, Jerzy i ja... Tak, zrozumiałam, że niemożliwem było, abym kogokolwiek wprowadziła do pokoju.
O nędzo ludzka!... Zdarzają się rzeczy donioślejsze aniżeli moja boleść, groźniejsze od mojego przerażenia, a były nimi moja nędzna wstydliwość i moje wyrachowania...
W tem przerażeniu miałam na tyle przytomności umysłu, iż otworzyłam drzwi do salonu... potem drzwi do przedpokoju... i nasłuchiwałam... Ani szelestu... cisza... Wszyscy w domu spali... Wtedy wróciłam do łóżka... podniosłam ciało Jerzego lekkie jak puch... uniosłam jego głowę, starając się ją w rękach swoich utrzymać prosto... Krew na nowo rozpoczęła płynąć z ust, lepka i włóknista... Usłyszałam, jak z jego wypróżnionych piersi, przez gardło zaczął wydobywać się odgłos zupełnie jak z pustej butelki... Jego wywrócone oczy pomiędzy obrzękłemi powiekami nie płonęły już, a były tylko jak wygasłe kule czerwone.
— Jerzy!... Jerzy!... Jerzy!...
Jerzy nie odpowiadał na te wołania... ani na krzyki... Nie słyszał ich... Nie słyszał on już żadnych krzyków ani przyzywań z tej ziemi.
Wypuściłam z rąk jego ciało; i ciało opadło na poduszki. Przyłożyłam rękę do serca... serce już nie biło...
— Jerzy!... Jerzy!... Jerzy!...
Okropność wielka była w tej ciszy, w tych milczących ustach... w tej nieruchomej czerwieni trupa... i we mnie samej... Zdruzgotana bólem, zdruzgotana przerażeniem, runęłam na dywan bezprzytomna.
Ile minut... lub ile wieków trwało to omdlenie?... Nie wiem. Gdy oprzytomniałam, jedna myśl udręczająca, spychała wszystkie inne: zniszczyć wszystko to, co mogłoby mnie oskarżyć... Umyłam twarz.... ubrałam się na nowo... i uporządkowałam — tak, miałam tę straszną odwagę — uporządkowałam na łóżku i w pokoju... I gdy wszystko było gotowe... rozbudziłam dom, wykrzykując okropną nowinę...
Ach! ta noc!... Poznałam tę noc... tortur, jaką zawiera w sobie piekło...
Do dzisiejszego dnia pamiętam ją... Burza huczała wtedy również tam za oknami, huczała... jak w ów dzień, w którym rozpoczęłam swoje dzieło zniszczenia w tem biednem ciele... I tok samo, jak wówczas, rozlegało się wycie wichru pomiędzy drzewami w ogrodzie, że wydawało mi się, iż morze huczy, zalewając tamę kamienną tej na wieki przeklętej willi w Houlgate.

Po powrocie do Paryża, już po skończonym obrządku pogrzebowym pana Jerzego, pomimo niezliczonych próśb jego babki, aby z nią pozostać, nie zgodziłam się... Opuściłam ją, jak mogłam najspieszniej... aby nie widzieć więcej tej twarzy we łzach, aby nie słyszeć tych łkań rozdzierających mi serce...
Nadewszystko spieszyłam się, aby wyrwać się od jej wynurzeń wdzięczności, od potrzeby, jaką uczuwała, lamentowania przedemną i tego bezustannego dziękowania mi za moje poświęcenie, za mój heroizm. Nazywała mnie „córką“... „swoją drogą córeczką“ ściskając z szalonym wylewem tkliwości.
Wskutek jej próśb zgodziłam się pozostać z nią jeszcze piętnaście dni i wówczas miałam nieprzezwyciężoną ochotę wyspowiadania się przed nią, oskarżenia siebie, chciałam wyrzucić to wszystko z swojej duszy, która nieraz dusiła mnie swem przeciążeniem... Ale i po co?.. Czyżbym jej tem sprawiła ulgę?... Dorzuciłoby to jedynie jeszcze jedno więcej przygniatające zmartwienie do zmartwień poprzednich, a przytem napełniłoby myśl nieodżałowanym wyrzutem, że gdyby nie ja, jej drogie dziecko byłoby może nie umarło... muszę wyznać, że nie czułam w sobie na to odwagi... Opuściłam ją z swoją tajemnicą, czczona przez nią jak święta, zasypana kosztownymi podarunkami i miłością...
Tego dnia, w którym znowu powróciłam do biura „wyszukiwania pracy“ pani Paulhot Durand, spotkałam na polach Elizejskich dawnego towarzysza, kamerdynera, z którym przesłużyliśmy razem w jednym domu pół roku. Upłynęło najmniej dwa lata od czasu, gdyśmy się widzieli po raz — ostatni.
Z pierwszych słów jakie zamieraliśmy, dowiedziałam się, że on również poszukuje służby. A ponieważ szczęście mu sprzyja w grze bilardowej, więc nie spieszy się z wynalezieniem zajęcia.
— Ach ta przeklęta Celestyna!... zawołał uszczęśliwiony ze spotkania... zawsze zachwycająca!..
Był to dobry, wesoły chłopiec i dowcipny facecjonista, lubiący bardzo biesiadowanie.
— Może zjemy razem obiad?.. zaproponował.
Potrzebowałam rozrywki, aby odrzucić jaknajdalej od siebie nazbyt smutny obraz, i te napastujące mnie bezustannie przykre myśli. Zgodziłam się.
— Doskonale zatem!.. rzekł.
Ujął mnie pod rękę i zaprowadził do handlu win na ulicy Cambon... Jego ciężka wesołość, grube żarty trywialne i sprośne nie dawały mi się jakoś we znaki. Przeciwnie, uczuwałam prawdziwą radość gminną, w rodzaju uciechy pijackiej... jakbym powróciła do dawnych utraconych przyzwyczajeń.
Prawdę powiedziawszy, odnalazłam swoje życie i swoją duszę w tych jego zmiętych powiekach, w tej twarzy bez zarostu, o wygolonych wargach, które miały w sobie ów wyraz służalstwa, te same wygięcie kłamliwe i ten sam rodzaj gustów do plugawych namiętnostek, jaki posiadają aktorzy, sędziowie i lokaje.
Po obiedzie włóczyliśmy się pewien czas po bulwarach... Następnie zafundował mi jeszcze kinematograf... Byłam nieco podniecona winem, którego zawiele wypiłam. W ciemnej sali, gdy na białem oświetlonem płótnie maszerowała przyjmowana oklaskami armja francuska, objął mnie wpół i pocałował w kark tak mocno, że włosy moje rozleciały się.
— Jesteś zachwycająca... wyszeptał... O do djabła, jak ty pachniesz...
Odprowadził mnie aż do hotelu, w którym mieszkałam, staliśmy na chodniku przez chwilę w zakłopotaniu. On końcem swej łaski uderzał się po butach... Ja z głową opuszczoną, ze zwartymi przy ciele łokciami, z rękami w mufce, rozgniatałam nogą leżącą na ziemi skórkę pomarańczy.
— A więc, dowidzenia!.. odezwałam się.
— Ach!., nie... wyrzekł; czy nie pozwolisz mi z sobą wejść na górę, Celestyno?..
Wzdragałam się dla formy... on powiedział:
— Patrzcie!.. Cóż takiego ci się stanie?.. Serce ci drży?.. Wszak... to chwila...
Odprowadził mnie. W hotelu tym nie bardzo zwracano uwagę na tych, którzy powracali wieczorem. Schody były czarne i wąskie, o poręczy oślizgłej, a po całym domu rozchodził się odór zgnilizny, który dławił aż w gardle...
Towarzysz dla okazania pewności siebie pokasływał. A ja szłam z duszą pełną niesmaku.
— Ach!.. myślałam — to nie tak jak w willi w Haulgote, ani jak w ciepłym pełnym kwiatów hotelu na ulicy Lincoln...
Zaledwie zdążyłam drzwi zamknąć, rzucił się na mnie i podniósłszy spódnicę zwalił z chamska na łóżko.
Zupełnie jakbym była krową... O nasza nędzo!..

I życie porwało mnie, unosząc to na dół to do góry, bezustannie zmieniając swą twarz, związki kończyły się równie szybko jak i zaczynały... te same skoki raptowne z dostatków na ulicę... jak zawsze...
Rzecz szczególna!.. Ja, która w swej miłosnej egzaltacji, pragnęłam gorąco, szczerze i namiętnie poświęcić siebie i umrzeć, potem przez długie miesiące żyłam w obawie, iż przyjęłam zę zaraźliwą chorobę w pocałunkach pana Jerzego... Najmniejsza niedyspozycja, przejściowy jakiś ból napełniał mnie tem okropnem przypuszczeniem. Często w nocy budziłam się w szalonym przestrachu, oblana lodowatym potem... Chwytałam się za piersi, w których przez imaginację czułam rozdzierające bóle, badałam plwociny, w których widziałam czerwone włókna: rachowałam przyspieszone bicie pulsów i przypisywałam sobie gorączkę... Zdawało mi się również, gdy patrzyłam w lustro, że oczy moje są wpadnięte, a policzki w wypiekach tej śmiertelnej czerwieni, jaka barwiła policzki pana Jerzego... Po wyjściu w nocy z jednego balu publicznego, zakatarzyłam się i kasłałam przez cały tydzień... Myślałam, że już nadszedł mój koniec... Pozakładałam plecy plastrami, zażywałam różnego rodzaju najdziwaczniejsze lekarstwa... zwracałam się z modlitwą do litościwego Świętego Antoniego Padewskiego... Potem jakby na złość moim strachom, zdrowie zostało w należytej sile, i z tą samą wytrwałością mogłam się oddawać pracy jak i przyjemnościom.... Wszystko minęło...

Przeszłego roku, 6-go października, jak i każdego roku w tymże dniu poszłam zanieść kwiaty na grób pana Jerzego. Było to na cmentarzu Montmartre. W głównej alei zobaczyłam 0 kilka kroków przed sobą biedną babkę. Ach!.. jak postarzała... a także jak postarzały dwie służące, które jej towarzyszyły. Zgarbiona, skórczona, chwiejąc się na nogach, szła wolno podtrzymywana przez dwie służące także zgarbione i skurczone, także chwiejące się na swych nogach jak ich pani... Posłaniec towarzyszył im, niosąc wielką wiązankę róż białych i czerwonych... Zwolniłam kroku, nie — chcąc wejść na nie i być poznaną... Ukrywszy się za murem wysokiego grobowca, oczekiwałam aż biedna stara zbolała kobieta złoży swoje kwiaty, wraz z modlitwami i łzami na grobie swego wnuka... Powracały tym samym chwiejącym krokiem, przez boczne aleje, obcierając się o mur grobowca, przy którym stałam....
Schowałam się tam poprzednio dlatego, aby nie być widzianą, ponieważ wydawało mi się, iż te postacie są to moje zgryzoty sumienia, upiory moich zgryzot, które szły przedemną... Czy poznały mnie?.. Ach, nie przypuszczam....
Szły nic nie widząc... nic nie widząc na ziemi ani wokoło siebie... Oczy ich miały wyraz niewidomych... wargi ich poruszały się, poruszały, ale żadne słowo nie wychodziło z nich... Możnaby powiedzieć, że to trzy stare dusze martwe, zabłąkane w tym cmentarnym labiryncie i szukające swoich grobów...
Ujrzałam znów tę tragiczną noc... i swoją twarz czerwoną... od krwi, która wypłynęła z ust Jerzego. Wspomnienie to zmroziło mi serce... Nareszcie upiory zniknęły...
Gdzie są one dzisiaj, te trzy płaczące cienie?.. Może jeszcze bardziej zamarły w sobie... a może już umarły zupełnie... Potem gdy je widziałam sunące, może jeszcze przechodziły dni i noce, zanim znalazły miejsce cichego spoczynku, którego tak poszukiwały...
Wszystko jedno!... Nieszczęśliwa babka wykazała śmieszny pomysł, wybierając mnie tak młodą na pielęgniarkę, również młodego i tak ładnego dziecka, jakim był pan Jerzy...
I naprawdę, gdy myślę jak ona nigdy nic nie podejrzewała... jak nigdy nic nie widziała... jak nigdy nic nie rozumiała... to jeszcze bardziej czuję się rozbitą. Ach, można twierdzić, że wszystkie trzy nie były przebiegłe... Miały one w sobie całe morze ufności!...

Zobaczyłam kapitana Maugera przez płot... Siedział w kucki przed zagonem świeżo Skopanym, przesadzał bratki i palmę Rawenelle... Spostrzegłszy mnie, porzucił pracę i podszedł pod sam płot, aby porozmawiać. Nie pamiętał mi już zbrodni nad swoją łasicą. Wydawał się wesołym. Opowiedział mi, pękając ze śmiechu, że dziś rano wpadł w przez niego nastawione sidła biały kot Lanlairów...
Prawdopodobnie kot ten miał pomścić łasicę.
— Jest to już dziesiąty, obdarty ze skóry przezemnie, wykrzyknął z dziką radością, bijąc się po udach, potem zacierał ręce poczernione ziemią... Ach, już nie będzie drapał mi w ramy okienne, łajdak... nie będzie już więcej pustoszył moich klombów... osioł... i gdybym mógł złapać także w sidła waszego Lanlaira z rodziną?... Ach! świnie!... Ach!... ach!... ach!... To byłby pomysł!...
Ta myśl zajęła go przez chwilę... Zaraz jednak oczy jego zaiskrzyły się ponurą zjadliwością i wyrzekł:
— Dlaczego panienka nie zakradnie się do ich łóżek i nie obedrze im łbów z kudeł?... Ach, ci niechluje!... Ach, na miłość boską, urządziłbym ja was dobrze, ha!... to także pomysł!....
Potem:
— A propos... panienka wie?... Kleber?... moja maleńka, łasiczka?
— Tak... A więc?...
— A więc zjadłem ją... He!... He!...
— Pewnie nie była bardzo smaczna?... niech pan powie.
— He!... tak smakowała jak zły królik.
Była to całkowita mowa pogrzebowa o tem biednem zwierzątku.
Opowiedział mi także kapitan jak w przeszłym tygodniu pod kupą chrustu złapał jeża. Był w usposobieniu takiem, iż go zapragnął oswoić... Nazwał go Buzbaki... To także pomysł!... Zwierzątko inteligentne, śmieszne, niezwykłe i które wszystko zjadało.
— Daję słowo!... wykrzyknął... tego samego jeszcze dnia ten przeklęty jeż zjadł befsztyk, potrawkę z baraniny, soloną słoninę, ser szwajcarski i konfitury... Jest zadziwiający... jest nienasycony... zupełnie taki, jak ja... zjada wszystko!
W tejże chwili mały służący przeszedł przez aleje, ciągnąc w taczkach kamienie, stare pudełka od sardynek, całą kupę resztek, które wywoził w dół, w którym składano odpadki...
— Chodź tu!... zawołał kapitan...
I gdy się dowiedział, że pan Lanlaire jest na polowaniu, pani w mieście, Józef gdzieś posłany, wziął taczki i każdy kamień, każdy odpadek rzucał jeden po drugim do ich ogrodu, krzycząc na całe gardło:
— Masz Świnio!... Masz łajdaku!...
Kamienie fruwały, odpadki padały na jeden z zagonów świeżo obrobionych, na którym Józef posadził groch.
— Dalej... huzia!... Jeszcze!... jeszcze wszędzie!...
Zagon wkrótce pokryty był odpadkami i wyglądał jak kupa śmieci...
Radość kapitana objawiała się krzykiem, przypominającym krzyk, puszczyków i bezładnymi giestami... Potem podkręciwszy swoje stare, siwe wąsy, powiedział do mnie tonem lubieżnego zwycięzcy:
— Panno Celestyno... jesteś piękną dziewczyną, do djabła!... Warto, abyś przyszła do mnie, gdy Róża wyjdzie?... To dobry pomysł!...
I naprawdę!... On wcale nie wątpił, iż przyjdę...




VIII.
28 październik.

Nareszcie dostałam list od pana Jana. Jakiż oschły ten list! Możnaby z niego wnioskować, że nic ścisłego nie było miedzy nami.
Ani słowa przyjaznego, ani słówka czulszego, ani krzty wspomnienia!... Pisał jedynie o sobie... Jeżeli można z tego wnosić, w takim razie Jan został poważną osobistością, to widać, to czuć z tego tonu protekcjonalnie pogardliwego, jaki przybiera zaraz na wstępie swego listu względem mnie... W rzeczywistości jeżeli pisze, to jedynie dlatego, aby mnie wprawić w zdumienie... Znałam zawsze jego próżność — no, ale był to ładny chłopiec!... i nigdy nie wykazał tyle pyszałkowatości. co obecnie.
Ludzie nie umieją godnie nosić swoich powodzeń, ani swojej chwały.
Jan ciągle jest pierwszym kamerdynerem pani hrabiny Fardin. a pani hrabina jest obecnie kobietą, o której w tej chwili najwięcej mówią we Francji. Na swojem stanowisku lokaja może Jan doszedł również do roli jawnego polityka-spiskowca, stronnika monarchji. Układa manifesty z Copèem z Lemaitrem, Ouesney de Beaurepairem; spiskuje z generałem Mercierem, aby obalić Republikę.
Pewnego wieczoru towarzyszył on Copèemu na zebranie Ojczyzny Francuskiej. Stąpał po estradzie z tylu za wielkim patrjotą przez cały wieczór trzymał jego płaszcz. Wreszcie może powiedzieć, iż trzymał on płaszcze wszystkich wielkich patriotów tego czasu... Ta ma znaczenie w jego życiu.. Innego wieczoru przy wyjściu z rejunionu dreyfusowskiego, gdzie hrabina posłała go, aby „przeszkadzał krzyczeć kosmopolitom“, zabrano go na odwach za knucie przeciwne założeniom partji, objawiające się wrzaskami z całego gardła: „Śmierć żydom“... Niech żyje król!.. Niech żyje armja!.. Pani hrabina groziła, iż poskarży się gubernatorowi i pana Jana wkrótce wypuszczono... Również używany był przez swoją panią, za opłatą dwudziestu franków miesięcznie do wychwalania armji... Pan Artur Meyer pomieścił nazwisko jego w dzienniku Gaulois... Nazwisko jego figurowało także w Librę Parole na liście wystosowanej w imieniu pułkownika Henry...
To Copèe wciągnął właśnie jego nazwisko na listę urzędową... Copèe również jeszcze zamianował go członkiem Ojczyzny Francuskiej... tego zadziwiającego związku... Wszystka służba z wielkich domów należała tam... Byli tam także hrabiowie, markizowie i książęta... Wczoraj wychodząc po śniadaniu, generał Mercier powiedział do Jana:
— A więc mój dzielny Janie? Mój dzielny!... Juljusz Ouerin w swoim Anti-juif wypisał na tytule: „Jeszcze jedno zwycięstwo Youpins!“ to ma oznaczać: „Nasz stary towarzysz antysemicki pan Jan... etc.“ Nakoniec pan Forain, który przesiaduje bezustannie w domu hrabiny, umieścił Jana na rysunku, który jest symbolem duszy ojczyzny...
Pan Forain uznał, że Jan ma gębę po temu!
To jest zadziwiające, iż w tym samym momencie otrzymał również sławny uścisk, dystyngowany i zaszczytny, oraz niezwkle pochlebny, w postaci poważnego napiwku.
I jeżeli wszystkiemu można wierzyć, generał Mercier postanowił zamianować Jana fałszywym świadkiem, w przyszłym procesie Zoli, który biuro sztabu postanowiło rozpatrywać w tych dniach... Nic już nie będzie mu brakowało do sławy... Fałszywe zeznania... należą do największego szyku i są najlepiej uważane tego roku w wyższem towarzystwie...
Zostać wybranym na fałszywego świadka, to znaczy pozyskać odrazu więcej aniżeli sławę, to znaczy wygrać główny los na loterji...
Pan Jan zauważył już, jaką wzbudza osoba jego sensację w dzielnicy pól Elizejskich... Gdy wieczorem w kawiarni na ulicy Franciszka 1-go gra w bilard lub gdy wyprowadzi dla niezbędnych funkcji psy pani hrabiny, jest on przedmiotem ciekawości i ogólnego poważania... oczywiście i psy także... Oto dlaczego widzi on w tem swoją sławę niezawodną, rozszerzającą się w Paryżu i z Paryża na Francję. Zaprenumerował sobie pismo „Argus de la Presse“, to co pani hrabina.
Doniesie mi co tam o nim napiszą. Oto wszystko, co może on uczynić dla mnie, przecież powinnam zrozumieć, że nie ma on czasu na zajmowanie się mojem położeniem... Zobaczy zresztą później... „gdy będziemy w możności“ dodaje mi niedbale.. Wszystko co mnie spotkało jest moją winą... nigdy nie zwracałam uwagi na swoje prowadzenie... nigdy nie zastanawiałam się co nastąpi... Zawsze traciłam najlepsze miejsca, nie umiejąc ich wyzyskać... Gdybym nie miała tak złej głowy do interesów... to być może, że i ja także byłabym dobrze z generałem Mercierem, Coppèem, Derouledem... i być może — pomimo że jestem kobietą tylko — ujrzałabym wydrukowane nazwisko swoje na szpaltach Gaulois, które jest tak zachęcające dla ludzi, pozostających w służbie... etc... etc...
Byłam blizka płaczu, czytając ten list, przekonałam się bowiem, że pan Jan zupełnie odsunął się odemnie, i że nie mam co liczyć na niego... ani na niego, ani na nikogo!.. Nie wspomina ani słowem kto mnie zastąpił... Ach! widzę... nas oboje w pokoju, który znam tak dobrze, w uścisku pieszczących się... potem biegających z sobą razem po balach publicznych, po teatrach... Widzę go... powracającego z wyścigów, po przegraniu pieniędzy, gdy mówił do mnie to, co zapewne mówi teraz do innych: „Pożycz mi swoje klejnociki i zegarek, abym je mógł schować pod klucz“. Chyba że jego nowe stanowisko manifestanta politycznego i spiskowca rojalistycznego napełniło go nowemi ambicjami i porzucił miłości z garderoby dla miłości w salonie?...
Powróci!..
I czy w istocie to co spotyka mnie jest z mojej winy?..
Być może... A jednak mnie się wydaje, że to fatalizm, którego nie potrafiłam opanować, ciąży nad moją całą egzystencją, i on to sprawia, że nie mogę dłużej nad pół roku zostawać w jednem i tem samem miejscu... Jeżeli mnie nie wydalą, ja sama odchodzę, przepełniona niesmakiem. Jest to zabawne i zarazem smutne... ciągle nagli mnie coś, aby być „gdzieindziej...“ jakaś szalona nadzieja jest w tym „chimerycznem gdzieindziej“, gdzie wyobrażam sobie nadaremnie złudne dalekie miraże... Nadewszystko od czasu pobytu mego w Houlgote przy biednym panu Jerzym, został we mnie jakiś, sama nie wiem jaki, niepokój... jakaś drażniąca potrzeba dążenia, niemożliwego do doścignięcia.
Myślę, iż nazbyt szybkie i pobieżne jest określenie świata, który byłby więcej wart, gdybym go wcale nie znała; niemożliwość bliższego poznania go, unieszczęśliwia mnie...
Ach jakie złudne są te nieznane zielone drogi!... Idzie się to coś różnorodnego, sklejonego z kawałków, które nie mogą dzisz widnokrąg... jest błękitny, różowy, świeży, lekki i jaśniejący jak sen... Jakże tam byłoby żyć dobrze... Zbliżasz się... dochodzisz... I nie ma tam nic... Piasek, kamienie, wzgórza smutne jak mary. Nic niema innego... Nad piaskiem tylko głazy tych wzgórz, niebo szare, ciemne, przygniatające, niebo, przez które światło nie może się przedrzeć, skąd lecą łzy mgieł... Nic niema... nic z tego, czego się szukało... Zresztą nie wiem czego szukam... i nie wiem czem jestem...
Służący nie jest istotą normalną, istotą społeczną... Jest to coś różnorodnego, sklejonego z kawałków, które nie mogą dopasować się jedne do drugich, a znajdują się jedynie obok siebie bez żadnego związku. Jest to coś najgorszego, jakaś potworna mieszanina ludzka....
Niema już ludu, z którego pochodzili, niema również mieszczaństwa, do którego dążyliby... Z ludu, którego się wsparli. stracili jego krew szlachetną i prostą. Od burżuazji nabyli haniebne nałogi rozwiązłości, bez środków umożliwiających zadowolenie ich... potem uczucia nikczemne, nędzny strach, kryminalne upodobania, bez umiejętności osłonienia i upiększenia ich, a także bez logicznego wytłomaczenia się bogactwem...
Z duszą obrudzoną przechodzą przez ten zacny świat burżuazyjny i nic z niego nie mają, prócz śmiertelnego wyziewu, wydzielającego się z ich zanieczyszczonych kloak, tracą przytem zawsze siłę swego umysłu, zatracają siebie, aż do głębi swych istot.
Na dnie dusz pozostało gdzieś wspomnienie tego ludu, pomiędzy jego postaciami wciąż błądzi widmo jego samego, nie mogą już jednak nic znaleźć — prócz plugastwa... inaczej mówiąc — cierpienia.
Śmieją się często, ale jest to śmiech przymuszony. Śmiech ten nie pochodzi z radości, ani też z nadziei spełnionych, śmiech ten ukrywa w sobie gorzki przymus buntu, i ma w sobie twarde zmarszczki kurczów sarkazmu.
Nic niema boleśniejszego i brzydszego ponad ten śmiech, pali on i wysusza... Wolałabym może raczej płakać!.. A przytem... nie wiem... co potem!..
Przyjdzie to, co przyjść może...
Ale nic nie przychodzi... nigdy nic... I do tego nie mogę się przyzwyczaić...
Właśnie ta jednostajność, ta jednakowość życia jest dla mnie najuciążliwszą do zniesienia...
Chciałabym stąd odjechać!..
Odjechać?.. Ale dokąd i jak?.. Nie wiem — i zostaję...

Pani jest zawsze taką samą: pogardliwa, twarda, chciwa, bez pragnień, bez fantazji, bez dobrych popędów, bez promyka rozradowania na swej kamiennej twarzy... Pan powrócił do swoich przyzwyczajeń, wyobrażałam sobie, iż będzie stroił miny, chcąc mi okazać swoją urazę, za moje względem niego postępowanie, ale jego urazy nie są niebezpieczne... Po śniadaniu bierze dubeltówkę, buty i idzie na polowanie, wraca gdy ciemno, już nie prosi mnie o zdjęcie butów, i o dziewiątej kładzie się spać... Jest zawsze wałkoniowaty, śmieszny i jakiś taki, nie umiem określić... Pomimo swoich zmartwień wciąż tyje... Jakim sposobem ludzie bogaci mogą godzić się na tego rodzaju marną egzystencję?.. Przychodzi mi niekiedy chęć zaczepić go?..
Ale cóż mi z tego przyjdzie?.. Nie ma on pieniędzy i nie potrafi mi dać przyjemności. I przytem pani nie jest zazdrosna!
Najstraszniejszą w tym domu, jest cisza. Nie mogę tego znieść... Przy tem wszystkiem, na złość sobie, przyzwyczaiłam się do ślizgania, do „chodzenia w powietrzu“ jak mówi Józef... Często w tym ciemnym korytarzu, o długich zimnych ścianach, czynię na sobie samej wrażenie widma, upioru... Duszę się tam... I zostaję!..
Jedyna rozrywka, to gdy w niedzielę po mszy wstąpię do pani Gouin, właścicielki składu win.
Niesmak z przebywania tam opuścił mnie, ale nuda ogarnia mnie coraz silniejsza...
Tam przynajmniej zbieramy się wszystkie razem... Tam piją, śmiesznie gadają, hałasują, stukając szklaneczkami, napełnionemu porzeczkowem winem... Jest trochę ułudy życia... I czas przechodzi...
Przeszłej niedzieli, nie widząc małej o cieknących oczach i z pyszczkiem szczura... zapytałam o nią.
— To nic... to nic... odpowiedziała kupcowa tonem, który chciała uczynić tajemniczym.
— Czy ona jest chora?
— Tak... ale to nic... Za dwa dni już pokaże się...
A panna Róża, patrząc na mnie porozumiewawczo, zdawała się mówić swojem spojrzeniem:
— A więc widzisz, jaka to zręczna kobieta.
Dziś dowiedziałam się u kupcowej, że myśliwi znaleźli o świcie w lesie Raillon, pomiędzy krzakami jerzynowymi i liśćmi opadniętymi z drzew, trupa dziewczynki okropnie zgwałconej.. Zdaje się, że to córka dozorcy drogowego... Nazywano ją tu w okolicy małą Klarą... Było to niewiniątko... słodkie i ładne... i nie miała jeszcze lat dwunastu!..
Dobry zwyczaj, panuje w tej dziurze naszej... obowiązkowe przetrząsanie wiadomości z całego tygodnia.. Ach, jak języki latały... tego dnia.
Potem Róża, zawsze najlepiej powiadomiona od innych, opowiadała, że mała Klara miała rozpłatany brzuch nożem i wnętrzności wypływały... Na karku i na gardle zostały widoczne znaki palców, które ją zadusiły... Jej organ sromny... biedny mały organik był jedną straszną opuchłą raną, jak gdyby ją zgwałcono — oto porównanie Róży: nazbyt grubym trzonkiem siekiery, jaką używają drwale... Można jeszcze obejrzeć to miejsce, gdzie zbrodnia została dokonaną — jest ono obrośnięte małymi krzakami... i całe udeptane butami... Musiało się to stać przed ośmiu dniami najmniej, ponieważ trup był prawie w zupełnym rozkładzie. Pomimo prawdziwego wstrętu, jakie wzbudzało to morderstwo, czułam, że bezwarunkowo większej części tych gadających kreatur, gwałt ten nasuwał sprośne widoki, na skutek których nie zupełnie go wprawdzie wybaczali, ale zmniejszali winę... ponieważ gwałt, to także miłość... Opowiadano mnóstwo rzeczy... przypominano sobie, że mała Klara przebywała po całych dniach w lesie... Na wiosnę zrywała konwalję, anemony, z których robiła ładne bukiety dla pań, zbierała grzyby, które w niedzielę na targu w mieście sprzedawała... W lecie znowu kwiaty innego rodzaju...
— A teraz w tej porze roku co mogła robić w lesie, gdzie nic nie ma do zbierania?...
Jedna wyrzekła rozsądnie:
— To dziwna, że ojciec nie zaniepokoił się zniknięciem małej?... Może to on sam zrobił?....
Na co inna mniej rozsądna zawyrokowała:
— Ależ gdyby on to miał zrobić... nie potrzebowałby wyprowadzać swojej córki do lasu... także!...
Panna Róża wtrąciła:
— Wszystko to jest bardzo podejdzane i mętne... słuchajcie... Ja...
I z miną nadającą słowom ukryte znaczenie, a miną osoby wtajemniczonej, starając się mówić głosem najcichszym, głosem niebezpiecznej paufałości kończyła:
— Ja... ja nic nie wiem... ja nic nie chcę stwierdzać... ale... zawieszając temsamem naszą ciekawość na owem „ale“...
— Jakto?... Jakto?... wrzeszczano ze wszystkich stron, wyciągając ku niej szyje, otwierając usta...
— Ale... nie zadziwiłoby mnie... gdyby tego dokonał...
Wszystkie dyszałyśmy...
— Pan Lanlaire... oto... jeżeli chcecie znać mój domysł... oświadczyła z dziką, szkaradnie niską złością.
Większość zaprotestowała... inne milczały...
Zaświadczyłam, że pan Lanlaire jest niezdolny do takiej zbrodni i wykrzyknęłam:
— On, Chryste Jezu... Ach! biedny człowiek... on by się na to nigdy nie odważył... bał by się...
Ale Róża, z jeszcze większą nienawiścią nastawała, podchwytując:
— Niezdolny?... te... te... te... A mała Józia?... A mała Walentyna?... A mała Dougere?... Czy przypominacie sobie?... Niezdolny?...
— To jest inna rzecz... to inna rzecz... mruczano.
W nienawiści swojej do pana one nie chciały iść tak daleko jak Róża, aż do oskarżenia go o morderstwo... Gwałcił on małe dziewczynki, które zgadzały się na zgwałcenie... Mój Boże... tego jeszcze nie było... Zabić?... to nie do uwierzenia... Rozwścieczona Róża obstawała przy swojem... Ale inne... pieniąc się... biły w stół swemi grubemi spotniałemi rękami... ciskały się, wrzeszczały oburzone, a Róża:
— Kiedy ja mówię wam, że tak... ponieważ jestem pewna, ach!..
Pani Gouin zachowywała się poważnie, kończąc sprawę swoim matowym głosem:
— Ach panienki... takich rzeczy nigdy się nie wie... Co do małej Józi... to nadzwyczajne szczęście, zapewniam was, iż nie zabił jej... Pomimo powagi kupcowej, wdającej się w tę sprawę... pomimo zapewnień upartych Róży, one jedna przez drugą czyniły przegląd wszystkich ludzi w okolicy, którzy mogliby spełnić ten występek... Okazało się, że była cała masa takich... wszyscy, których nienawidziły, wszyscy, przeciw którym miały jakąś zawiść, urazę, złość... Nakoniec, mała blada kobietka z pyszczkiem szczura rzekła:
— Wiecie, widziałyście w przeszłym tygodniu dwóch brodatych kapucynów, chodzących wszędzie po prośbie, którzy nie mieli dobrych min? Czy to czasem nie oni?
Naradzano się:
— Dzielni, pokaźni mnisi?... Święte dusze dobrego Boga!... Ależ to obrzydliwe!...
A gdy wychodziłyśmy... podejrzewając wszystkich kolejno, Róża z zaciekłością powtarzała:
— A ja wam mówię... ja... że to on...

Przed wejściem do domu zatrzymałam się chwilę w komórce, przeznaczonej na zaprzęgi, które Józef właśnie czyścił. Nad półką, na której były symetrycznie poustawiane butelki lakieru i pudełka z pomadką do czyszczenia, zobaczyłam, na płomieniście pomalowanej belce portret Drumonta... Aby mu nadać jeszcze większej wspaniałości, Józef otoczył go wieńcem z suchego lauru. Naprzeciwko portret papieża ledwo widzialny, schowany za derką końską, zawieszoną na gwoździu. Broszury antiżydowskie i śpiewki patriotyczne zaścielały podłogę, w kącie kij arabski wyzierał z za miotły. Raptownie, bez żadnej innej myśli, jedynie przez ciekawość wyrzekłam do Józefa:
— Czy Józef wie, że znaleziono w lesie małą Klarę zgwałconą i zamordowaną?
Na razie Józef nie mógł powstrzymać się od niespodziewanego poruszenia?... czy było ono niespodziane?...
Poruszenie to było tak gwałtowne i ukradkowe, że wydało mi się, iż imię małej Klary wstrząsnęło nim jak dreszcz... opanował się jednak bardzo prędko.
— Tak, odparł głosem zamkniętym w sobie... wiem... Opowiadano mi to w okolicy dzisiaj rano.
Stał się teraz nadzwyczajnie spokojnym. Czyścił z uwagą zaprzęgi dużą czarną ścierką.
Zachwycała mnie muskulatura jego obnażonych ramion, harmonijna, potężna giętkość jego bicepsów, oraz białość skóry... Nie widziałam jego oczu z pod opuszczonych powiek, oczu zwróconych na robotę... Ale widziałam jego usta... usta szerokie... olbrzymią szczękę zwierzęcą, okrutną w zmysłowych żądzach... I doznałam dziwnego drżenia w sercu... Zapytałam go jeszcze:
— Czy wiedzą kto ją zabił?...
Józef wzruszył ramionami... i nawpół żartem, a w pół serjo, odpowiedział:
— Jakiś włóczęga zapewne, jakiś może łajdacki obżynek.
Potem po krótkiem milczeniu:
— Phf... Pfa!... Zobaczysz, że go nie złapią... W magistracie jest wszystko do sprzedania...
I umieściwszy na siodłach zaprzęgi wyczyszczone, wskazał na portret ubóstwianego Drumonta, przybranego w laurowy wieniec, i dodał:
— Gdyby miano takiego!... Ot nieszczęście!
Nie wiem naprawdę dlaczego, opuściłam go ogarnięta dziwnym niepokojem... ostatecznie to dziwna historja, trzeba przecież o czemś mówić, aby się cokolwiek rozerwać...
Niekiedy, gdy Pani wyjdzie, a już zanadto się nudzę, idę za żelazne sztachety, odgradzające ogród od drogi, gdzie przychodzi do mnie panna Róża... Zawsze obserwuje, nic nie ujdzie jej uwagi z tego, co się dzieje u nas, kto do nas wchodzi, lub wychodzi. Jest teraz jeszcze czerwieńsza, tłuściejsza i spocona jak nigdy dotąd. Wargi jej ust jeszcze bardziej odęte, stanik już nie może pomieścić jej rozklapanych piersi... I coraz więcej oddaje się rozwięzłym pomysłom... Nic innego jej nie zajmuje jak tylko to, i nic innego nadto nie widzi...
Ile razy spotykamy się, jej pierwsze spojrzenie skierowane jest na mój brzuch, pierwsze słowo, jakie do mnie wypowiada swoim grubym głosem jest:
— Czy pamiętasz co ci polecałam... Jak tylko się spostrzeżesz, idź do pani Gouin... w tej chwili...
Jest to prawdziwie uprzykrzona manja...
Podrażniona nieco odparłam.
— Ale dlaczego chcesz abym to spostrzegła?... Nie znam tu nikogo.
— Ach... wyrzekła... nieszczęście łatwo przychodzi... Chwila zapomnienia... no i naturalnie... jest... Nieraz niewiadomo jakim sposobem się to stało... Widziałam już... podobne tobie... pewne siebie... i potem trochę... stało się... Ale znając panią Gouin można być spokojną... Jest to prawdziwe błogosławieństwo dla kraju taka uczona kobieta. I dyskutowała poruszając odrażająco swem tłustem cielskiem z zamiłowaniem do gminnych sprośnych uciech.
— Niegdyś, moja droga, spotykano tutaj masę dzieci... Miasto było poprostu zatrute dziećmi... Coś obrzydliwego!... ruszało się to na ulicach... jak kury na podwórzu folwarcznem... wrzeszczało to pod każdym progiem... wytwarzało nieopisany hałas!... Nie widziano nic prócz tych krzykaczy... A dziś, nie wiem czy zauważyłaś... dziś nie widać tego... prawie że wcale tego niema... I z uśmiechem jeszcze bardziej sprośnym, mówiła dalej:
— I to wcale nie dlatego, aby się dziewczęta mniej bawiły... Ach, mój Boże, wcale nie... Przeciwnie... Nigdy nie wychodzisz wieczorem... ale gdybyś poszła się przejść o dziewiątej, pod kasztanami zobaczyłabyś... Wszędzie na ławkach pary... ściskają się... pieszczą... to bardzo miłe... Ach! ja, trzeba ci wiedzieć, znajduję, że miłość jest prześliczną... Rozumiem, że niepodobna jest żyć bez miłości... tak, ale to nieznośne mieć bezustannie włóczące się za sobą zasmarkane bachory. A teraz nie ma tego... nie ma więcej... Pani Gouin zawdzięczają to dziewczęta... Jedna chwila nieprzyjemna i wszystko przejdzie... Na twojem miejscu nie namyślałabym się... Dla tak ładnej dziewczyny jak ty, tak dystyngowanej, i zapewne dobrze zbudowanej... dziecko, byłoby zbrodnią...
— Proszę się uspokoić... Nie mara wcale ochoty mieć...
— Tak... tak, nikt nie ma na to ochoty... Tylko... Powiedz mi? Twój pan nigdy ci nie proponował?...
— Ależ nie...
— To zadziwiające... bo jest znany z tego... Przytem rano jesteś tak blizko... w ogrodzie...
— Zapewniam, że nie...
Panna Róża opuściła głowę.
— Nie chcesz mi nic powiedzieć... nie masz zaufania do mnie... to twoja rzecz... Tylko ludzie wiedzą już co mają wiedzieć...
W końcu tak mnie zniecierpliwiła, że wykrzyknęłam:
— Ach tak?... Więc wyobraża pani sobie, że sypiam ze wszystkimi... także ze starymi obrzydliwcami?... na co tonem oziębłym odpowiedziała mi:
— Och! moja mała, wypędź muchy z nosa... Bywają starzy więcej warci od młodych... To prawda, że nie powinnam się wtrącać w twoje sprawy, nic mnie one nie obchodzą...
I zakonkludowała głosem złym, w którym nie było miodu, ale za to dużo żółci:
— Z tem wszystkiem... Zapewne... że wasz pan Lanlaire woli niedojrzałe owoce. Każdy ma swój gust...
Wieśniacy przechodzili przez drogę i kłaniając się pannie Róży z uszanowaniem mówili:
— Dzień dobry panno Różo... A jak się ma pan kapitan?
— Ma się dobrze, dziękuję... Ściąga wino w butelki...
Mieszczanie, przechodzący przez drogę również kłaniając się jej z uszanowaniem, i mówili:
— Dzień dobry panno Różo... A kapitan?...
— Zawsze mężny... dziękuję... Jesteście naprawdę porządnymi ludźmi...
Ksiądz przechodził drogą wolnym krokiem, kołysząc głową. Zobaczywszy pannę Różę, ukłonił się z uśmiechem, zamknął swój brewiarz i zatrzymał się:
— Ach to ty drogie dziecko?... A kapitan?...
— Dziękuję księdzu proboszczowi... wszystko idzie jak należy... Kapitan zajęty w piwnicy...
— Tem lepiej... tem lepiej... Mam nadzieję, iż posiał piękne kwiaty i że w tym roku na Boże Ciało będziemy znowu mieli wspaniały ołtarz na naszej procesji?...
— Z pewnością księże proboszczu...
— Moje uszanowanie kapitanowi załącz — moje dziecko...
— A i dla księdza proboszcza także...
Oddalił się, a otwierając swój brewiarz na nowo, zawołał:
— Do widzenia... do widzenia... Żeby to w parafji byli wszyscy parafjanie podobni do was.
Powróciłam nieco smutna, nieco zrażona, czując pewną niechęć, niemal nienawiść do tej szkaradnej Róży, zadowolonej ze swego tryumfu. Wszyscy kłaniali jej się, ona też szanowana przez wszystkich, roztyła się i była szczęśliwa, odrażająco szczęśliwa. Jestem pewna, iż wkrótce proboszcz umieści ją we framudze kościoła, pomiędzy dwoma gromnicami, w nimbie złotym, jak świętą...




IX.
25 październik.

Józef intryguje mnie. Postać jego jest naprawdę tajemniczą i nie mam pojęcia co się dzieje w głębi tej spokojnej i jednocześnie szalonej duszy... Ale bezwarunkowo dzieje się w niej coś niezwykłego. Wzrok jego niekiedy jest ciężki, wprost nie do zniesienia, tak ciężki, iż ja swój odwracam, przerażona jego niewzruszonością.
Ma sposób chodzenia powolny, suwający, który wzbudza we mnie obawę. Powiadają, że dlatego tak ciągnie swemi podeszwami, bo ma w nich kulę, prędzej jest to jednak pozostałość po kuli... Czy siedzi w nim wspomnienie galer czy klasztoru?... Może i to i tamto. Jego plecy również napełniają mnie obawą, a także szyja szeroka, potężna, brunatna, spieczona na słońcu, ściągnięta mocno przez ścięgna grube, jak liny okrętowe. Zauważyłam na jego karku muskuły twarde, przesadnię wystające, jak u wilków, lub wogóle dzikich zwierząt, noszących w paszczach ciężkie łupy.
Z wyjątkiem szalonej nienawiści do żydów, która w Józefie występuje z krwiożerczą gwałtownością jest on w życiu bardzo ostrożny co do innych rzeczy. Trudno dociec co on myśli. Nie ma w sobie krzty samochwalstwa, żadnej pretensjonalnej uniżoności, która cechuje prawdziwych służących; nigdy również z ust jego nie wyjdzie słowo skargi, lub złośliwości przeciw swemu państwu. Nie złości się na swoją robotę, nawet jeśli ma najbardziej odstręczające zajęcia. Jest bystry, zręczny, umie wszystko zrobić, nawet rzeczy najbardziej trudne i różnorodne, które wcale nie należą do jego obowiązków. Zajmuje się Prieuré, jakby ono należało do niego, stróżuje, pilnuje zazdrośnie, wzbrania robić nieporządków. Wyrzuca żebraków, włóczęgów i rozmaitych natrętów, wymyśla im od darmozjadów i grozi zupełnie jak brytan.
Jest to typ służącego z dawnych czasów, służący z przed rewolucji. O Józefie mówią w okolicy: „Nie ma drugiego takiego jak on... to perła!...“ Wiem, że starają się go podkupić. Z Louniers, z Elbeuf, z Rouen, proponują mu o wiele korzystniejsze warunki. Odmawia i nie chwali się tem. Jest on tu już od piętnastu lat i uważa ten dom jakby za swój własny. Będzie on też tutaj dokąd tylko zechce... Pani, która jest tak podejrzliwa, wszędzie widząca zło, jemu ślepo ufa.
— To perła! on za nas poszedłby w ogień — powtarza.
I pomimo swego skąpstwa okazuje mu pewną dozę szlachetności i obdarza drobnymi podarunkami.
Z tem wszystkiem ja nie dowierzam temu człowiekowi. Człowiek ten niepokoi mnie, i jednocześnie zaciekawia nadzwyczajnie. Często spostrzegam, jak w niespokojnym, ponurym jak śmierć połysku jego oczów przesuwa się coś przerażającego... Odkąd zaczął zajmować mnie, to nie wydaje mi się on takim za jakiego poprzednio go brałem, to jest, nieokrzesanym wieśniakiem, głupcem i wałkoniem. Zaczęłam go obserwować uważniej. Teraz mam go za szczególnie bystrego i chytrze przebiegłego... nie wiem jakby wyrazić się o nim... A przytem... nie znajduję go obecnie ani tak brzydkim, ani tak starym jak dawniej... Przyzwyczajenie działa w podobny sposób jak mgła, która zmniejsza przedmioty i istoty. Ona stopniowo zaciera rysy twarzy, ona zaciera również wszelkie niedokładności w ciele, ona dokonywa, że garbaty, którego widzi się codziennie, przestaje nim być, gdy jednak mgła się ulotni i nastaje czas zwykły — garb jest widoczny.
Ale jest jeszcze rzecz inna w tem wszystkiem, co odkrywam w Józefie nowego a co wstrząsa mnie do głębi... Nie jest nią harmonja rysów, ani czystość linji, które dla kobiety stanowią piękność mężczyzny... Jest to ooś niewidocznego, coś, czemu trudno dać nazwę... rodzaj pewnego pokrewieństwa, raczej coś w rodzaju seksualnej atmosfery, cierpkiej, napełniającej trwogą i zarazem oszołamiającej, której poddają się prawdziwe kobiety mimowiednie. Otóż wokoło Józefa jest tego rodzaju atmosfera... Pewnego dnia podziwiałam go, gdy podniósłszy baryłkę wina, igrał z nią tak, jak igra dziecko z piłką kauczukową. Jego wyjątkowa siła, jego zręczna elastyczność, niebywale straszliwa siła jego lędźwi, atletyczny rozrost jego bark, wszystko to rozmarza mnie.
Nie umiałam sobie wytłómaczyć wrażenia, jakie na mnie sprawiał, czułam tylko, że pomiędzy mną a Józefem jest jakaś nić niewidzialna... związek psychiczny i moralny, który z każdym dniem staje się ściślejszym...
Z okna garderoby, w której pracowałam, spoglądałam niekiedy w ogród... Był tam, pochylony nad robotą, z twarzą niemal przy ziemi w kwiatach, lub klęcząc przy ścianie, równał szpaler... Niespodziewanie znikał... wychylam głowę, patrzę... nie ma nikogo... Zapadł się pod ziemię?... Przeszedł pod murem?...
Nieraz od czasu do czasu zdarzało mi się pójść do ogrodu, aby zanieść rozkaz pani...
Nie widząc go nigdzie, wołam:
— Józefie... Józefie... gdzie jesteś?...
Żadnej odpowiedzi... Wołam jeszcze...
— Józefie... Józefie... gdzie jesteś?...
W tejże chwili, bez szelestu, Józef zjawia się z za drzewa, lub z zagonu jarzyn przedemną. Zjawia się z wyrazem twarzy zamkniętym, surowym, z włosami spłaszczonemi, z koszulą roztwartą, ukazującą wypukłe piersi... Skąd się wziął?... Skąd przyszedł?... Gdzie się mógł znajdować?...
— Ach, jakże Józef mnie przestraszył...
I na ustach i w oczach jego dostrzegam przerażający uśmiech, który naprawdę ma w sobie błysk krótkiego stalowego noża... Myślę, iż człowiek ten jest chyba djabłem...
Zgwałcenie małej Klary jest ciągłym tematem rozmów i podnietą ciekawości miasta. Wyrywają sobie dzienniki okoliczne i paryskie, które opisują o tem. Libre Parole donosi i potępia ryczałtem żydów, obwiniając ich, dowodząc, iż jest to „zbrodnia rytualna...“ Cały magistrat zeszedł ma miejsce... nie mają żadnych wskazówek; badają mnóstwo ludzi. Nikt nic nie wie... Oskarżenia Róży, wokoło krążące, spotkały się wszędzie z niedowierzaniem; wszyscy na to wzruszyli ramionami. Żandarmi zatrzymali jakiegoś biednego kolportera, który z łatwością dowiódł, iż nie znajdował się wcale w okolicy, w czasie zbrodni. Ojciec dziewczynki stwierdził swoją niewinność, popartą oburzeniem ogólnem przeciw podejrzewaniu go.
Znikąd żadnej poszlaki, która mogłaby skierować sprawiedliwość na trop przestępcy. Zdaje się, iż ta zbrodnia wzbudziła podziw w magistracie, uczyniona z taką zadziwiającą zręcznością, że zapewne dokonał jej jakiś fachowy zbrodniarz... paryżanin... Prokurator Republiki załatwiał sprawy niedołężnie i tylko dla formy. Zamordowanie małej biednej dziewczynki nie bardzo roznamiętmiało go... Złożyło się tyle po temu powodów, że można było dojść do wniosku, że nigdy nie znajdą sprawcy i że sprawa wkrótce zostanie zapomniana, jak tyle innych.

Nie zadziwiłabym się, gdyby pani uważała męża swego za winowajcę... Jest bardzo śmieszna od czasu tego wypadku. Obserwuje pana w nienaturalny sposób. Zauważyłam, że gdy podczas jedzenia ktoś zadzwoni, ona wzdryga się...
Dzisiaj po śniadaniu, gdy pan zamierzał wyjść, przeszkodziła mu w tem.
— Doprawdy, mógłbyś zostać... Bezustannie gdzieś chodzisz, nie wiedzieć poco...
I poszła z panem do ogrodu, gdzie chodzili przynajmniej dobrą godzinę. Naturalnie pan nic nie zauważył; nie wart on... niucha tabaki... ten gruby niedźwiedź!
Pragnęłam również dowiedzieć się, o czem oni mogą rozmawiać, gdy zostają sami we dwoje... Wczoraj wieczorem, przynajmniej ze dwadzieścia minut podsłuchiwałam pode drzwiami salonu... Słyszałam, że pan szeleścił dziennikiem...
Pani, siedząc przy swojem biureczku, spisywała rachunki:
— Ileż to dałam ci wczoraj?... zapytała pani...
— Dwa franki... odparł pan...
— Czy jesteś pewien?...
— Ależ tak, aniołku...
— W takim razie brakuje mi trzydzieści osiem su.
— Ja ci nie zabrałem...
— Nie... to kot...
O niczem innem nie rozmawiali...

Jozef nie lubi, gdy w kuchni rozmawiamy o małej Klarze. Gdy Marjanna, albo ja potrącimy w rozmowie o ten przedmiot, on zmienia go, lub nie bierze ze swej strony udziału. — Nudzi go to...
Nie wiem skąd przyszło mi do głowy i coraz bardziej prześladuje mój umysł myśl... że to Józef dopuścił się tego...
Nie mam dowodów, ani żadnej poszlaki, któraby pozwalała mi podejrzewać go... żadnych innych poszlak prócz jego oczu... żadnych innych dowodów, prócz tego lekkiego dreszczu zadziwienia, który wstrząsnął nim, gdy wracając od kupcowej, niespodziewanie w jego komórce przy stajni, rzuciłam mu po raz pierwszy w twarz imię małej Klary, zamordowanej i zgwałconej... Podejrzenie to początkowo czysto intuicyjne, wzrosło i stało się możliwem, potem pewnem. Być może jednak, iż mylę się.
Powtarzam sobie, że moja wyobraźnia rozegzaltowana popełnia proste szaleństwo, że pod wpływem tej romantycznej przewrotności, jaka jest we mnie, zrodziło się to podejrzenie.
Pomimo wszystko, wrażenie to tkwi na przekór mnie samej, nie opuszcza ani na chwilę, przybierając formę niepokojącej stałej myśli... I mam nieprzezwyciężoną ochotę zapytać Józefa:
— Józefie, czy to ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie?...
Zbrodnię popełniono w sobotę... Pamiętam, że Józef mniej więcej w tej porze poszedł po ziemię z pod krzaków do lasu Raillon... Był nieobecny przez cały dzień i powrócił ze swoim ciężarem do Prieurè dopiero późno wieczorem. Co do tego jestem pewna...
Przypominam sobie również, iż tego wieczoru po powrocie był wzburzony, a wzrok jego był niespokojny...
Wówczas nie zwracałam na to uwagi... Dziś szczegóły te bardzo silnie powróciły do mojej pamięci... Ale czy to rzeczywiście w ową sobotę, w której stała się zbrodnia Józef poszedł do lasu w Raillon?... Starałam przypomnieć sobie dokładną datę jego nieobecności... I przytem czy istotnie zachowanie jego było niespokojne, wzrok jego tak oskarżający iż powiadomił mnie o tem...
Czy to nie ja sama w autosugiestyjnej zapamiętałości nadaję jego zachowaniu siłę, spojrzeniu, coś innego niż zazwyczaj, chcąc wbrew rozsądkowi, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu i wbrew temu co mówią, że Józef — to perła — twierdzić, iż on to dokonał tej zbrodni?...
Niecierpliwi mnie to, i jednocześnie, utwierdza w obawie co do niemożliwości rozwiązania tej zagadki... Gdyby jeszcze śledztwo sądowe wykazało świeże ślady wozu na martwych liściach i wokoło krzaków... Ale nie, śledztwo nic takiego nie wykazało... ono stwierdziło jedynie gwałt i morderstwo, dokonane na małej dziewczynce, oto wszystko... I to właśnie tak bardzo podnieca mnie... ta przebiegłość zbrodniarza, który nie zostawił za sobą najmniejszego dowodu swojej zbrodni, po którym możnaby wpaść na jego ślad, w tej właśnie niewidzialności szatańskiej, widzę, odczuwam, obecność Józefa...
Zdenerwowana, po chwilowem milczeniu dałam mu taicie zapytanie:
— Józefie, którego to dnia Józef chodził po ziemię do lasu w Raillon? Czy nie pamięta Józef?
Bez pośpiechu, bez nieprzewidzianego rzutu, Józef opuścił dziennik, który czytał...
Dusza jego od owej chwili widocznie stała się jak ze spiżu, nie wzruszał się niespodziankami...
— Dlaczegóż to?... zapytał.
— Aby wiedzieć...
Józef skierował na mnie spojrzenie ciężkie i głębokie... I zaraz bez zmieszania przybrał wyraz takiego, który przetrząsa w pamięci, aby wpaść na dawne wspomnienie. I odpowiedział:
— Daję słowo... nie wiem dobrze... zdaje mi się, że to była sobota...
— W te sobotę, w którą znaleziono trupa małej Klary w lesie?... wypytywałam, nadając temu pytaniu szybki, napastniczy ton.
Józef nie spuszczał swoich oczu z moich. Wzrok jego stał się tak przeraźliwie dojmującym, że pomimo mojej zwykłej bezczelności, czułam się zmuszona do odwrócenia głowy.
— To możliwe... wyrzekł jeszcze... Daję słowo!... zdaje mi się, że to naprawdę była sobota...
I dodał:
— Ach przeklęte kobiety!... Zrobiłybyście o wiele lepiej myśląc o czem innem. Gdybyście czytały dziennik... zobaczyłybyście, że jeszcze zabijają żydów w Algierze... to przynajmniej jest coś warte...
Zamilkłam... i Józef powrócił do dziennika, który położył na stole i zaczął czytać najspokojniej w świecie...
Zaczęłam rozmyślać nad sobą samą... Odkąd tu jestem koniecznie pragnęłam odnaleźć w życiu Józefa jakiś czyn okrutny...
Jego nienawiść do żydów, jego bezustanne groźby, wymierzane przeciw nim, chęć udręczania ich, zabicia, spalenia, wszystko to może było jedynie fanfaronadą?... przedewszystkiem polityką... Starałam się wynaleźć przyczynę bardziej rzeczywistą i stanowczą, która stwierdziłaby skłonność zbrodniczą w Józefie....
I zawsze gubiłam się jedynie w czczych rozumowaniach, przypuszczeniach, opartych na swojem pragnieniu i bojaźni, które wydawały się dla mnie niezawodną rzeczywistością, nadając ważne znaczenie temu, czego może wcale nie było...
Do obowiązków Józefa należy zabijanie kur, królików i kaczek. Zabija on kaczki owym przestarzałym sposobem normandzkim, wbijając szpilkę w głowę... Może zabić od jednego uderzenia nie przedłużając cierpień. Ale on lubi przedłużać ich mękę przez obmyślanie wyrafinowanych tortur; lubi czuć ich drgające ciało, i ich tłukące się serce w swoich rękach; lubi patrzeć na ostatnie bolesne tchnienie, na ich dreszcze w agonji, na śmierć...
Razu jednego byłam obecna przy zabijaniu kaczki przez Józefa... trzymał ją pomiędzy kolanami. Jedną ręką ścisnął jej szyję, drugą wbił w czaszkę szpilkę, potem tą szpilką obracał, obracał w czaszce ruchem powolnym i regularnym... I obracając wciąż szpilką Józef powiedział z dziką radością:
— Niech cierpi... jaknajwięcej niech cierpi, wtedy krew jej będzie smaczniejsza...
Ptak wydobył się z pomiędzy kolan Józefa i skrzydłami trzepotał... Szyja zaś jego ściśnięta przez Józefa, obracała się w koło, jak na okrutnej śrubie, a ciało pod puchem piór drgało... Wtedy Józef rzucił ptaka na kamienną posadzkę kuchni i podparłszy łokcie na kolanach, podbródek na dłoniach, śledził ohydnie zadowolonem spojrzeniem jej konwulsyjne rzuty, oszalałe grzebanie jej żółtych łapek w piasku...
— Skończcie Józefie nareszcie, wykrzyknęłam... Zabijcie w tej chwili... to wstrętne, jak można tak znęcać się na l zwierzętami?
A Józef odparł:
— Lubię... bo mnie to bawi...
Zapamiętałam to, zachowałam najmniejsze szczegóły tego zdarzenia, pamiętam każde słowo... I ogarnia mnie nieprzezwyciężona chęć... chęć ogromnie gwałtowna, wykrzyknąć do Józefa:
— To ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie... tak... tak... jestem teraz pewna... to ty, ty, ty stara świnio...
Nie mogę wątpić. Józef musi być prawdziwą kanalją.
I to przekonanie, jakie powzięłam co do jego charakteru, zamiast oddalać mnie od niego, zamiast wzbudzić wstręt — przeciwnie. Nie mogę wprawdzie powiedzieć, iż go kocham, lecz zajmuje mnie on nadzwyczajnie. To zabawne, zawsze czułam słabość do kanalji...
Mają one w sobie coś podbudzającego... jakąś woń szczególną, która upaja, coś silnie cierpkiego, co działa na zmysły.
Zresztą osobniki ogólnie uznane za kanalje, nigdy nie są takimi, za jakich ich uważają porządni ludzie. Irytuje mnie dobra opinja Józefa, irytują mnie ci, którzy nie umieją poznać się na jego oczach, i widzą w nim uczciwego człowieka. Wolałabym raczej, aby był szczerą, jawną kanalją. Choć wtedy nie miałby tej aureoli tajemniczej, tego uroku, który mnie tak ciągnie do tego starego potwora. Teraz uspokoiłam się nieco, ponieważ nabrałam przeświadczenia, że to z pewnością on zgwałcił małą Klarę w lesie...
Od pewnego czasu spostrzegłam, że w sercu Józefa sprawiam wrażenie coraz silniejsze. Jego złe zachowanie skończyło się, jak również jego nieprzyjazne, prawie że pogardliwe milczenie. W spojrzeniu również nie objawia się nienawiść — zresztą może jej nigdy nie było? i jeżeli wydaje się jeszcze strasznym niekiedy, to dlatego, że stara się on poznać mnie lepiej, coraz lepiej, a także chce wypróbować. Jak po większej części wieśniacy, jest on nadzwyczajnie niedowierzającym, obawia się dać poznać innym, ponieważ sądzi, że zechcieliby zaraz poznać najgłębsze jego tajniki. Musi on posiadać mnóstwo sekretów, ale chowa je zazdrośnie za maską surowości i grubiaństwa. Z tem wszystkiem w stosunku do mnie pogardliwość jego zniknęła. Jest nadzwyczaj uprzejmy dla mnie, naturalnie w swoim rodzaju... Pomimo swej uciążliwej pracy, odrabia on jeszcze niektóre rzeczy za mnie, i to nie w jakiejś ubocznej myśli, dla wzbudzenia we mnie wdzięczności, lub dla wyciągnięcia z tego dla siebie jakichkolwiek korzyści. Z mojej strony, staram się zaprowadzić ład w jego ubraniu, ceruję mu skarpetki, reperuję spodnie, koszule, układam w jego szafie z większą starannością aniżeli w szafie pani, nawet z pewną kokieterią. A on patrząc na mnie z zadowoleniem mówi:
— To dobrze Celestyno... Jesteś dobrą kobietą... porządną kobietą... A ład to majątek. I jeśli się jest przytem miłą jeśli się jest piękną kobietą, to nie potrzeba nic więcej...
Dotąd nie rozmawialiśmy z sobą nigdy sam na sam. Wieczorem w kuchni przy Marjannie rozmowa jest ogólna... Żadna poufałość nie zachodzi pomiędzy nami. I gdy spotkam go samego, to nie mogę nakłonić go do mówienia... Usuwa się od dłuższej rozmowy, obawiając się zapewne z czemś wygadać. Dwa słowa o tem... dwa słowa o tamtem... miłe lub zrzędliwe... i to wszystko...
Ale oczy jego mówią za usta... owijają się wokoło mnie, i wchodzą we mnie, aż do dna duszy, chcąc dojrzeć co jest w mej.
Po raz pierwszy wczoraj rozmawialiśmy dłużej. Było to wieczorem. Państwo poszli, spać, Marjanna wcześniej niż zwykle odeszła do swego pokoju. Nie czułam się w usposobieniu do czytania ani do pisania, a pozostawanie w samotności nużyło mnie. Bezustannie prześladowana wspomnieniem małej Klary, poszłam do stajennej komórki Józefa. W światełku ciemnej latarni przebierał on ziarna, siedząc przed małym stolikiem z białego drzewa.
Przyjaciel jego, zakrystjan był tam także, stał przed nim trzymając pakiety broszurek czerwonych, zielonych niebieskich i trójkolorowych. Duże jego okrągłe oczy patrzyły przenikliwie. Czaszka spłaszczona, skóra zmięta żółta, nadawały mu wygląd ropuchy. Pod stołem spały dwa psy wetknąwszy łby w swe kudły.
— Ach to ty Celestyno? — wyrzekł Józef.
Zakrystjan chciał ukryć broszury, ale Józef powstrzymał go.
— Można mówić przy niej! Jest to porządna kobieta...
I przedstawił nas wzajemnie. Poczem mówił dalej:
— Tak mój stary, to się rozumie!.. Do Baroches... do Courtain... do Fleur-sur-Tille... Musi to być porozdawane jutro po dziennikach... i porozsyłane do prenumeratorów... I tak jak ci mówiłem... idź wszędzie... do wszystkich domów... również do republikanów... Być może, iż wyrzucą cię za drzwi?... To nic nie szkodzi... Jeżeli pozyskasz choć jedną z tych wstrętnych świń... to zawsze coś... Nie zapominaj, że masz sto su za jednego republikanina.
Zakrystjan potwierdzał skinieniem głowy. Umieściwszy broszury pod pachą, odszedł odprowadzony do sztachet żelaznych przez Józefa.
Gdy Józef powrócił spostrzegł w oczach moich zapytanie:
— Tak... wyrzekł niedbale... kilka piosenek... kilka obrazków... i broszury przeciw żydom, przeznaczone do rozpowszechnienia... Urządziliśmy to z księżmi... pracowałem nad tem... To mój pomysł... trzeba dodać, że i dobrze mi się opłaca.
Usiadł z powrotem przed małym stolikiem i na nowo przebierał ziarna.
— Tak... tak... powtórzył — za to nieźle płacą... Ach, oni mają pieniądze, ci panowie księża... I zląkłszy się, że zadużo powiedział, dodał:
— Mówię to do ciebie Celestyno... ponieważ jesteś dobrą kobietą... i dlatego, że mam zaufanie do ciebie... Niech to jednak zostanie pomiędzy nami...
Po chwili milczenia:
— Jaka dobra myśl nawiedziła cię, żeś tu dziś wieczór przyszła... dziękuję ci... to bardzo ładnie z twojej strony... to mi pochlebia.
Nigdy nie widziałam go tak uprzejmym i tak rozmownym... Pochyliwszy się nad stoliczkiem tuż przy Józefie, układałam ziarna przebrane na talerz, i odpowiedziałam z kokieterią:
— A jednak w tej chwili po obiedzie odszedłeś. Nie poświęciłeś mi ani spojrzenia... Czy można ci pomagać oczyszczać ziarna?..
— Dziękuje Celestyno... Już skończone.
Poskrobał się w głowę.
— Do licha!.. wyrzekł z niezadowoleniem... muszę iść zajrzeć do inspektów... Myszy polne nie zostawią mi nic sałaty... a niech je tam... porozmawiam z tobą Celestyno!
Podniósł się i zamknął drzwi, które były na wpół otwarte, potem pociągnął mnie w głąb izby stajennej. Objął mnie chwilowy strach... Mała Klara, o której zapomniałam, ukazała mi się ponownie na pognitych liściach pomiędzy krzakami w lesie, przeraźliwie blada i okrwawiona... Ale wzrok Józefa nie był złym, wydawał się raczej nieśmiałym... Zaledwie mogliśmy się dojrzeć w tej ciemnej komórce, słabo oświetlonej drżącem niewyraźnem światłem latarni... Głos Józefa dotychczas był jakby lękliwy, drżący, teraz raptem nabrał pewności i stał się jakby skupionym:
Już od kilku dni postanowiłem oświadczyć ci się Celestyno... rozpoczął... z tem... że czuję przyjaźń dla ciebie... Jesteś dobrą kobietą... porządną kobietą... Teraz poznałem cię lepiej!..
Uśmiechnęłam się z żartobliwą złośliwością i odpowiedziałam:
— Bardzo długo to trwało, zanim Józef zauważył... I dlaczego był dla mnie tak nieprzystępnym, nieprzyjaznym?.. Nigdy nie rozmawiał ze mną... pomijał mnie zawsze z pogardliwością?.. Czy pamięta Józef jak to zachowywał się względem mnie, gdy przechodziłam przez aleje, które graco — wał?.. O szkaradny dziwaku!..
Józef roześmiał się wzruszając ramionami.
— Tak to prawda... Ale nie można poznać ludzi od pierwszego razu... nadewszystko kobiet, djabeł jedynie je zna... I ty jeszcze, co przybyłaś z Paryża!.. teraz poznałem cię dobrze...
— Ponieważ tak dobrze Józef poznał mnie, to proszę mi powiedzieć jaką jestem?
Z zaciśniętemi ustami, z oczyma zamyślonemi, odpowiedział:
— Jaką jesteś Celestyno?.. Jesteś taką jak ja...
— Jestem taką jak Józef, ja?..
— Naturalnie nie z twarzy... Ale ty i ja w głębi duszy, jesteśmy jednakowi... Tak, niezawodnie wiem, co mówię...
Nastąpiła krótka chwila milczenia. Podjął na nowo głosem mniej twardym:
— Mam przyjaźń dla ciebie Celestyno... i przytem...
— I przytem?..
— Mam także pieniądze.. trochę pieniędzy...
— Ach?..
— Tak, trochę pieniędzy... No, przecież nie służy się czterdzieści lat po dobrych domach na to, aby sobie czegoś nie odłożyć.. Nieprawdaż?..
— Z pewnością... odpowiedziałam, coraz bardziej zadziwiona słowami i zachowaniem Józefa...
— Czy dużo ma Józef pieniędzy?..
— Och! trochę... tylko...
— Czy można wiedzieć ile?..
Józef przybierając lekki odcień szyderstwa, wyrzekł:
— Domyślasz się zapewne, że tu ich nie mam... Są w takiem miejscu złożone, gdzie dają procent...
— Tak, ale ile ich jest?...
Wtedy głosem zniżonym, zupełnym szeptem powiedział mi do ucha:
— Może piętnaście tysięcy franków... może więcej...
— La Boga... Józef tyle odłożył?...
— O być może że nieco mniej... to niewiadomo...
W tejże chwili psy uniosły swoje czujne łby, pobiegły do drzwi, zaczęły szczekać.
Poruszyłam się przestraszona.
— To nic... uspakajał mnie Józef... i zawoławszy na psy kopnął każdego w brzuch...
— To ludzie przechodzą drogą... A zaraz... to Róża powraca do domu... Poznaję jej kroki.
W istocie w kilka sekund potem, usłyszałam odgłos kroków na drodze, potem oddalony skrzyp zamykającej się furtki... Psy umilkły. Usiadłam na stołku w kącie izby, Józef z rękami w kieszeniach chodził po wąskiej podłodze, zaczepiając się łokciami o skórzane rzemienie, porozwieszane na belkach jodłowych. Przestaliśmy rozmawiać, ja okropnie zmięszana, żałowałam, iż tu przyszłam. Józef najwidoczniej zajęty tem co mi jeszcze zamierzał powiedzieć. Nareszcie po kilku minutach zdecydował się dodać:
— Chcę ci powierzyć jeszcze jedną rzecz, Celestyno... Pochodzę z Cherbourga... A Cherbourg jest miastem nieznośnem... przepełnionem marynarzami i żołnierzami... Przeklęci majtkowie nie żałują wydawać pieniędzy na przyjemności, więc dla handlu jest to dobre miasto... Wiem, że właśnie teraz w Cherbourgu trafia się okazja... Można założyć małą kawiarnię w bliskości portu, na taką kawiarnię jest to jedyne miejsce... Armja pije dużo, właśnie teraz wszyscy patrjoci są na ulicy... krzyczą, drą się ile tylko mogą i piją... Jest to chwila którą można wyzyskać... Można na tem zarobić setki tysięcy, zapewniam cię... tylko... potrzebna jest do tego kobieta... kobieta porządna... kobieta ładna... dobrze ubrana... i taka, która się nie przestrasza dowcipami. Marynarze i Wojskowi lubią się śmiać, dokazywać, są to facecjoniści, są to zresztą dobre dzieci... cieszy ich byle co, są przytem zmysłowi... tracą dużo na to... Cóż powiesz Celestyno?..
— Ja?.. szepnęłam nic nie pojmując.
— Tak, a zatem czy to nie przypadło by ci do gustu?
— Mnie?
Zupełnie nie wiedziałam do czego on to wszystko prowadzi, byłam coraz bardziej zdumiona... oszołomiona, nie wiedziałam co odpowiedzieć... on ciągnął dalej:
— No więc ty... A któż inny mógłby objąć kawiarnię?.. Ty jesteś dobrą kobietą... ty umiesz trzymać wszystko w ładzie... ty nie należysz do tych gęsi co to nie potrafią zachować się wobec... dwuznacznika... nie umiejąc go słuchać... Ty jesteś także patrjotką!.. No, a przytem jesteś śliczniutka, pełna delikatności i wdzięku... ty masz oczy, za któremi może szaleć cały garnizon Cherbourgski... Odkąd poznałem cię dobrze... odkąd przekonałem się o tem co możesz zrobić... ta myśl bezustannie siedzi mi w głowie...
— Więc dobrze. A Józef?..
— Ja także!.. Można ożenić się z przyjaźni...
— A zatem, wykrzyknęłam gwałtownie oburzona... Józef chciałby zrobić ze mnie facetkę, ażeby zbierać za to pieniądze?..
— Ależ wszystko byłoby porządnie, jak się należy, Celestyno... Przecież to się samo przez się rozumie...
Jednocześnie podszedł do mnie, ujął za ręce, ścisnął mi je aż do bólu i wyszeptał:
— Marzę o tobie Celestyno, widzę ciebie w tej kawiarence... Moje wszystkie sny krążą wokoło ciebie....
I gdy ja zaskoczona tem stałam bez ruchu i bez słowa on ciągnął:
— I przytem może tam jest piętnaście... może osiemnaście tysięcy franków... Trudno wiedzieć co uczyniły procenty... A potem jeszcze mam inne rzeczy... klejnoty... Będziesz naprawdę szczęśliwa... obejmij małą kawiarenkę...
Opasał mnie wpół swemi potężnemi ramionami i ścisnął zupełnie jak kleszczami... Czułam jak jego ciała drżało pożądaniem.. Gdyby chciał byłby mnie mógł wziąć.... mógł zdusić mnie zanim zdołałabym cośkolwiek postanowić. On jednak odkrywał dalej przedemną swoje marzenia:
— Mała ladniutka kawiarnia... czysta... połyskująca... Za kontuarem na tle wielkiego lustra piękna kobieta, ubrana w kostium alzacki, w piękny stanik jedwabny... z szerokiemi aksamitnemi wstążkami... Cóż Celestyna... Pomyśl tylko... Porozmawiamy jeszcze o tem którego dnia... porozmawiamy...
Nie znalazłam na to odpowiedzi — nie odpowiedziałam nic, nic, nic!...
Byłam zdumiona tem, o czem nigdy nie myślałam — ale również byłam bez nienawiści i wstrętu wobec cynizmu tego człowieka...
Józef powtarzał to temi samemi ustami, które całowały krwawe rany małej Klary, obejmował mnie temi samemi rękami, które obejmowały, tłoczyły i zadusiły, zamordowały małą Klarę w lesie.
— Porozmawiamy... powtórzył... jestem stary... jestem brzydki... to prawda... Ale, aby urządzić kobiecie gospodarstwo, Celestyno... niema lepszego nademnie; pomyśl nad tem... rozważ dobrze... Porozmawiamy... Aby urządzić gospodarstwo kobiecie?.. Byłoż to naprawdę coś złowróżbnego!.. Czy to groźba?.. Czy to obietnica?..
Dziś już Józef powrócił do swojego zwykłego milczenia... Możnaby powiedzieć, że nic nie zaszło pomiędzy nami... Wychodzi, powraca, pracuje... je... czyta dziennik... jak codzień... Przyglądam mu się i pragnę go nienawidzieć.. pragnę, aby brzydota jego napełniła mnie bezgraniczną odrazą, aby rozdzieliła mnie z nim nazawsze...
I nic... Ach! jakież to śmieszne!.. Człowiek ten napełnia mnie dreszczem zgrozy i nie mogę czuć mimo to ku niemu odrazy...
I jest to przecież rzeczą straszną, że nie mogę czuć ku niemu odrazy, choć to on zabił i zgwałcił małą Klarę w lesie!..




X.[2]
3 listopad.

Nic większej nie może sprawić mi przyjemności nad to, gdy zdarzy mi się spotkać w dzienniku z nazwiskiem osoby, której służyłam. Taką przyjemność miałam dzisiaj i to większą niż kiedykolwiek, dowiedziałam się z „Petit Journalu“ że Wiktor Charrigaud wydał swoją nową książkę, która zdobyła wielkie powodzenie, i że wszyscy mówią o niej z zachwytem. Tytuł tej książki „De cinq à sept“. Wywołała ona skandal. Możnaby ją podciągnąć pod kategorję zbiorów z dziedziny badań światowych, świetnych a chłoszczących. Pod pozorną ich lekkością ukrywa się głęboka filozofja...
Ogromnie czytają Wiktora Charrigaud, tak dla jego talentu jakoteż i dla jego elegancji, dla jego stosunków dystyngowanych i dla jego salonu...
Ach! pomówmy o jego salonie... Przez całe osiem miesięcy byłam panną służącą u Charrigaudów i zdaje mi się, że nigdy nie spotkałam podobnych pysków... Pan Bóg to wie najlepiej. Wszyscy znają nazwisko Wiktora Charrigaud.
Cały zbiór jego książek już został w świat puszczony z hasłem: „Leurs Jarreteles, Comment elles dorment, Les Bigoudis sentimentaux, Colibris et Perroquets“ są najsławniejsze. Jest to człowiek niesłychanie dowcipny, pisarz o niezwykłym talencie, którego nieszczęściem było, iż nazbyt szybko doszedł do powodzenia i majątku. Jego pierwsze wystąpienie wzbudziło ogromne nadzieje. Każdego w dziełach jego uderzała silna obserwacja, dar potężnej satyry, nieubłagana ironja z jaką przenikał śmiesznostki ludzkie. Umysł bystry i wolnomyślny, dla którego konwencjonalizm światowy byt jedynie kłamliwą służalczością, dusza szlachetna i przenikająca, która zamiast ugiąć się pod tymi upakarzającymi przesądami, popędy swe prowadziła odważnie do wzniosłego i czystego ideału społecznego.
Opowiadał mi dużo również o Wiktorze Charrigaud jeden z jego przyjaciół malarz, który latał za mną i którego czasami odwiedzałam. Od niego to posiadam pewne szczegóły z życia tego sławnego pisarza, mogące przyczynić się do wzbogacenia literatury.
Pomiędzy śmiesznostkami, jakie wytrwale wyszydzał Charrigaud, najbardziej ośmieszał on snobizm.
Posiadał dar wykazania psychologji snobizmu, oddania z impresją prawdziwą jego zasadniczych rysów. Sylwetki w tym rodzaju, niezwykle nakreślone żyły; oryginalność Wiktora Charrigaud cudownie powoływała je do życia, poprostu stawały się niezapomniane.
Zdawałoby się, że jeżeli kto, to właśnie Wiktor Charrigaud powinien się był oprzeć tego rodzaju wpływowi moralnemu, który tak silnie zapanował w salonach, on bardziej niż kto inny powinien był być zabezpieczony przed tą zarazą właśnie przez swój cudowny środek antyseptyczny: ironię... Ale człowiek jest niespodzianką, sprzecznością, jakiemiś sztucznie, nienależycie spojonemi cząstkami, jednem słowem: niedorzecznością... Zaledwie doznał on pierwszych pieszczot powodzenia, gdy snobizm, który w nim był (a może to właśnie dlatego wykorzeniał on go z taką nadzwyczajną siłą z innych) obudził się, wybuchnął, można śmiało powiedzieć, jak machina piekielna wstrząśniona prądem elektrycznym...
Rozpoczął od porzucenia swych przyjaciół, uważając ich za kompromitujące zawalidrogi, zachował stosunki jedynie z takimi, którzy: jedni przez swój talent już uznany, inni przez swoje stanowisko w prasie mogli podtrzymywać go, reklamując jego rozpoczynające się powodzenie...
Od tego czasu zaczął ubierać się wedle mody ze specjalną zapamiętałością.
Widywano go w surducie z czasów zuchwałego filipizmu z przesadnym kołnierzem i krawatem z roku 1830, oraz w aksamitnej kamizelce, zazwyczaj z cygarem w ustach, umieszczonem w cygarniczce wysadzanej drogimi kamieniami.
Mimo to, ciężkość członków, niezgrabność ruchów, gruba obsada stawów człowieka z gminu nadawały mu wygląd nieokrzesanego chłopa owerneńskiego, skąd też pochodził.
Nazbyt świeżo otoczony elegancją, czuł się w niej obcy, i chociaż wciąż studjował najwykwintniejsze modele paryskiego szyku, nie potrafił jednak przyswoić sobie owej wytwornej zręczności i giętkości ruchów, której zazdrościł z gwałtowną nienawiścią młodym elegantom klubowym, wyścigowym, teatralnym i restauracyjnym bywalcom. Nie mógł tego pojąć, że pomimo najskrupulatniej dobieranych dostawców „konfekcji“ męskiej, wciąż był takim samym niezdarą.
Nieraz oglądając się w lustrze lżył siebie z rozpaczą:
— Pomimo moich ubrań aksamitnych, morowych i jedwabnych, zawrze mam pysk bydlęcia.
Pani Cliarrigaud również nie ubierała się skromnie z dyskretnym smakiem. Nosiła toalety jaskrawe, rzucające się w oczy, przytem ze swymi nazbyt czerwonymi w łosami, w klejnotach nazbyt wielkich, w jedwabiach zbyt drogich, miała minę królowej, majestat cesarzowej z tłustego czwartku.
Wyśmiewano się też z niej w sposób okrutny. Koledzy sławnego pisarza, czując się pokrzywdzonymi wobec takiego przepychu połączonego ze złym smakiem mścili się, mówiąc żartobliwie o tym biednym Wiktorze Charrigaud:
— Naprawdę nie ma on danych na satyryka...
Dzięki jednak szczęśliwym interesom, nieustannym dyplomatycznym staraniom, a nieraz niskim zabiegom, byli oni przyjmowani u tych, których nazywali prawdziwym światem, u żydowskich bankierów, u książąt z Venezueli, u arcyksiążąt, u starych jejmości zwarjowanych na punkcie literatury, u rozmaitych stręczycieli i u członków akademji.
Pewnego dnia Charrigaud, aby wymówić się od zaproszenia, przyjętego niezręcznie u jednego ze swych przyjaciół, który niczem nie jaśniał, ale z którym się jeszcze liczył, napisał doń list następujący:
„Mój stary przyjacielu, jesteśmy bardzo zmartwieni... wybacz nam, że nie możemy dotrzymać danego słowa na poniedziałek, gdyż właśnie na ten dzień otrzymaliśmy zaproszenie na obiad od Rothschildów... Jest to pierwsze zaproszenie... Rozumiesz, że nie możemy odmówić. Byłoby to klęską dla nas... Na szczęście wiem, że twoje serce jest dalekiem od chęci sprowadzenia jej na nas i jestem przekonany, iż podzielisz naszą radość i naszą dumę“.
Innego dnia opowiadał o zakupie willi w Deauville:
— Naprawdę nie wiem, za co nas biorą ci ludzie... Zapewne uważają nas za dziennikarzy, za cyganerję... Ale przekonają się, że mam swojego notarjusza...
Powoli pozbywał się przyjaciół, którzy mu pozostali z czasów jego młodości, tych przyjaciół, których sama obecność u niego była nieznośnem stwierdzeniem przeszłości, przyznaniem się do tej skazy, do tej niższości społecznej, jaką była — literatura i praca. Starał się on również stłumić ten płomień, który niekiedy rozpalał się w jego mózgu, zadławić ostatecznie ten przeklęty szacunek dla rozumu, który niekiedy przerażająco ożywiał się przypominając Wiktorowi Charrigaud to, co on chciał uważać za pogrzebane nazawsze. Następnie nie wystarczało mu bywanie u innych, zapragnął przyjmować u siebie... Inauguracja małego domu, który nabył w Auteuil, miała być pretekstem do wyprawienia obiadu.
Przybyłam właśnie do ich domu w chwili, gdy postanowili urządzić ten obiad... Miał to być obiad wielki, prawdziwie elegancki, prawdziwie uroczysty, obiad wymuszony, błyszczący, obiad wspaniały z ceremonjalnemi zaproszeniami, na którym miało znajdować się kilka sław z literatury i sztuki, kilka osobistości światowych, nienazbyt trudnych do pozyskania, nie nazbyt wysoko się ceniących, ale dostatecznie jednak dekoracyjnych, takich, którzy mogli nadać blask świetności ich przyjęciu.
— Jest to tem trudniejsze, mówił Wiktor Charrigaud, bo przecież nie będzie to obiad w mieście, lecz obiad u. siebie... na wsi.
Po długiem rozmyślaniu nad tym projektem Wiktor Charrigaud zaproponował:
— Myślę, że na początek muszą wystarczyć nam kobiety rozwiedzione... wraz ze swymi kochankami. Będzie to bardzo przyzwoicie. Później gdy stosunki nasze będą rozleglejsze i bardziej wyborowe... ech!.. wtedy wykluczymy rozwódki...
— To racja... przyświadczyła pani Charrigaud. Na razie najważniejszem jest wybrać odpowiednie rozwódki. Zresztą można śmiało powiedzieć, że rozwód to także stanowisko.
— Przynajmniej posiadają zasługę niszczenia cudzołóztwa, naigrywał się Charrigaud... Cudzołóztwo to stara zabawa... I tylko przyjaciel Bourget wierzy jeszcze w cudzołóztwo w chrześcijańskie cudzołóztwo — i w angielskie meble... Na co pani Charrigaud odparła tonem nerwowego podrażnienia:
— Jakiż ty jesteś nudny ze swoimi dowcipami i z tą swoją złośliwością... Zobaczysz... zobaczysz, że z tego powodu nigdy nie będziemy mogli mieć salonu jak się należy.
I jeszcze dodała:
— Jeżeli chcesz się stać człowiekiem naprawdę światowym, naucz się najpierw być głupcem lub milcz.
Pisano, przepisywano listę zaproszonych, aż nareszcie po mozolnych kombinacjach została ułożoną jak następuje:
Hrabina Fergus, rozwódka i przyjaciel.
Ekonomista i deputowany Józef Brigard.
Baronowa Henryka Gogsthejnowa, rozwódka i przyjaciel jej, poeta Theo Crampp.
Baronowa Otto Butzinghenowa i przyjaciel jej, wicehrabia Lahyrais, klubowiec, sportowiec, gracz i szuler.
Pani de Rambure, rozwódka i przyjaciółka jej pani Tiercelet, której rozwód był w toku.
Sir Harry Kimberly, muzyk, żarliwy pederasta i przyjaciel jego Lucjan Sarborys, piękny jak kobieta, delikatny jak rękawiczka szwedzka, cienki i jasny jak cygaro.
Dwóch członków akademji: Józef Dupont de la Brie sprośny numizmatyk i Izydor Durand de la Marne, bibliotekarz godny zażyłości, poważny badacz języka chińskiego w instytucie.
Portrecista Jakób Rigaud.
Powieściopisarz psychologiczny Maurycy Fernancourt.
Kronikarz światowy Pol d‘Essoy.
Zaproszenia zostały wysłane i dzięki czyjemuś pośrednictwu prawie wszystkie zostały przyjęte...
Jedynie hrabina Fergus wahała się.
— Charrigaud?.. mówiła. — Czy to naprawdę dom odpowiedni?.. Czy to nie on niegdyś oddawał się wszelkiego rodzaju zajęciom w Montmarte?.. Czy to nie o nim opowiadają, że sprzedawał fotografje pornograficzne, do których pozował i ciągnął z tego dobre zyski?.. A czy nie o niej to obiegają obraźliwe historje? Czy to nie ona miała różne awantury dosyć ordynarne przed swojem małżeństwem? Czy to nie ona była modelką? Co za okropność! Kobieta pokazująca się zupełnie nago mężczyznom... którzy nie byli nawet jej kochankami?..
Nakoniec przyjęła zaproszenie wówczas, gdy powiedziano jej, że pani Charrigaud pozowała jedynie do głowy i, że Charrigaud jest bardzo mściwy i zdolny do tego, aby ją zniesławić w której ze swoich kśiążek, a także iż Kimberly przyjdzie również na ten obiad...
Och!.. jeżeli Kimberly przyrzekł przyjść... Kimberly, taki prawdziwy dżentelman, tak delikatny, śliczny, taki zachwycający!..
Państwo Charrigaud zajęci całkowicie swoją obecną sprawą, dalecy byli od obrażania się, winszowali też sobie, że zwyciężywszy jednych przezwyciężą i innych. Czynili jedynie zabiegi w kierunku pilnowania samych siebie, aby, jak mówiła pani Charrigaud, odpowiednio zachować się pomiędzy ludźmi z prawdziwego towarzystwa...
Ten obiad tak przecudnie obmyślany, tak zręcznie ułożony, był pierwszą manifestacją ich nowego stanowiska w eleganckim świecie, manifestacją ich ambicji światowych... Trzeba było zatem tak urządzić, aby to było olśniewające!..
Przez cały tydzień przed owym obiadem wszystko w domu było do góry nogami. Trzeba było do pewnego stopnia odświeżyć apartament tak, żeby nic nie raziło. Wypróbowywano oświetlenie oraz dekoracje stołu, aby nie było jakiej niedokładności w ostatniej chwili. Przy tej sposobności państwo Charrigaud kłócili się z sobą jak odźwierni, ponieważ każde z nich miało inne zapatrywania, i ich pogląd estetyczny różnił się na każdym punkcie...
Ona chciała wszystkiemu nadać pewien ton sentymentalny, on chciał aby było poważnie i „artystycznie“.
— Ci idjioci... krzyczał Charrigaud... Mogą myśleć, że przyszli do jakiejś gryzetki... może mają zamiar krytykować nasz rozum?
— Radzę ci tak gadać — odpowiedziała pani Charrigaud, w przystępie paroksyzmu nerwowego. — Zostałeś tem czem byłeś dawniej, wstrętnym parobkiem piwowarskim... Ach. mam już tego wyżej uszów...
— Doskonale... rozwiedźmy się mój koteczku, rozwiedźmy się... Przynajmniej wtedy skompletujemy ową serję i nie będziemy stanowili wyjątku pomiędzy zaproszonymi przez nas gośćmi!
Spostrzegł również, że za mało mają sreber oraz nakryć i kryształów. Musiano je wynająć, jak również i krzesła, których mieli tylko piętnaście, nie było więc doboru, każda rzecz była jak z innej wsi...
Nakoniec „menu“ zamówiono w jednej z wielkich restauracji bulwarowych.
— Niech będzie ekstra-szyk, zawyrokowała pani Charrigaud, niech będzie tak, aby nie rozpoznano co im podają. Zraziki z krewetek, kotlety z tłustej wątróbki, zwierzyna jak szynka, szynka jak ciasto, trufle w pianie i puré na gałęziach... wiśnie w piramidzie i brzoskwinie ułożone spiralnie... Jednem słowem wszystko co jest najszykowniejszego...
— Niech pani będzie spokojna, wyrzekł restaurator. Umiem doskonale to robić — tak przyprawię i przystroję, że nie każdy będzie wiedział co je... Jest to moją specjalnością, specjalnością mojej firmy...
Nareszcie wielki dzień nadszedł.
Pan wsiał bardzo rano, niespokojny, zdenerwowany i podniecony. Pani nie spała całą noc, zmęczona czuwaniem, chodzeniem i przygotowywaniami różnego rodzaju: ani chwili nie stała w miejscu. Pięć czy sześć razy conajmniej, z czołem zmarszczonem, zadyszana, rozdygotana i tak zmęczona, że możnaby powiedzieć o niej, iż brzuch jej wszedł w pięty, biegała tam i napowrót, aby uczynić przegląd ostateczny apartamentu przystrojonego odświętnie, przyczem bez żadnej potrzeby poruszała drobiazgi i meble, przechodziła z jednego pokoju do drugiego, zupełnie bez świadomości, zupełnie jakby miała pomieszanie zmysłów. Drżała na myśl, że kucharze nie przyjdą, że ogrodnik nie dotrzyma słowa i że zaproszeni będą siedzieli przy stole etykietalnie. Pan towarzyszył jej wszędzie, mając na sobie jedynie kalesony z różowego jedwabiu, na jedno zgadzając się, inne krytykując:
— Myślę — mówił — że miałaś śmieszny pomysł, aby ubierać stół centurją... Zapewniam cię, że jej niebieskość przy świetle będzie wyglądała jak czarna. I przytem centurją nie jest niczem innem, jak zwyczajnym bławatkiem. Będzie wyglądało jak gdybyśmy uzbierali je w życie...
— Ach!.. bławatki!.. Jakiż jesteś nieznośny.
— Ale tak, bławatki... bławatki... Kimberly doskonale powiedział jednego wieczoru u Rothschildów... że to nie jest kwiat wielkiego świata... Dlaczegóż jeszcze nie makówki?..
— Daj mi spokój!.. odpowiedziała pani... Zupełnie tracę głowę, gdy słucham twoich zdumiewających uwag. Rzeczywiście wybrałeś sobie do tego odpowiednią chwilę.
Ale pan obstawał przy swojem.
— Dobrze... dobrze... zobaczysz... zobaczysz... Ach Boże!.. aby to wszystko skończyło się bez jakiego nazbyt wielkiego przypadku... aby się to jakoś szczęśliwie skończyło. Nie miałem wyobrażenia, że to tak trudno być człowiekiem z wielkiego świata... jest to jakaś zawiła maszyna, męcząca i skomplikowana... Byłoby może lepiej abyśmy pozostali zwyczajnymi ludźmi jak dawniej.
A pani przez zaciśnięte zęby dodała:
— Daję słowo, widzę teraz dobrze, że nie zmienisz się... Wcale nie przynosisz zaszczytu żonie.
Ponieważ moi państwo zauważyli, iż jestem ładna i elegancka, przeznaczyli mi zatem również rolę wielkiej wagi w tej komedji... Miałam prezydować w szatni i przytem kierować, a raczej mieć oko nad czterema mistrzami tej ceremonji — kamerdynerami — czyli nad czterema wielkimi drabami z ogromnemi faworytami, którzy zostali wybrani w jednym z licznych kantorów służbowych — do obsługiwania przy tym nadzwyczajnym obiedzie. Od początku wszystko szło dobrze... Było jednak pewne zatrwożenie... Na kwadrans przed dziewiątą hrabina Fergus jeszcze nie przybyła.
A jeśli zmieniła postanowienie i w ostatniej. chwili rozmyśliła się i nie przyjdzie?.. Co za upokorzenie!.. Co za klęska!.. Charrigaudowie byli przerażeni.
Jedynie Józef Brigard dodawał im otuchy mówiąc, że był to dzień, w którym hrabina przewodniczyła na zebraniu towarzystwa „Resztek cygar dla marynarki i wojska lądowego“.
Często te zebrania kończyły się późno...
Jakaż to zachwycająca kobieta!.. mówiła pani Charrigaud, jakgdyby ta pochwała mogła zawierać w sobie siłę magiczną sprowadzenia tutaj tej „wstrętnej hrabiny“, którą w głębi swej duszy przeklinała.
— I jaki umysł... podchwycił Charrigaud, usiłując wpaść w ton uczucia. Pewnego dnia u Rothschildów miałem tę przyjemność, iż podziwiałem jej nadzwyczajny wdzięk, jakim wyróżnią się. Aby odnaleźć coś podobnego trzebaby się chyba wrócić do przeszłego stulecia...
W tej właśnie chwili hrabina Fergus weszła, okazała i majestatyczna, w czarnej haftowanej paciorkami toalecie, podnoszącej białość jej pulchnych i miękich ramion. Powstał szmer i wśród tego szmeru zachwytów poprowadzono ją ceremonjalnie do jadalni.
Początek obiadu był dość chłodny. Pomimo swego powodzenia, a może z przyczyny właśnie swego powodzenia, hrabina Fergus zachowywała się z pewną wyższością, trzymając się w pewnej jakby odległości. Zdawało się, iż zaznacza ona swą pobłażliwość, wskutek której raczyła zaszczycić obecnością swoją ten lichy dom tych. „małych ludzi“.
Charrigauci zauważył, iż nieznacznie, ale jednak z widoczną pogardą spoglądała na wynajęte srebro, na udekorowanie stołu, na zieloną toaletę pani Charrigaud, oraz na czterech kamerdynerów, których nazbyt długie faworyty maczały się w półmiskach. Przejęło go aż do głębi jakieś nieokreślone przerażenie, jakieś niepokojące przewidywanie, obawa, niepewność, czy aby odpowiednio zachowa się przy stole on wraz ze swoją żoną.
Po kilku banalnych i nużących zdaniach czysto aktualnych rozmowa stała się ogólną i zwolna nakoniec przybrała ton poprawny, obowiązujący w życiu wielkoświatowem.
Wszyscy ci nieszczęśni djabli i djablice, wszystkie te biedne szelmy i szelmeczki, zapomniały o nierówności społecznej i nie okazywały już swej dziwnie nieubłaganej powagi względem osób, które były podejrzane nie co do swego zepsucia lub występków, ale którym jedynie brakowało odwiecznego posłuszeństwa, w jakiem potrafiliby szanować prawa światowe, którym jedynie winno się być bezwzględnie posłusznym.
Wszyscy starali się zachować cechy poprawności, aby nie uchybić przepisom konwenansu i uchodzić za takich, jakiemi być przystało. Komizm tych wysiłków był naprawdę nadzwyczajny, wprost wyśmienity. Świat stanowił dla nich dwie wielkie części: z jednej strony ci co przestrzegali ściśle prawidła konwenansu, z drugiej ci, którzy nie przestrzegali ich: tu ludzie, których można przyjmować; tam ludzie, których przyjmować nie można... I te dwie wielkie części staną się wkrótce kawałkami i kawałeczkami, drobniutkiemi okruszynami, dzielącemi się do nieskończoności. Są tacy u których można jeść obiad lub też tacy, do których można iść jedynie na wieczór... tacy, u których nie można jeść obiadu, ale można być na wieczorze, tacy, których można przyjmować przy swoim stole i tacy, których nie można...
Są także tacy, których można przyjmować u siebie, ale u których nie wypada jeść obiadu... jeszcze tacy, których można przyjmować na śniadaniu ale nigdy na obiedzie, i tacy, u których można być na obiedzie na wsi ale nigdy w Paryżu i t. d...
— Są to pewne różnice i znamiona... mówił wicehrabia Lahyrais, sportsmen, klubowiec, gracz i szuler... W tem jest wszystko... Po ścisłem przestrzeganiu tych odcieni, można rozróżnić człowieka prawdziwie światowego od takiego, który nim nie jest.
Nigdy zdaje mi się, nie słyszałam rzeczy podobnie smutnych. Słuchając ich, uczuwałam prawdziwą litość dla tych nieszczęśliwców...
Charrigaud nie jadł wcale, nic nie pił i nic nie mówił. Całe szczęście, iż nie brał on wcale udziału w rozmowie, czuł bowiem, że niezmierne, zgubne głupstwa przychodziły mu do głowy i przygniatały ją jak wielki ciężar. Zniecierpliwiony, rozgorączkowany, bardzo blady, spoglądał na służbę i szukał na twarzach gości wyrazu zadowolenia czy ironji i bezwiednie coraz śpieszniej poruszając palcami, pomimo upominań żony, rozpoczął wygniatać w nich wielkie gałki z chleba. Na pytanie, z którem ktoś zwrócił się do niego, odpowiedział głosem nieprzytomnym, roztargnionym i jakimś dalekim:
— Rzeczywiście... rzeczywiście.... rzeczywiście...
Naprzeciw niego siedziała wyprężona w swej zielonej sukni, wyszywanej stalowymi paciorkami, szklącymi się oślepiająco zielonym, fosforycznym połyskiem, z egretą z czerwonych piór na włosach, pani Charrigaud, obracając się to na lewo to na prawo, uśmiechnięta, nie wypowiadająca ani słowa, a uśmiech jej był tak nieskończenie nieruchomy, iż zdawało się, że usta jej są umyślnie pomalowane w ten sposób, iż czynią wrażenie jednostajnie uśmiechniętych.
— Ach, jaka prostaczka — myślał Charrigaud — jak zadziwiająco śmieszna kobieta!... I jaka ordynarna ta jej toaleta! Przez nią jutro będziemy pośmiewiskiem całego Paryża...
A ze swej strony pani Charrigaud z swym nieruchomym uśmiechem myślała:
— Jaki idjota ten Wiktor! Jak fatalnie zachowuje się!... Ładnie nas jutro „ubiorą“ przez te jego gałki z chleba...
Dyskusja światowa wyczerpała się, po krótkim zwrocie o miłości, zaczęto rozmawiać o starożytnych cackach. Tu zawsze tryumfował młody Lucjan Sartorys, który posiadał u siebie zachwycające drobiazgi. Mówiono, iż jest bardzo zręcznym i szczęśliwym kolekcjonerem. Jego zbiory były sławne.
— Ale gdzie pan wynajduje te wszystkie „cudowności“ — pytała pani Rambure...
— W Wersalu... odpowiedział Sartorys, u poetycznych wdów i u sentymentalnych kanoniczek. Nie można wyobrazić sobie, ile jest skarbów ukrytych u takich starych dam.
Pani Rambure znowu zadała mu pytanie:
— Co pan jednak czyni, iż one decydują się sprzedawać te rzeczy?
Cyniczny, ale ładny, wygiąwszy swój smukły biust, odpowiedział z widoczną chęcią wprowadzenia towarzystwa w podziw:
— Umizgam się do nich... i jednocześnie oddaję się wraz z niemi praktykom anti-naturalnym.
Przyjęto okrzykiem tę śmiałość odezwania się, ale ponieważ wszystko wybaczano Sartorysowi, każdy zaczął się śmiać.
— Co pan nazywa praktykami anti-naturalnemi?... tonem niby ironicznym, jednak z intencją łobuzerstwa, nieco ciężkiego, pytał baron Gogsthein, który puszczał się w żartach na sytuacje niebezpieczne.
Ale pod spojrzeniem Kimberlya, Lucjan Sartorys umilkł.
Maurycy Fernancourt pochylił się do barona i wyrzekł z powagą:
— To zależy od strony, którą Sartorys uważa za naturalną.
Wszystkie twarze zajaśniały na nowo wesołością... Zachęcona tem powodzeniem pani Charrigaud, zwróciła pytanie wprost do Sartorysa, który robił zachwycające miny i wykrzyknęła podniesionym głosem:
— A więc to prawda?... Zatem pan jest?...
Słowa te wywarły efekt zupełnie taki, jakby ktoś wylał kubeł lodowatej wody na głowy biesiadników.
Hrabina Fergus pospiesznie rozpoczęła wachlować się.
Wszyscy spoglądali po sobie z przenikliwem zakłopotaniem, zgorszeni, z nieprzezwyciężoną ochotą do śmiechu.
Z zaciśniętemi rękami, z zaciśniętemi ustami, jeszcze bledszy, niż przedtem, Charrigaud z wściekłością kręcił gałki z chleba, spoglądając na żonę oczami śmiesznie dzikiemi... Nie wiem, jak by się to bido skończyło, gdyby nie Kimberly, który w tej naprężonej chwili i pośród tej niebezpiecznej ciszy rozpoczął opowiadać o swojej ostatniej podróży do Londynu.
— Tak, mówił, przepędziłem w Londynie osiem upajających dni i byłem obecny przy pewnej rzeczy nadzwyczajnej... byłem na rytualnym obiedzie u wielkiego poety John-Gietto Fartadetti, jaki został urządzony przez niego dla kilku przyjaciół, dla uczczenia swoich zaręczyn z żoną swego drogiego Fryderyka Pingleton.
— Ach, to musiało być wyśmienite!... wyrzekła mizdrząc się hrabina Fergus.
— Nie może pani nawet wyobrazić sobie... odparł Kimberly, którego wzrok, ruchy, jak również orchidea chwiejąc się w butonierce, świadczyły o gwałtownym zapale, jaki go przejmował na to wspomnienie.
Ciągnął więc dalej:
— Proszę sobie wyobrazić, moja droga przyjaciółko, w wielkiej sali, której ściany blado-niebieskie, przystrojono białymi i złotymi pawiami, stół jaspisowy, owalny i wykwintny... Na stole kilka, harmonijnie dobranych kloszów z cukierkami. Po środku mała, okrągła jak basen fontanny waza z różowego kryształu, napełniona konfiturami egzotycznemi i nic więcej... Przywdziawszy na siebie długie, białe suknie, podeszliśmy wolno do stołu, ujęliśmy za trzonki złotych noży i nabrawszy nimi nieco tajemniczych konfitur, ponieśliśmy je do ust... i nic więcej...
— Och jakież to wzruszające, westchnęła hrabina... jak bardzo wzruszające!..
Ach nie wyobraża nawet sobie pani... Ale jeszcze bardziej wzruszającemu., co naprawdę przeistoczyło to wrażenie na bolesne rozdzieranie naszych dusz, to było gdy Fryderyk-Ossian Pingleton śpiewał poemat o zaręczynach swojej żony ze swym przyjacielem. Nie znam nic bardziej tragicznego i bardziej nadludzko pięknego...
— Ach proszę Kimberly... błagała hrabina Fergus... powtórz nam ten nadzwyczajny poemat. — Poematu, niestety nie mogę... Jedynie mogę dać jego esencję.
— Właśnie to... to właśnie... esencję.
Pomimo obyczaji tych kobiet, których nic nie powinno dziwić, Kimberly entuzjazmował je do szaleństwa ponieważ potrafił opowiadać o grzechach z niezwykłem uczuciem...
W tejże chwili drżenie przebiegło około stołu, kwiaty, klejnoty na ciałach i kryształy na obrusie zdawały się harmonizować z nastrojem dusz słuchaczy. Charrigaud czuł, iż rozum go odbiega, wydawało mu się, iż niespodzianie dostał się do domu obłąkanych. Jednak siłą woli potrafił jeszcze uśmiechnąć się i powiedzieć:
— Ale rzeczywiście... rzeczywiście...
Kamerdyner kończył obnoszenie jakiejś potrawy, która przypominała szynkę z której wylatywały jak z fali żółtego kremu wiśnie, podobne raczej do jakichś czerwonych owadów... A hrabina Fergus na pół mdlejąca już bujała w jakichś zaziemskich stronach...
Kimberly zaczął opowiadać:
— Fryderyk-Ossian Pingleton i jego przyjaciel John-Giotto Farfadetti kończyli w pracowni swej zwykłą codzienną robotę. Jeden był bowiem wielkim malarzem, drugi wielkim poetą; pierwszy krótki i otyły, drugi długi i cienki; obadwaj ubrani w jednakowe sukmany, jednakowo uczesani i w jednakowych czapkach z florentyny, obadwaj neurastenicy, bo mieli oni w swych różnych ciałach zupełnie podobne dusze i umysły przeczysto bliźniacze. John-Giotto Farfadetti wyśpiewywał w swych wierszach cudowne symbole, które przyjaciel jego Fryderyk-Ossian Pingleton malował na płótnie, a wyśpiewywał tak pięknie, że słowa poety łączyły się węzłem nierozerwalnym ze sławą malarza tak, iż to połączenie wzajemne ich dzieł z dworna ich nieśmiertelnymi geniuszami, tworzyło jeden hymn zachwytu.
Kimberly wstrzymał opowiadanie... Zapanowała cisza niemal pobożna...
Kimberly ciągnął dalej:
— Dzień gasł. Słodki zmierzch napełniał pracownię bladym księżycowym cieniem... Zaledwie z trudnością rozpoznać można było na malowanych ścianach powolne, gibkie kołysanie się złotych kwiatów, które szemrały i drgały, jakby jakieś niewiadome, głębokie i tajemnicze wody... John-Giotto Farfadetti zamknął rodzaj albumu welinowego, w którym pisał tak pięknie, jakgdyby sztychował swoje nieśmiertelne poematy Fryderyk-Ossian Pingleton zwrócił się do swoich stalur w kształcie liry, ukrytych pomiędzy draperjami i ująwszy paletę w formie arfy, umieścił ją na lekkim, delikatnym meblu, i wówczas obadwaj jeden na wprost drugiego siedli, przybierając pozy dostojne i zmęczone, na potrójnie ułożonym szeregu poduszek koloru wodorostów z głębin morskich.
— Hm! Hm! — zakasłała pani Siercelet z lekką, znaczącą przestrogą.
— Wcale nie... zaprzeczył Kimberly... to nie to, co pani ma na myśli...
I opowiada! dalej:
— Z środka pracowni, z marmurowego basenu, gdzie kąpały się płatki różane, podnosił się uroczy zapach. Na małym stoliku w wąskim wazonie o szyjce rozchylonej jak kielich lilji, przedziwnie zielonej i przewrotnej, narcyzy na swych długich łodygach zamierały jak dusze...
— Niezapomniane!... szepnęła hrabina głosem tak cichym, że zaledwie dosłyszalnym.
A Kimberly nie zatrzymując się, opowiadał dalej:
— Za oknami na ulicy stawało się coraz ciszej, pustoszało. Plusk Tamizy, zgłuszony i ponury, dochodził z oddali, wraz z głosami rozszalałych syren, pomieszanych ze zdyszanymi oddechami kotłów okrętowych. Nastała godzina, w której dwaj przyjaciele pogrążali się w bolesne morze niezrównanego milczenia.
— Och, jak ja to rozumiem dobrze!... zachwycała się pani Tiercelet.
— Ależ to „niezrównane“, to nastrojowe, dodała hrabina Fergus...
Kimberly, korzystając z tych przerw pochlebnych, napił się szampana... następnie wyczuwając w koło siebie namiętną uwagę, powtórzył:
— W niezrównane milczenie. Ale tego wieczoru John-Giotto Farfadetti wyszeptał: „Mam1 w sercu kwiat zatruty“. Na co Fryderyk-Ossian Pingleton odpowiedział: „Dzisiaj wieczór ptak smutku śpiewa w mojem sercu“...
Pracownia wydawała się być wzruszoną tą niezwykłą rozmową. Ściany malowane coraz bardziej zatracały swą barwę, wodorosty złote na nich rozpostarte zwężały się bardziej w miarę nowych rytmicznych kołysań, ponieważ jest niezawodnem, że dusza ludzka z swojemi rozterkami, namiętnościami, żarliwością, grzechami i ze swojem życiem ma związek z duszą otaczających ją przedmiotów...
— Jakaż to prawda!...
Krzyk ten wzniósł się prawie ze wszystkich ust, nie przeszkodził jednak wcale Kiraberlyowi. Roztaczał lom ponownie przed oczami oniemiałych ze wzruszenia słuchaczy dalszą opowieść. Tylko głos jego stał się bardziej tajemniczym gdy mówił:
— „O, mój przyjacielu, błagał John-Giotto Farfadetti, ty, który dałeś mi wszystko... ty, którego dusza jest tak cudownie bliźniaczo złączona z moją, musisz mi dać coś z siebie, czego, jeszcze nie mam i umieram z braku posiadania jej“... — „Czy chcesz mego życia? — pyta malarz — ono należy do ciebie... zabierz je“... — „Nie, tu nie idzie o twoje życie... chcę więcej, aniżeli twego życia... chcę twojej żony“!
— „Botticeliiny!!..“ wykrzyknął poeta. — „Tak. Botticelliny... Botticeliiny... ciała z twego ciała... duszę twojej duszy... marzenie twego marzenia... sen cudowny twoich boleści! — „Botticeliiny!... Niestety!.. niestety!.. Stało się... zatopiłeś się w niej... ona zatopiła się w tobie, jak w jeziorze bezdennem... Niestety!.. niestety!.. Stało się“... Dwie łzy świetlane stoczyły się z oczu malarza... Poeta odpowiedział: „Posłuchaj mnie, o mój przyjacielu!.. Kocham Botticellinę... i Botticellina mnie kocha... i umrzemy oboje z wzajemnej miłości, o której nie możemy powiedzieć sobie, i umrzemy z tego, iż nie możemy połączyć się... Ona i ja jesteśmy dwiema rozdzielonemi częściami jednej i tej samej istoty żyjącej, która może już od dwóch tysięcy lat poszukuje się, wzywa i nareszcie dziś odnalazła się... O mój drogi Pingleton, nieznane życie tego dziwnego fatalizmu, straszne jest i zachwycające... Czyż istniał kiedykolwiek wspanialszy poemat nad ten, który przeżywamy dzisiejszego wieczoru?... Ale malarz powtarzał bezustannie, coraz boleśniejszym wykrzykując głosem: „Botticelliny!.. Botticeliiny“!..
Podniósł się z potrójnego szeregu poduszek, na których dotąd pozostawał i zaczął chodzić gorączkowo po pracowni... Po kilkunastu minutach szalonego niepokoju, powiedział: „Botticellina była moją... Czy trzeba, aby teraz miała się stać twoją“?
— Ona będzie naszą! — odparł poeta rozkazująco... — Ponieważ Bóg ciebie wybrał na to, abyś połączył tę duszę rozdwojoną, która jest nią i która jest mną!.. Inaczej mówiąc, Botticellina posiada perłę magiczną rozpraszania snów... ja sztylet do oswobodzenia jej z tego łańcucha powłoki cielesnej... Jeśli ty nie zgodzisz się, my jednak kochać się będziemy... i umrzemy“... I dodał jeszcze głosem, którego głęboki ton rozdzwonił się po pracowni jak głos, wychodzący z czeluści otchłannej: „Może to nawet będzie jeszcze piękniejsze11. Nie, wykrzyknął malarz, będziecie żyli... Botticellina będzie twoją, jak była moją... Porwę ciało swe na ćwierci, wyrwę serce z piersi... roztrzaskam o ścianę swoją czaszkę ale przyjaciel mój będzie szczęśliwy... Mogę cierpieć... Cierpienie jest także rozkoszą najpotężniejszą, najbardziej gorzką, najsroższą ze wszystkich rokoszy!.. egzaltował John-Giotto Farfadetti... Zazdroszczę ci twego losu... idź!.. Ponieważ ja zapewne umrę z radości mego kochania, albo z powodu bólu mego przyjaciela... Godzina nadeszła... Żegnaj!.. Wyprostował się, wzniósł jak archanioł... W tejże chwili draperja poruszyła się, rozwarła i nanowo zsunęła w świetle boskiego jakby objawienia. Była to Botticellina w długiej, zwiewnej szacie, koloru księżyca... Włosy jej rozsypane w nieładzie, błyszczały jak ogniste snopy... W ręku trzymała klucz złoty... Uniesienie było na jej ustach, a niebo nocy w jej oczach... John-Giotto jak pchnięty w przepaść, zniknął za draperja... Wtedy Fryderyk-Ossian Pingleton położył się na potrójnym szeregu poduszek o barwie wodorostów z dna morskiego... I podówczas, gdy wrył się paznokciami w swe ciało i krew wytrysnęła jak z fontanny, złote rośliny słodko, zaledwie dostrzegalnie drżały na ścianie, która zwolna, zwolna powlekała się ciemnością... I paleta w kształcie harfy, i stalagi w formie liry dźwięczały, śpiewając pieśń zaślubin...
Kimberly umilkł na chwilę... potem podczas gdy wrażenie trwało wciąż wokół stołu, dławiąc za gardła i ściskając serca:
— Oto dlaczego — kończył, umoczyłem koniec swego noża złotego w konfiturze, którą przygotowują dziewice ludożerców na uroczystość takich wspaniałych zaręczyn, jakich ludzie naszych czasów nie znają.
Obiad był skończony... Wstawano od stołu w religijnem milczeniu, drżąc z przebytych wrażeń. W salonie, Kimberly był w oblężeniu. Wszystkie kobiece spojrzenia zwracały się z zachwytem ku niemu, ku jego pobladłej twarzy.
— Ach, jakże chciałabym mieć swój portret namalowany przez Fryderyka-Ossian Pingletona... wykrzyknęła gorąco pani Rambure... Wszystko oddałabym za to szczęście...
— Niestety! Pani, odparł Kimberly... od czasu tego bolesnego i wzniosłego wydarzenia, o którem opowiadałem, zdaje się, że Fryderyk-Ossian Pingleton nie chce więcej malować twarzy ludzkich... on maluje tylko dusze...
— Jakąż ma słuszność... Chciałabym koniecznie mieć wymalowaną swoją duszę.
— Jakiej płci? spytał z lekkim odcieniem sarkazmu Maurycy Fornancourt, najwidoczniej zazdrosny o powodzenie Kimberlye‘a.
Ten ostatni odpowiedział z prostotą:
— Dusze są bezpłciowe, mój drogi Maurycy... one są...
— Z kudłami i łapami... mruknął Wiktor Charrigaud, bardzo cicho, w ten sposób, aby jedynie był dosłyszanym przez psychologicznego romansopisarza, którego właśnie w tej chwili częstował cygarem... A wszedłszy do flumuaru:
— Ach, mój stary! westchnął... o mało już nie krzyczałem z całych sił wobec tych wszystkich ludzi za te szkaradzieństwa... Mam już dosyć ich dusz, ich miłości przewrotnych, wraz z ich magicznemu konfiturami... Tale. tak... módz tak choć przez kwadrans gadać grubiaństwa, i pobrechtać się w prawdziwem, czamem, smrodliwem błocie, ach! to by dopiero była rzecz wyśmienita... prawdziwy wypoczynek... Ach. jakżeby mi to ulżyło po tych wszystkich symbolicznych kijach, które aż sprawiają mi nudności... A tobie?..
Ale wzruszenie było nazbyt silne i wrażenie opowiadania Kmiberlye‘a widniało na wszystkich... Nie potrafiono interesować się rzeczami gminnemi, ziemskiemi... rozmową światową, estetyczną, namiętną... Nawet wicehrabia Lahyrais, klubowiec, sportsman, gracz i szuler, czuł, iż wyrastają mu skrzydła. Każdy uczuwał potrzebę skupienia, samotności, dla przedłużenia tego snu, lub zrealizowania go... Rozmowa już nie mogła się nawiązać... Zaproszeni jeden po drugim przepraszali i wymykali się. O godzinie jedenastej już nie było nikogo.
Gdy pan z panią pozostali sami, patrzyli na siebie długo, wprost wlepiali w siebie złowrogie oczy.
— Najzupełniejsza „klapa“... wiesz o tem... ładna „klapa“ nie ma co... rzucił pan.
— To twoja wina... wymawiała cierpko pani...
— Ach, ta jest doskonała!..
— Tak, z twojej winy... Niczem nie chciało ci się zająć... kręciłeś jedynie w swoich grubych palcach obrzydliwe gały z chleba. Nie podobna było wyciągnąć z ciebie jednego słowa... to aż wstyd, jak byłeś śmieszny!
— Dobrze, masz rację... odciął pan... A twoja toaleta zielona... a twoje uśmiechy... a twoje odezwanie się do Sarborysa... to wszystko ja zapewne. Ja także i powiadałem o nieszczęściu Pingletona... ja jadam kofitury ludożerców, ja maluję dusze... ja jestem pederastą i liljowym?
— Ty także nie winien jesteś, że takim jesteś!.. wykrzyknęła pani w ostatecznem rozjątrzeniu.
Lżyli się długo, potem pani ułożywszy rzędami srebro i ustawiwszy butelki napoczęte w kredensie, odeszła do swego pokoju i zamknęła się w nim. Pan wałęsał się po domu tu i owdzie w stanie wysokiego podrażnienia... Raptem ujrzawszy mnie w jadalni, w której porządkowałam, podszedł i ujął mnie wpół.
— Celestyno, wyrzekł... chcesz być grzeczną dla mnie? Chcesz zrobić mi wielką, ale to wielką przyjemność?..
— Tak, panie...
— A więc dobrze, moje dziecko; krzycz mi prosto w twarz, dziesięć razy, dwadzieścia razy, sto razy: „Idjota“! „Idjota“!
— Ach, proszę pana! co za zabawny pomysł!.. nigdy nie ośmieliłabym się.
— Ośmiel się, Celestyno... dalej, śmiało, błagam cię o to.
I gdy nareszcie wśród obopólnego śmiechu uczyniłam zadość jego prośbie:
— Ach, Celestyno, ty nawet nie wiesz, ty nie możesz pojąć niezmiernej radości, jaką sprawiłaś mi... I przytem módz patrzeć na kobietę, która nie jest duszą... dotykać się kobiety, która nie jest lilją!.. Uściskaj mnie...
No, tego doprawdy nie oczekiwałam wcale!.. Ale gdy nazajutrz w „Figaro“ ukazał się artykuł, wysławiający pompatycznie ich obiad, ich elegancję, ich gust, ich dowcip, ich stosunki, zapomnieli o wszystkiem innem i mówili jedynie o swojem wielkiem powodzeniu. I właśnie owe „dusze“ stanowiły kulminacyjny punkt ich zachwytów.
— Jaka zachwycająca kobieta z tej hrabiny Fergus!.. powiedziała pani przy śniadaniu, na zakończenie innych chwalb.
— I jaka dusza!.. podkreślił pan.
— A Kimberly... powiedz sam, jaki nadzwyczajny „aauseur“ i co za wytworne zachowanie!..
— Niesłusznie mają go za Magiera... Z tem wszystkiem jego zepsucie nie powinno nikogo obchodzić... my zresztą nic z tego nie widzieliśmy.
— Naturalnie.
Z pobłażliwością jeszcze większą pani dorzuciła:
— Ach, gdyby tak znów bardzo zwracać uwagę na wszystko, to należałoby oczyścić cały świat!

Przebywając w garderobie, bawiłam się przez cały dzień przypominaniem sobie zabawnych historji z tego domu.
Od dnia tego obiadu ogarneło mną wprost zajadłe pragnienie reklamy — aż do oddawania się tym wszystkim wstrętnym dziennikarzom, którzy obiecali napisać artykuł o książce jej męża, lub słówko o jej toaletach i o jej salonie... Ach i to pobłażanie pana, który nic nie robił sobie z tych jej bezeceństw i pozwalał na wszystko. Z zadziwiającym cynizmem mówił: „Zawsze to taniej wynosi, aniżeli biuro ogłoszeń“. Tak, pan ze swej strony coraz niżej upadał, sumienie jego nie rozróżniało już podłości. Nazywał to polityką salonu i światową dyplomacją.
Muszę napisać do Paryża, aby mi przysłano tom nowej powieści mego dawnego pana. Co tam w jej głębi powinno być bólu!..




XI.
10 listopad.

Teraz już wcale nie mówią o małej Klarze... Tak jak przewidywałam, przestali się tem zajmować. Las w Raillon wraz z Józefem ukrył w sobie na wieki tę tajemnicę. O tej małej istocie ludzkiej nie będą już nadal mówić, zupełnie jak o trupie jakiego ptaka, zmarłego w gęstwinie leśnej. Tak, jakby nic się nie stało, ojciec jej rozbija dalej kamienie na drogach, a miasto poruszone na chwilę tą zbrodnią, przybrało swój zwykły wygląd... jeszcze bardziej ponury z powodu zbliżającej się zimy.
Pani wysłała, mnie do rzeźnika, zabrałam psy z sobą... Podczas gdy byłam w sklepie, weszła tam nieśmiało staruszka i prosiła o mięso, „trochę mięsa na rosół dla chorego syna“.
Rzeźnik wyszukał w szerokiej kadzi żelaznej, w której były odpadki, jakiś obrzydliwy kawałek, nawpół z kośćmi i nawpół z tłuszczem, i podając go spiesznie:
— Piętnaście su... zawołał.
— Piętnaście su!.. wyrzekła staruszka... czyż to możliwe, mój Boże!.. a przytem czy można z tego ugotować rosół?..
— Jak się pani podoba... odparł rzeźnik, wrzucając z powrotem do kadzi ów kawałek... tylko niech pani pamięta, że dziś przyślę pani rachunek... Jeżeli jutro nie zostanie zapłacony... woźny trybunału...
— A więc niech pan da... to mięso... zdecydowała się staruszka.
A gdy już wyszła, rzeźnik rzekł:
— Gdybyśmy nie mieli biednych, którzy kupują gorsze kawałki, to z pewnością nie wyszlibyśmy na swoje... Ale teraz te szelmy zaczynają mieć wymagania!
I odkrajawszy dwa długie płaty dobrego, czerwonego mięsa, rzucił je naszym psom.
Psy ludzi bogatych, naprzykład... to nie biedacy...

W Prieuré wypadki tragiczne przechodzą kolejno w komiczne, bo wszakże nie można drżeć bezustannie... Zmęczony dręczeniem kapitana i idąc za radą pani, pan chciał położyć temu nareszcie koniec i odesłał sprawę ową do sędziego pokoju. Doniósł o swoich stratach, o potłuczonych szybach w inspektach, i o niszczeniu całego ogrodu.
Spotkanie dwóch wrogów w gabinecie sędziego, było bardzo zabawne. Wymyślali sobie tak ordynarnie, jak ostatni śmieciarze. Naturalnie kapitan zaklinał się, iż nigdy nie rzucał kamieniami w ogród Lanlaira; to właśnie Lanlaire rzucał kamienie do jego ogrodu.
— Czy masz pan świadków?.. Gdzie są pańscy świadkowie?.. odważ się pan postawić świadków... wołał kapitan.
— Świadków?.. odcinał się pan... są nimi kamienie oraz te wszystkie świństwa, jakiemi pan pokrył moją posiadłość... stare kapelusze... stare pantofle, które każdy pozna, że należały do pana.
— Kłamstwo...
— Jesteś pan kanalją... i opojem...
Niemożliwość dostarczenia przez pana odpowiednich świadków sprawiła, że sędzia pokoju, który przytem był przyjacielem kapitana, zniewolił pana do cofnięcia skargi.
— I przytem niech mi pan pozwoli powiedzieć sobie... powiedział sędzia do mojego pana... iż jest to zupełnem nieprawdopodobieństwem... tego nie można nawet przypuścić, aby dzielny żołnierz... nieustraszony oficer, który uzyskał wszystkie odznaczenia na polu bitwy, bawił się rzucaniem kamieni i starych kapeluszy na pańską posiadłość, jak jaki smarkacz...
— Do djabła!.. wrzeszczał kapitan... to jest człowiek bezecny, kłamca... On znieważa armję...
— Ja?
— Tak, pan... Chodzi panu o zniesławienie armji, wstrętny żydzie... Niech żyje armja!..
Rzucili się do swoich czupryn... wydzierali sobie włosy, i sędzia miał wiele trudu, zanim ich rozdzielił...
Odtąd pan umieścił dwóch niewidzialnych świadków w ogrodzie, którzy strzegli bez przerwy, ukryci za drewnianą ścianą, w której wyrżnięte były na wysokość człowieka cztery okrągłe otwory na oczy. Ale kapitan powiadomiony o tem, zachowywał się spokojnie i pan napróżno tylko naraził się na koszta.

Widziałam kilka razy kapitana przez wierzch płotu... Pomimo przymrozków, nie opuszczał przez cały dzień swego ogrodu, w którym pracował zapamiętale nad rozmaitemi rzeczami. Gdy go zobaczyłam, nakrywał właśnie róże papierem... Zaczął opowiadać mi o swoich nieszczęściach: Róża cierpi bardzo na influenzę i ma ataki astmatyczne! Bourbok! zdechł... zmarł on na płuca z tego, że zadużo pił koniaku... Naprawdę, iż niema on szczęścia... To z pewnością ten bandyta Lanlaire rzucił na niego urok... Powziął więc zamiar pozbycia się go z tej okolicy, już ułożył plan walki.
— Oto trzeba, abyś tak zrobiła moja panienko... Podasz skargę przeciw Lanlairowi... do trybunału w Louviers... o znieważenie obyczajów i zamach na twoją skromność...
— Ależ, kapitanie, pan nigdy nie znieważał moich obyczai, ani nie czynił zamachu na moją skromność...
— Więc i cóż stąd?..
— Nie mogę...
— Jakto, nie może panienka?.. Przecież nic niema prostszego nad to... Żłóż taką skargę i podaj nas na świadków, Różę i mnie... my stwierdzimy wobec sprawiedliwości, że widzieliśmy wszystko... wszystko... Stewo żołnierza w takiej chwili ma jakieś znaczenie do stu piorunów!.. To nie byle jaka rzecz... I tak to ułóż, ażebyśmy potem mogli z łatwością powołać do życia sprawę gwałtu w lesie i włączyć w to Lanlaira... To jest pomysł... Pomyśl o tem, panno Celestyno... pomyśl...

Ach! naprawdę, że mam wiele więcej w tej chwili do myślenia... Józef nalega, abym się zdecydowała... nie może czekać dłużej... otrzymał zawiadomienie z Cherbourga, że w przyszłym tygodniu sprzedają kawiarenkę... Ale jestem niespokojna... drżę na samą myśl... Chciałabym... i nie chcę... Jednego dnia uśmiecha mi się to, a nazajutrz już przestaje się uśmiechać... Myślę, iż przedewszystkiem boję się, aby Józef nie wyciągnął mnie do rzeczy strasznych... Nie mogę się zdecydować... On nie jest brutalny dla mnie, obiecuje mi łagodnie swobodę i piękne toalety... życie pewne, szczęśliwe i zwycięskie.
— A na to potrzeba, abym kupił małą kawiarnię... powiedział do mnie... Nie mogę pominąć podobnej okazji... A jeśliby tak nastąpiła rewolucja? Pomyśl tylko, Celestyno... wtedy byłby to odrazu majątek. A któż to wie?.. Rewolucja... ach! tylko weź to do głowy — nic nie może być lepszego dla kawiarni...
— Więc niech Józef ją kupi... Jeśli nie ja, to inna się do tego znajdzie...
— Nie... nie, trzeba tam tylko ciebie... niema innej, tylko ty... ale ty, Celestyno, pogardzasz mną...
— Nie... zaręczam Józefowi, iż nie...
— Tak... właśnie tak... ty masz najgorsze pojęcie o mnie...
W tej chwili naprawdę, iż nie wiem skąd wzięło się we mnie tyle odwagi, że zadałam mu to pytanie:
— A więc dobrze, niech mi Józef powie, że to Józef zgwałcił małą Klarę w lesie?
Józef przyjął ten cios z niezwykłym spokojem. Jedynie wzruszył ramionami i przez kilka chwil kołysał się i poprawiał spodnie, które nieco opuściły się i odpowiedział z prostotą:
— Widzisz zatem, Celestyno... że wiedziałem co mówię... Znam myśli Celestyny... wiem wszystko, o czem myślisz...
Głos jego złagodniał, ale wzrok stał się tak strasznym, że wydało mi się niepodobieństwem wyrzec choć jedno słowo...
— Nie zajmuj się małą Klarą... zajmij się sobą.
I jak owego wieczoru, wziął mnie w ramiona...
— Czy pojedziesz ze mną do małej kawiarni?..
Drżąc i trzęsąc się cała, nareszcie jednak zdobyłam się na odwagę i odpowiedziałam mu:
— Boję się... boję się was, Józefie... Dlaczego, nie wiem sama, ale się was boję!..
Zaczął mnie kołysać w ramionach, i dumny z tego oświadczenia, powiedział tonem ojcowskim:
— Dobrze, dobrze... jeśli to to... porozmawiamy o tem jutro.

Krążył po mieście dziennik z Rouen, w którym był artykuł, wywołujący skandal pomiędzy dewotkami. Było to prawdziwe zdarzenie, bardzo zabawne, które miało miejsce tuz przy Port-Lancon, w ładnym zakątku, o trzy kilometry stąd.
Pikantność rzeczy polegała na tem, że wszyscy znali te osoby... Oto więc czem zajmowali się ludzie przez dni kilka... Przyniesiono dziennik do Marjanny wczoraj wieczorem po obiedzie, przeczytałam ów sławny artykuł na głos... Po pierwszych zdaniach Józef podniósł się nieco zagniewany i oświadczył, iż nie lubi on „świństw“ i że nie może również znieść, gdy przy nim napadają na religję...
— Nie dobrze postępujesz, Celestyno... nie dobrze...
I poszedł spać.
Zamieszczam tutaj to zdarzenie... wydaje nui się ono godnem wspomnienia i przytem myślę, iż warto wtrącić tutaj wybuch śmiechu do tych kartek tak smutnych.
Więc oto tak:
Dziekan z parafii Port-Lançon był księdzem krewkim, czynnym sekciarzem, który słynął w całej okolicy z piorunującej wymowy. Niedowiarki i wolnomyśliciele udawali się w niedzielę do kościoła dlatego tylko, aby wysłuchać jego kazania. Tłomaczyli się oni z tych świętych praktyk — właśnie owym darem wymowy dziekana.
— Nie zgadzamy się z jego przekonaniami, ale pomimo to, przyjemnie jest słyszeć takiego człowieka. I zazdrościli przytem deputowanym, którzy nigdy nie wypuścili ani pary z ust, co do „sacrée platine“ księdza dziekana. Jego swarliwe, hałaśliwe wtrącania, się do gminy, często wprawiały w kłopot mera. oraz irytowało inne władze, ale ksiądz dziekan jednak potrafił zawsze wścibić swoje ostatnie słowo z powodu tej „sacree platine“, którą szpikował wszystkich. Jedną z jego manji była także pretensja, że nie uczą dzieci dostatecznie.
— Czegóż to ich uczą w szkole?., mawiał... Nic ich nie uczą. Jeśli zada się dzieciom jedno z najzwyczajniejszych pytań... to aż litość bierze... bo nigdy nie wiedzą, co odpowiedzieć...
Omówiwszy tą kwestję, ksiądz dziekan zabierał się do Voltaira, do rewolucji francuskiej, do sądów, do dreyfusady, nie dlatego jednak, aby miał korzystać z tego w swoich kazaniach i publikować to, nie, jedynie rozmawiał o tem ze swymi niezawodnymi przyjaciółmi, ponieważ niezłomnie był on sekciarzem i stale trzymał się swoich zasad.
We wtorki i czwartki miał zwyczaj zbierać tyle dzieci, ile się dało pomieścić w obrębie presbiterjum i tam przetrzymywał je po dwie godziny i zapoznawał je z nadzwyczajnemi tajemnicami pedagogicznemu, czem, według jego zdania, wypełniał braki edukacji świeckiej.
— No, zobaczymy moje dzieci... czy też które z was wie, gdzie się znajdował niegdyś raj ziemski? Ten, który będzie wiedział, podniesie rękę... Więc dalej...
Żadna ręka nie podniosła się... We wszystkich oczach gorzało pytanie, a ksiądz dziekan, wzruszywszy ramionami, wykrzyknął:
— To wprost skandaliczne... Czegóż zatem uczy was ten nauczyciel?... Ach! doprawdy ładną jest ta świecka edukacja... bezpłatna i obowiązująca... o tak, jest bardzo ładna!... A więc ja wam powiem gdzie się znajduje raj ziemski... Uwaga!
I kategorycznie oraz wykrzywiając się, wypowiedział dobitnie:
— Raj ziemski, moje dzieci, nie znajduje się w Port Lançon, jak to niekiedy mówią, ani w departamencie Seine-Inférieure... ani w Normandii, ani w Paryżu... ani też we Francji... Nie znajduje się on również w Europie, ani Afryce, ani w Ameryce... a także i nie w Australii... Czyż nie jasne? Są ludzie, którzy myślą, że raj ziemski jest we Włoszech, inni, że W Hiszpanji, ponieważ w krajach tych rosną pomarańcze, ach łakomczuchy!., to jest fałsz, arcy-fałsz. Przy tem w raju ziemskim niema pomarańczy... są tylko jabłka... na nasze nieszczęście... Zobaczymy co które z was odpowie... Odpowiadajcie.
I gdy żaden nie odpowiadał:
— Znajdował się on w Azji... wykrzyknął ksiądz dziekan głosem gniewnie rozlegającym się... w Azji, gdzie niegdyś nie padał deszcz, ani grad, ani śnieg... ani nie biły pioruny... w Azji, w Azji, gdzie wszystko zieleniło się i pachniało... gdzie kwiaty były tak wysokie jak drzewa, a drzewa jak góry... Dziś niema już nic z tego w Azji... A to z przyczyny grzechów przez nas popełnionych, niema już w Azji nic prócz Chińczyków, Turków, czarnych heretyków, żółtych bałwochwalców, którzy zabijają świętych misjonarzy i idą potem do piekieł... to ja wam to mówię... A dalej... Czy wy wiecie, co to jest wiara?..
Jedno — z dzieciaków wymamrotało bardzo poważnie tonem wydawania lekcji:
— Wiara... Nadzieja... i Miłość... Jest to jedna z trzech cnót teologicznych.
— To wcale nie jest to, o co was pytam, rzucił ksiądz dziekan głosem oskarżającym... Pytam was, z czego składa się wiara?.. Ach, wy również tego nie wiecie?.. A zatem wiara składa się z tego... to jest... tak trzeba wierzyć w nią, jak was naucza wasz poczciwy proboszcz... a nie trzeba ani jednego słowa wierzyć waszemu nauczycielowi... to, o czem on wam opowiada, nie nastąpi nigdy...

Kościół w Port-Lançon jest znany archeologom i turystom. Jest to jeden z gmachów kościelnych najbardziej interesujących w tej części Normandii, gdzie istnieje wiele rzeczy godnych podziwu...
Na zachodniej fasadzie świątyni, nad drzwiami głównemi, w arkadzie znajduje się róża rozkwitająca, zawieszona nad filarami arkad ażurowych, delikatnych, pełnych wdzięku i nieskończonej lekkości. Zakończenie części dolnej od strony północnej stanowiło ciemne, długie przejście, rodzaj uliczki, ozdobione gęsto — ornamentacjami w mniej surowym stylu. Można tam było zauważyć wiele szczególniejszych postaci z twarzą demona, zwierzęta symboliczne i świętych, przypominających włóczęgów, którzy w ażurowych koronkach fryzów, wykonywali niesłychane giesta... Na nieszczęście, większość tych ozdób była pouszkadzana z częściami ciała poodcinanemi.
Wiek pruderji wandalistycznej bezustannie niszczył rękami wikarjuszów lub proboszczów te rzeźby satyryczne rozigrane lubieżnie, jakby książki Rabelais‘ego.
Świątynia ta podzieloną była na dwie części smukłemi arkadami, okna zwrócone na południe jaśniały, rzucając swe płomienie w część boczną od północy.
Ksiądz dziekan miał swoje podwórze, wysadzone starymi kasztanami, bezpośrednio połączone z kościołem, w którym znajdowały się małe, nizkie drzwiczki; klucz od tych drzwiczek posiadał jedynie on, oraz zwierzchniczka miejscowego szpitala, siostra Aniela. Cierpka, chuda, jeszcze młoda, ale tą młodością nieprzyjemnie zwiędłą — surowa, mimo to lubiąca plotki, zuchwała i zajadła.
Owa siostra Aniela była wielką przyjaciółką księdza dziekana oraz jego najserdeczniejszą doradczynią. Widywali się codziennie, zajmując się w tajemnicy bezustannemi kombinacjami co do wyborów miejskich, powierzali sobie również w skrytości różne sekrety gospodarskie w Port-Lançon, zręcznie wykręcając regulamin administracyjny na korzyść interesów duchownych.
Wszystkie obrzydliwe historje, jakie krążyły w okolicy, stąd brały swój początek... Każdy wiedział o tem doskonale, ale nikt nie ośmielił się cośkolwiek powiedzieć, lękając się niewyczerpanych dowcipów księdza dziekana, oraz znanej powszechnie złośliwości siostry Anieli, która zarządzała szpitalem według swojej fantazji, fantazji kobiety nietolerancyjnej i zawziętej.
Ostatniego czwartku ksiądz dziekan w prezbiterjum wbijał w pamięć dzieciom zadziwiające poglądy meteorologiczne... Tłomaczył im pioruny, grad, wiatr i błyskawice.
— A deszcz?... Czy dobrze wiecie co to jest deszcz?... z czego on pochodzi... i kto go fabrykuje? Uczeni dzisiejsi mówią wam, że deszcz jest to zgęszczona para... opowiadają wam to to, to tamto... kłamią... Są to okropni heretycy... poplecznicy djabła... Deszcz, moje dzieci, jest to gniew Boży... Bóg jest niezadowolony z waszych rodziców, którzy od wielu lat nie zachowują wstrzemięźliwości w dni krzyżowe... Więc powiedział sobie: „Ach, więc wy swego dobrego proboszcza narażacie na to, aby wyczekiwał was napróżno na drogach i ścieżkach wraz ze swym zakrystjanem i swymi chórzystami, zaziębiał się... che!... he!... pilnując, abyście dawali składki, obrzydliwe fanfarony!... Rozkazał więc, aby deszcz padał... Oto co jest deszcz... Gdyby rodzice wasi byli wiernymi chrześcianami, gdyby spełniali swe obowiązki religijne jak należy... deszcz nie padałby nigdy...
W tejże chwili siostra Aniela ukazała się na progu maleńkich, nizkich drzwiczek kościelnych... Była jeszcze bledszą, niż zazwyczaj, i trzęsła się cała. Na obciśniętej bielą głowic kornet jej nieco obsunął się i dwa jego ogromne skrzydła tłukły się, przerażone i zwichrzone. Gdy spostrzegła uczniów zgromadzonych w prezbiterjum, chciała niepostrzeżenie cofnąć się i zamknąć drzwi... Ale ksiądz dziekan, zadziwiony tem niespodziewanem jej ukazaniem się, a także jej przekrzywionym kornetem i bladością twarzy, podszedł na jej spotkanie z niepokojem w oczach.
— Niech ksiądz dziekan odeśle stąd dzieci natychmiast — prosiła siostra Aniela — natychmiast... Muszę z dziekanem pomówić.
— Och, mój Boże!... Co się takiego stało?... Ależ co takiego?... siostra jest wzruszona...
— Proszę, niech ksiądz dziekan odeśle dzieci — powtarzała siostra Aniela — Zaszło coś ważnego... bardzo, bardzo ważnego...
Uczniowie rozeszli się, siostra Aniela padła na ławkę, pozostała tak na niej kilka sekund, poruszając nerwowo swoim krzyżem miedzianym i poświęcanymi medalikami, które dzwoniły na jej skrochmalonym płóciennym kołnierzu, spadającym od szyi aż na jej płaskie, niepłodne piersi.
Ksiądz dziekan otworzył usta i pozostał tak chwilę, głosem urywanym:
— Prędko... moja siostro... mów prędko... przerażasz mnie... Co się takiego stało?
Siostra Aniela wyrzekła krótko:
— W tejże właśnie chwili, gdy przechodziłam pod arkadami... widziałam na kościele... mężczyznę zupełnie nagiego!...
Ksiądz dziekan otworzył usta i pozostawał tak chwalę, poczem wyszeptał:
— Mężczyznę zupełnie nagiego?... Widziała siostra... na moim kościele?... Siostra jest tego pewna?...
— Widziałam go...
— Znalazłby się w mojej parafji człowiek tak bezwstydny... taki rozpustnik... żeby aż spacerował zupełnie sago po moim kościele?... Ależ to wprost nie do uwierzenia!... Ach! ach!... twarz jego sponsowiała ze złości; z gardła wychodziły słowa:
— Zupełnie nagi na moim kościele?... Och!... W jakimż to wieku żyjemy?... I co on robił tak zupełnie nagi, na moim kościele?... Oddawał się może jakiemu wszeteczeństwu?... nikczemny!
— Ksiądz dziekan nie rozumie mnie... przerwała siostra Aniela... Nie powiedziałam przecież, że ten zupełnie nagi mężczyzna jest jednym z parafian... bo przecież jest on z kamienia.
— Jakto?... jest z kamienia?... Ależ to zupełnie co innego, moja siostro...
I uczuwszy ulgę po tem wyjaśnieniu, ksiądz dziekan odetchnął głośno...
— Ach, w jakimże byłem strachu!...
Siostra Aniela poczuła się urażoną... głos jej syczał z pomiędzy warg, jeszcze bardziej zwężonych i bladych.
— Zatem wszystko w porządku... Ksiądz dziekan znajduje go zapewne mniej nagim dlatego, że jest z kamienia?...
— Nie powiedziałem tego... No, ale w końcu, to zupełnie co innego...
— A jeśli zaręczę księdzu dziekanowi, że ten mężczyzna z kamienia jest bardziej nagi, aniżeli ksiądz dziekan myśli... który... u którego jest widoczny jeden... rzecz potworna, stercząca?... Ach, księże proboszczu, nie mów do mnie w ten sposób...
Podniosła się gwałtownie wzburzona... Ksiądz dziekan był zaskoczony tą rewelacją, która wprawiła go w osłupienie. Myśli jego płonęły, rozum począł błądzić, pogrążać się w jakimś śnie niesłychanej lubieżności i szkaradzieństw piekielnych... Wymamrotał dziecinnie:
— Och, tak bezwątpienia?... rzecz olbrzymia... która sterczy?... tak! To niepojęte... To jest nazbyt szkaradne, moja siostro... Ale czy siostra jest pewną... naprawdę pewną... iż widziała... tę rzecz olbrzymią... sterczącą?... Czy siostra aby się nie myli?... Czy to nie jest żart?... Ach to niepojęte!... to nie do uwierzenia...
Siostra Aniela uderzyła nogą o posadzkę.
— I to już od wieków znajduje się tutaj... kalając kościół księdza... i ksiądz nie zauważył?... Trzeba było, żebym aż ja, kobieta, szarytka... ja, która zaprzysięgałam niewinność i czystość... trzeba było, ażebym to ja właśnie donosiła o czemś tak obierzłem?... co samo krzyczy: „księże dziekanie djabeł jest w twoim kościele!“
Zażarte słowa siostry Anieli szybko przywiodły księdza do rozumu... Wyrzekł więc rezolutnie:
— My nie możemy tolerować podobnego skandalu... Trzeba zgnieść djabła... Niech siostra przyjdzie tu o północy... gdy już wszyscy w całym Port-Lançon spać będą... Siostra zaprowadzi mnie tam... Zapowiem zakrystianowi, aby przygotował drabinę... Czy to bardzo wysoko?...
— Bardzo wysoko...
— Ale czy siostra będzie mogła odnaleźć to miejsce?...
— Odnajdę je z zamkniętemi oczami... Zatem o północy księże dziekanie!
— Niech Bóg będzie z tobą, moja siostro!
Siostra Aniela przeżegnała się i, zwróciwszy do nizkich drzwiczek, wyszła...
Noc nastała ciemna bez księżyca. W oknach ostatnie światło oddawna zgasło.
Wszystko spało w Port-Lançon.
— To tu... szepnęła siostra Aniela.
Zakrystian przystawił drabinę do ściany, tuż przy szerokim otworze okiennym; przez witraż przebłyskiwało blade światełko lampki płonącej przed sanktuarium. Sylwetka świątyni odcinała się mroczno na tle nieba koloru fiołków, na którym drgały mrugające gwiazdy. Ksiądz dziekan, uzbrojony w młotek i dłuto, oraz ślepą latarkę, drapiąc się po szczeblach drabiny, poprzedzany przez siostrę, mamrotał:
— Ab omni peccato.
Siostra odpowiadała:
— Libera nos, Domine.
— Ab insidiis diaboli.
— Libera nos, Domine.
— A spiritu fornicationis. — Libera nos, Domine.
Przybywszy na górę do samego fryzu, zatrzymali się.
— To tu... wyrzekła siostra Aniela... Na lewo od księdza dziekana.
I bardzo szybko, przestraszona ciemnością i ciszą, szeptała:
— Agnus Dei, qui tollis peccata mundi.
— Exaudi nos, Domine, odpowiedział ksiądz dziekan, kierując latarnię pomiędzy ozdoby kamienne, gdzie wykrzywiały się i wyskakiwały apokaliptyczne postacie demonów i świętych.
W tejże chwili ksiądz dziekan wydał okrzyk. Spostrzegł, jakby wycelowany ku sobie straszny, rozhukany, nieczysty wizerunek grzechu...
— Mater purissima... Mater costissima... Mater inviolata... mamrotała siostra, zgięta na drabinie.
— Ach! świnia!... Świnia!... wrzeszczał ksiądz dziekan, na sposób Ora pro nobis.
Podniósł swój młotek i podczas gdy za nim siostra Aniela kończyła odmawianie litanji do Przenajświętszej Panny, i gdy zakrystjan, podpierając sobą drabinę, gubił się w domysłach nad temi żałosnemi modłami, ksiądz uderzył w sprośny wizerunek jednem suchem cięciem... Kilka rozprysłych kawałków kamiennych spadło mu na twarz, poczem słychać było, jak twarde ciało potoczyło się na dach, ześlizgnęło się do rynny, odskoczyło i spadło do wązkiego przejścia pomiędzy arkadami.

Nazajutrz, wychodząc z kościoła po wysłuchaniu mszy, panna Robineau, ogromnie pobożna i święta osoba, zobaczyła na ziemi w uliczce pomiędzy arkadami przedmiot, który swoim niezwykłym oraz dziwacznym kształtem przypominał dawne relikwie, widywane w relikwiarzach. Podniosła go więc i rozpatrywała bardzo uważnie:
— Zapewne, że to relikwia... powiedziała sobie... Święta, nadzwyczajna i drogocenna relikwia... relikwia za pomocą cadu obrócona w kamień... Głosy boskie są tak pełne tajemnic? Na razie zamierzała zanieść ją do księdza dziekana... Lecz potem rozważyła, że relikwia ta może stać się talizmanem dla ich domu i oddalać nieszczęścia i grzechy.
Zabrała więc z sobą.
Przyszedłszy do domu, panna Robineau zamknęła się w swoim pokoju, osłoniła ów przedmiot białem płótnem, poczem przyszykowała poduszkę z czerwonego aksamitu ze złotymi galonami, i na tej poduszce delikatnie położyła drogocenną relikwię. Zaraz nakryła to okrągłem szkłem i obstawiła wazonami pełnymi kwiatów sztucznych. Uklęknąwszy przed tym zaimprowizowanym ołtarzem, z żarliwością zaczęła modlić się, wzywając nieznanego świętego, do którego ta pozostałość musiała należeć w czasach zapewne bardzo dawnych. Ale wkrótce nie mogła oprzeć się jakowemuś drżeniu; do wyłącznej myśli, skierowanej w nabożnym kierunku, do modlitwy żarliwej, zaczęły mieszać się jakieś ludzkie pragnienia i psuć czystą radość i ekstazę... Straszliwe zwątpienie wdzierało się i niepokoiło jej duszę.
— Ale czy naprawdę jest to święta relikwia?... zapytywała siebie.
I podczas, gdy na ustach jej powtarzały się wielorako słowa: Pater et Ave, nie mogła powstrzymać się od myślenia o sprośnych nieczystościach i słyszała wciąż głos, silniejszy ponad swoje modlitwy, głos nieznany, a jednak pochodzący z jej wnętrza, który mówił:
— W każdym razie musiał to być piękny mężczyzna!
Biedna panna Robineau! Powiedziano jej potem co przedstawia ów kawałek z kamienia. Omało nie umarła ze wstydu... I nie przestawała powtarzać:
— A ja ściskałam to tyle razy!...

10-go listopada cały dzień spędziliśmy na czyszczeniu sreber. Jest to epokowe wydarzenie, tak tradycjonalne, jak smażenie konfitur. Lanlairowie posiadają wspaniałe srebra, starożytne sztuki rzadkiej piękności. Pochodzą one od ojca pani, który zabrał je z depozytów, jak mówią jedni, a inni znów twierdzą, że za poręczenie pewnej sumy w sąsiedztwie, ponieważ ten niegodziwiec jedynie młodych ludzi brał w swoje szpony. Wszystko było dla niego dobre i nie wahał się przed niczem. Jeżeli można wierzyć sklepiczarce, to historja tych sreber byłaby bardzo mętna, albo bardzo jasna, jak kto chce. Ojciec pani dzięki pewnym wydarzeniom... otrzymał je w dodatku... Nadzwyczajny z niego był filut!...
Naturalnie Lanlairowie nie używają nigdy swoich sreber. Są one stale zamknięte w głębi szafy w murze, w rodzaju kredensu, w którym znajdują się trzy duże skrzynki wybite czerwonym aksamitem, przymocowane do muru mocnemi klamrami żelaznemi.
Co rok 10-go listopada wyjmuje się je ze skrzynek i czyści przy dozorze osobistym pani. I następnie nie widzi się ich więcej przez cały rok... Och, oczy pani wobec tych sreber błyszczą... jakby się obawiała, że ręce nasze przywłaszczą sobie ich cząstkę... Nigdy nie widziałam w oczach kobiety podobnej chciwości... I czy to nie jest ciekawe, że ludzie ci, którzy wszystko chowają, którzy zakopać by radzi pod ziemię swoje pieniądze, swoje klejnoty, całe swoje bogactwo, całe szczęście, ludzie ci mogliby przecież żyć w przepychu* i radości, a pędzą życie niemal w niewygodach i w zaciekłej nienawiści.
Praca została skończoną, a srebra zamknięte znów na cały rok w skrzyniach, i pani nakoniec odeszła pewna, że nic nie zostało w naszych palcach. Józef powiedział wtedy do mnie z zabawną miną:
— Czy wiesz Celestyno, że to bardzo piękne srebro... A nadewszystko ten „serwis do oliwy z czasów Ludwika XVI“. Ach, do djabła.. jakie to ciężkie!. Wszystko to razem jest może warte dwadzieścia pięć tysięcy franków, Celestyno... może więcej... Niewiadomo jaką to ma wartość...
I patrząc na mnie z jakąś twardą uwagą, jakby pragnąc przejrzeć mnie aż do dna duszjy, wyrzekł:
— Założysz ze mną Celestyno matą kawiarnię?...
Jaki związek być może pomiędzy srebrem pani i matą kawiarnią w Cherbourgu?...
W rzeczywistości nie mogę zdać sobie sprawy dlaczego... najmniejsze słowo Józefa przeraża mnie...




XII.
12 listopad.

Obiecałam pisać o panu Ksawerym. Wspomnienie tego chłopca prześladuje mnie, często snuje mi się przed oczami.
Z pomiędzy tylu różnych twarzy, jego twarz najczęściej powraca do mej pamięci. Niekiedy ogarnia mnie żal, a niekiedy złość na to wspomnienie.
W każdym razie był on prześlicznie zabawnym i prześlicznie rozwiązłym ten pan Ksawery z tą swoją twarzą zblazowaną, impertynencką i otoczoną blond włosami. Ach! kanalijka!... Naprawdę można o nim powiedzieć, że był dzieckiem swojej epoki...
Pewnego dnia zostałam zgodzoną do pani Tarres, na ulicę Varannes. Był to elegancki dom i płacono dobrze. Sto franków miesięcznie, pranie, wino i wszystko.
Rano, gdy przybyłam bardzo zadowolona na nowe miejsce, pani zawołała mnie do swojej ubieralni... Pokój wspaniały, obity kremowym jedwabiem, a pani, wysoka kobieta, ogromnie umalowana, tak iż skóra jej była zbyt biała, wargi zbyt czerwone, włosy za jasne, ale wogóle była jeszcze dość ładna.. zwinna, szeleszcząca... i miała w sobie okazałość i szyk!... Pod tym względem nie można jej było nic zarzucić.
Miałam już co do tego wprawę w oku. Ody tylko przeszłam przez mieszkanie paryskie, wiedziałam już co sądzić o mieszkaniach, o ich przyzwyczajeniach i obyczajach. Nawet meble mówiły do mnie, jak twarze, rzadko kiedy myliłam się pod tym względem... Pomimo pozorów przyzwoitości, uczułam w tej chwili, że egzystencja tych ludzi jest rozprzężona, związki rodzinne potargane, intrygi, pośpiech, gorączka życia, i brudy dość starannie ukrywane, a jednak poczułam ich zaduch... Zawsze to samo!..
Było także w pierwszem spojrzeniu, zamienionem pomiędzy służbą dawną i nową, coś, jakiś jakby znak masoński mimowolny, wprost wypływający sam z siebie, bezwiedny najczęściej, który odrazu obznajmiał o rodzaju domu, do jakiego wchodziło się.
Jak zresztą w każdym fachu tak i w tym, służba bardzo zazdrościła, jedno drugiemu, i odnosiła się z barbarzyństwem do nowego intruza... Ja również, która tak potrafiłam stosować się do życia, uczuwałam względem siebie zazdrość i nienawiść, szczególniej ze strony kobiet, które moja zręczność doprowadzała do wściekłości... Co do mężczyzn, przeciwnie, muszę oddać im tę sprawiedliwość, przyjmowali mnie zawsze życzliwie...
W spojrzeniu kamerdynera, otwierającego mi drzwi do pani de Tarres, wyczytałam: „Jest to śmieszne pudło... od góry do dołu... no. ale z tem wszystkiem jest to zabawne... możesz wejść moja mała“. Wchodząc do „ubieralni“ pani, byłam już zatem przygotowaną, do jakiejś rzeczy szczególnej... Ale wszystko było jak należy, i nic nie wskazywało mi tego, co mnie tam w rzeczywistości czekało.
Pani pisała listy, siedząc na prześlicznym foteliku przed biurkiem... Posadzka pokoju wyłożoną była białą futrzaną skórą. Na ścianach, obitych kremowym jedwabiem, zauważyłam sztychy z czasów XVIII wieku, więcej niż swobodne, prawic rozwiązłe, na bardzo starożytnych emaljach odbywały się sceny religijne... Za szybą oszklonej szafeczki prawdziwe starożytne klejnoty, z kości słoniowej malusieńkie tabakiereczki i maluchny serwis z saskiej porcelany, nadzwyczajnie delikatny. Na stole, w rodzaju toalety bardzo kosztownej, przyrządy srebrne i złocone. Mały piesek koloru jasno żółtego o sierści połyskującej i miękiej spał na leżaku pomiędzy dwoma jedwabnemi poduszami. Wyglądał jak kula z jedwabiu.
Pani wyrzekła do mnie:
— Celestyna, nieprawdaż? Ach, nie lubię zupełnie tego imienia... Będę cię nazywała Mery, z angielskiego... Mery, czy zgadzasz się na to?... a więc tak Mery... to bardziej odpowiednie...
Naturalnie stało się według rozkazu... My wszak nie mamy prawa mieć swego imienia... ponieważ we wszystkich domach córki, kuzynki, psy, papugi noszą takie jak my imiona.
— Dobrze, proszę pani... odpowiedziałam.
— Czy umiesz po angielsku, Mery?
— Nie, proszę pani... Już to nawet mówiłam...
— Ach! prawda... Żałuję... Proszę, obróć się trochę, abym cię mogła obejrzeć...
Przyglądała mi się pilnie, badała mnie na wszystkie strony, z „en face“, z profilu i z pleców, szepcząc od czasu do czasu:
— No tak, ona jest wcale... niebrzydka... wcale niebrzydka...
I raptownie:
— Powiedz mi Mery... czy jesteś dobrze zbudowana?.. bardzo dobrze zbudowana?...
To pytanie zaskoczyło mnie i zmieszało. Nie mogłam pojąć, co może mieć za związek służba w domu z kształtami mego ciała. Ale nie oczekując na moją odpowiedź, pani mówiła do siebie, wodząc po mnie oczami, mierząc mnie niemi od stóp do głów, poprzez „face à main“...
— Tak, ona ma wygląd dość dobrze zbudowanej...
Potem, zwracając się wprost do mnie, z uśmiechem zadowolenia:
— Widzisz, Mery, tłomaczyła się, nie lubię mieć przy sobie kobiet źle zbudowanych...
Nie był to jeszcze jednak koniec mego zadziwienia. W dalszym ciągu pani, oglądając mnie, wykrzyknęła:
— Ach, twoje włosy!... Chciałabym, żebyś się czesała inaczej... Nie jesteś uczesana elegancko... Masz piękne włosy... trzeba podnieść ich wartość... Uczesanie to rzecz ważna... Czekaj, ot tak... w tym rodzaju...
Rozrzuciła mi nieco włosy po czole, powtarzając:
— W tym rodzaju... tak jest prześlicznie...
I podczas gdy poruszała moje włosy, zapytywałam siebie, czy pani czasem niema trochę bzika, albo nosi w sobie jakie namiętności przeciwne naturze... No, naprawdę!.. tego mi tylko brakowało!..
Gdy skończyła, zadowolona z moich włosów, zapytała mnie:
— Czy to jest twoja najładniejsza suknia?..
— Tak, proszę pani...
— Jest za skromna... Dam ci swoją, którą sobie każesz dopasować... A ubranie pod spodem?..
Uniosła moją spódnicę lekko do góry.
— Tak, widzę... To nie jest to... A bielizna... czy przyzwoita?..
Podrażniona tem nieznośnem badaniem, odpowiedziałam suchym głosem:
— Nie wiem, co pani chce powiedzieć przez... przyzwoita?.. — Pokaż mi swoją bieliznę... idź przynieś mi ją... Tak, pochodź trochę... jeszcze... wróć.. odwróć się... Ona dobrze chodzi... ma szyk...
Gdy obejrzała moją bieliznę, wykrzywiła się...
— Och to płótno... te pończochy... te koszule... co za okropność!.. A gorset!.. Nie chcę tego widzieć u siebie... Nie chcę, abyś to u mnie nosiła... Czekaj Mery... chodź ze mną...
Otworzyła szafę różową, wysunęła wielką szufladę, zapełnioną pachnącymi fatałaszkami, i mieszając wszystko bezładnie, wyrzucała na dywan.
— Weź to Mery... weź wszystko to... Zobaczysz, jest tu dużo do przerobienia, do przypasowania, no i trzeba porobić małe reparacje... To sobie zrobisz... Weź to... jest tu po trochu wszystkiego... będziesz miała ładną garderobę, porządną wyprawę... Bierz to wszystko...
Istotnie było tam wszystko... jedwabny gorset, jedwabne pończochy, jedwabne koszule i z cieniuchnego batystu prześliczne majtki i przecudne kołnierzyki, i halki szeleszczące... Silny zapach, zapach peau d‘Espagne, zapach kobiety dbającej o siebie, zapach miłości unosił się z tych nagromadzonych fatałaszków różnokolorowych, które mieniły się na dywanie, jak koszyk kwiatów w ogrodzie..
Nie poruszałam się z miejsca, stałam ogłupiała, ucieszona i zakłopotana jednocześnie przed tym stosem materji różowych, wiśniowych, żółtych, czerwonych, pomiędzy którymi, przewijały się jeszcze wstążki o żywych barwach i kawały delikatnych koronek.
A pani, poruszając wciąż te rzeczy już noszone, ale zawsze ładne, pokazywała mi je, wybierała, niektóre zalecała i oddawała im pierwszeństwo.
— Lubię, aby kobiety, które obsługują mnie, były kokieteryjne i eleganckie... aby ładnie pachniały. Ty jesteś szatynka... oto jest spódniczka czerwona, w której będzie ci cudownie... Zresztą we wszystkiem będzie ci cudownie... zabieraj wszystko...
Byłam głęboko zdumiona... Nie wiedziałam co mam robić... nie wiedziałam, co mam mówić. Bezwiednie więc tylko powtarzałam:
— Dziękuję pani... Jakaż pani jest dobra!.. dziękuję pani... Ale pani nie dopuszczała mnie do rozmyślań... Ciągle mówiła, mówiła naprzemian poufale, bezwstydnie, macierzyńska i wogóle tak dziwacznie!
— To to samo co czystość, Mery... dbałość o swoje ciało.. toalety sekretne. Och!.. najważniejsze pod spodem... Pod tym względem jestem wymagającą, aż do maniactwa. — Wkraczała w sekretne drobiazgi, kładąc bezustanny nacisk na słowo „przyzwoite“, które powracało bez przerwy na jej usta a propos rzeczy, do których bynajmniej nie mogło się stosować.
Gdy już skończyłyśmy z fatałaszkami, powiedziała mi:
— Kobieta... wszystko jedno jaka kobieta, powinna zawsze dbać o siebie... Zresztą Mery będziesz tak robiła jak ja; jest to punkt najważniejszy... Jutro weźmiesz kąpiel... ja ci dam wskazówki....
I zaraz pani pokazała mi swoją garderobę, swoje szafy, swoje wieszadła, miejsca na każdą rzecz, objaśniając mnie, do czego służy to, albo tamto. Wszystko to wydawało mi sie zabawnem i jednocześnie nienaturalnem.
Teraz, powiedziała... Chodźmy do pana Ksawerego... będziesz także obsługiwała pana Ksawerego... Jest to mój syn, Mery...
— Dobrze, proszę pani...
Pokój pana Ksawerego znajdował się po przeciwnej stronie rozległego apartamentu; był to kokieteryjny pokój, obity błękitnemi draperjami, oszytemi złotą frendzlą. Na ścianach grawiury angielskie kolorowane, przedstawiające polowania, wyścigi, zaprzęgi i zamki. Pośrodku jednej ze ścian wisiała zbroja, prawdziwa zbroja rycerska, z rogami myśliwskimi pośrodku oraz dwie trąbki krzyżowały się na tem...
Na kominku pomiędzy wieloma cackami starożytnemi, pudełkami cygar i fajek, fotografja ładnego młodziutkiego chłopca, bez zarostu jeszcze, o wyrazie zuchwałym przedwczesnej dojrzałości, o wdzięku dwuznacznym dziewczyny. Podobał mi się.
— Jest to pan Ksawery... objaśniła pani.
Nie mogłam powstrzymać okrzyku nieco zanadto zapalczywego:
— Och, jaki piękny chłopiec!
— A tak... tak... Mery!.. dorzuciła pani.
Przekonało to mnie, że mój wykrzyknik nie obraził pani, bo nawet uśmiechnęła się.
— Pan Ksawery tak jak wszyscy młodzi ludzie — wyrzekła — nie dba o ład... trzeba żebyś ty o tym pamiętała i aby jego pokój był zawsze w porządku... Będziesz do niego przychodziła codzień o dziewiątej rano... Przynosić mu będziesz herbatę... o dziewiątej, słyszałaś Mery?.. Niekiedy pan Ksawery wraca późno... Być może z tego powodu przyjmie cię źle... ale nic sobie z tego nie rób... Młody człowiek powinien być budzony o godzinie dziewiątej.
Pokazała mi, gdzie się chowa bieliznę pana Ksawerego, krawaty, skarpetki, dodając do każdego szczegółu:
— Syn mój jest trochę nadto żywy... ale jest to prześliczne dziecko...
Albo:
— Czy umiesz składać spodnie?.. Och, bo pan Ksawery wywraca je do góry nogami i tak wszystko... Co do kapeluszy to należą one do kamerdynera, który ma ten zaszczyt, że utrzymuje je w porządku. Wydało mi się to dziwnem, że w domu, w którym jest kamerdyner, pani każe mi obsługiwać liana Ksawerego.
— To śmieszne... i nie bardzo może przyzwoite, powiedziałam sobie, naśladując słowo, które pani wciąż powtarzała z byłe jakiego powodu. Już to coprawda, wszystko wydawało mi się dziwnem w tym dziwnym domu.
Wieczorem w pokoju dla służby dowiedziałam się dobrych rzeczy.
— Nadzwyczajna to „buda“ ten nasz dom... powiedziano mi — z początku zadziwia, potem to już idzie. Nieraz niema ani jednego su w całym domu. Wtedy pani wychodzi, wraca, biega zdenerwowana, zmęczona, a na ustach wtedy pełno słów ordynarnych. Pan nie odchodzi od telefonu... krzyczy, grozi, błaga, wzywa djabła do pomocy... zupełnie jak najzwyczajniejszy odźwierny!... Często tak się zdarza, że kamerdyner jest zmuszony coś dać à conto ze swojej kieszeni; wściekły na dostawców, którzy już nie chcą ustąpić. Pewnego dnia, gdy było przyjęcie, przecięto elektryczność i gaz...
A potem nagle znowu deszcz złota... Dom nurza się w bogactwie i zbytku. Skąd to przychodzi?... To już tego nie wiedzą... Nieraz służba miesiącami wyczekuje na zapłatę... Ale zawsze kończy się tem, że zostaje opłaconą... tylko przy płaceniu pewne sceny, wymysły, kłótnie!..
Wprost nie do uwierzenia!..
Ach! w istocie!.. Dobrze wpadłam i takie już mam szczęście, właśnie wtedy, gdy się cieszyłam z pierwszej dużej pensji.
— Pan Ksawery nie wrócił tej nocy — powiedział kamerdyner.
— Och — odparła kucharka, patrząc na mnie uporczywie — wróci może teraz...
I kamerdyner zaczął opowiadać, że rano pewien wierzyciel przyszedł znowu do pana Ksawerego upominać się... Musi ta sprawa nie być bardzo czysta, bo pan Ksawery był bardzo słodki dla rodziców, a miał do płacenia porządną sumę, prawie cztery tysiące franków.
— Pan z tego powodu był okropnie wściekły — dodał. Słyszałem, jak mówił do pani: „To nie może tak trwać... wciąż... On nas zniesławia!..
Kucharka, która wydawała się mieć w sobie dużo filozofii, wzruszyła ramionami.
— Zniesławia?.. wyrzekła ironicznie... Dużo oni sobie z tego robią... musieli płacić i dlatego wściekali się.
Ta rozmowa usposobiła mnie nieszczególnie. Zaczynałam rozumieć... że musiał być jakiś związek pomiędzy fatałaszkami, danymi mi przez panią, a jej słowami, co do pana Ksawerego.. Ale jaki? jaki związek?..
— To, że muszą płacić... dlatego wściekają się...
Spałam bardzo źle tej nocy, prześladowana w dziwnych snach niecierpliwością zobaczenia pana Ksawerego.
Kamerdyner nie kłamał, śmieszna „buda“ z tego domu rzeczywiście.
Pan był w komitecie pątników... nie wiem czem naprawdę... jakimś zapewne prezydującym, albo dyrektorem... werbował on pątników skąd mógł, pomiędzy żydami, pretestantami, włóczęgami, jak również pomiędzy katolikami, i wodził tych ludzi do Rzymu, do Lourdes, do Paray-Monial, ma się rozumieć nie bez wielkiego hałasu i nie bez korzyści. Papież widział w rem żarliwość i tryumf religji. Pan zajmował się także dziełami miłosierdzia i polityką: Liga przeciw nauce świeckiej... Liga przeciw publicznej sprośności... Towarzystwo biblioteki rozrywek chrześcijańskich... Stowarzyszenie karmienia dzieci robotników... I czy wiem jeszcze czem tam więcej?.. Prezydował on u sierot, w domach roboczych, w kołach robotniczych, w biurach wyszukiwania pracy... Prezydował wszędzie... Ach, miał on różne zadęcia. Był to mały człowieczek okrągły, bardzo żywy, bardzo staranny w ubiorze, bardzo wygolony, którego zachowanie by U jednocześnie słodkie i cyniczne, zachowanie księdza złośliwego i zarazem komicznego.
Niekiedy wspominano: o jego działalności w dziennikach... Naturalnie podnoszono jego zalety humanitarne, oraz jego święte apostolstwo. Inne znów pisma traktowany go jako starego oszusta i wstrętną kanalję.
W naszym pokoju dla służby bawiliśmy się bardzo temi sprzecznemi sprawozdaniami, choć w każdym razie było to dosyć szykownem i pochlebiającem służyć u takich państwa, o których pisano w dziennikach.
Co tydzień pan wydawał u siebie: wielki obiad, na który przychodziły znakomitości różnego rodzaju. Członkowie akademji, senatorzy reakcyjni, deputowani i katoliccy, księża protestantcy, arcybiskupi...
Był jeden, którego specjalnie wyróżniano, stary zakonnik „Wniebowzięcia“, nie wiem czyj tam ojciec, człowieczek obłudny i jadowity, mówił różne złośliwości, z miną dewoty.
W każdym pokoju były tu portrety papieża.
Ach Święty Boże! można ton było widzieć dobre figury w tym domu! Dla mnie pan nie był niemiłym. Dużo robił, dużo ludzi lubił. Przytem trochę ignorował rzeczy, któremi się zajmował, i ludzi, których lubił. Bez wątpienia byt to filut, krotochwilista.
Nazajutrz po mojem przybyciu, gdy wyprowadzałam go do przedpokoju, aby pomódz włożyć mu płaszcz zapytał:
— Czy panienka jest z mojego „Stowarzyszenia“, ze „Stowarzyszenia dla służących“ pod: nazwą Jezusa?
— Nie, proszę pana.
— Trzeba tam należeć... ta jest nieodzowne... zapiszę tam panienkę.
— Dziękuję panu... Czy mogę zapytać pana, co to jest. za „Stowarzyszenie?“
— Stowarzyszenie piękne, które zbiera u siebie i podnosi po chrześcijańsku — dziewczęta-matki...
— Ale proszę pana, ja nie jestem dziewczyną-matką...
— To nic nie szkodzi... Są tam także kobiety wypuszczone z więzienia... są prostytutki, nawracające się... wszystkiego jest tam potrosze... Muszę tam panienkę zapisać...
Wyciągnął z kieszeni dzienniki starannie złożone i dał mi je.
— Schowaj to i przeczytaj gdy będziesz sarna... to bardzo ciekawe.
I ująwszy mnie pod brodę, powiedział, lekko mlasnąwszy językiem.
— Ho! ho!.. jesteś hultajką, małą hultajką, daję słowo, wielką hultajeczką...
Gdy pan wyszedł, zajrzałam do dzienników, które mi zostawił. Były to „Fin de siecle, Rigolo i Petites feinmes de Paris“... Jakież obrzydliwości!..

Pani de Tarves także miała swoją działalność, prezydowała w komitetach religijnych, w stowarzyszeniach dobroczynnych, organizowała Wwenty miłosierne. Można było śmiało powiedzieć, że nigdy nie było jej w domu, w domu też szło jak samo chciało... Bardzo często pani spóźniała się, wracając djabli wiedzą skąd, zwykle wtedy jej „dessous“ były w nieładzie, a ciało przejęte zapachem jakimś innym, aniżeli zazwyczaj.
Ach! znam te powroty, one objaśniły mnie w tej chwili, o rodzaju działalności, jakiej pani czas swój poświęcała, dobre tam krętactwa musiały się zdarzać w tych komitetach... Ale dla mnie pani była uprzejmą. Nigdy nie powiedziała słowa niegrzecznego, nigdy żadnej wymówki nie uczyniła. Przeciwnie... okazywała mi pewną poufałość, niemal koleżeńską, tak, że niekiedy zapominała o swej powadze, ja o poważaniu jej jako swej pani i wygadywałyśmy wówczas głupstwa... Dawała mi przytem rady co do moich drobnych spraw, zachęcała do kokieterji, nalewała mi na ręce glicerynę, smarowała mi ramiona goldkremem, nakrapiała mnie peau d‘Espagne i pudrowała ryżowym pudrem. I podczas tych operacji powtarzała:
— Widzisz Mery... trzeba, aby kobieta dbała o siebie... aby skóra jej była białą i elastyczną. Masz ładną figurę, trzeba umieć to wyzyskać... Masz bardzo ładny biust, trzeba umieć nadać mu wartość... Nogi twoje są wspaniałe, trzeba kmieć pokazać je....
Cieszyło mnie to. A jednak w głębi budził się we mnie niepokój, niosąc z sobą ponure podejrzenia. Nie mogłam zapomnieć o tych zadziwiających historjach, o których rozpowiadano w naszym służbowym pokoju. Gdy wychwalałam panią, mówiąc o jej dobroci dla mnie, kucharka powiedziała na to:
— Tak... tak... to jest początek... trzeba zobaczyć koniec. Ona to robi dlatego, iż chce abyś sypiała z jej synem... aby go tym sposobem zatrzymać w domu... to kosztuje mniej pieniędzy... ach, te kutwy... Ona już próbowała tego samego z poprzednią!.. Przyciągała także po to samo swoje przyjaciółki... kobiety zamężne... młode panny... tak, młode panny... flądra!.. tylko, że to wszystko na nic się nie przydało; pan Ksawery... woli kokoty, ach to dziecko... zobaczysz... zobaczysz...
I dorzuciła, z pewnego rodzaju nienawistnym żalem:
— Ja na twojem miejscu... naciągnęłabym ich porządnie. Mnieby to ani trochę nie krępowało.
Te słowa zawstydzały mnie wobec służby, to jest wobec moich kolegów i koleżanek. Ale dla dodania sobie otuchy, wolę przypuszczać, że kucharka mówiła to, zazdroszcząc mi pierwszeństwa i łask, jakiemi obdarzała mnie pani.

Chodzę codziennie o dziewiątej rano podnosić rolety, i zanoszę przytem herbatę p. Ksaweremu...
To zabawne... zawsze wchodzę do jego pokoju z biciem serca z wielkiej obawy. Minęło dużo czasu, a on wcale nie zwracał na mnie uwagi. Kręciłam się to tu... to tam... przygotowując mu ubranie, wysilając się na to, aby wszystko było zrobione jaknajlepiej! Nigdy nie zwracał się do mnie ani z jednem słowem, jedynie skarżył się głosem cierpkim i napół sennym, że zbyt wcześnie nachodzę go... Złościła mnie ta obojętność i podwoiłam kokieterję, spokojnie wytrwałą.
Codziennie oczekiwałam czegoś, co nie przychodziło, i to milczenie pana Ksawerego, ta jakby pogarda mojej osoby, irytowały mnie do najwyższego stopnia.
Co uczyniłabym, gdyby to, na co oczekiwałam, nadeszło?.. Nie zastanawiałam się nad tem... Chciałam tylko, aby nadeszło...
Pan Ksawery był istotnie bardzo ładnym chłopcem, jeszcze ładniejszym, aniżeli na fotografji. Jasno blond wąsy — dwa maleńkie złote łuki — odcinały się wyraźniej, aniżeli na fotografji, na tle warg mięsistych, czerwonych, wzywających do pocałunku. Oczy jego jasno niebieskie, z żółtą lubieżną obwódką, miały w sobie szczególniejszy urok, ruchy zaś ciała jakąś niedbałą ociężałość, wdzięk znużonej okrutnie dziewczyny lub młodej sarny. Był wysoki, smukły, bardzo giętki i posiadał w sobie ową elegancję ultra-modernistyczną, czuć było w nim ten olbrzymi powab cynika, jaki daje zepsucie.
Prócz tego, że od pierwszego dnia pragnęłam go dla niego samego, opór jego, raczej jego obojętność sprawiła, że pragnienie to przyszło bardzo prędko, prędzej, aniżeli zwykłe pragnienie miłosne.
Jednego ranka, wszedszy do pokoju, zastałam pana Ksawerego, siedzącego na brzegu łóżka z gołemi nogami. Pamiętam, iż miał na sobie koszulę z białego jedwabiu w niebieskie grochy... Jedna jego stopa oparta była na krawędzi łóżka, druga na dywanie. Poza ta wykazywała, że nie jest on bardzo przyzwoity. Chciałam się wstydliwie cofnąć, ale przywołał mnie:
— I cóż?.. Wejdź... Czy się mnie boisz?.. Czy nigdy nie zdarzyło ci się widzieć mężczyzny?
Naciągnął nieco na swoje lewe kolano koszulę i obydwie ręce skrzyżował na nodze. Kołysząc się obserwował mnie długo, impertynencko, podczas gdy ja ruchem harmonijnym i powolnym, nieco czerwieniąc się, stawiałam tacę na małym stoliku, obok kominka.
I jakgdyby naprawdę zobaczył mnie poraź pierwszy, powiedział:
— Ale ty jesteś bardzo szykowną dziewczynką... Odkąd tu u nas jesteś?..
— Od trzech tygodni, proszę pana.
— To zadziwiające!
— Co tak zadziwia pana?..
— To mnie dziwi, że dotąd nie zauważyłem, iż jesteś tak piękną dziewczyną..
Złożył nogi, wyciągnął je na dywan i uderzywszy się po udach białych i okrągłych, tak białych i tak okrągłych, jak uda kobiet...
— Chodź tutaj!.. wyrzekł.
Zbliżyłam się, drżąc nieco. Bez słowa objął mnie wpół i zmusił, abym siadła na krawędzi łóżka obok niego...
— Och, panie Ksawery!.. westchnęłam, opierając się łagodnie... Niech pan da pokój... proszę pana... Gdyby to rodzice pańscy zobaczyli? Ale on roześmiał się.
— Moi rodzice... Och, czy ty wiesz... moi rodzice... gwiżdżę na nich....
Było to jego ulubione słowo. Gdy go pytano o jakąś rzecz, odpowiadał: „Gwiżdżę na to“. I „gwizdał“ na wszystko..
Gdy udało mi się wstrzymać nieco pierwszy atak jego niecierpliwych rąk, wdzierających się za mój stanik... zapytałam go:
— Jedna rzecz intryguje mnie. Dlaczego pan, panie Ksawery, nigdy nie bywa na obiadach pani?
— Ach! Ty nie chcesz kotku?... nie widzisz... nudzą mnie te obiady pani.
— A czemże się to dzieje, że w tym domu jedynie w tym pokoju niema portretu papieża?..
Ta uwaga pochlebiła mu... Odpowiedział:
— Ależ moje bebe, jestem anarchistą... Religja... jezuici.... księża... Ach! nie... dosyć ich się naoglądałem... Gwiżdżę na to... Towarzystwo złożone z takich ludzi jak papa i jak mama?.. Ach!., dajmy temu pokój!..
Teraz czuję się dobrze z panem Ksawerym... widzę w nim te same występki pociągające, co w łobuzach paryskich... Zdaje mi się, że już go znam od wielu, wielu lat.
Z kolei on mnie zapytał:
— Powiedz mi, czy „zadajesz“ się z papą?
— Z pańskim ojcem? — wykrzyknęłam, udając zgorszenie... Ach, panie Ksawery... wszak to święty człowiek!
Śmiech jego wybuchnął z całą gwałtownością.
— Papa, ach! papa!.. Ależ on sypia tutaj ze wszystkiemi pokojówkami... To jego specjalność pokojówki. Zatem ty jeszcze nie „zadawałaś“ się z papą? Zadziwiasz mnie...
— Ach, nie, odparłam... śmiejąc się również. Jedynie dostałam od niego „Fin de Siecle, Rigolo, Petites Femmes de Paris...“
To wprawiło go w niesłychaną uciechę i, pękając od śmiechu, wykrzykiwał:
— Papa... nie... papa jest nadzwyczajny!..
I rzucając się, zawołał komicznym tonem: — i o zupełnie jak mama... Wczoraj zrobiła mi znowu scenę... Zniesławiamy ją ja i papa... Ją... religję, towarzystwo.. i t. p.!.. To można się skręcić ze śmiechu... Oświadczyłem jej: „Moja mateczko, zatem postanowione... ja poprawię się... w dniu, w którym ty wyrzeczesz się swoich kochanków...“ odrazu umilkła... Gwiżdżę na ich awantury... A propos... ty znasz Anthima Fumeau?
— Nie... panie Ksawery. — Tłusty... młody... czerwony ogromnie na twarzy, extra-chic... ma najpiękniejszy zaprząg w Paryżu... Fumeau... ma trzy miijony rocznej renty... Tartelette Cabri?... Ależ ty go musisz znać...
— Ależ kiedy nie znam go.
— Zdumiewasz mnie... Wszyscy go znają. Biszkopty Fumeau he?... Ten, który należał do rady sądowniczej przed dwoma miesiącami?.. Gdzież ty byłaś?
— Zupełnie nic nie wiem, zapewniam pana, panie Ksawery.
— A to gęś! A zatem zrobiłem doskonały interes w przeszłym roku z Fumeau... och, doskonały... Zgadnij jaki?... Nigdy nie zgadłabyś!..
— Jakże pan chce, abym odgadła, kiedy go wcale nie znam?...
— A więc tak, moje bobo... Zapoznałem — to jest tego, he! rozumiesz.. moją matkę z Fumeau... Daję słowo... to był wynalazek... A najzabawniejsze, że mama w ciągu dwóch miesięcy potrafiła naciągnąć Fumeau na trzysta tysięcy... I papa także na swoją działalność!.. Ach, to była gratka... Gdyby nie to, zginęlibyśmy... Długów było po uszy... Księża również nie chcieli o niczem słyszeć... Co ty powiesz na to?
— Mówię, panie Ksawery, że pan ma zabawny sposób opowiadania o swojej rodzinie.
— Cóż chcesz, moje złotko... jestem anarchistą... Gwiżdżę na rodzinę...
Podczas tego rozpiął mój stanik, stary stanik od pani, który wprawił mnie w zachwyt...
— Och, panie Ksawery... panie Ksawery... jakiż pan bezwstydny... to bardzo źle!
Próbowałam dla formy bronić się. Ale on łagodnie zasłonił mi usta ręką.
— Cicho bądź! — wyrzekł.
Przewrócił mnie na łóżko.
— O, jak ty ładnie pachniesz!.. szepnął... Mała rozpustnico, pachniesz, jak mama...
Tego ranka pani była dla mnie szczególniej uprzejmą...
— Jestem bardzo zadowolona z ciebie, Mery, powiedziała... dokładam ci dziesięć franków do pensji.
Czy też tak za każdy raz dokładać mi ona będzie dziesięć franków?.. pomyślałam... W takim razie dobrze idzie... to bardzo przyzwoicie...
I gdy o tem wszystkiem rozmyślam... Także „gwiżdżę“...

Namiętność, a raczej zajęcie się mną pana Ksawerego nie trwało długo. Bardzo prędko „gwizdał na mnie“.
Nie potrafiłam go zatrzymać w domu. Bardzo często gdy wchodziłam rano do jego pokoju, kołdra była nienaruszona, a łóżko puste. Pan Ksawery wcale znowu nie wrócił tej nocy...
Kucharka znała go dobrze, twierdząc: „Woli kokoty to dziecko!... Powrócił do swoich obyczajów, do swoich zwykłych przyjemności, do swoich biesiad codziennych...
Pewnego poranku uczułam bolesne ściśnienie serca i przez cały dzień było mi smutno, smutno!....
Nieszczęściem było to, że pan Ksawery nie miał w sobie krzty uczucia... Nie był poetyczny jak pan Jerzy. Po „rzeczy“ nie istniałam dla niego, „rzecz“ skończyła się... idź precz... nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.
Nigdy nie wyrzekł do mnie ani jednego miłego słówka, jak to rozmawiają z sobą zakochani w książkach, albo w dramatach. Przytem nie lubił on nic z tego, co ja lubiłam... nie lubił nawet kwiatów, z wyjątkiem dużych gwoździków, jakie nosił w butonierce...
A to tak przyjemnie nie myśleć bezustannie o drobnostkach i porozmawiać o rzeczach, które ukajają serce, przytem zamieniać pocałunki bezinteresowne, patrzeć sobie w oczy... Ale mężczyźni są grubianinami... oni nie odczuwają tych radości... tych radości czystych i tak niebiańskich... A to wielka szkoda...
Pan Ksawery nie znał nic prócz występku i znajdował jedynie przyjemność w rozpuście...
Wszystko to, co w miłości nie było występkiem i rozpustą, nudziło go...
— Ach nie!... wiesz, to nudne... Gwiżdżę na poezję... kwiateczki błękitne... ach, to dla papy...
Gdy już się mną nasycił, stawałem się dlań natychmiast kreaturą nie człowiekiem, służącą, której wydawał rozkazy z całą bezwzględnością pana, połączoną z cyniczną blagą smarkacza. Przeszłam przez stan ogłupiającej miłości, przez stan niewolniczej miłości...
On często z uśmiechem w kątach ust, z okropnym uśmiechem, który przyprawił mnie o dreszcze, i który upokarzał mnie, zapytywał: — i cóż papa?... Naprawdę?... jeszcze nie spałaś z papą?... Zadziwiasz mnie.
Razu jednego nie mogłam wstrzymać łez... dławiły mnie. Pan Ksawery rozgniewał się.
— Ach nie... wiesz, to już przechodzi wszystko... Płacze... sceny?... trzeba się tego wystrzegać, moja droga... bo w takim razie... żegnam. Gwiżdżę na takie głupstwa!...
Co do mnie, gdy się znajduję pod wrażeniem szczęścia, pragnęłabym zatrzymać w ramionach tego, który mi je dał... długo, długo... Po wzruszeniach rozkoszy uczuwałam potrzebę niezmierną, wprost nieodzowną — niewinnej pieszczoty, czystego uścisku, pocałunku, który przestaje być rodzajem dzikiego kąsania, a który zamienia się w idealną pieszczotę duchową...
W miłości jestem zdolna iść do otchłani szaleństwa, do piekła, aby uzyskać ten raj ekstazy, tej przecudownej, słodkiej, prawdziwej ekstazy...
Pan Ksawery gwizdał na ekstazę... Natychmiast wyrywał się z moich ramion, z uścisku, od pocałunków, które były dlań fizycznie nieznośne.
Naprawdę zdawałoby się, że nic, ale to nic nie łączyło nas, że nie było między nami tego związku ciał... Jak gdyby one, te nasze ciała, te nasze usta, te nasze dusze, ani na jedna chwilę nie jednoczyły się w obopólnym krzyku zapomnienia, w owem cudownem zapamiętaniu.
Gdy go pragnęłam zatrzymać na swoich piersiach, wyrywał się, odpychał mnie brutalnie, i wyskakując z łóżka wołał:
— Ach! nie... wiesz... jesteś obrzydliwa...
I zapalał cygaro...
Nic boleśniejszego nie było dla mnie nad to, gdy widziałam, że nie jestem w stanie zbudzić w nim dla siebie ani cienia uczucia, najmniejszej tkliwości w jego sercu, pomimo że czyniłam zadość wszystkim jego kaprysom rozwiązłym, i zgodziłam się na nie z góry, uprzedzając wszystkie jego fantazje... A Bóg sam wie najlepiej, jak były nadzwyczajne, jak były przerażające!...
Jakże był zepsutym ten smarkacz!... bardziej od starca... Barbarzyńskie jego pomysły w rozpuście odpowiadały nieraz raczej bezsilnemu jakiemuś starcowi, lub jakiemu szatańskiemu księdzu.
Gdy rozmyślam nad tem, widzę, że kochałam go, że byłam mu oddana pomimo wszystko, oddana jak pies...
Dziś jeszcze wspominam z żalem jego twarz impertynencką, okrutną, a tak łagodną... jego skórę pachnącą... i to wszystko, co lubieżność jego zawierała w sobie: okropność i doskonałość na przemian... I mam dotychczas na swoich ustach, których potem, gdy starałam się zatrzeć ślady po nim — tyle innych warg dotykało — mam jednak wciąż ten gorzki smak palących jego pocałunków... Ach! panie Ksawery... panie Ksawery!...
Jednego wieczoru, przed obiadem, gdy powrócił, aby się ubrać — Boże, jakiż był zachwycający. Podczas, gdy ze starannością przygotowywałam mu wszystko w jego obieralni, zapytał mnie bez jakiegokolwiek zakłopotania, bez najmniejszego wahania, niemal tonem rozkazującym, tym, jakim zazwyczaj żądał naprzykład wody gorącej:
— Czy masz pięć ludwików?... Potrzebuję koniecznie pięć ludwików. Oddam ci jutro.
Właśnie pani zapłaciła mi rano pensję... Czyż wiedział o tem?...
— Mam tylko dziewięćdziesiąt franków — odparłam nieco zawstydzona, zawstydzona może jego żądaniem... a nadewszystko zawstydzona tem, że nie posiadałam całej sumy, jakiej sobie życzył.
— To nic — powiedział. — Idź przynieś mi te dziewięćdziesiąt franków... Oddam ci je jutro...
Wziąwszy pieniądze, podziękował mi w ten sposób: „To dobrze“, tonem krótkim i suchym, który zmroził mi serce. Potem wyciągnął nogę ruchem brutalnym i:
— Zawiąż mi sznurowadło u buta... rozkazał zuchwale... Prędko, spieszę się...
Spojrzałam nań smutno, błagalnie:
— Zatem nie zostanie pan dziś wieczór na obiedzie, panie Ksawery?
— Nie... mam obiad na mieście... Spiesz się...
Zawiązawszy sznurowadła, jęknęłam:
— Zatem będzie pan znowu wyprawiał wesela z temi nieczystemi kobietami?... I nie powróci pan na noc?... A ja przez całą noc będę płakała... to nieładnie, panie Ksawery...
Głos jego stał się twardym, a nawet zupełnie złym, gdy wypowiadał do mnie te słowa:
— Jeżeli dlatego mi to mówisz, że pożyczyłaś mi dziewięćdziesiąt franków... możesz je sobie zabrać z powrotem... Zabieraj je.
— Nie...nie... — wzdychałam. — Pan wie dobrze, że to nie dlatego.
— A więc daj mi święty spokój!...
Pospiesznie skończył się ubierać... i wyszedł nie uścisnąwszy mnie, nawet bez jednego słowa pożegnania.
Nazajutrz nie było mowy o zwrocie pieniędzy, nie upominałam się. Sprawiało mi to przyjemność, iż ma on cośkolwiek odemnie...
I zrozumiałam wówczas kobiety, które zapracowywują się, zrozumiałam kobiety, sprzedające się przechodniom w nocy na chodnikach ulic. Zrozumiałam kobiety, które kradną, kobiety, które zabijają... dla dostarczenia pieniędzy mężczyźnie, którego kochają...
Oto co nawiedziło mnie... I czy naprawdę tak nawiedziło mnie, że się na wszystko godziłam?... Niestety, nic nie wiem...
Są chwile, w których wobec mężczyzny bezsilną... tak bezsilną... zupełnie bez woli, bez głupią, ach!... taką zupełnie głupią.

Pani odmieniła się już dla mnie. Z uprzejmej, jaką była dotychczas, stała się ostrą, wymagającą, wprost zadręczała mnie... Stałam się wogóle głupią, nic nie umiejącą zrobić, niezręczną, nieporządną, źle wychowaną, zapominającą i złodziejką... i głos jej początkowo tak łagodny, koleżeński, przybrał teraz kwaśny smak octu. Wydawała mi rozkazy tonem przykrym... odtrącającym...
Skończyły się posiedzenia nad fatałaszkami, nacieranie goldkremem, pudrem ryżowym. Skończyły się poufne zwierzenia i rady sekretne, zawstydzające mnie tak na razie, iż w pierwszych dniach pobytu zapytywałam siebie, czy pani nie kocha się w kobietach?...
Skończyły się dni niejasnego koleżeństwa, na dnie których tak dobrze odczuwałam, iż nie wypływają one z dobroci.
Teraz dochodzi do tego, że kłócimy się z panią, rzucamy sobie w oczy naszą zażyłością kilkunastodniową, jak staremi i brudnemi ścierkami...
— Za co więc uważasz nasz dom?... krzyczy pani... Czy znajdujesz się u jakiej dziewczyny?...
A ja na jej uniesienie odpowiadam:
— Ach, jakiż porządny, ten wasz dom... można się nim poszczycić... A pani?... pani jest także porządna... A pan?... Och!... la! la! Znają was w całym Paryżu... Wszędzie aż krzyczą...
Kłótnie nasze dochodziły do najgorszych obelg, do najmocniejszych pogróżek, wyrażenia schodziły aż do słownika dziewcząt ulicznych...
I nagle wszystko ucichło... Zmianę tę sprowadził pan Ksawery, który znów zagustował we mnie... na krótko niestety!... I nanowo rozpoczęły się mętne poufałości, wstydliwe zwierzenia, podarunki fatałaszków, obietnice zdwojenia pensji, smarowanie kremem Simon — no i perfumowanie.
Pani postępowanie swoje ze mną regulowała odpowiednio do postępowania pana Ksawerego... Uprzejmość jego wywoływała natychmiast jej uprzejmość; opuszczenie przez syna powodowało zuchwałość matki...
Byłam ofiarą, oddaną bezustannie na pastwę zmiennym fantazjom miłosnym, tego kapryśnego i bez serca chłopca...
Możnaby przypuszczać, iż pani szpiegowała nas, podsłuchiwała pode drzwiami, tak stopniowała bowiem, odpowiednio do jego zmienności usposobień, postępowanie ze mną... Ale nie... Posiadała ona instynkt występku, oto wszystko... Przewąchiwała przez mury, poprzez dusze, zupełnie jak pies zwęszy zwierzynę z oddali.

Pan potrafił prześlizgiwać się ponad tem wszystkiem, poprzez wszystkie owe dramaty, ukryte w tym domu. Rano wychodził z twarzą małego fauna, różową i wygoloną, trzymając pod pachą tekę, wypchaną pobożnemi broszurami oraz sprośnymi dziennikami.
Wieczorem ukazywał się nanowo z miną godną poważania, jak poeta chrześcijańskiego socjalizmu, szedł nieco wolniej, poważniej, z łopatkami nieco pochylonemi, zapewne od ciężaru dobrych uczynków, spełnionych w ciągu dnia...
Regularnie co piątek, niemal bez zmiany, ta sama trywialno-komiczna scena.
— Co tu jest w środku?... zapytywał mnie, wskazując na swoją tekę.
— Świństwa... odpowiadałam, śmiejąc się.
— O wcale nie... to facecje...
I obdzielał mnie niemi, oczekując, abym okazała swoje zadowolenie w uśmiechu współwinnej, wtedy głaskał mnie pod brodę i mówił, oblizując się:
— Che!... che!... to jest łobuzka!... mała łobuzeczka!...
Nie zniechęcając pana, bawiłam się nim, obiecując sobie, że gdyby coś sobie innego wyobrażał, to potrafię odrazu osadzić go na miejscu.
Pewnego popołudnia zadziwiłam się bardzo, ujrzawszy go w garderobie, w której byłam sama, rozmyślając smutno nad swoją robotą. Rano miałam okropne — zajście z panem Ksawerym, i wrażenie to jeszcze nie zatarło się...
Pan zamknął drzwi cichutko, położył swoją tekę na dużym stole, obok stosu prześcieradeł, i zbliżywszy się do mnie, ujął mnie za ręce i poklepał je. Pod latającemi powiekami oczy jego kręciły się, jak oczy starej kury w słońcu.
Wyglądał tak, iż można było umrzeć ze śmiechu.
— Celestyno, wyrzekł... ja wolę nazywać cię Celestyną... czy to nie przeszkadza ci?
Siłą woli musiałam powstrzymywać wybuch śmiechu.
— Wiesz Celestyno, że jesteś zachwycająca... zachwycająca.
— A panie!
Palce jego puściły moją rękę... potem poczęły pieścić moją szyję, podbródek, kark, lekkiemi dotknięciami.
— Zachwycająca... zachwycająca!... szeptał.
Chciał mnie uściskać, odchyliłam się nieco dla uniknięcia jego pocałunku.
— Celestyno!... Celestyno... proszę cię. Czy cię to nie gniewa, że mówię do ciebie ty?
— Nie, proszę pana... ale mnie to dziwi.
— Dziwi cię... mała papużko... dziwi cię? Ach, ty mnie nie znasz!...
Głos jego zmieniał się. Ślina pieniła się na jego wargach.
— Posłuchaj mnie Celestyno. W przyszłym tygodniu jadę do Lourdes... tak, prowadzę tam pielgrzymkę... Chcesz jechać do Lourdes?... Mam sposób zabrania cię do Lourdes... Chcesz?... Nic nikt nie spostrzeże... Pozostaniesz w hotelu... będziesz sobie spacerowała... będziesz robiła, co zechcesz... Ja wieczorem przyjdę do twego pokoju... do twego łóżeczka, mała papużko!... Ach! ach! ty mnie nie znasz... ty zupełnie nie wiesz, do jakich rzeczy jestem zdolny... Z doświadczeniem starca łączę ogień młodzieńca... Zobaczysz.... zobaczysz... Och te twoje wielkie szelmowskie oczy!...
Zadziwiającą była dla mnie nie propozycja, której spodziewałam się oddawna, ale nieprzewidziana forma, jaką jej pan nadał.
Starałam się zachować zimną krew. Pragnęłam upokorzyć tego starego wszetecznika, wykazując mu, że nie dam się wystawić na dudka przez kalkulacje pani, jak zarówno i jego, rzuciłam mu więc w twarz te słowa:
— A pan Ksawery?... Proszę mi powiedzieć, bo zdaje mi się, że pan zapomniał o panu Ksawerym?... Co też on będzie tu porabiał, podczas gdy my tam będziemy się bawili... w Lourdes na koszt chrześcijan?...
Przeraźliwy skośny błysk zdumienia zalśnił w jego oczach, jak błyskawica... Wyszeptał:
— Pan Ksawery?
— No tak!...
— Dlaczego mówisz do mnie o panu Ksawerym? Nie idzie tu o pana Ksawerego... Pan Ksawery niema tu nic do tego.
Podwoiłam moje zuchwalstwo.
— Daje pan na to słowo?... Prawda, że nie. Po co robić z siebie kłamcę?... Jestem opłacana, tak czy nie, za sypianie z panem Ksawerym?.. Tak, nieprawdaż?... A więc sypiam z nim... Ale pan?... Ach nie... tego nie było w umowie... A przytem... wie pan, mój ojczulku... pan nie jest w moim guście!
I wybuchnęłam mu pod nos śmiechem.
Poczerwieniał, a oczy płonęły mu złością. Ale nie usiłował wszczynać ze mną dyskusji, co do której byłam okrutnie uzbrojoną. Podniósł z pośpiechem swoją tekę i wyszedł odprowadzony moim śmiechem.
Nazajutrz, zupełnie bez powodu, pan zrobił mi grubiańską uwagę. Doprowadziło mnie to do pasji... Pani weszła na to niespodzianie... Byłam wprost szalona ze złości. Scena, jaka odbyła się pomiędzy trojgiem nas, była tak okropna, tak obelżywa, że zaniecham opisywania jej. Wyrzucałam im w słowach niemożliwych wszystkie ich brudy, wszystkie łotrostwa, całą ich podłość, zażądałam zwrotu pieniędzy, pożyczonych panu Ksaweremu. Pienili się oboje. Chwyciłam za poduszkę i cisnęłam nią gwałtownie w głowę pana.
— Idź precz!... wynoś się stąd natychmiast, natychmiast, wrzeszczała pani, grożąc mi darciem twarzy paznokciami...
— Wykreślę cię z mojego stowarzyszenia... nie będziesz już należała do mego stowarzyszenia... upadła dziewczyno... prostytutko!... krzyczał pan, zaciskając w pięści serwetę...
Skończyło się na tem, że pani zatrzymała mi pieniądze za osiem dni i odmówiła zapłacenia dziewięćdziesięciu franków, pożyczonych panu Ksaweremu, i kazała jeszcze oddać sobie wszystkie rzeczy, jakie mi podarowała.
— Wy wszyscy jesteście złodzieje... wykrzykiwałam... wszyscy jesteście łotry.
I opuściłam ich, grożąc przysłaniem komisarza policyjnego oraz oddaniem sprawy do sądu.
Niestety komisarz policji powiedział mi, że to do niego nie należy. Sędzia zaś radził zaniechać tej sprawy. Tłomaczył mi w ten sposób:
— Widzi panienka, przedewszystkiem nikt w to nie uwierzy... I to jest słuszne... proszę tylko sobie rozważyć dobrze... Co stałoby się ze społeczeństwem, gdyby służący mógł dowieść słuszności swych pretensji przeciw swojemu panu?... Nie byłoby wówczas społeczeństwa... zapanowałaby anarchja...
Radziłam się również adwokata, lecz ten zażądał odemnie dwieście franków.
Napisałam do pana Ksawerego, nie odpisał mi wcale...
Obliczyłam swoje oszczędności... Pozostało mi pięć franków pięćdziesiąt centymów i... bruk na ulicy...




XIII.
13 listopad.

Znalazłam się w Neully, u sióstr Notre-Dame des Trente-six Douleurs (trzydziestu sześciu boleści). Był to rodzaj przytułku, jednocześnie biuro pośrednictwa pracy dla kobiet.
Piękny zakład z białemi fasadami w głębi ogrodu. W ogrodzie co pięćdziesiąt kroków posąg Najświętszej Panny, oraz nowa wspaniała kaplica, zbudowana za pieniądze z kwesty, otoczona wielkiemi drzewami.
Co godzina słychać było dźwięk dzwonów. To tak przyjemnie słyszeć bicie dzwonów... to porusza w sercu tyle rzeczy zapomnianych i tak dawnych!... Gdy dzwony biją, przymykam oczy, wsłuchując się, i widzę jakieś okolice, których nigdy może nie oglądałam, ale w których rozpoznaję natychmiast okolice pełne słodyczy, przepojone wspomnieniami dzieciństwa... Wspomnienie brzękliwej kobzy... i tej płaszczyzny placu wielkiego, wysypanego żwirem... gdzie roztaczał się rozleniwiony tłum świąteczny...
Dyń... dyń!... to nie jest bardzo wesołe... to nie to samo co wesołość, w gruncie jest to tak smutne, jak miłość... Ale lubię to...
W Paryżu słyszy się jedynie trąbkę druciarza, oraz ogłuszające dzwonienie tramwai.
U sióstr Notre-Dame des Trente-six Douleurs, ma się pomieszczenie w ciupach na poddaszu; żywią nędznie mięsem obrzydliwem i jarzynami nadpsutemi, i za to płaci się dwadzieścia pięć su dziennie. Jak tylko wynajdą miejsce, potrącają sobie z pensji owe dwadzieścia pięć su... Oprócz tego trzeba tam pracować od szóstej rano do dziewiątej wieczorem, zupełnie jak gdyby się było w więzieniu... Nigdy nie wolno wychodzić... Chwile odpoczynku zajmuje jedzenie i praktyki religijne... Ach! nie pozwalają się nudzić dobre siostry, jak mówił pan Ksawery... a ich miłosierdzie, to sławne oszustwo... one nas pięknie urządzają!...
Ale oto... pozostanę głupią przez całe życie... Twarda szkoła życia i tyle nieszczęść, jakie przeszłam, nigdy niczego nie nauczą mnie, i nie posłużą mi do niczego... Potrafię tylko krzyczeć, wzywać djabła, a kończy się na tem, że zawsze zostanę przez innych naciągniętą.
Niejednokrotnie koleżanki rozpowiadały mi o siostrach i Notre-Dame des Trentesix Douleurs w ten sposób:
— Tak, moja droga, tam przychodzą tylko same szykowne Panie... hrabiny... markizy... Można dostać wspaniałe miejsce.
Uwierzyłam im... I przytem w moich strapieniach przychodziła mi często na myśl rozczulająca dobroć siostrzyczek z Pont-Croix... u których przebyłam tyle lat szczęśliwych wówczas, gdy nic jeszcze nie umiałam...
Zresztą gdzieś przecież trzeba się schronić...
Nie można zadzierać nosa i wybierać, gdy się nie ma ani jednego su przy duszy.
Gdy przybyłam, znajdowało się w zakładzie przynajmniej czterdzieści służących, oczekujących na miejsca. Bardzo wiele z nich przybyło z daleka, z Bretanji, z Alzacji, z Południa, nie służyły jeszcze nigdzie, niezdarne, wprost ze wsi, czarne, z wyrazem szczególnie ponurym w oczach. Dla nich za murem klasztoru otwierał się Paryż cudowny, miraż!.. Inne ot jak ja...
Siostry wypytywały mnie, skąd przychodzę. Cóż miałam czynić, gdybym posiadała dobre świadectwa lub pieniądze... rzecz inna. ale... Więc oblagowałam je, przyjęły mnie, mówiąc:
— Temu drogiemu dziecku... wynajdziemy dobre miejsce.
My wszystkie byłybyśmy ich „drogiemi dziećmi“. W oczekiwaniu na ito dobre miejsce, każde z tych drogich dzieci było zajęte pracą według swego uzdolnienia.
Jedne brano do kuchni i gospodarstwa, inne pracowały w ogrodzie, kopały ziemię jak robotnicy.
Ja zabrałam się natychmiast do szycia, ponieważ siostra Bonifaca orzekła, że mam delikatne palce i minę dystyngowaną. Zaczęłam naprawiać spodnie dla jałmużników i skarpetki dla kapucynów.
Naprawdę, że nie przypominały one tych, jakie nosił pan Ksawery...
Wkrótce powierzono mi roboty mniej duchowne, zupełna profanacją, robotę nad cienką i elegancką bielizną; znalazłam się więc w swoim żywiole... Miałam do czynienia z ślubnemi wyprawami, z bogatemi wyprawkami dla niemowląt, robotami powierzonemi dobrym siostrom przez miłosierne i bogate panie, które zajmowały się dobroczynnością.
Pomimo wstrząśnień, jakie przeszłam, pomimo złego pożywienia, spodni jałmużnika, braku swobody, pomimo, iż odgadywałam przykry wyzysk, odczułam tam prawdziwą słodycz w tej ciszy, w tym spokoju... Nie rozumowałam zbytnio... Potrzeba modlitwy była we mnie. Wyrzuty sumienia, z powodu prowadzenia się dawnego, pobudzały mnie do żarliwego żalu za grzechy...
Kilkakrotnie spowiadałam się u jałmużnika; tego samego, któremu naprawiałam obrzydliwe spodnie, i właśnie w tej samej chwili rodziły się we mnie swawolne myśli, uchybiające jego powadze...
Był to śmieszny człowiek, ten jałmużnik, okrągły i różowy, trochę nieokrzesany w mowie i zachowaniu, czuć go było starym baranem.
Zadawał mi szczególniejsze pytania co do tego, co czytam.
— Armand Silvestre?... tak... Ach!... Mój Boże, ależ to świństwo... Nie polecał bym ci tego do naśladowania... nie... Ale to nie jest niebezpieczne. Przedewszystkiem nie trzeba czytać bezbożnych książek... książek przeciw religji... Tych nigdy... Nie czytaj nigdy Voltaira... tego nigdy... jest to grzech śmiertelny... ani Renana... ani Anatola Francea... Oto co jest niebezpieczne...
— A Paul Bourget, mój ojcze?...
— Paul Bourget! nie powiadam nic... Ale jego katolicyzm nie jest szczery... jeszcze nie, przytem w nim jest i to i tamto... o tak... Ten twój Paul Bourget to sprawia na mnie wrażenie miednicy... tak... miednicy, na której myje się wszystko... w której pływają mydliny... pomieszane z oliwą z Kalwwrji... Jeszcze trzeba poczekać... Huysmans... czekaj, on jest surowy... tak bardzo surowy, ale prawowierny...
I mówił mi jeszcze:
— Ach!... ty nużałaś swoje ciało w rozkoszach?... To nie dobrze... Mój Boże to jest zawsze źle... Ale jeśli już grzeszyć aby grzeszyć... to już lepiej ze swoimi zwierzchnikami... ponieważ są to osoby pobożne... no lub też z ludźmi tego samego stanowiska, co oni... To mniej ciężkie przestępstwo... i ono mniej gniewa dobrego Boga... Bo bardzo być może, iż te osoby mają na to dyspensę... Bardzo wielu z nich ma dyspensę...
Gdy wymieniłam mu pana Ksawerego i jego ojca:
— Tylko bez nazwisk... wykrzyknął... nie pytam cię o nazwiska... Nie wymieniaj mi nigdy nazwiska. Nie służę w Policji... Przytem są to osoby bogate i poważne, które wymieniłaś... osoby nadzwyczajnie religijne... Jesteś w błędzie.... I wykraczasz przeciw moralności i przeciw społeczeństwu...
Ta śmieszna rozmowa i przytem te spodnie, których nie mogłam zamazać w swoim umyśle, i które prześladowały mnie zbyt ludzkiem wspomnieniem, oziębiły moją żarliwość religijną i mój zapalczywy żal za grzechy.
Praca tutejsza również przygnębiała mnie. Uczuwałam tęsknotę do swego fachu... Pragnęłam niewypowiedzianie wydostać się z tego więzienia i powrócić jaknajpredzej do alkowy i pokoi toaletowych... Wzdychałam do szaf, zapełnionych pachnącą bielizną, do szaf, w których spódnice jedwabne szeleścialy, i do miękich aksamitów, które lubialam głaskać... i do łazienek, gdzie w wannach na kąpiących się ciałach musowała piana mydła... A także i do historyjek kredensowych, do awantur nieprzewidzianych wieczorem na schodach lub w pokojach!...
To naprawdę ciekawe... Gdy jestem w służbie, te rzeczy wstręt we mnie budzą, a gdy jestem bez służby, brakuje mi ich... Mam przytem nudności... ponieważ od ośmiu dni jem same fermentujące konfitury porzeczkowe, które dobre siostry kupiły na targu w Levallois. Wszystko to, co te święte kobiety mogłyby wyrzucić do śmietnika, jest dobre dla nas.
Najbardziej irytuje mnie ta zuchwała efronterja, z jaką nas wyzyskują. Oszustwo ich jest proste i nic zadają sobie wcale trudu, aby ukrywać się z niem.
Umieszczają, to jest dają służbę dziewczynom najmniej uzdolnionym. Te, z których mogą ciągnąć korzyści, zatrzymują jak w więzieniu, nadużywając ich uzdolnienia, ich sił i ich naiwności.
W miłosierdziu chrześcijańskiem odnalazły one środek trzymania służby domowej oraz robotnic takich, które jeszcze im płacą i które dobre siostry obdzierają bez wyrzutów sumienia, z niepojętym cynizmem, z resztek oszczędności, zdobytych pracą przez te bezradne istoty...
A dług mój wciąż zwiększał się... Początkowo skarżyłam się słabo, potem ostrzej, iż jedynie raz wołano mnie do „mównicy“.
Ale na wszystkie moje skargi odpowiadały święte nabożnisie:
— Trochę cierpliwości, drogie dziecko... My myślimy o tobie, drogie dziecko... chcemy, abyś dostała miejsce wyborowe... my poszukujemy dla ciebie wyjątkowego miejsca... My wiemy, co dla ciebie będzie odpowiedniem... Jeszcze dotąd nie znalazło się ani jedno takie, na jakie zasługujesz.
Dnie, tygodnie mijały, miejsca wciąż nie były dostatecznie wyborowe dla mnie... A dług wciąż powiększał się.
Pomimo, iż w sypialni znajdowała się dyżurna, co noc powtarzały się tam rzeczy, od których dostać można było dreszczy.
Gdy tylko dyżurna skończyła swój obchód i gdy wszystko wydawało się być w uśpieniu, wtedy można było widzieć białe cienie, podnoszące się z łóżek i przesuwające się pomiędzy łóżkami, pod zapuszczone firanki... I wtedy dawały się słyszeć odgłosy stłumionych pocałunków, lekkich okrzyków, cichych śmiechów i szeptów...
Wcale nie krępowały się koleżanki... W drżącem i nikłem świetle lampy, zwieszającej się od sufitu pośrodku izby, nieraz byłam świadkiem scen nieprzystojnych, nieobyczajnych i smutnych...
Dobre siostry, święte kobiety, zamykały na to oczy, aby nic nie widzieć, zatykały uszy, aby nie słyszeć...
Czyniły to, aby uniknąć skandalu, — tolerowały te obrzydliwości, udając, iż nic o nich nie wiedzą. A koszta wciąż wzrastały.
Na szczęście, gdy już ostatecznie sprzykrzyło mi się, spotkała mnie radość. Oto zawitała do tego samego zakładu moja przyjaciółka, Klementyna, którą nazywałam Klekle, a którą poznałam na placu przy ulicy Uniwersyteckiej... Klekle była prześliczną blondynką różową i ożywioną... Śmiała się ze wszystkiego, godziła się na wszystko, wszędzie czuła się dobrze. Oddana i wierna lubiła oddawać przysługi innym. Zepsuta była do szpiku kości, lecz zepsucie jej nie miało w sobie nic odrażającego, była wesoła, prosta i naturalna. Nosiła w sobie zepsucie, jak roślina swoje kwiaty i drzewo wiśniowe — swe wiśnie... Jej miłe szczebiotanie, jakby ćwierkanie ptaszęce, dało mi możność zapomnienia przez dni kilka o nudzie i uśpiło moje oburzenie...
Łóżka nasze były obok siebie, tak, że zaczęłyśmy naśladować tamte nasze koleżanki, począwszy od nocy drugiej pobytu Klekle... Cóż chcecie?... Być może sprawił to przykład... a może potrzeba zaspokojenia ciekawości, która tkwiła mi w głowie oddawna... Przytem było to namiętnością Klekle... od czasu, gdy została wciągnięta w rozpustę tego rodzaju przez jedną ze swych pań, żonę jenerała... i przebywała u niej przez lat cztery...
Podczas jednej nocy, gdy spałyśmy razem, opowiadała mi cichym głosem, śmiesznie szczebiocząc, że ostatnio była ona w obowiązku u wysokiego urzędnika z magistratu w Versalu.
— Wyobraź sobie, że były tam tylko same zwierzęta... koty, trzy papugi, jedna małpa, dwa psy... Trzeba było to wszystko pielęgnować... Nic nie było dostatecznie dobre dla nich... Nam dawano resztki... Im najlepsze mięso, kremy, ciastka, wodę d‘Evian, aby te wstrętne zwierzęta nie dostały czasem tyfusu, który właśnie grasował epidemicznie w Versalu...
Tej zimy pani kazała postawić w moim pokoju piec i tam pomieściła małpę i koty. Czy uwierzysz w to?... Szczególniej nienawidziłam jednego z psów... starego, wstrętnego mopsa, który zawsze właził mi pod spódnicę... i zawsze za to dostawał odemnie kopnięcie... Jednego ranka pani weszła, gdy go biłam... Ach, co to była za scena... Wyrzuciła mnie za drzwi... I gdybyś ty wiedziała, moja droga, co to był za pies... I z wybuchem śmiechu, który tłumiła na moich piersiach:
— Ach, ten pies... kończyła... on miał takie zachcenia, jak mężczyzna...
Ach, ta Klekle!... jakaż ona była śmieszna i zachwycająca!...

Państwo zupełnie nie martwią się zadawanemi służbie przykrościami, ani też nie robią sobie skrupułu wyzyskując ją. Wyzysk ten ciąży na nas od wieków.
Zarówno państwo, jak i kantory, a także instytucje miłosierdzia wyzyskują, nie licząc kolegów, pomiędzy którymi jest duża liczba nikczemników. Nikt nikim nie interesuje się, każdy żyje, aby się najeść i bawić się pomimo swojej nędzy. Scena odmienia się, dekoracje także, znajdujesz się w środowisku rożnem społecznie, w nieprzyjacielskiem; te same namiętności pozostają, te same gusta również. W apartamencie burżuja, oświetlonym elektrycznością, lub w urządzonem z przepychem mieszkaniu bankiera, znajdziemy jedne i te same obmierzłości, które uderzają nas bezlitośnie. Kończy się na tem, że taka dziewczyna, jak ja, zostaje zwyciężona.
Biedacy są nawozem ludzkim, na którym wschodzi ziarno życia, ziarno radości, które zbierają bogaci, i którzy za to w tak zły i okrutny sposób pozbawiają nas wolności.
I mówi się, że już niema niewolnictwa... Oto doskonała blaga!.. A służący, czyż nie jest niewolnikiem?.. Jest nim bezwątpienia ze wszystkiem tem, co się na niewolę składa — z całem szkaradzieństwem moralnem, z nieuniknionem przekupstwem, z buntem, który wyradza nienawiść... Służba zaprawia się w występkach u swoich państwa... Przychodzi się czystym i nieświadomym — i bardzo prędko jest się zepsutym, wchodzi się w ogólne zwyczaje... Nie widzi się nic prócz występku, nim się tylko oddycha, dotyka się go ciągle... Ach, to jest naprawdę nadzwyczajne... od nas wymagają wszystkich zalet, oddania się, poświęcenia, a nawet rozwiązłości, o ile ona jest potrzebna do ich interesów... za co otrzymujemy od trzydziestu pięciu do dziewięćdziesięciu franków pensji miesięcznej... Czy to nie nazbyt wiele!..
A przecież trzeba dodać, że żyjemy w bezustannej walce, w bezustannem przygnębieniu, pomiędzy złudnym przepychem na służbie i nędzą dnia jutrzejszego bez służby, pomiędzy zaufaniem niby, a w rzeczywistości w wiecznem, bolesnem podejrzeniu; towarzyszy nam ono wszędzie, idzie ono przed nami i za nami; nasi państwo strzegą drzwi, zamków, szuflad, znaczą butelki, liczą ciasteczka i śliwki, i bezustannie patrzą nam na ręce, kieszenie, zaglądają do naszych kufrów, zupełnie jak policjanci.
Dodać jeszcze do tego ciemiężenie różnego rodzaju, które pomimo poufałości, uśmiechów, podarunków, wytwarza pomiędzy naszem państwem a nami przepaść, cały świat głuchych nienawiści, złych chęci i przyszłych zemst...
Pragnienia odwetu rosną z każdą chwilą, coraz bardziej umacniając się w ciągłych upokorzeniach i kaprysach, a także nawet wskutek dobroci tych istot niesprawiedliwych, nie kochających nic, prócz swego bogactwa...
Czy zastanawialiście się przez chwilę chociaż, że my możemy odczuwać słusznie śmiertelną nienawiść — nienawiść aż do mordu, bo wszak, gdy trzeba napiętnować jakąś rzecz najgorszą, najnikczemniejszą, słyszymy, jak nasi państwo wykrzykują wobec nas, z obrzydzeniem, wyrzucającem nas gwałtownie poza nawias ludzkości: „On ma duszę sługi... To jest uczucie sługi..
Czyż oni wyobrażają sobie naprawdę, iż ja nie lubiłabym również nosić pięknych sukien, rozpierać się w pięknych powozach, wyprawiać sobie zabawy z kochankami i także trzymać służbę?..
Oni rozpowiadają nam o poświęceniu się, o prawości i wierności...
Ach, tak... ale wy... wy, nasze woły... możecie sobie pomrzeć!..

Pewnego razu, było to na ulicy Cambon... ach, Boże mój, miałam ja tych służb bez liku. Otóż ci państwo wydawali za mąż swoją córkę. Był wielki wieczór, na którym była kompletna wystawa podarunków ślubnych — podarunków, któreby zapełniły cały wagon.
Przez kpiny zapytałam wówczas Baptysta, lokaja tamtejszego:
— Cóż Baptysto... a ty... jaki twój podarunek?
— Mój podarunek?.. — wyrzekł Baptysta, wzruszając ramionami.
— No tak... wymień go...
— Garniec zapalonej nafty pod ich łoże!
Taka była jego odpowiedź. Z tem wszystkiem Baptysta był to zadziwiający polityk.
— A twój, Celestyno? — zapytał mnie z kolei.
— Mój?
Zwinęłam swoje ręce w rodzaj szponów, i uczyniwszy giest dziko-drapieżny, zwróciłam je do twarzy.
— Moje paznokcie... do ich oczów! — odparłam.
Kamerdyner, którego nie pytaliśmy, a który właśnie układał bojaźliwymi palcami na kryształowym talerzu owoce, ubierając je kwiatami, odezwał się spokojnie:
— Mnie zadowolniłoby pokropienie w kościele ich pysków porządnym witryolejem.
I mówiąc to, zatknął różę pomiędzy dwie gruszki.
Ach! tak... jak my ich kochamy!.. A jednak zemsty nie zdarzają się często.
Gdy myślę, że kucharka naprzykład codziennie trzyma w rękach życie swoich państwa... pewna doza arszenniku w miejsce soli, trochę strychniny zamiast octu... i byłoby!.. No, i jednak nie robi tego...
Widocznie już tak trzeba, aby w naszej krwi tkwiła służalczość!..
Nie piszę według żadnych wskazówek, a spisuję to, co myślę i to, na co patrzę... I twierdzę, że wszystko to nie jest piękne... twierdzę, że z chwilą, gdy przyjmuje się pod swój dach choćby najlichszą istotę, najnędzniejszą dziewczynę, to powinno się nią opiekować i starać się, aby jej było pod tym dachem dobrze...
Twierdzę także, że jeśli państwo nie dają nam tego, mamy prawo brać sobie to sami, czerpać tak z ich skrzyni, jak z ich krwi...
A zresztą dosyć... Być może mylnie sądzę rzeczy, które wyrządziły mi tyle krzywd i które wciąż tkwią mi w głowie... Wolę zatem powrócić do swoich drobnych życiowych wydarzeń.

Bardzo trudno było mi opuścić siostry Notre-Dame de Trente-six Douleurs...
Pomimo miłości Klekle, i pomimo wrażeń miłych i nowych, jakie mi ona dała, nie mogłam wytrzymać w tej budzie, łaknęłam swobody. Gdy zrozumiały, że postanowiłam bądź co bądź opuścić je, wówczas dzielne siostry ofiarowywały mi miejsce za miejscem... Nareszcie były dla mnie odpowiednie. Ale niekiedy nie jestem tak głupią i poznaję się na tych podłostkach... Nie przyjęłam ani jednego z tych miejsc, w każdem wynalazłam coś nieodpowiedniego dla siebie... Trzeba było widzieć wtedy twarze tych świętych kobiet... To było kapitalne... Liczyły one, iż umieszczą mnie u jednej starej bigotki, i potrącą sobie po lichwiarsku wszystkie zaległe za mnie koszta z mojej pensji... Postanowiłam ze swej strony wyprowadzić je pole.
Pewnego dnia zawiadomiłam siostrę Bonifacę, że zamierzam tegoż wieczora opuścić je. Ona z impetem, wznosząc ręce ku niebu, odpowiedziała:
— Ależ moje drogie dziecko, to niemożliwe...
— Dlaczego niemożliwe?
— Ależ moje drogie dziecko, ty nie możesz opuścić naszego zakładu w ten sposób... Winna nam jesteś przeszło siedemdziesiąt franków. Trzeba abyś zapłaciła nam przedewszystkiem swój dług.
— A z czego?... — odpowiedziałam — kiedy nie mam ani jednego su... Możecie mnie obszukać, czy znajdziecie choć jedno su...
Siostra Bonifaca rzuciła na mnie nienawistne spojrzenie, i z godnością, poważnie wyrzekła:
— Ależ panienko... czy panienka wie, iż jest to złodziejstwo?.. A okradać kobiety tak biedne jak my, to więcej, niż złodziejstwo... to świętokradztwo, za które sprawiedliwy Bóg ukaże cię... Zastanów się...
Chwyciła mnie wówczas złość.
— Niechże się siostra zastanowi!.. — wykrzyknęłam — kto tu kradnie, wy, czy ja?... Nie, doprawdy, wy jesteście niezrówane, moje mateczki....
— Zabraniam pannie mówić w ten sposób...
— Ach, proszę mi dać spokój ostatecznie... Jakto?.. pracowałam jak zwierzę od rana do nocy, a wy, wy chcecie jeszcze za to zapłaty... dawałyście mi takie jedzenie, że psy nie chciałyby tego powąchać... I jeszcze każecie sobie płacić!..
Siostra Bonifaca pobladła... Czułam, że do ust jej cisną się słowa grubiańskie, plugawe, wściekłe... ale że nie ma odwagi na wypowiedzenie ich... wyksztusiła tylko:
— Zamilcz! Jesteś bezwstydną, bezreligijną dziewczyną... Bóg ukaże cię... wyjeżdżaj, jeśli ci się tak podoba... my zatrzymamy twój kufer...
Stanęłam tuż przed nią i, przybrawszy postawę wyżywającą, patrzyłam jej prosto w twarz:.
— Ach, chciałabym to zobaczyć! Spróbujcie zatrzymać mi kufer... a zaraz zobaczycie tu u siebie komisarza policji... A więc religja jest do reperowania brudnych portek waszym zakonnikom, do okradania biednych dziewcząt, do brudów wstrętnych, jakie odbywają się w każdą noc na poddaszu...
Dobra siostra stała się jeszcze bledszą i usiłowała mnie przekrzyczeć.
— Panno... panno...
— Z tem wszystkiem — wołałam — wy nic nie wiecie o świństwach, jakie odbywają się podczas nocy na poddaszu... Niechże siostra ośmieli się powiedzieć mi, patrząc w oczy, że wy o tem nie wiecie?.. Wy zachęcacie do tego, ponieważ to daje wam zyski... tak, to wam daje zyski!..
I drżąc, dysząc, z zupełnie wyschłem gardłem, ciągnęłam dalej swoje oskarżenia.
— Jeżeli religja ma być tem wszystkiem... jeżeli ma być więzieniem i „domem rozpusty“... w takim razie mam powyżej uszów religji... Mój kufer, słyszycie!.. chcę abyście oddały mój kufer... macie mi go oddać natychmiast.
Siostra Bonifaca przeraziła się.
— Nie będę prowadziła rozmowy z upadłą dziewczyną — powiedziała głosem wyniosłym. — Więc dobrze, możesz sobie odejść...
— Z moim kufrem?
— Z twoim kufrem....
— To dobrze... Ach, ileż tu trzeba przejść historji, zanim się odbierze swoje własne rzeczy... To jeszcze gorzej, aniżeli na komorze celnej...
Wyniosłam się tego samego wieczoru... Klekle, milutka Klekle, pożyczyła mi dwadzieścia franków... Wynajęłam pokój na ulicy Sourdière... i poszłam na paradyz do teatru Porte-Saint-Martin. Grano tam „Dwie sieroty“. Ach jakie to było dziwne... To zupełnie jakby moje życie...
Przepędziłam wieczór nadzwyczajnie, płakałam, płakałam, płakałam.




XIV.
18 listopad.

Róża umarła. Nieszczęście zawisło nad domem kapitana. Biedny kapitan!.. Łasiczka jego nie żyje... Bourbaki nie żyje... a oto teraz przyszła kolej na Różę! Chora od dni kilku, onegdaj dostała ataku astmatycznego... Dziś rano pochowano ją... Z okien garderoby widziałam orszak pogrzebowy... Sześciu ludzi niosło ciężką trumnę, całą pokrytą wieńcami białych kwiatów, takich, jakie się daje dziewicy... Towarzyszył pogrzebowi tłum ludzi — całe Mesnil-Roy wyległo i ciągnęło się długim czarnym ruchomym szlakiem. Kapitan Maugtsr, sztywno wyprostowany, opięty w czarny surdut, cały po wojskowemu szedł za trumną. Dzwony kościelne z daleka biły poważnie i smutno.
Pani zakazała chodzić mi na wyprowadzenie. Ja również nie miałam po temu najmniejszej ochoty. Nie lubiłam tej tłustej baby tak niedobrej, śmierć jej była dla mnie całkiem obojętną.
A jednak, pomimo to, może będzie mi tej Róży brakowało, może będę niekiedy żałowała, że już jej nie spotkam na drodze?..
Ale jakie zamieszanie śmierć jej musiała wywołać u właścicielki sklepiku! Byłam bardzo ciekawa, jakie wrażenie sprawiła na kapitanie ta śmierć niespodziewana. I gdy moi państwo pojechali z wizytą, przechadzałam się po południu wzdłuż płotu. Ogród kapitana był smutny, opuszczony... Rydel pozostawiony na skopanej ziemi wskazywał porzuconą pracę. „Kapitan nie przyjdzie do ogrodu, mówiłam sobie. Zapewne płacze w pokoju przygnębiony wspomnieniami“. Lecz w tejże chwili spostrzegłam go. Nie miał już na sobie tego pięknego uroczystego munduru, był już przebrany w swój zwykły strój do pracy, a na głowie jak zazwyczaj miał starą czapkę mundurową. Z zaciekłością rozrzucał z taczek gnój po trawnikach. Przywołałam go. Porzuciwszy taczki podszedł do mnie z widłami na ramionach.
— Cieszę się, widząc pannę Celestynę — wyrzekł.
Chciałam powiedzieć coś, aby pocieszyć go... szukałam słów odpowiednich... Ale było to bardzo trudnem wynaleźć coś na pocieszenie wobec tej tak śmiesznej twarzy... Rzekłam więc tylko:
— Wielkie nieszczęście, panie kapitanie... wielkie nieszczęście spotkało pana... Biedna Róża.
— Tak... tak!.. — wyrzekł.
Powierzchowność jego jednak pozostała bez zmiany. Ruchem ciężkim rzucił swoje widły i zatknął je w wilgotnej ziemi, tuż przy płocie.
— Wobec tego nie mogę zostać bez nikogo — rzekł.
Wyliczałam zalety Róży:
— Nie zastąpi jej się tak łatwo, panie kapitanie.
Nie pozostało to bez wrażenia. W oczach jego zabłysło jakieś życie, a ruchy się bardziej ożywiły, zupełnie jakby się pozbył wielkiego ciężaru.
— Ech... — odparł po chwili milczenia — wszystko można zastąpić...
Ta filozofja zostanowiła mnie i nieco zgorszyła. Próbowałam, dla własnej zabawy dać mu do zrozumienia, co stracił, postradawszy Różę...
— Ona tak znała pańskie nawyknienia... gusty... upodobania!... Była tak oddana panu!
— Ach to, właśnie mi tego brakuje — wyrzekł. I uczynił ruch, jak gdyby odrzucił wszystko inne.
— Przytem — wyrzekł — czyż była ona mi oddana?.. Wie panienka, wolę się przyznać, że już miałem dosyć Róży... Daję słowo, że odkąd przyjęliśmy chłopca... ona niczem nie zajmowała się w domu... i wszystko szło źle... bardzo źle... Od tej pory nie mogłem zjeść nawet jednego jajka na mięko według swego smaku... I te sceny od rana do wieczora z byle jakiego powodu!.. Jeżeli wydałem dwa su, zaraz były krzyki... wymówki... A gdy rozmawiałem z panienką, ot tak, jak dzisiaj, zaraz robiła awantury... bo była okropnie zazdrosna... Ach! nie... trzeba to było wszystko słyszeć!... dosyć... dosyć... miałem tego... W końcu nie byłem u siebie.
I odetchnął szeroko, z ulgą, jak podróżnik, powracający z odległych stron. I patrzył z podziwem i z radością głęboką i nową na niebo, trawniki ogrodu i plątaninę gałęzi drzew, otaczających jego mały domek.
— Zdaje mi się, że pan kapitan jest niesprawiedliwym dla Róży.
— Ach, oto... — zaprzeczył żywo — panienka nic nie wie... nic nie wie... Ona nigdy nie opowiadała o scenach, jakie mi wyprawiała... o swojej tyranji... zazdrości... egoizmie. Nic tu już nie należało do mnie, wszystko u mnie należało do niej... Panienka nie wierzy?.. Mój wolterowski fotel... i on już nie był moim... Bezustannie zajmowała go... Ody pomyślę, że nie mogłem jadać szparagów z oliwą... ponieważ ona ich nie lubiła... Ach, dobrze zrobiła, iż umarła... zrobiła to, co mogła zrobić najlepszego... bo gdyby nie i takbym się jej pozbył... nie trzymałbym jej... Zamęczała mnie!.. Miałem jej już wyżej uszów... I muszę powiedzieć panience, że gdybym był umarł wpierw od niej, Róża byłaby pięknie na tem wyszła!.. To, co zostałoby po mnie, byłoby dla niej gorzką niespodzianką... Opowiem o tem.
Usta jego ściągnęły się w uśmiech okrutny. Opowiadał ucinając każde słowo krótkim parskaniem.
— Wie panienka zapewne, że zrobiłem testament, w którym zapisałem jej wszystko... dom... pieniądze... rentę... jednem słowem wszystko... Tak, ale tego ona panience nie powiedziała, ponieważ sama o tem nie wiedziała, że w dwa miesiące po napisaniu pierwszego, zrobiłem drugi testament, unieważniający pierwszy... w tym drugim nic, ale to nic, dla niej nie było!... ot tak...
I wybuchnął śmiechem... hałaśliwym śmiechem, który rozszedł się po ogrodzie, jak wrzaskliwy świergot wróbli... i wykrzyknął:
— To pomysł, che?... Och, ja mam głowię na karku... che, che?.. bo ja już swój mająteczek przekazałem akademji francuskiej... Tak, moja droga panno Celestyno... przekazałem, mój mająteczek akademii francuskiej... To pomysł, co?.. Zaczekawszy, aż śmiech jego uciszył się, spytałam go poważnie:
— A teraz, kapitanie, co pan zamierza zrobić?
Kapitan popatrzył na mnie przeciągle, złośliwie, popatrzył miłośnie... i odparł:
— Hm!.. to zależy od panny Celestyny...
— Odemnie?
— Tak, tylko od panienki.
— I jakże to?
Zapanowało krótkie milczenie, podczas którego stał przedemną wyprostowany, starał się przytem przybrać ton uwodziciela.
— A więc... — wyrzekł — mówmy otwarcie... po żołniersku. Czy chciałaby panienka zająć miejsce Róży?..
Wytrzymałam atak. Spodziewałam się tej propozycji, wyczytałam ją z jego oczu... Nie sprawiła mi ona niespodzianki.. Twarz moja została poważna i niewzruszona.
— A testament kapitanie?
— Ach, mój Boże, podrę go!
Dodałam:
— Ale ja nie umiem gotować...
— To ja sam będę gotował... będę słał swoje łóżko i panienki także... wszystko będę robił...
Stał się eleganckim i rzeźkim, wzrok jego ożywił się... Na szczęście dla mojej cnoty, płot dzielił mnie od niego, gdyby nie to, jestem pewna, iż rzuciłby się na mnie.
— Jest gotowanie i gotowanie... — wykrzykiwał głosem ochrypłym. — To, czego wymagałbym od panny Celestyny... ach! założyłbym się, że to umiałaby panna Celestyna zrobić... naprzykład, dodawać korzeni... tam do pioruna!
Uśmiechnęłam się ironicznie, i grożąc mu palcem, jak to się grozi dzieciom, wyrzekłam:
— Ach, kapitanie... kapitanie... pan jest małą świnią.
— Wcale nie małą!.. — zaprzeczył z dumą — dużą... bardzo dużą... do pioruna! I przytem jest jeszcze rzecz inna... Muszę to panience powiedzieć...
Przechylił się przez płot, wyciągając szyję... oczy nabiegły mu krwią, i głosem cichszym dodał:
— Gdybyś zgodziła się przyjść do mnie, Celestyno... ach! ach!.. Wtedy Lanlaire pękłby z wściekłości... Oto pomysł!
Umilkłam i udawałam, że się namyślam nad zrobioną nad propozycją. Kapitan niecierpliwił się... Bił obcasami w piasek alei z podrażnieniem.
— No więc, panno Celestyno, trzydzieści pięć franków na miesiąc... stół pański... pokój pański... łóżko pańskie... tam do pioruna... testament... Czy to podoba ci się?.. proszę mi odpowiedzieć...
— Zobaczymy później... Tymczasem niech pan przyjmie inną... do pioruna! — odrzekłam.
I uciekłam, aby nie parsknąć mu w twarz śmiechem, którego miałam pełne gardło.

Mam teraz kłopot z wyborem... kapitan, czy Józef.. Prowadzić życie służącej i jednocześnie pani ze wszystkimi przywiązanymi do stanu tego przypadkami, to jest, inaczej mówiąc, zostać niby panią dzięki temu człowiekowi głupiemu, grubiańskiemu, śmiesznemu, zależeć od jego tysiącznych kaprysów i tysiąca złośliwych przywidzeń?.. czy też wyjść za mąż i dzięki temu pozyskać swobodę i poszanowanie, wyjść z pod kontroli innych, wyswobodzić się od kaprysów przypadku?.. Oto wreszcie nadchodzi realizacja moich marzeń...
To prawda, że marzenia moje przewyższały to, co teraz może nastąpić... Ale ponieważ przekonałam się, jak mało widoków na przyszłość może mieć wogóle egzystencja tego rodzaju kobiety, jak ja, mogę powinszować sobie, że nareszcie coś mi się trafia... jakaś odmiana w tej wiecznej jednostajności... w tem przechodzeniu ze służby na służbę, z jednego domu do drugiego, z jednego łóżka do następnego, od tej twarzy do innej...
Oczywiście w tej chwili odkładam na stronę kombinację z kapitanem... Nie potrzebną mi była do tego ostatnia rozmowa z nim, wiedziałam już przedtem, do jakiego rodzaju śmiesznych, a mimo to złych figur, on należy... Pomijając jego ogromną brzydotę fizyczną, to nic już człowieka tego nie podniesie i nie poprawi, on już nigdy duszy swej nie potrafi niczem oczyścić i wznieść.
Róża była przekonaną o swojej władzy nad nim a jednak okpił ją!..
Przytem nie mogę bez śmiechu nawet przez chwilę pomyśleć, że ta śmieszna figura mogłaby brać mnie w objęcia, i że ja musiałabym ją pieścić...
Że z miłości lub przyjemności, litości, próżności lub interesu, oddawałam się wielu mężczyznom... wydaje mi się to rzeczą naturalną, normalną i niezbędną... Nie mam z tego powodu wyrzutów i bardzo rzadko przytem zdarzało mi się, abym nie zaznała z tego powodu radości... Ale mężczyzna tak nieporównanie śmieszny, jak kapitan! Jestem pewna, że do tego nigdy nie przyjdzie, jest to zupełnie fizyczną niemożliwością, aby się to stało... Wydaje mi się, że byłoby to coś wprost przeciwnego naturze... coś jeszcze gorszego, aniżeli ten pies, o którym opowiadała Klekle... No, ale pomimo to, jestem zadowolona... i niemal dumna... bo choć hołd pochodzi z nizin, jest jednak hołdem, i daje mi poczucie mojej piękności.
W stosunku do Józefa uczucia moje są zupełnie odmienne. Józef opanował moje myśli, zniewolił je do ustawicznego zajmowania się nim... On naprzemian niepokoi mnie, oczarowywa i ogarnia lękiem.
Jest brzydki, brutalnie, wstrętnie brzydki, ale gdy zacznie się tę brzydotę rozbierać, ma ona w sobie coś groźnego, coś co jest prawie pięknością, co stanowi więcej aniżeli piękność, coś, co góruje nad pięknością, jak żywioł.
Bynajmniej nie ukrywam przed sobą trudności i niebezpieczeństwa życia w razie poślubienia takiego człowieka, którego posądzam o wszystko złe, a którego w rzeczywistości wcale nie znam... I to właśnie ciągnie mnie szalenie do niego... Człowiek ten, być może, zdolnym jest do wielu rzeczy występnych lub może do wielu rzeczy dobrych... Nie wiem.
I czego on chce odemnie?... Co chce zrobić ze mnie? Mam być nieuczciwem narzędziem do kombinacji nieznanych mi?... zabawką jego dzikich namiętności?... kocha mnie on istotnie... i za co kocha?... Za mój wdzięk... za moje wady... za inteligencję... za moją nienawiść przesądów? on, który się nimi chełpi... Nie wiem...
Coś nieznanego, tajemniczego ciągnie mnie ku niemu, jakiś urok cierpki, olbrzymi, dominującej siły. I urok ten — oddziaływa coraz bardziej na moje nerwy, i ciało moje staje się biernem i posłusznem mu.
Józef tak pobudza moje zmysły, jak nie pobudzał dotąd żaden z męskich samców. Wzniecił we mnie pożądanie jeszcze gwałtowniejsze, jeszcze bardziej ponure, aniżeli pożądanie, które mnie doprowadziło aż do zbrodni w uściskach pana Jerzego... Jest to zupełnie coś innego, czego nie umiem ściśle określić, co przejmuje mój umysł i moje zmysły, coś, co obudziło we mnie instynkt, którego dotąd nie znałam, instynkt, który istniał bez mojej świadomości, a który wywołał wstrząśnienie miłości i rozkoszy...
I drżę od stóp do głów, gdy przychodzą mi na myśl słowa Józefa:
— Ty, Celestyno, jesteś, jak ja... Nie z twarzy oczywiście!... Ale dusze nasze są podobne...
Nasze dusze!... Czyż to możliwe?
Wrażenie, jakie odczuwam jest tak nowe, silne i tak bardzo uparte, że ani na chwilę nie opuszcza mnie... i wciąż jestem pod wpływem tego odrętwiającego uroku... Usiłuję zwrócić myśli swoje w innym kierunku... Próbuję czytać, spacerować po ogrodzie, skoro państwo moi wyjdą, gdy zaś są w domu, pracuję z zaciekłością w garderobie, reperując bieliznę,! wszystko napróżno!... Józef posiadł wszystkie moje myśli, tak, że nic i nikogo nie widzę prócz niego... i wszystko to, co przeżyłam z mężczyznami pięknymi lub brzydkimi, gdzieś odemnie odchodzi, zaciemnia się, zaciera... Kleofas Biscouille, pan Jan, pan Ksawery, Wilhelm, o którym jeszcze nie wspominałam... Nawet pan Jerzy. Myślałam, że po nim w duszy mojej pozostanie ślad wieczny, piętno takie, jakie mają złoczyńcy na swych ramionach od rozpalonego żelaza...
I wszystko to co dobrowolnie, radośnie, namiętnie oddawałam z siebie... z mego pulsującego ciała, z mojego rozbolałego serca... pokrywa się cieniem!... Cień jeszcze niepewny, jakby od latarni osłoniętej płótnem, owija te wspomnienia, i wkrótce te marzenia bezładne staną się czemś... zapomnianem... rozsypią się jak popiół... staną się nicością.
Niekiedy w kuchni po obiedzie, patrząc na Józefa, na jego zbrodnicze usta, na jego zbrodnicze oczy i jego wystające kości policzkowe, na jego czaszkę nizką, nierówną, wypukła, na której światło lampy rozprasza twarde cienie, mowie sobie:
— Nie... nie... to niepodobna... jestem chyba na drodze <do obłędu... nie chcę... nie mogę kochać tego człowieka... Nie... nie! to niepodobna.
I mimo to jest tak... to prawda. I nakoniec dochodzi do tego, że mówię to samej sobie, że wykrzykuję to w sobie: kocham Józefa!... Ach, rozumiem teraz, dlaczego nie trzeba nigdy wyśmiewać się z miłości... i zrozumiałam również kobiety... walące się w otchłań zbrodni; z całą siłą niewidzialną w naturze, padają one w objęcia katów, w uściski monstrualne, tonąc w rozkoszy naigrawających się z nich demonów, o koźlich twarzach...
Józef otrzymał od pani sześciodniowy urlop i jutro pod pozorem interesów familijnych wyjeżdża do Cherbourga.. Przez kilka miesięcy nie będzie ciągnął korzyści z tej kawiarni. Ma tam przyjaciela, któremu na ten czas ją powierzy.
— Rozumie Celestyna?... — powiedział — trzeba ją odświeżyć przedewszystkiem... aby była bardzo ładna wraz ze swym nowym napisem złotemi literami: „Dla Armji Francuskiej!..“ I przytem nie chcę porzucać jeszcze swego miejsca.... Nie mogę.
— Dlaczego Józefie?
— Dlatego, że teraz niemożna...
— Kiedy pan Józef pojedzie tam zupełnie? Józef poskrobał się w kark, objął mnie ponurem spojrzeniem.. i wyrzekł:
— Tego nie wiem... Może dopiero za pół roku, może wcześniej... a może jeszcze później.,. Tego nie można przewidzieć... to zależy...
Odczułam, że nie chce mówić o tem, mimo to spytałam?
— Od czego zależy?..
Wahał się z odpowiedzią, poczem tonem tajemniczym i jednocześnie ekscytującym, odparł:
— To zależy od jednego interesu... interesu bardzo ważnego.
— Ale jakiego interesu?
— Pewnego interesu...
Wypowiedział to głosem porywczym, głosem, w którym nie było złości... ale podrażnienie. Jednem słowem nie chciał tego wytłomaczyć. Nic nie mówił o mnie... to zadziwiło mnie i napełniło okrutnym zawodem... Czyż odmieniłby swe zamiary? Może moja ciekawość i wahanie sprawiły to, że zaniechał myśli pierwotnych?.. Przecież jest to rzeczą zupełnie naturalną, że interesuje się sprawą, którą mam się zajmować i dzielić jej powodzenie lub zawody... Czyżby moje podejrzenia, że to on zgwałcił małą Klarę w lesie, których nie umiałam ukryć, przed nim, wpłynęły na niego do tego stopnia, że się teraz rozmyślił? Uczułam, że serce ściska mi się na myśl, że oto moje nadzieje idą w odwłokę — że może nie spełnią się wcale... Być wolną... siedzieć za kontuarem, jak na tronie, rozkazywać innym, i czuć na sobie spojrzenia tylu ludzi, czuć, że się jest pożądaną i uwielbianą przez tylu mężczyzn!..
I to wszystko miałoby nie przyjść do skutku?.. I to marzenie miałoby uciec odemnie jak tyle innych?.. Nie chciałam mieć takiej miny, aby Józef zauważył, że gwałtem chcę przeniknąć jego myśli... a jednak koniecznie postanowiłam się wedrzeć do nich... Westchnęłam ze smutkiem i wyrzekłam:
— Po wyjeździe Józefa, w domu tym ja nie wytrzymam... Przyzwyczaiłam się do Józefa... do naszych pogadanek...
— Ach, tak!..
— Więc i ja także odjadę stąd.
Józef nic nie mówił... tylko zaczął chodzić po swojej izbie stajennej z troską na czole... z umysłem bardzo przez coś zajętym... wsadziwszy ręce w kieszenie swego niebieskiego fartucha, obracał nerwowo ogrodowemi nożycami. Wygląd jego twarzy był zły...
Patrząc nań, gdy tak chodził tam i z powrotem, powtarzałam:
— Tak, odjadę... Powrócę do Paryża...
Ani jednem słowem nie zaprotestował... nie uczynił żadnego ruchu, nie spojrzał na mnie z prośbą... nic... Podniósł jakiś kawałek drzewa i rzucił do pieca, poczem na nowo rozpoczął swoje chodzenie po maluchnej izdebce... Co to wszystko miało oznaczać?.. Zatem on zgadza się na nasze rozstanie... on chce go? Gdzież zatem podziało się zaufanie, jakiem mnie obdarzał, i miłość, o jakiej opowiadał — wszystko toby przepadło?.. Czy też przestraszyły go moje nieroztropne pytania?..
Zapytałam go więc z lekkiem drżeniem w głosie:
— A czy to Józefowi nie będzie przykro, gdy nie zobaczymy się więcej?..
Nie zatrzymując się i nie patrząc na mnie, ale z tem spojrzeniem z podełba, zezując, jak to często czynił, wyrzekł:
— Bezwarunkowo... Cóż chcesz? Nie ma sposobu zmusić kogoś do robienia tego, czego nie chce... Podoba się, albo nie podoba...
— A czegóż to ja nie chciałam zrobić Józefowi?..
— Przytem Celestyna zawsze coś sobie złego o mnie myśli — kończył, nie odpowiadając na moje pytanie.
— Ja?.. Dlaczego Józef tak mówi?..
— Ponieważ...
— Nie Józefie... to właśnie Józef przestał mnie kochać... to właśnie Józef ma w głowie teraz co innego... Ja nie odmówiłam... tylko zastanawiałem się... to jest zresztą zupełnie naturalne... Nie wiąże się życia bez zastanowienia... Józef powinien być nawet wdzięcznym mi za to wahanie się... to dowodzi, że jestem kobietą poważną, a nie płochą.
— Jesteś dobrą kobietą, Celestyno... porządną kobietą...
— A zatem?
Nareszcie Józef przestał chodzić i spojrzał na mnie głęboko... z niedowierzaniem jeszcze, ale mimo to z uczuciem.
— To nie o to idzie, Celestyno — wyrzekł zwolna. — Wcale nie zabraniam ci się namyślać... i nie śpieszę się... owszem, zastanów się dobrze... Mamy czas... i porozmawiamy o tem, gdy powrócę... Ale ogromnie nie lubię twojej ciekawości. Są rzeczy do których kobiety nie powinny się wtrącać... są rzeczy...
I zdanie swe przerwał poruszając głową.
Po chwili milczenia dodał:
— Nic innego i nikt inny nie siedzi mi w głowie oprócz ciebie, Celestyno... Myślę wciąż o tobie... i krew moja burzy się do ciebie... Jest to taką prawdą, jak to, że Bóg istnieje, że to, co raz powiem, zawsze powtórzę... Porozmawiamy o tem... Ale nie trzeba być ciekawą... Rób to, co do ciebie należy... i ja robić będę to samo, co zazwyczaj... Nic tu niema strasznego ani niespodziewanego.
Zbliżywszy się, ujął mnie za ręce.
— Mam twardą głowę, Celestyno... to prawda! Ale już jak co wejdzie w nią, to siedzi mocno... już nie można potem z niej tego wyciągnąć... Myślę o tobie, Celestyno... o tobie w kawiarni...
Rękawy jego koszuli były zawinięte, obciskały mocno ręce. Nabiegłe krwią muskuły tych olbrzymich, jędrnych rąk poruszały się żywo pod białą skórą. Niżej łokcia z każdej strony bicepsów, zauważyłam wytatuowane serce pałające oraz skrzyżowane sztylety a nad tem wazon kwiatów...
Silna woń samcza, niemal zwierzęca woń, szła od szerokich, wypukłych, jak pancerz, jego piersi...
Zupełnie jakby pijana od tej mocy, idącej ku mnie, i tej woni, oparłam się o ławkę, na której przed chwilą, gdy tu weszłam, Józef czyścił zaprzęgi...
Ani pan Ksawery, ani pan Jan, ani żaden z tamtych, którzy byli ładni i pachnący, nigdy nie wzbudzali we mnie tak gwałtownego wrażenia, jak teraz oto ten, prawie że już starzejący się mężczyzna, z wązką czaszką, o twarzy okrutnego zwierzęcia... Uścisnęłam go za ręce i uczułam pod swemi palcami jego twarde muskuły zupełnie jak ze stali.
— Józefie... — zawołałam doń głosem zduszonym przez gwałtowność oddechu. — Połączmy się natychmiast... Józefie... zaraz, natychmiast... Ja także myślę o tobie... mnie także krew burzy się do ciebie...
Ale Józef odpowiedział z ojcowską powagą:
— Nie można teraz, Celestyno...
— Natychmiast, drogi, kochany Józefie — szeptałam.
Wysunął się z mego uścisku szybkim, ale delikatnym ruchem.
— Gdyby to chodziło tylko o zabawienie się Celestyno... to tak... zapewne... Ale to przecież na serio... i na zawsze... Trzeba być rozsądną... Nie można tego robić... zanim ksiądz połączy...
I staliśmy jedno naprzeciw drugiego, on z oczami rozognionemi, oddychał szybkim krótkim oddechem... ja z opuszczonemi ramionami, z szumem w głowie i z ogniem ciele.




XV.[3]
20 listopad.

Józef nazajutrz rano odjechał do Cherbourga. Gdy zeszłam na dół nie było go już.
Marjanna w złym humorze, z oczami nayuchniętemi, ochrypła, pompowała wodę ze studni.
Na stole w kuchni stał jeszcze talerz, na którym Józef jadł zupę i pusta szklanka po jabłeczniku... Byłam niespokojna i jednocześnie cieszyłam się... bo wszakże od dzisiaj zaczynało przygotowywać się dla mnie nowe, inne życie.
Rozwidniało się zwolna, i powietrze było zimne.
Wieś położona het po za ogrodem cała pogrążona była we mgle.
Nagle usłyszałam z dali słaby, przeciągły świst lokomotywy, który echo przyniosło z niewidzialnej zasnutej mgłą doliny. Świst ten pochodził z pociągu, który niósł Józefa wraz z mojem przeznaczeniem...
Nie jadłam śniadania... nie mogłam, doznawałam bowiem uczucia, iż w żołądku moim znajduje się coś tłustego, ciężkiego, coś, co trudno strawić... Nie słychać już było świstu... Mgła stawała się gęstsza i już dosięgała ogrodu i spowiła go... A jeśli Józef pojechał, aby nigdy nie wrócić?..
Przez cały dzień byłam roztargniona, zdenerwowana, i nadzwyczajnie wzburzona. Nigdy dom ten nie był dla mnie tak posępnym, długie korytarze nigdy nie wydawały się tak ponurymi z tą mrożącą ciszą, jak dnia tego. Nigdy tak jak wówczas nie była dla mnie nienawistną zła twarz pani i jej swarliwy głos. Zupełnie, ale to zupełnie nie mogłam niczem się zająć...
Wynikła z tego scena pomiędzy mną i panią, z powodu której będę zapewne zmuszona stąd odejść... Zapytuję siebie, jak przetrwam ten tydzień bez Józefa. Czuję prawdziwą potrzebę rozmawiania z kimkolwiek.
Zazwyczaj wieczorem Marjanna tak upija się, że wpada w kompletnie zwierzęcą niepoczytalność. Umysł jej staje się ociężały, język plącze się, wargi tak się lepią, że przypominają cembrowanie starych zużytych studni... przytem jest smutna i płacze...
Nic z niej nie mogę wyciągnąć, oprócz drobnych skarg, lekkich wykrzyków, przypominających kwilenie niemowląt.
Wczoraj wieczorem była mniej pijana niż zazwyczaj i zwierzyła się przedemną podczas nieskończonych jęków, że obawia się, czy nie jest w ciąży...
Marjanna w ciąży!... to już doprawdy szczyt wszystkiego!...
I nagle uczułam żywy dojmujący ból, jak gdyby we wnętrzności wbił mi kto sztylet. A jeśli to z Józefem? Przypomniałam sobie swoje pierwsze przypuszczenie w dniu, w którym tu nastałam, że muszą oni chyba sypiać ze sobą... Ale to podejrzenie następnie niczem nie mogło być poparte, nawet przeciwnie...
Nie... nie, to niepodobna... Gdyby Józef był w miłosnych stosunkach z Marjanną, wiedziałabym o tem... przewąchałabym to... Nie, tak nie jest, tak być nie może... A przytem Józef jest nadto „artystą“ w swoim rodzaju...
— Czy Marjanna jest pewna, że zaszła w ciążę? — spytałam z powątpiewaniem.
Marjanna zaczęła swymi tłustymi palcami nagniatać brzuch, który pod tem naciskaniem fałdował się jak poduszka gumowa, źle nadęta.
— Pewna?... Nie... nie jestem pewna... — odparła — tylko boję się tego.
— Az kimże Marjanna mogła zajść w ciążę?
Zawahała się z odpowiedzią... potem raptem z rodzajem dumy powiedziała:
— Z panem, naturalnie!
Omal nie pękłam od śmiechu... Tego tylko brakowało panu... Ach on jest wyborny, ten pan!... Marjanna będąc pewna, że śmieję się z zachwytu, zaczęła się śmiać także...
— Tak... tak... z panem... — powtarzała.
Ale jak to się mogło stać, że ja nic nie zauważyłam?... Jakim sposobem! Tak zabawna rzecz odegrała się w moich «czach, i ja nic nie wiedziałam... niczego nie domyślałam się.
Zapytałam Marjanny o to... i ona opowiedziała mi z uprzejmością i z całem wylaniem się:
— Dwa miesiące temu, właśnie byłam w pralni i myłam naczynia do śniadania, gdy pan przyszedł. To było jakoś wkrótce po nastaniu Celestyny do nas... Ach, to właśnie było po tem, jak pan rozmawiał z Celestyną na schodach. Pan wszedł do pralni wzburzony... ciężko oddychał... i oczy wyszły mu prawie na wierzch... Myślałam, że chwyci go apopleksja... Nic nie mówiąc, rzucił się na mnie. Odrazu zrozumiałam o co panu chodzi... rozumie się... nie mogłam zabronić... A przytem tutaj jest tak mało sposobności... Zdziwiło mnie to... ale było mi też i przyjemnie... Od tej pory przychodzi często... Jest to mężczyzna... miły... pieszczotliwy...
— Dobra Świnia, prawda, Marjanno?
— O tak!... — westchnęła z oczami pełnemi zachwytu. — I piękny mężczyzna!...
Jej tłusta, świecąca twarz przybrała uśmiech zwierzęcy. A pod rozmamanym niebieskim kaftanem, poplamionym tłuszczem i zasmarowanym węglami, olbrzymie piersi wzniosły się i opadły. Spytałam ją jeszcze:
— Czy przynajmniej Marjanna jest zadowolona?
— Tak, bardzo jestem zadowolona... — odpowiedziała — to jest... byłabym bardzo zadowolona, gdybym nie obawiała się zajść w ciążę... W moim wieku byłoby to nadto smutne.
Starałam się ją uspokoić i dodać otuchy, ale na każde moje słowo kręciła głową z powątpiewaniem, w końcu dodała To wszystko jedno... aby mieć spokój... pójdę jutro do pani Gouin...
Uczulam prawdziwą litość dla tej biednej kobiety, której umysł przepełniony był takiemi czarnemi i ponuremi myślami... Ach, jakaż ona biedna! I cóż jej z tego wszystkiego przyszło?... Rzecz wprost nadzwyczajna — miłość nie dała jej ani promyka ze swej pełnej wdzięku jasności... W Marjannie przebłyskuje światełko roskoszy, ale to tylko czyni jej twarz jeszcze brzydszą... Cieszy mnie jednak, jestem prawie szczęśliwa, że to tłuste ciało, od tak dawna pozbawione męskiej pieszczoty — pozyskało ją właśnie przezemnie... Bo przecież pan pobudzony pragnieniem ku mnie, poszedł do tej nieszczęśliwej istoty zaspokoić się w tak brzydki sposób.
Powiedziałam do Marjanny z przejęciem:
— Trzeba bardzo uważać Marjanno... Bo gdyby pani złapała was... to byłoby straszne...
— Och, nie ma obawy!... — wykrzyknęła. — Pan przychodzi do mnie tylko wtedy, gdy pani nie ma w domu i nigdy nie pozostaje długo... gdy zadowolni się zaraz idzie z powrotem... Przytem w pralni są drzwi na małe podwórko... a to podwórko jest prawie przy samej uliczce. Przy najmniejszym odgłosie pan może wymknąć się niepostrzeżenie... A zresztą, gdyby nawet pani przyłapała nas, to i co?...
— Pani w tej chwili wyrzuciłaby was, moja biedna Marjanno...
— A to i co?... — powtórzyła, kołysząc głową, jak stara niedźwiedzica.
Po krótkiej okrutnej ciszy, podczas której wyobraziłam sobie te dwie istoty, te dwie biedne istoty podczas miłosnych uniesień w pralni, spytałam:
— Czy pan jest czułym dla Marjanny?
— Naturalnie, że jest czuły...
— Czy mówi kiedy mile? o czem on rozmawia z Marianną?
Odpowiedziała:
— Pan przychodzi... Rzuca się na mnie natychmiast i potem mówi: „Ach szelma!... ach szelma!“ Następnie dyszy... dyszy... Ach, on jest bardzo miły!
Odeszłam od Marjanny z ciężarem w sercu... Teraz już się nie śmieję, nigdy nie będę się już śmiała z Marjanny, i litość dla niej zamieniała się we mnie w jakieś bolesne rozrzewnienie.
Ale przedewszystkiem rozrzewniam się nad sobą. Gdy powróciłam do swego pokoju, ogarnął mnie jakiś rodzaj, wstyCdu i wielkie zniechęcenie... Nie trzeba nigdy rozmyślać nad miłością... Bo jakże smutną w rzeczywistości jest miłość! Co zostaje po niej? — Śmieszność, gorycz, lub zupełnie nic... Co mi pozostało teraz po panu Janie, którego fotografja pyszni się w ramkach z czerwonego pluszu, stojąc na kominku? czuję tylko zawód, iż kochałam tego rodzaju próżną i bez serca kreaturę, i takiego głupca... I czy naprawdę mogłam kochać coś w tym rodzaju, o tej białej chorowitej twarzy, ujętej w te czarne kotlety lokajskie, z tymi rysami służalczości na czole. Fotografja ta irytuje mnie... Nie mogę mieć przed sobą codziennie tych głupich oczu, które bezustannie patrzą na mnie w jeden i ten sam sposób, pyszałkowato zuchwały i zarazem służalczy. Ach, nie! Niech idzie do innych na dno kufra, i niech oczekuje tego, jak stopniowo, coraz bardziej nienawiść moja zwiększać się będzie, aż wreszcie wszystko, całą przeszłość pochłonie radosny ogień i zrobi z tego popiół!...

Myślę o Józefie... Gdzie jest w tej chwili? Co robi? Czy pamięta o mnie? Prawdopodobnie jest teraz w kawiarni. Ogląda, rozpytuje, zdejmuje miary, być może wyobraża sobie ten efekt, jaki sprawię, zasiadłszy za kontuarem na tle luster pomiędzy różnokolorowemi butelkami. Chciałabym znać Cherbourg ulice tamtejsze, place, port, o którym opowiadał mi Józef. Przewracałam się z boku na bok w łóżku z pewną dumą. Myśli moje powędrowały do lasu w Raillon — widziałam znów trupa małej Klary... a potem znów kawiarnię. Nakoniec po strasznem umęczeniu usnęłam, mając przed oczami twardy i surowy obraz Józefa; stał on wciąż przedemną, gdzieś nizko, daleko, nad czarną głębią rozkołysanego morza, nad ktorem chwiały się białe żagle okrętowe na swych czerwonych drągach.

Dzisiaj niedziela, poszłam po południu do pokoiku Józefa. Dwa psy zaniepokojone towarzyszyły mi; miny ich były takie, jak gdyby pragnęły pytać mnie, gdzie jest Józef... W pokoju tym jest łóżko żelazne, wielka szafa, nizka komoda, stół, dwa krzesła, wszystko to z białego drzewa, wieszadło z ubraniem, aby się nie kurzyło, przysłonięte firanką z zielonej materji, oto całe umeblowanie. Pokój ten nie jest wykwintny, ale jest utrzymany w niezwykłym ladzie i porządku. Ma on w sobie coś surowego, w rodzaju surowości cel klasztornych. Na ścianach, pobielonych wapnem, pomiędzy portretami Déroulèda i generała Mercier, wizerunki święte bez ram, Przenajświętsza Panna, Święty Józef, rzeź niewiniątek, widok Raju... Nad łóżkiem zaś wielki krucyfiks z czarnego drzewa z kropielnicą, na tem gałęź poświęconego bukszpanu. Nie było to delikatnie z mojej strony zapewne... nie mogłam jednak powstrzymać się od przyjścia tu do jego pokoju i przepatrzenia go, przeszukania w nim, w nadziei odnalezienia jakiego sekretu. Nic jednak tajemniczego nie ukrywało się tutaj. Był to pokój człowieka, który niema sekretów, którego życie jest czyste, jawne, pozbawione skomplikowanych wydarzeń... klucze tkwiły w zamkach, ani jednej szuflady zamkniętej. Na stole paczki z ziarnami, oraz książka: „Dobry Ogrodnik“, na kominku książka do nabożeństwa o pożółkłych kartach, i mały zeszyt z przepisami sposobów politurowania mebli, robienia wina bordoskiego, oraz maści, zapobiegającej jakiejś chorobie, przytem pewna doza nikotyny i t. p. Nigdzie żadnego listu, nigdzie książki z rachunkami, nigdzie najmniejszego śladu korespondencji w jakiejkolwiek sprawie, politycznej, rodzinnej lub miłosnej. Na komodzie, obok zużytego obuwia i starych koneweczek do polewania, stos poukładanych numerami „La librę Parole“. Pod łóżkiem pułapka na szczury... Wszystko obejrzałam, wszystko przeszukałam: pomiędzy ubraniem, bielizną, szufladami, a nawet materacami w łóżku... I nic nie znalazłam!... W szafie nic nie odmieniło się, było w niej to samo, co i przed tygodniem, gdy podczas obecności Józefa porządkowałam w niej. Czyż to możliwe, aby Józef nic nie miał?... Czy to podobna, aby nie posiadał on tych tysiącznych drobnostek sekretnych, osobistych, które wykazałyby jego gusta, jego namiętności, jego myśli... coś, co przeważa w jego życiu?... Ach nareszcie!... Z głębi szuflady stołu, wyciągnęłam pudełko od cygar, owinięte w papier i owiązane sznurkiem, poplątanym w rozmaite strony... Z wielkim trudem porozwiązywałam supły, otworzyłam pudełko i zobaczyłam na podściółce z waty — pięć medali świętych, jeden mały krzyżyk srebrny i różaniec z czerwonych paciorków... Zawsze religja!...
Skończyłam rewizję i wyszłam z pokoju podrażniona nerwowo tem, że nie dowiedziałam się tego, czego chciałam się dowiedzieć.
Rzeczy jego są tak samo milczące jak jego usta, nieprzeniknione, jak jego oczy i czoło... Przez resztę dnia miałam przed sobą, jak żywą, twarz Józefa, twarz nieodgadnioną, szyderczą i naprzemian zrzędliwą. I zdawało mi się, iż słyszę jego słowa:
— Za daleko zapędziłaś się, mała niezdaro w swej ciekawości... Ach!... możesz jeszcze przepatrywać, możesz grzebać w mojej bieliźnie, w moich kufrach i w mojej duszy... i tak nigdy niczego nie dowiesz się!
Nie chcę więcej myśleć o tem wszystkiem, nie chcę już myśleć o Józefie... Coś takiego odbywa się w mojej głowie, że zdaje mi się, iż oszaleję... Powracajmy do moich wspomnień...

Gdy tylko wydostałam się od dobrych sióstr w Neuilly, wpadłam w piekło biur dla oficjalistów... Tyle razy obiecywałam sobie, że nie udam się już do nich... Ale gdy się jest na bruku i nie ma za co kupić kawałka chleba, co robić?... Przyjaciele, dawni towarzysze? Ach, oni nie pomogą z pewnością... Ogłoszenia w pismach?... Pociąga to za sobą uciążliwe koszta i przytem nieskończone korespondencje... a i do wszystkiego trzeba mieć szczęście, a także trzeba coś mieć w zapasie, a tu dwadzieścia pięć franków od Klekle rozlazło się bardzo prędko. Więc prostytucja?... Przechadzka po chodniku tam i z powrotem?... Sprowadzać sobie mężczyzn, często jeszcze więcej gołych od siebie!... Ach, daję słowo, nie... przytem nie potrafiłabym oddać się temu rzemiosłu... dla przyjemności tyle, ile chcę... dla pieniędzy... nie mogę... nie potrafię... zawsze wpadam... Byłam więc zmuszona parę przedmiotów ze swojej skromnej biżuterji zastawić w lombardzie, aby módz zapłacić za mieszkanie i życie.

Ach, te biura pośrednictwa pracy!... jakiż to wstrętny wyzysk... Przedewszystkiem, trzeba zapłacić dziesięć su za zapisanie się i za możliwość otrzymania złego miejsca... W tych ohydnych budach nie brakuje złych miejsc... jest tylko kłopot z wyborem, oto, czy zgodzić się do tej, czy innej chołoty? Dziś taki czas nastał, że byle jakie kobiety, pierwsze lepsze kupcowe ze sklepików, muszą mieć służącą i odgrywać przed nią rolę hrabiny... Co za nędza!... Jeżeli po tych wypytywaniach, po tych upokarzających śledztwach, nareszcie dojdzie się do porozumienia z jedną z tych obrzydliwych kołtunek i obejmie u niej służbę, wtedy trzeba właścicielce biura, zapłacić trzy procent całorocznej pensji... Tem gorzej, jeżeli naprzykład w owej służbie jest się tylko dni dziesięć. To ich nic nie obchodzi... ich rachunki są w porządku i muszą być całkowicie wypłacone. Ach, one umieją wyzyskiwać! wiedzą doskonale, gdzie nas posyłają i że wkrótce stamtąd odejdziemy... Oto ja sama w ciągu czterech i pół miesięcy byłam w siedmiu miejscach.
Prawdziwie czarna serja... domy te były niemożliwe, gorsze od galerów dla złoczyńców. I musiałam zapłacić w biurze trzy od sta za lat sześć, wliczając w to dziesięć su wpisowego, co czyni przeszło dziewięćdziesiąt franków...
I wszystko to na nie i wszystko znowu trzeba było zaczynać od początku! I czyż to jest sprawiedliwe? Czyż to nie jest wstrętne złodziejstwo?
Złodziejstwo!... W którąkolwiek stronę by się nie zwrócić, wszędzie złodziejstwo... Naturalnie, że zawsze najbardziej okradani są ci, którzy nic nie mają, przez tych, którzy mają wszystko... Ale cóż robić?... Wściekamy się, buntujemy i w końcu powiadamy sobie, iż ostatecznie lepiej być okradanym, aniżeli zdychać jak pies na ulicy...
Świat jest urządzony nędznie, to nie ulega wątpliwości... Jaka szkoda, że generałowi Boulanger nie udało się to wtedy... Przynajmniej ten, wydawało się, że ujmuje się za służbą, że lubi ją.
Biuro, w którem, byłam tak głupia, że zapisałam się, mieściło się przy ulicy Colisée, w głębi podwórza, na trzeciem piętrze zczerniałego starego domu, mającego wygląd domu dla robotników. Wejście i schody ważkie i drabiniaste o stopniach brudnych, do których przylegały podeszwy, poręcz lepka, obmierzła, przytem powietrze okropne.
Nie chcę przesadzać, ale doprawdy widok tych schodów był dostateczny, aby sprawić mi nudności i obudzić chęć do ucieczki.
Nie mogę zrozumieć, jak do takiej obmierzłej, niezdrowej dziury, mogły przychodzić eleganckie, piękne panie... Widocznie nie są one skłonne do obrzydzenia...
Właścicielką owego biura była pani Paulhat-Durand, czterdziesto pięcio letnia wysoka kobieta. Włosy miała faliste i bardzo czarne, i pomimo, że ciało jej już nieco rozlewało się, to jednak zachowała jeszcze z resztek piękności, majestatyczną postawę... i oko!... Ho! ho!... Zawsze ubrana z surową elegancją, w sukni z czarnej tafty, z długim złotym błyszczącym łańcuchem na piersiach i w krawacie ciemnym na szyi, z rękami bardzo białemi, miała w sobie dużo godności nieco wyniosłej. Żyła ona z urzędniczkiem miejskim, panem Ludwikiem. Był to zabawny typ, niezwykły krótkowidz, drobniutko stąpający, zawsze cichy i bardzo niezgrabny w swoim szarym, wyszarzanym i zbyt krótkim żakiecie... Smutny, bojaźliwy, zgarbiony choć młody, nie wyglądał na szczęśliwego, ale na zrezygnowanego... Nigdy nie odważył się rozmawiać z nami, ani też na nas spojrzeć, ponieważ jego opiekunka była bardzo zazdrosna... Gdy wschodził z teczką pod pachą, uchylał przed nami lekko kapelusz, nie odwracając w naszą stronę głowy, poczem, pociągając nieco nogą, wślizgiwał się w korytarz, jak cień... Może uczuwał fałszywy alarm w żołądku, biedny chłopiec!... Wieczorem pan Ludwik załatwiał korespondencje i prowadził książki i zresztą wszystko...
Pani Paulhat-Durand nie nazywała się ani Paulhat ani Durand; te dwa nazwiska, tak bardzo pasujące do siebie, zatrzymała po dwóch mężczyznach dziś już nie żyjących, z którymi miała stosunki i dzięki którym zdobyła środki na założenie swego biura. W istocie nazywała się Józefina Carp. Jak wiele innych właścicielek biur pośrednictwa dla służby, była ona dawną panną służącą. Było to widać odrazu z jej pretensjonalnej miny i z zachowania się, jakie miała, parodjując wielkie damy, u których niegdyś służyła, i pomimo złotego łańcucha i czarnej jedwabnej sukni, znać było jej nizkie pochodzenie. Pyszniła się, jak to zazwyczaj czynią dawne służące, pyszniła się jednak jedynie wobec nas, bo wobec swoich klijentów przeciwnie, zachowywała się zawsze z uniżoną służalczością, odpowiednio do ich stanowiska społecznego lub majątku.
— Ach, co za świat, pani hrabino!... — narzekała — panny służące wymagają przepychu, nie chcą pracować, a za ich uczciwość i moralność nie mogę zaręczać tak, jakby to pani hrabina sobie życzyła! Kobiet do pracy, takich, co to potrafią i uszyć, co znają swój fach, nie ma już... nie mam już takich... i nikt ich nie ma... tak to jest teraz...
Przy tem wszystkiem biuro jej miało odbyt... Posiadało klijentelę z dzielnicy Pól Elizejskich, złożoną w większej części z cudzoziemców i żydów... Ach, widziałam ja tam rozmaite historje.
Drzwi wychodziły na korytarz, z którego wchodziło się do salonu, gdzie panowała pani Paulhat-Durand w swej odwiecznej sukni z czarnego jedwabiu. Na lewo korytarza znajdowała się ciemna dziura, coś w rodzaju obszernego przedpokoju, ostawionego wokoło ławkami, ze stołem po środku, okrytym czerwoną wełnianą wyblakłą serwetą. I nic więcej. Do przedpokoju tego wpadało światło jedynie przez wązkie szybki, wprawione w górną część przepierzenia, które oddzielało go od biura. Podczas pochmurnego, smutnego dnia, gdy cień zasnuwał te szybki, przedmioty i twarze tonęły jakby we mgle, iż trudno było je rozpoznać. Przychodziłyśmy tu codzień rano i popołudniu, była nas cała kupa, kucharki, pokojówki, ogrodnicy, lokaje, stangreci, kamerdynerzy, tu opowiadaliśmy sobie o naszych zmartwieniach, niepowodzeniach i nędzy, marząc o dostaniu niezwykle cudownego, zbawczego miejsca. Niektórzy przynosili z sobą książki i dzienniki, w które namiętnie wczytywali się, inni pisali listy... Rozmowy nasze, niekiedy smutne, a niekiedy wesołe, były często przerywane niespodziewanem ukazaniem się pani Paulhat-Durand.
— Uciszcie się... panny... — wołała. — W salonie nie można porozumieć się.
Albo:
— Panno Janino!... — wywoływała ostrym piskliwym głosem.
Panna Janina podnosiła się, poprawiała nieco włosy i wychodziła za właścicielką do biura, z którego wracała po kilku minutach, wykrzywiając usta. Orzeczono, że świadectwa jej nie są takie, jak potrzeba!... Czegóż to im się zachciewało?... Może dyplomu cnoty? czy co?...
Lub też nie mogli zgodzić się co do wynagrodzenia, wtedy wychodząc, mówiła:
— Ach! nie... to jakaś jędza!... Wstrętna szynkarka... Sama sprzedaje!... Och la! la! la! czworo dzieci w domu..* proszę częściej!
Wszystko to wypowiadane było z naciskiem i podkreślane wściekłymi lub sprośnymi ruchami.
Wszyscy bez wyjątku przechodziliśmy te koleje, wzywani do biura coraz piskliwszym głosem pani Paulhat-Durand, której twarz woskowo-żółta w końcu ze złości zieleniała... Co do mnie, w tej chwili wiedziałam z kim mam do czynienia, i że miejsce nie będzie odpowiednie... I dla rozrywki wprowadzałam w podziw piękne damy... bo oto ja zaczynałam wypytywać je... odpłacając pięknem za nadobne... „
— Pani jest zamężna?... — pytałam.
— Naturalnie.
— A czy... pani ma dzieci?
— Ma się rozumieć...
— A psy?...
— Tak.
— Czy panna służąca musi czuwać po nocach?
— Gdy wychodzę wieczorem... naturalnie.
— A czy pani często wychodzi wieczorem?
Usta owej pani zaciskały się... Już miała odpowiedzieć. Wówczas ja, zmierzywszy wzrokiem pogardliwym jej kapelusz, kostjum oraz całą postać, odpowiadałam krótko, wzgardliwie:
— Żałuję, ale miejsce u pani nie podoba mi się... Nie chcę być w takim domu, jak u pani.
I wychodziłam tryumfująco...
Pewnego dnia mała kobietka o włosach nieprzyzwoicie umalowanych, z ustami uczerwienionemi, z uróżowanymi policzkami, nadęta jak kura afrykańska, uperfumowana niemożliwie, pytała mnie już po trzydziestu sześciu innych pytaniach.
— Czy dobrze się prowadzisz?... Czy przyjmujesz u siebie kochanków?
— A pani?... — odparłam spokojnie, nie okazując zdziwienia.
Inne z nas mniej wymagające, bardziej wyczerpane lub łagodniejsze, godziły się na te śmierdzące miejsca.
Żegnano je:
— Szczęśliwej drogi... Do niedługiego zobaczenia!...
Gdy tak patrzyłam na te nasze wszystkie skupione postacie na ławkach z nogami powykręcanemi, wyczekujące ogłupiałe lub zagadane... i gdy co chwila dawał się słyszeć, głos naszej opiekunki, wywołujący:
— Panna Wiktorja!... Panna Irena!... Panna Julja!... to niekiedy wydawało mi się, że oczekujemy na zupełnie inne zapotrzebowanie... Wydało mi się to zabawnem, i uwagę swoją pewnego dnia wypowiedziałam głośno. Przyjęto ją ogólnym wybuchem śmiechu. Każdy natychmiast rozpowiadał, co tylko wiedział cudownego o tego rodzaju zakładach... Jedna, wiecznie odęta, obierając właśnie pomarańczę, dodała:
— Z pewnością tam byłoby nam lepiej... tam się ciągle tylko jada i pije dobre rzeczy, pije się nawet szampana i nosi się koszule w srebrne gwiazdy... nie potrzeba tam gorsetów!
Inna znów, wielka, sucha, z bardzo czarnymi włosami na głowie i na wargach, czyniąca wrażenie bardzo dwuznaczne, rzekła:
— A przytem... jest to pewno nie tak męczące... Bo ja naprzykład jednego i tego samego dnia muszę oddawać się panu, synowi pana... kamerdynerowi... chłopakowi od rzeźnika... chłopakowi od kupca... temu co przychodzi do gazu... i jeszcze innym... no, to możecie sobie wyobrazić, że mam dosyć....
— Och! obrzydliwa... fe! — wrzeszczano ze wszystkich stron.
— Och, wy jesteście pewnie inne, moje aniołki... odpowiedziała, wzruszając swemi kańciastemi ramionami.
Pamiętam, że wówczas przyszła mi na myśl siostra moja, Ludwika, zamknięta zapewne w jednym z takich domów... Może życie jej jest spokojniejsze i szczęśliwsze, w każdym razie jest zabezpieczona od nędzy i głodu. I rozmyślając nad tem, zobaczyłam wyraźniej niż kiedykolwiek swoją ponurą, skołataną młodość, swoją egzystencję wędrowniczą i niepewną, z wiecznym strachem jutra i mimowoli dodałam:
— Tak, może tam i lepiej!...
I nadszedł wieczór jeszcze smutniejszy od dnia... Umilkłyśmy zmęczone gadaniem i wyczekiwaniem... Lampka gazowa zapłonęła w korytarzu i punkt piąta regularnie można było widzieć przez szyby w drzwiach zgarbioną sylwetkę pana Ludwika, który szybko przechodził i znikał...
Było to sygnałem rozejścia się.
Często stare stręczycielki, makarele o minach godnych poważania i im podobne, ze słodyczą miodową dobrych sióstr, oczekiwały na chodniku naszego wyjścia... Potem nieznacznie szły za nami i w najciemniejszem miejscu ulicy, po za ciemnymi ciężkimi murami Pól Elizejskich, zdaleka od posterunków policyjnych, zaczepiały nas:
— Chodźcie do mnie, zamiast mordować się i żyć w nędzy. U mnie będzie wam dobrze, przyjemnie, u mnie znajdziecie przepych, pieniądze, swobodę...
Dwie z moich koleżanek, olśnionych obietnicami, posłuchało i poszło za temi handlarkami tandety miłosnej... Gdzie są one teraz?...
Pewnego wieczoru z jedną z takich stręczycielek poszłam do kawiarni „Rond-Point“ na kieliszek chartreusu. Przyjrzałam się wówczas dobrze jej szpakowatym włosom i poważnej toalecie wdowiej. Jej tłuste, jakby lepkie ręce, pokryte były pierścieniami... Jeszcze bardziej porywająco aniżeli dni poprzednich zachęcała mnie... A gdy słuchałam tego blagowania z niewzruszoną obojętnością, rozpowiadała z zapałem:
— Ach, gdyby panienka zechciała! Nie trzeba długo na ciebie patrzeć, aby się domyślić, jak musisz być wszędzie ładna!... to jest prawdziwa zbrodnia tak marnować swoje ciało... tak trwonić swoją piękność, marnować ją w domu z byłe kim! Piękna... i jestem pewna... że sprytna... o, panienka prędka zrobiłaby interes — doszłaby do majątku!... Bo trzeba wiedzieć, że mam wyborową klientelę... złożoną ze starych... bardzo wpływowych i... bardzo szlachetnych panów... Praca niekiedy bywa nadto uciążliwa... a o tem, na co namawiam, nie można tego powiedzieć... Przytem można mieć dużo... dużo pieniędzy!... Wszystko, co jest najlepszego w Paryżu, przychodzi do mnie... sławni jenerałowie... możni urzędnicy... cudzoziemscy ambasadorowie...
Przysunęła się i, zniżywszy głos, dodała:
— Trzeba wiedzieć, że nawet prezydent republiki... w swej własnej osobie. Tak, moja mała! Po tem możesz sądzić, jakim jest mój dom... Nie ma podobnego mu na świecie... Ten w Rabineau jest niczem w porównaniu z moim... I słuchaj, wczoraj o piątej prezydent był tak zadowolony, iż przyrzekł mi palmę akademicką... dla mego syna, który jest zarządzającym zakładem wychowawczym w duchu religijnym.
Patrzyła na mnie długo, chcąc przejrzeć moją duszę i ciało, i powtórzyła:
— Ach, gdyby panienka chciała... Jakież miałaby powodzenie...
Poczem tonem przyjacielskim, zwierzając się, mówiła:
— Przychodzą także do mnie często w tajemnicy panie z najwyższego towarzystwa... niekiedy same, a niekiedy ze swemi mężami lub kochankami. Ach, rozumie to panienka, u mnie trzeba potrosze być wszystkiem.
Mówiłam jej, iż nie posiadam rzeczy niezbędnych do tego fachu, że brak mi dostatecznych wiadomości w miłosnej dziedzinie, że brak mi eleganckiej bielizny, toalet... klejnotów... Na to owa stara stręczycielka odpowiedziała:
— Jeżeli tylko o to idzie!... nie potrzebuje się panienka kłopotać... ponieważ u mnie toaletą najwięcej poszukiwaną jest piękność naturalna... jakaś para dobrych pończoch i nic więcej!...
— Przytem moi klijenci są bardzo szykowni, zwłaszcza ambasadorzy... mają oni manje... przekładają nadewszystko i poszukują panien służących, a dla subretki czarna, obcisła sukienka... biały fartuszek... mały czepeczek i koniec... Spód może być kosztowny... Ale posłuchaj mnie dobrze... Zaręcz mi trzymiesięczny pobyt u mnie, a wyposażę cię w garderobę miłosną, we wszystko najlepsze, będziesz mieć rzeczy, jakich nigdy nie miała żadna z subretek komedji francuskiej... ta ci obiecuje...
Powiedziałam, że muszę się namyśleć...
— Więc niech tak będzie... niech się panienka namyśli — radziła ta handlarka ludzkiego ciała. — W każdym razie zostawię swój adres — dodała. — Jeżeli serce ci szepnie... przyjdziesz! Ach, jestem spokojna!.. Jutro opowiem o tobie prezydentowi republiki...
Skończyłyśmy pić. Stara zapłaciła za dwa kieliszki, wyciągnęła z czerwonego portfelu kartę wizytową, podając mi ją skrycie..
Gdy wyszła, spojrzałam na kartę i przeczytałam:


PANI REBEKA RAMVET
MODYSTKA

Byłam świadkiem niezwykłych scen u pani Paulhat-Durand. Nie mogąc opowiedzieć o wszystkich, wybieram jedną, która może służyć jako przykład tego, co się codziennie działo w tym domu.
Mówiłam już, że górna część przepierzenia, dzielącego przedpokój od biura, była oszkloną, a na szybach wisiały przezroczyste firanki. Po środku znajdował się lufcik zazwyczaj zamknięty... Stanęłam na ławce i, ażeby się podwyższyć jeszcze, postawiłam stołek i ostrożnie wsunęłam swój podbródek między ramy ruchomej, niedomkniętej szyby... Zagłębiłam wzrok do pokoju i oto, co zobaczyłam:
Jakaś pani siedziała w fotelu, pokojówka stała przed nią, w końcu zaś pokoju pani Paulhat-Durand układała w szufladzie papiery.
Pani owa przybyła z Fontainebleau w poszukiwaniu pokojówki... Miała lat około pięćdziesięciu i wygląd bogatej i szorstkiej burżujki. Ubrana poważnie, z prowincjonalną surowością.
Pokojówka o niezdrowej, cierpiącej twarzy, z cerą ołowianą i zżółkłą od złego pożywienia lub z jego braku, była miłą i mogłaby być nawet ładną w szczęśliwszych warunkach. Wyglądała czyściutko, ubrana w czarną spódniczkę i trykotowy kaftanik, obciskający jej chudą talję, biały czepeczek na porządnie uczesanej głowie, z pod którego wysuwały się falujące blond włosy, okalające czoło.
Dama nie spuszczała z niej oczu, egzaminowała ją szczegółowo, zaczepnie, nieprzyjemnie, przejmująco, aż nareszcie zdecydowała się przemówić:
— A więc — wyrzekła — chcesz się zgodzić za pannę służącą?
— Tak, proszę pani.
— Wcale nieźle wyglądasz... Jak się nazywasz?
— Janina Godec...
— Co powiadasz?.. jak?..
— Janina Godec, proszę pani...
Pani wzruszyła ramionami.
— Janina — wyrzekła. — To nie jest wcale imię odpowiednie dla służącej... jest to imię dla panienki. Jeżeli zgodzisz się do mnie na służbę, mam nadzieję, że nie będziesz miała pretensji do zatrzymywania imienia Janiny?...
— Jak pani będzie sobie życzyła.
Janina spuściła głowę... i oparła ręce na lasce swego parasola.
— Podnieś głowę — rozkazała pani — trzymaj się prosto... Czyż nie widzisz, że dziurawisz dywan końcem parasola. Skąd jesteś?
— Z Saint-Brieuc.
— Z Saint-Brieuc!
I przybrała wyraz pełen pogardy, który szybko przeszedł we wstrętny grymas... kąty oczu jej zwęziły się, jak gdyby wypiła szklankę octu.
— Z Saint-Brieuc?.. — powtórzyła. — Zatem jesteś bretonką? Nie lubię bretonek... są uparte i nieporządne...
— Bardzo lubię porządek, proszę pani — protestowała Janina.
— Ach, sama to o sobie mówisz... Ile masz lat?
— Dwadzieścia sześć.
— Dwadzieścia sześć?.. Zapewne z opuszczeniem miesięcy, w których cię karmiono... Wydajesz się starszą... Nie masz potrzeby oszukiwania mnie...
— Nie oszukuję pani... Zapewniam panią, że mam dwadzieścia sześć lat... Jeżeli wyglądam starzej, to dlatego, że długo chorowałam.
— Ach, chorowałaś?.. — zauważyła burżujka z przekąsem. — A czy długo chorowałaś?.. Uprzedzam cię, że u mnie w domu jest dużo roboty i że potrzebuję kobiety bardzo zdrowej.
Janina chcąc naprawić swe poprzednie niebaczne słowa, wyrzekła:
— Ale teraz jestem zdrowa... zupełnie zdrowa...
— To twoja rzecz... My nie możemy brać tego pod uwagę... Jesteś panną, czy zamężną?..
— Jestem wdową, proszę pani.
— Ach!.. ale spodziewam się, że nie masz dziecka?..
I gdy Janina nie odpowiedziała w tej chwili, pani szybko pytała:
— Ostatecznie... masz dzieci, tak, czy nie?..
— Mam córeczkę — odparła nieśmiało pokojówka.
Wtedy pani zaczęła wyprawiać miny i ruchy, jakgdyby odpędzała od siebie rój much.
— O, żadnych dzieci w moim domu... — wykrzyknęła — żadnych dzieci... za żadną cenę nie chcę tego... Gdzie jest twoja córka?
— Jest u ciotki mego męża...
— A czemże się ta ciotka zajmuje?
— Ma szynk w Rouen...
— To smutne rzemiosło... Pijaństwo, rozpusta, piękny przykład dla małej dziewczynki!.. Zresztą to twoja rzecz... Ile lat ma twoja córka?
— Osiemnaście miesięcy, proszę pani.
Pani podskoczyła i gwałtownie obróciła się w fotelu. Była oburzona, zgorszona... Coś w rodzaju kwiku wybiegło na jej wargi:
— Dzieci!... — zrzędziła — proszę cię... jak można mieć dzieci, gdy ich nie można chować przy sobie... także!.. Ach, ei ludzie są niepoprawni!
Coraz bardziej zaczepna, okrutna niemal, zwróciła wzrok swój na drżącą Janinę.
— Uprzedzam cię — powiedziała, akcentując każde słowo — uprzedzam cię, że jeżeli zgodzisz się do mnie na służbę, to nie pozwolę ci przyprowadzać do mego domu twojej córki... Nie cierpię, aby się przetwierano po moim domu. Żadnych obcych... żadnych włóczęgów, żadnych nieznajomych ludzi, ani myślę narażać się na to...
Pomimo tego oświadczenia niezbyt zachęcającego, pokojówka ośmieliła się zapytać:
— W takim razie pani pozwoli mi pojechać zobaczyć się z córką raz... jedyny raz na rok.
— Niejaką nieubłaganą odpowiedź dała burżujka i jeszcze dodała:
— U mnie niema nigdy żadnych wychodnich... Jest to zasadą w moim domu... zasadą, od której nie będę odstępowała... Nie za to płacę służbie, aby pod pretekstem odwiedzania swoich córek, włóczyła się niewiadomo gdzie. Tak, naturalnie, byłoby to wygodnem.... Ale nie... Czy masz świadectwa?
— Tak, proszę pani.
Wyciągnęła z kieszeni papier, w którym były zawinięte świadectwa zżółkłe, pogniecione i pobrudzone, następnie podała je ze spokojem spracowaną drżącą ręką.
Pani końcami palców, z widoczną obawą powalania się, ujęła je z niesmakiem, roztworzyła i rozpoczęła czytać na głos:
— Zaświadczam, że panna J...
Zatrzymała się raptem i zwróciła srogie spojrzenie na Janinę, coraz więcej drżącą:
— Panna?.. Jesteś panną... a więc to tak, nie jesteś zatem zamężną?.. Masz dziecko i nie jesteś zamężną? Co to ma znaczyć?
Pokojówka tłumaczyła:
— Przepraszam bardzo panią... Wyszłam za mąż przed trzema laty, a to świadectwo jest z przed sześciu lat... Niech pani będzie łaskawa zobaczyć.
— Ostatecznie to twój interes.
I rozpoczęła na nowo czytanie świadectwa:
„...że panna Janina Godec była u mnie przez trzynaście miesięcy, i że nie mam nic do zarzucenia ani jej pracowitości, ani prowadzeniu się, jakoteż uczciwości“... tak, zawsze to samo... Świadectwa, które nic nie mówią... które niczego nie dowodzą... Jakąż tu można mieć pewność... Gdzie można napisać do tej pani?
— Ona umarła.
— Umarła... Masz tobie, umarła... Zatem masz świadectwo napisane przez osobę, która dała je i zaraz umarła... Przyznać chyba musisz sama, że to jest dosyć podejrzane...
Wszystko to wypowiedziane było z upokarzającą podejrzliwości i tonem grubjańskiej ironji.
Zabrała się do drugiego świadectwa.
— A ta osoba?.. Zapewne także już umarła, co?
— Nie, proszę pani... Pani Robert jest w Algierze ze swoim mężem, pułkownikiem.
— W Algierze! — wykrzyknęła dama. — Naturalnie... I jakże chcesz, abym pisała do Algieru?.. Jedne poumierały... inne są w Algierze... Jedźże i szukaj potwierdzenia w Algierze?.. Wszystko to jest nadzwyczajne!..
— Ale mam jeszcze inne, proszę pani — szepnęła nieszczęśliwa Janina Godec. Pani będzie łaskawa zobaczyć, tamte będzie pani mogła sprawdzić...
— Tak! tak! widzę że masz jeszcze wiele innych... byłaś w wielu służbach... w nazbyt wielu... W twoim wieku... tak, to bardzo zachęcające!.. Zatem zostaw mi swoje świadectwa... zobaczę... Ale jeszcze rzecz jedna... co umiesz?..
— Znam się na gospodarstwie... umiem szyć... podawać do stołu.
— Umiesz reperować ubranie, bieliznę?...
— Tak, proszę pani.
— A umiesz tuczyć drób?
— Nie, proszę pani... to nie mój fach.
— Twoim fachem jest, moja kochana — zawyrokowała ostro pani — robić to, co ci nakażą twoi państwo. Musisz mieć nieznośny charakter.
— Ależ nie. proszę pani... Wcale nie jestem „hardą“.
— Naturalnie... tak mówisz... wy wszystkie to mówicie przy zgodzie...
— No, zatem, jak ci już powiedziałam, służba u mnie jest dosyć trudna... Wstaje się o piątej rano.
— I w zimę także?
— I w zimę... tak, naturalnie. 1 dlaczego mówisz: „I w zimę także“?... Czy to w zimę ma być mniej roboty?... także śmieszne pytanie! Do pokojówki należy trzymanie w porządku schodów, salonu, gabinetu pana... sypialni naturalnie także... oraz palenie w piecach... Kucharka sprząta przedpokój, korytarze, jadalnię... Wszystko musi być u mnie w wielkim porządku, nie może być nigdzie ani pyłku... klamki wyczyszczone, meble także, lustra dobrze pomyte... Pokojówka musi się także zajmować, drobiem.
— Ale ja tego nie umiem, proszę pani!
— Nauczysz się!.. po za tem musi prać, prasować, z wyjątkiem koszul pana, a także musi szyć. Nic nie daję do szycia na miasto, z wyjątkiem moich kostjumów, musi też podawać do stołu... pomagać kucharce w czyszczeniu naczyń... froterować posadzki... Wszystko musi być w wielkim porządku... Jestem bardzo wymagająca co do porządku... i uczciwości... a nadewszystko uczciwości... Wszystko jest u mnie pod kluczem; gdy co potrzeba, wtedy do mnie się należy zwracać... nienawidzę marnotrawstwa... Co masz zwyczaj pić na śniadanie?
— Kawę, proszę pani.
— Białą kawę... I nie wstydzisz się? Tak, teraz one wszystkie chcą pić białą kawę... A więc niema u mnie tego zwyczaju... Będziesz jadała zupę... to zdrowsze na żołądek... Co mówisz?
Janina nic nie mówiła... Ale znać było, że robi wysiłki, aby coś powiedzieć.
Nareszcie odważyła się:
— Bardzo przepraszam panią... ale co pani daje do picia?
— Sześć litrów jabłecznika na tydzień.
— Nie mogę pić jabłecznika, proszę pani, doktór zabronił mi.
— Ach, doktór ci zabronił... Dostaniesz jednak sześć litrów jabłecznika... Jeżeli będziesz chciała zamiast niego pić wino, kupisz je sobie... To twoja rzecz... Jaką chcesz pensję?
Janina wahała się, spoglądała na dywan, na zegar, na sufit, obracała w rękach swój parasol, nareszcie wyrzekła nieśmiało:
— Czterdzieści franków.
— Czterdzieści franków!.. — wykrzyknęła pani. — A dlaczegóż nie dziesięć tysięcy franków?.. Chyba oszalałaś?.. Czterdzieści franków... To wprost rzecz niesłychana! Niegdyś płacono miesięcznie piętnaście franków... i o wiele lepiej było się obsługiwaną... Czterdzieści franków!.. I przytem nawet nie umiesz tuczyć drobiu!.. nic nie umiesz! Dam ci trzydzieści franków... i myślę, że i tak daję za wiele... U mnie na nic nie możesz wydać pieniędzy... Nie jestem wymagającą co do ubrania... Przecież będziesz miała życie, pranie...
Janina wyrzekła:
— Wszędzie, gdzie byłam, płacono mi czterdzieści franków.
Ale pani podniosła się i sucho, złośliwie powiedziała:
— A więc... trzeba iść do nich z powrotem... Czterdzieści franków!.. to bezczelność!.. Oto są twoje świadectwa... twoje świadectwa od ludzi pomarłych... Możesz sobie iść...
Janina zawinęła starannie świadectwa i schowała do kieszeni sukni, poczem głosem bolesnym i nieśmiałym odezwała się z prośbą:
— Jeżeli pani będzie taka dobra i dołoży do trzydziestu pięciu franków... to zgodzę się...
— Ani jednego su... odejdź! Pojedź do Algieru i odnajdź swoją panią Robert!.. Idź, gdzie ci się podoba. Nie brakuje takich włóczykijów jak ty... można je mieć na zawołanie... Idź sobie.
Janina bardzo zasmucona, ukłoniwszy się dwa razy, wyszła wolno z biura... Z jej oczu i ust drgających wyczytałam, iż jest bliska płaczu.
Zostawszy samą, dama wykrzyknęła:
— Oto służba... co za plaga!.. Nie będzie można niedługo wcale jej trzymać i samemu wszystko robić.
Na co pani Paulhat-Durand, która ukończyła już przebieranie swoich papierów, odpowiedziała majestatycznie i surowo:
— Zapewniam panią... że one są wszystkie takie... Nie chce im się nic robić, ale chciałoby się brać tysiące i setki franków... Nie mam dzisiaj nic lepszego... może jeszcze gorsze. Jutro postaram się dla pani coś wynaleźć... Ach, jest to prawdziwe utrapienie, zaręczam pani...
Opuściłam miejsce obserwacji z chwilą, gdy Janina Godac weszła do przedpokoju.
— I cóż? — pytano jej.
Usiadła na ławce w głębi z głową opuszczoną, z opadłemi ramionami, z ciężkiem sercem, z pustym żołądkiem. Siedziała cicho, tylko nogi pod suknią poruszały się nerwowo.

Potem widziałam rzeczy jeszcze smutniejsze.
Pomiędzy dziewczętami, które codziennie przychodziły do pani Paulhat-Durand, zauważyłam jedną, głównie dlatego, iż miała ona na głowie czepiec bretoński, i dlatego, że na pierwsze spojrzenie uderzyła mnie w niej nieprzeparta melancholia. Wieśniaczka zabłąkana w Paryżu, w tym przerażającym Paryżu, w którym bezustannie nas potrącają, popychają i w którym wszystkich ogarnia gorączka. Nie znam nic równie opłakanego.
Patrzę na tę dziewczynę i bezwiednie myślę o tem, co przebyłam tu na początku mojej karjery. Wciąż zadaje sobie nieskończone pytania... Dokąd zdąża?.. Skąd się tu znalazła?.. Czemu porzuciła swą rodzinną ziemię? Jakie szaleństwo, jaki wicher zagnał ją w to wzburzone, smutne i obłędne ludzkie morze?..
Pytania te również tkwiły we mnie i codziennie obserwowałam tę biedną, okropnie opuszczoną dziewczynę, siedzącą w kącie pomiędzy nami.
Była brzydką, tą ostateczną brzydotą, która wyklucza wszelką litość i pobudza ludzi do okrucieństwa, ponieważ istotnie jest ona jakby zniewagą dla nich..
Bo jeżeli która jest upośledzona od natury, to jednak rzadko się zdarza, aby kobieta nawet zupełnie brzydka była pozbawioną praw ludzkich. Zwykle jest w niej coś, pomimo wszystko, oczy, usta, jakiś ruch ciała, giętkość bioder, lub jakieś wdzięczne powiązania ramion, świeżość cery, jednem słowem coś, na czem wzrok innych mógłby spocząć bez odrazy. Nawet u bardzo starych kobiet prawie zawsze pozostaje pewien wdzięk nawet wówczas, gdy już zupełnie zwiędną, gdy już wszystkie popędy płciowe w nich zamrą, zostaje w nich jeszcze coś z tego, co posiadały niegdyś.
Bretonka ta nie miała nic z tego, a była zupełnie młoda. Mała, z podługowatym biustem, kwadratowa w talji, o płaskich biodrach, z nogami krótkiemi, tak krótkiemi, że możnaby ją wziąć za kalekę, przypominała wizerunki barbarzyńskich dziewic; tych płaskonosych świętych, nieforemnych kloców z granitu, które z powykrzywianemi twarzami od wieków patrzą na ludzi ze swoich zniszczonych feretronów.
A twarz jej?.. Ach, nieszczęśliwa... czoło wypukłe, źrenice jakby wyblakłe, jakby pościerane, nos okropny, spłaszczony od urodzenia, jakby szablą zrąbany pośrodku, na końcu wznoszący się do góry i rozwarty, okazywał dwa otwory czarne, okrągłe, głębokie, olbrzymie, otoczone. frendzlą ostrych włosów... Przytem skóra szara, łuszcząca, skóra zdechłego węża... która w świetle wyglądała, jakgdyby była omączoną... Jednak to niewypowiedzianie wstrętne stworzenie miało jedną rzecz piękną, której wiele pięknych kobiet mogło zazdrościć: oto włosy... wspaniałe, ciężkie, gę~ ste, rude, o złoto-purpurowym połysku. Jednak bynajmniej piękność tych włosów nie zmniejszała jej brzydoty, powiększała ją jeszcze, wyjaskrawiając tę głowę, jakby roztopionem złotem pokrytą.
I to jeszcze nie wszystko. Każdy ruch tej dziewczyny był niezgrabny. Nie potrafiła zrobić ani jednego kroku, aby o coś nie potrąciła, ręce jej zawsze coś zrzucały, zaczepiały się o meble i zmiatały, co tylko na nich się znalazło... gdy szła, nadeptywała wszystkim na nogi i łokciami szturgała w piersi. Przepraszała za to głosem twardym, głuchym, a z ust jej przytem wychodził i padał na twarz cuchnący, zupełnie trupi odór...
Gdy tylko weszła do przedpokoju, zaraz pomiędzy nami podnosiło się coś, jakby gniewna skarga, która szybko przemieniała się w obelżywe oskarżenie i kończyła się narzekaniem. Nieszczęsna istota przechodziła przez całą długość przedpokoju, wyszydzana i wykpiwana przez wszystkich, i siadała w głębi na ławce. Każda z nas starała się od niej odsunąć jaknajdalej z oznakami obrzydzenia i, jak na komendę, każda podnosiła chustkę do nosa... Wytwarzała się pewna pusta przestrzeń, oddzielająca ją od innych. Siedziała tak tam poza nami, przycisnąwszy się do muru, ta ponura dziewczyna, siedziała cicho i skromnie, bez skargi, bez zniecierpliwienia, lub jakiegokolwiek podrażnienia, wyglądała tak nawet, jakgdyby nie pojmowała, że ta wzgarda ogólna odnosi się do niej.
Pomimo, że niekiedy i ja należałam do tych okrutnych zabaw i zachowywałam się nielitościwie jak inne, to jednak nie mogłam zagłuszyć w sobie politowania, jakie wzbudzała we mnie mała bretonka. Rozumiałam, iż jest to istota skazana na nieszczęście, jedna z tych, które cokolwiekby robiły, i gdziekolwiekby poszły, zawsze będą odrażającemi dla ludzi, a nawet dla zwierząt, bo ich niepomierna brzydota oraz ich niedołęstwo sprawia, iż nawet zwierzęta znieść ich nie mogą.
Pewnego dnia, przezwyciężywszy w sobie odrazę, zbliżyłam się do niej i zapytałam:
— Jak się nazywasz?
— Ludwika Randon.
— Jestem bretonką... z Audierne... — mówiłam dalej — a czy ty także jesteś bretonką?
Zdziwiona, że ktoś chciał z nią rozmawiać, i obawiając sic obelgi, albo szyderstwa, nie odpowiedziała odrazu... Zagłębiła tylko palec w przepaścistej jamie swego nosa i milczała.
Powtórzyłam pytanie:
— Z jakiej części Bretanji pochodzisz?
Wtedy spojrzała na mnie i, widocznie przekonawszy się, że w oczach moich niema nic złośliwego, namyśliła się i odpowiedziała:
— Jestem z Saint-Michel en Grève... tuż z pod Latinion.
Nie chciało mi się już więcej mówić... Głos jej odpychał mnie. To nie był głos, a raczej coś ochrypłego, potłuczonego, jakby czkawka... coś jakby bulgotanie w brzuchu...
Ach, litość moja opuściła mnie, gdym posłyszała ten głos... Mimo to, jednak pytałam:
— Czy masz jeszcze rodziców?
— Tak... ojca... matkę... dwóch braci... cztery siostry... jestem najstarszą.
— Cóż robi ojciec?
— Jest kowalem.
— Jesteście biedni?
— Ojciec mój ma trzy pola, trzy domy, trzy parowe maszyny do młócenia...
— Zatem jest bogaty?
— Pewnie... że jest bogaty... Uprawia pola... wynajmuje domy... a z parowemi maszynami jeździ po wsiach młócić zboże wieśniakom... a brat mój podkuwa konie...
— A siostry?
— Hm! one mają piękne czepki z koronkami... i haftowane suknie.
— A ty?
— Ja nie mam nic.
Odwróciłam się, aby nie czuć tego śmiertelnego odoru, jaki szedł ku mnie wraz z tym głosem.
— Dlaczegóż więc jesteś służącą?.. — spytałam.
— Ponieważ...
— Dlaczego porzuciłaś swoje strony?
— Ponieważ...
— Nie byłaś szczęśliwą?..
Zaczęła mówić bardzo szybko głosem, w którym słowa tak zapadały się, jakby kto kamienie rzucał w przepaść...
— Ojciec mnie bił... matka mnie biła... siostry mnie biły... wszyscy mnie bili... i kazali mi wszystko robić... Ja wychowałam swoje siostry...
— Dlaczego bili?
— Nie wiem... aby bić... W każdej rodzinie musi zawsze być ktoś, kogo biją... bo... oto... niewiadomo...
Pytania moje już nie męczyły jej, nabierała zaufania.
— A ciebie — spytała — czy rodzice nie bili?..
— O tak...
— Naturalnie... to już tak jest...
Ludwika przestała dłubać w nosie i obie ręce z oparszywiałymi paznokciami rozpłaszczyła na udach... Szeptano wokoło nas, śmiano się; kłótnie, skargi innych przerywały naszą rozmowę...
— A w jaki sposób znalazłaś się w Paryżu?.. — spytałam po chwili milczenia.
— Przeszłego roku — opowiadała Ludwika — w Saint-Michel en Grève była jedna pani z dziećmi z Paryża i kąpała się w morzu... ponieważ oddaliła swoją służącą, która ją okradła... dostałam się do niej... zabrała mnie z sobą do Paryża... do pielęgnowania jej starego, chorego ojca, który miał sparaliżowane nogi...
— I czemuż tam nie zostałaś; w Paryżu bardzo trudno o miejsce...
— Nie mogłam... — odrzekła energicznie. — Byłabym została... ale nie można było się zgodzić...
Oczy jej, zazwyczaj jakby zakopcone, dziwnie rozjaśniły się. Dostrzegłam w nich błysk dumy. I ciało jej rozprostowało się, wprost przemieniło się.
— Nie można było zgodzić się — powtórzyła. — Stary namawiał mnie do świństwa... chciał, abym się z nim zadawała.
Chwilę stałam jak ogłuszona po tem wyjaśnieniu. Czyż to możliwe? Pożądanie — niecne i hańbiące, ale bądź co bądź pożądanie było ze strony tego starca zwrócone do niej, do tego kawała nieforemnego mięsa, do tego monstrum natury... Więc chciał składać pocałunek na tych okropnych wargach, dotykać tych spróchniałych zębów i wdychać w siebie ten wyziew zgnilizny... Ach, więc aż tak plugawi są mężczyźni?...
Spojrzałam na Ludwikę... Ale płomień w oczach jej już zgasł... Źrenice przybrały znów wejrzenie zamarłe, wyglądały jak szare plamy.
— Czy to dawno temu? — spytałam.
— Trzy miesiące.
— I od tego czasu nie znalazłaś miejsca?
— Nikt mnie nie chce... nie wiem dlaczego... Gdy wejdę do biura, wszystkie panie, zobaczywszy mnie, zaraz krzyczą: „Nie, nie... nie chcę tej...“ Z pewnością urok na mnie ciąży... Bo przecież nie jestem brzydka... jestem silna... znam służbę... i mam dobre chęci. Jeśli jestem za nizka, no, to już nie moja wina... Tak, z pewnością rzucono na mnie urok...
— Z czego żyjesz?
— U odźwiernej sprzątam wszystkie pokoje w domu i naprawiam bieliznę... Dają mi za to siennik do spania w antresoli nad kuchnią i śniadanie...
Więc są jeszcze nieszczęśliwsze odemnie... Ta myśl egoistyczna poruszyła znowu we mnie odbiegłą litość...
— Posłuchaj mnie, biedna Ludwiko... — wyrzekłam głosem, któremu starałam się nadać akcent wzruszenia i uczynić go jaknajbardziej przekonywającym... w Paryżu bardzo trudno o miejsce... Trzeba umieć dużo, państwo są bardziej wymagający, aniżeli gdzieindziej. Boję się o ciebie. Gdybym była w twojem położeniu, powróciłabym do swoich stron...
Ale Ludwika przestraszyło się:
— Nie... nie... — wykrzyknęła — nigdy!.. Nie chce powracać!.. Powiedzieliby, że nie mogłam dać sobie rady, że nikt mnie nie chciał... wyśmiewaliby się. Nie!.. nie!.. to niemożliwe... wolę raczej umrzeć!..
W tej chwili drzwi do przedpokoju otworzyły się. Cierpki głos pani Paulhat-Durand zawołał:
— Panna Ludwika Randon!
— To mnie wołają?.. — pytała Ludwika pomieszana i drżąca.
— Tak, to ciebie... Idź prędko i postaraj się zgodzić tym razem...
Podniosła się, potrąciwszy mnie łokciami w piersi, depcząc po nogach, zaczepiwszy się o stół, i tocząc się na swych zbyt krótkich stopach, przeprowadzona urągliwym chichotem, wyszła..
Weszłam na ławkę, ażeby módz patrzeć przez lufcik... Nigdy salon pani Paulhat-Durand nie wydał mi się bardziej smutnym, choć, Bóg wie najlepiej, jak mroził mi duszę, ilekroć doń wchodziłam.
Ach! te meble pokryte niebieskim rypsem, zżółkłe od zniszczenia, te księgi, rejestry, sterczące na stole jak szkielety porąbanego zwierzęcia, na stole pokrytym również niebieską rypsową serwetą, pełną plam z atramentu... A te pulpity z czarnego drzewa, na których opierał swe łokcie pan Ludwik... w miejscach tych były one jaśniejsze i połyskliwsze... A kredens w głębi, z którego wyglądało jakieś obce, nie tutejsze szkło, ze starymi talerzami i różnemi naczyniami stołowemu... A na kominku pomiędzy dwiema niegdyś bronzowanemi lampami, pomiędzy zblakłemi fotografjami, ten nieznośny zegar, który swojem tik-tak czynił te przewlekłe godziny jeszcze dłuższemu... Albo ta klatka w kształcie nagrobka, w której dwa kanarki pełne nostalgji, siedziały, nastroszywszy chore pióra... A te kartony w ramkach mahoniowych, poskrobane niecierpliwymi paznokciami!...
Ale wszak nie weszłam na ławkę po to, aby obserwować inwentarz tego pokoju, w którym niestety znałam wszystko, aż nazbyt dobrze... Ach, to jego wnętrze ponure, wprost tragiczne, pomimo zatarcia piętna burżuazyjnego, wnętrze tego pokoju niejednokrotnie w mojej wyobraźni przeistaczało się w posępne targowisko ludzkiego mięsa...
Weszłam tu, aby widzieć Ludwikę Randon, obecny łup... w tym handlu niewolników... Stała pod oknem w półświetle szarzejącego dnia bez ruchu, z pochylonemi ramionami. Cień twardy osłaniał jakby woalem brzydotę jej twarzy i spowijał całe nieforemne ciało... Światło padało na włosy, obejmując nieco niezgrabne ramiona, piersi i nikło w fałdach czarnej nędznej spódnicy. Jakaś niemłoda pani egzaminowała ją. Siedziała na krześle plecami do mnie. Plecy te miały w sobie cos wrogiego, a kark okrutnego... Widziałam jedynie czarny kapelusz tej damy, śmiesznie przeładowany piórami, rotundę czarną, podbitą szarem futrem, i czarną suknię, która formowała koło na dywanie. Najlepiej widziałam rękę, która leżała na jej kolanie; ręka ta w filozelowej czarnej rękawiczce musiała być atretyczna, bezustannie bowiem drgała, a palce, jak szpony, kurczowo wysuwały się, to znów cofały po sukni, jak gdyby ściskały żyjącą zdobycz.
Przy stole stała prosto i wyniośle pani Paulhat-Durand w oczekiwaniu...
Nic właściwie nie było tragicznego w tem spotkaniu się trzech istot pospolitych, w tym ordynaryjnym pokoju... Było to dość banalne i nie było się nad czem zastanawiać, czem wzruszać... nieprawdaż?...
Mnie się jednak wydawało to olbrzymim dramatem; gdy patrzyłam na te trzy osoby, w milczeniu przyglądające się sobie, doznawałam wrażenia, iż jestem obecna przy tragedji społecznej, strasznej, dręczącej, gorszej od morderstwa!...
W gardle mi zaschło, a serce biło gwałtownie.
— Nie widzę cię dobrze, moja mała odezwała się raptownie niemłoda pani — nie stój tam... bo nie mogę dobrze przyjrzeć się tobie... Chodź tu, w głąb pokoju, abym cię mogła lepiej zobaczyć...
I zawołała z podziwem:
— Ach, Boże!... jakże jesteś mała! Mówiąc to, poruszyła się na krześle, ukazując mi swój profil. Zobaczyłam nos haczykowaty, długie zęby, wystające z za warg, oko żółte, okrągłe, krogulcze... Twarz jej jednak była spokojna, nawet uprzejma. W rzeczywistości oczy te nic nie wyrażały: ani złośliwości, ani dobroci.
Miała wygląd dawnej sklepiczarki po zlikwidowaniu interesów... Kupcy posiadają ten talent, że umieją układać powierzchowność swoją specjalnie, tak, iż niepodobna poznać ich prawdziwej natury.
Przyzwyczajenie do zysków niesprawiedliwych i nagłych zwiększa ich nizkie instynkty i dzikie ambicje, co starają się jednak zatrzeć układnością wyrazu twarzy. To wszystko co jest w nich złego, co może przyczynić się do nieufności klijenta, ukrywa się w głębi istoty, lub też objawia się na zewnątrz w taki sposób, jak u nikogo innego.
U tej starej damy naprzykład ostrość jej duszy niedostrzegalna w oczach, w ustach, ani na czole, ani również w zużytych muskułach jej zestarzałej twarzy, zbiegła się w karku. Kark był jej oczywistą twarzą, a twarz ta była straszną.
Ludwika, czyniąc zadość rozkazowi starej damy, stanęła na środku pokoju. Pragnienie podobania się uczyniło ją prawdziwie potworną. Zaledwie tylko stanęła w świetle, dama wykrzyknęła:
— Och, jakże jesteś brzydką, moja mała!
— Czyż to mogą być na ziemi istoty tak obrzydliwe, jak ta mała?...
Zawsze poważna i pełna godności pani Paulhat-Durand odparła:
— Zapewne, nie jest pięknością, ale jest uczciwą...
— To możliwe... — wykrzyknęła dama. — Ale jest zanadto brzydka... Taka brzydota może odebrać najlepsze chęci... Co?... Co mówisz?
Ludwika nie wymówiła ani słowa. Jedynie tylko nieco poczerwieniała, a bezbarwne jej oczy okrążyły się również obwódką czerwoną. Myślałam, że się rozpłacze.
— No, zresztą zobaczymy... — odezwała się znów dama, a palce jej wściekle latające rozdzierały materjał sukni i miały w swoich ruchach coś z poruszeń dzikiego zwierzęcia.
Zapytała Ludwikę o rodzinę, o poprzednie miejsca, o uzdolnienie do kuchni, do gospodarstwa, szycia...
Ludwika odpowiadała głosem urywanym i chrapliwym: „Tak, proszę pani!“ albo: „Nie, proszę pani“.
Owa złośliwa, surowa indagacja trwała dwadzieścia minut.
— Ostatecznie, moja mała... — zadecydowała stara, z tego wszystkiego widać wyraźnie, że właściwie to nic nie umiesz... Muszę cię wszystkiego nauczyć... Przynajmniej przez cztery lub pięć miesięcy nie będę miała z ciebie żadnej korzyści. I przytem tak brzydka, jak ty, to nie jest zachęcające... A to rozcięcie na nosie?... czy otrzymałaś jakie uderzenie?
— Nie, proszę pani... miałam je zawsze.
— Ach, to nie jest ponętne... Jakąż ty chcesz pensję?
— Trzydzieści franków... opranie... i wino... — wypowiedziała Ludwika rezolutnie.
Stara podskoczyła:
— Trzydzieści franków!... Ależ nikt nigdy tyle ci nie da... To jest bez sensu! Jakto? nikt nie chce się zgodzić i nikt nigdy nie będzie chciał... jeżeli ja ciebie przyjmę, to tylko dlatego, że w rzeczywistości lituję się nad tobą!... a ty chcesz odemnie trzydzieści franków!... Ależ ty jesteś zuchwała... no... no... To zapewne koleżanki tak ci fatalnie poradziły... Źle robisz, słuchając ich.
— To prawda... — potwierdziła pani Paulhat-Durand.
— A więc... — dodała stara pojednawczo — dam ci piętnaście franków... i będziesz płaciła za swoje wino... Jest to nawet trochę za dużo... ale nie chcę korzystać z twojej brzydoty i twego zmartwienia.
Złagodniała... głos jej stał się niemal pieszczotliwy.
— Widzisz, moja mała... jest to rzadka, jedyna okazja, która może drugi raz nie trafić się... Nie jest u mnie tak, jak to gdzieindziej... jestem sama... nie mam rodziny... nie mam nikogo... Moją rodziną jest moja służąca... Czegóż to ja wymagam od służącej?... Aby mnie trochę kochała, oto wszystko... Służąca przebywa ze mną, jada ze mną... wino osobno... pieszczę ją nawet... A przytem gdy umrę... jestem bardzo stara i często zapadam na zdrowiu... gdy umrę, z pewnością nie zapomnę o tej, która była mi oddana, uczciwie służyła... oraz pielęgnowała... Jesteś brzydka, bardzo brzydka... Ale, mój Boże, przyzwyczaję się do twojej brzydoty, do twojej twarzy... Są pomiędzy ładnemi bardzo złe kobiety, które okradają... Brzydota często jest rękojmią moralności w domu... Nie będziesz mi sprowadzała mężczyzn, nieprawdaż?... Widzisz więc sama, że oddaję ci sprawiedliwość... Zatem na tych warunkach, jakie ci ofiaruję, dołączywszy do tego moją dobroć... to fortuna dla ciebie... więcej niż fortuna... bo rodzina!...
Ludwika była wzruszoną. Naturalnie słowa starej napełniły głowę jej nieznanemi dotąd nadziejami. Jej chłopska chciwość nasunęła przed oczy kufry pełne złota i testament bajeczny... Życie wspólne z tą dobrą panią, wspólny z nią stół... spacery wspólne do miejskich ogrodów i do parków podmiejskich, wszystko to zachwycało ją... Jednocześnie jednak bała się, jakby przeczuwała niewidzialną pogardę, ukrywającą się w cieniu tych niezwykłych, czarodziejskich obietnic...
Nie wiedziała więc co mówić... co robić... kogo się poradzić... Miałam ochotę zawołać: „Nie!... nie gódź się!...“
Ach, bo widziałam już tę więzienną egzystencję, tę pracę nadmierną, te cierpkie wymówki, to pożywienie, składające się z kości zamiast mięsa, lub mięso śmierdzące... odwieczny, cierpliwy, torturujący wyzysk biednej, bezbronnej istoty.
„Nie, nie słuchaj jej więcej, wyjdź!..“ Ale ten krzyk, który drżał na moich ustach, powstrzymałam.
— Zbliż się nieco, moja mała... — komenderowała stara. — Możnaby myśleć, że boisz się mnie... Chodź, nie bój się... przybliż się... To ciekawe, teraz wydajesz się mniej brzydką... Już przyzwyczaiłam się do twojej twarzy...
Ludwika zwolna przybliżała się wyprostowana i nie zaczepiła żadnej rzeczy, nie zawadziła o żaden mebel... biedna istota wysilała się, aby iść elegancko:... Ale gdy już znalazła się tuż przy starej, ta wykrzyknęła, wykrzywiając się.
— O Boże!... co to takiego... Dlaczego tak coś czuć od ciebie?... czy ciało twoje gnije?... To straszne!... to wprost nie do wiary... Nigdy nie zdarzyło mi się, aby ktoś tak cuchnął, jak ty... Może ty masz raka w nosie... albo może w żołądku?...
Pani Paulhat-Durand uczyniła gest pełen godności.
— Zaręczam pani — wyrzekła — że nie, oto właśnie jest jej największą wadą... z powodu której nie może znaleźć miejsca.
Stara w dalszym ciągu stękała:
— Mój Boże!... Mój Boże!... Czy to możliwe?... Ależ ty zasmrodzisz cały dom... nie możesz być blizko mnie... Ach! ależ to zmienia zupełnie nasze warunki... No, a ja już powzięłam sympatję do ciebie!... Nie... nie, pomimo całej mojej dobroci to niemożliwe... to niemożliwe!
Wyciągnąwszy chustkę od nosa, odpędzała nią to zgniłe powietrze, powtarzając:
— Nie... naprawdę to niemożliwe!...
— Proszę pani — wtrąciła pani Paulhat-Durand pojednawczo. — Jestem pewną, że ta nieszczęśliwa dziewczyna będzie pani zawsze wdzięczną...
— Wdzięczną?... to dobrze... Ale ta wdzięczność nie wyleczy jej z tej okropnej choroby... Przytem... no, gdybym nawet ją wzięła... to wobec tego nie dam jej więcej jak dziesięć franków... Dziesięć franków!... Bierze, albo ja jej nie biorę...
Ludwika, która aż dotąd powstrzymywała się od duszących ją łez, wykrzyknęła:
— Nie!... nie chcę!... nie chcę!... nie chcę!...
— Niech no panienka posłucha... — powiedziała sucho pani Paulhat-Durand. — Zgodzisz się na to miejsce... albo ja już nigdy polecać cię nie będę... Możesz poszukiwać sobie miejsc w innych biurach... Mam już w końcu tego dosyć... Ty przynosisz szkodę mojemu domowi...
— Ależ to dobre sobie!... — zawyrokowała stara. — Za te dziesięć franków powinnaś podziękować mi... boć to tylko przez litość ci je daję... Czyż nie pojmujesz, iż to jest dobry uczynek... mogłabym nie chcieć ciebie jak wszyscy inni?...
Zwróciła się do właścicielki biura:
— I cóż pani chce?... — mówiła. — Już jestem taka, że nie mogę znieść widoku cierpienia ludzkiego... Jestem głupia zupełnie wobec nieszczęścia... I to zawsze taką byłam... Chodź, mała, wezmę cię...
Przy tych słowach kurcz chwycił mnie i zmusił do zejścia z ławki obserwacyjnej... Nigdy potem nie widziałam już Ludwiki...

Nazajutrz pani Paulhat-Durand ceremonialnie przywołała mnie do biura i po przyjrzeniu mi się bystrem, aż żenującem spojrzeniem, odezwała się:
— Panno Celestyno... mam dobre, bardzo dobre miejscy dla ciebie... Tylko trzeba pojechać na prowincję!... no, nie tak bardzo znów daleko...
— Na prowincję?... Nie pojadę, pani wie o tem...
Właścicielka zawyrokowała:
— Wszystkie nie znacie prowincji... Są doskonałe miejsca na prowincji...
— Ach! doskonałe miejsca!... to dopiero blaga... Dobrych miejsc nigdzie niema...
Pani Paulhat-Durand uśmiechnęła się, mile i mizdrząco. Nigdy nie widziałam jej tak uśmiechającej się.
— Przepraszam cię, panno Celestyno... Niema złych miejsc... — poprawiła.
— Aha, pewnie... wiem ja o tem dobrze... niema dobrych państwa... wszyscy są źli...
— Nie... źli są tylko służący... Dawałam pannie Celestynie miejsca w najlepszych domach, nie jest to moją winą, że nigdzie nie wybyłaś...
Przyglądała mi się niemal po przyjacielsku.
— Przy inteligencji, jaką panienka ma... z tą ładną twarzą i figurą... a i ręce prześliczne, zupełnie nie zniszczone pracą... a oczy... tak, z tem wszystkiem powinno cię spotkać coś szczęśliwego... Nie można przewidzieć jakie szczęście może spotkać pannę Celestynę przy dobrem prowadzeniu się.
— Przy złem prowadzeniu się... chciała pani powiedzieć.
— To już zależy, jak się kto zapatruje... Ja nazywam to dobrem prowadzeniem się.
Zasępiła się... Powoli maska pełna godności spadała... Miałam przed sobą znów tylko dawną pannę służącą, wtajemniczoną i biegłą w rozmaitych świństwach... W tej chwili oczy jej miały w sobie coś łajdackiego, ruchy jakąś sprośność, a na ustach coś w rodzaju rytualnego wezwania, to coś, co mają wszystkie rajfurki, to samo, co było i na ustach „Pani Rebeki Ranvet, modystki“.
Raz jeszcze powtórzyła:
— Ja nazywam to prowadzeniem się, jak należy.
— Ale co?... — zapytałam.
— Zobaczymy, panno Celestyno... Nie w tej chwili, dopiero rozpoczynasz życie i już poznałaś je... Można z tobą pomówić... Trafia się jeden pan samotny, niemłody... niedaleko od Paryża... bardzo bogaty... tak... dosyć bogaty... Będziesz zarządzała u niego domem... coś w rodzaju gospodyni, rozumiesz?... Te miejsca są bardzo, że tak się wyrażę, delikatne... bardzo poszukiwane... bardzo korzystne... Jest to przyszłość zapewniona dla tak inteligentnej kobiety jak panna Celestyna... i która, powtarzam, prowadzi się, jak należy...
Ach, miejsce tego rodzaju było mojem pragnieniem... dążeniem mojej ambicji... Nie raz rozmyślałam nad cudowną przyszłością swoją, w razie gdyby zajął się mną jaki stary... i oto raj ten roztwierał się przedemną, z uśmiechem przyzywał mnie...
Przez jakąś niewytłomaczoną ironję życia... przez głupią sprzeczność, której przyczyny sama nie mogę pojąć, szczęście to, którego tak wyglądałam, i które nareszcie ofiarowywano mi... odrzuciłam.
— Stary ulicznik!... och nie... — wykrzyknęłam. — Mam dosyć już mężczyzn starych, młodych, wszystkich...
Pani Paulhat-Durand przez kilka chwil stała bez ruchu... Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Nanowo przybrała swoją wyniosłą, poważną, pełną godności minę dla utrzymania odpowiedniej odległości, jaka powinna być pomiędzy burżujką, a tego rodzaju bezdomną dziewczyną, jak ja, poczem wyrzekła:
— Ach, moja panno... cóż to sobie myślisz?... Za kogo to mnie bierzesz?... Co sobie wyobrażasz?...
— Nic sobie nie wyobrażam... Tylko powtarzam pani, że mężczyzn mam wyżej uszów... oto wszystko.
— Czy zastanowiła się panna do kogo mówi?... ten pan, moja panno, jest człowiekiem poważanym... Jest to członek Towarzystwa Świętego Wincentego a Paulo.... — Był deputowanym rojalistycznym...
Wybuchnęłam śmiechem.
— Tak... tak... Znam waszych Świętych Wincentych a Paulo... i wszystkich świętych djabelskich... i wszystkich deputowanych... Nie, dziękuję i...
I z niewytłomaczoną gwałtownością wykrzyknęłam:
— Któż to jest w istocie ten pani stary?... Daję słowo... jeden więcej... jeden mniej... To nie stanowi różnicy...
Ale pani Paulhat-Durand nie rozbroiło to, głosem silnym zawyrokowała:
— Nic z tego nie będzie... panna Celestyna nie jest kobietą poważną, osobą godną zaufania, jaka jest potrzebna temu panu. Miałam pannę za przyzwoitszą... Tego rodzaju osoby nie można być pewną...
Nalegałam długo na panią Paulhat-Durand, chcąc swoją niedorzeczność naprawić, ona jednak była nieugiętą. Wróciłam znów do przedpokoju z duszą zgnębioną.
Ach, ten przedpokój taki smutny, taki ponury, zawsze taki sam!... Te dziewczęta gniotące się na ławkach... ten handel żywego mięsa ludzkiego... przygotowany na żarłoczność burżujów... ten ściek brudów, ach, i ten pęd nędzy, który rzuca nas to tu, to tam. Jesteśmy jak te rzeczy bez właściciela, jak te rozbitki wśród morza, lub jakieś szczątki po rozbitym okręcie, ustawicznie miotane przez fale...
— Jakiż ja śmieszny typ przedstawiam!... — rozmyślałam. — Pragnę rzeczy... rzeczy... niemożliwych do urzeczywistnienia i wówczas, gdy właśnie mają urzeczywistnić się, gdy mogę je otrzymać... przestaję pragnąć, nie chcę ich...
W tej mojej odmowie właśnie to usposobienie się zaznaczyło, choć również wywołało je dziecinne zachcenie upokorzenia nieco pani Paulhat-Durand... było to coś w rodzaju zemszczenia się na niej... Oto tę pogardliwą i wyniosłą osobę ośmieliłam się uznać za stręczycielkę... Żałowałam tego starego, który obecnie posiadał dla mnie wszystkie powaby czegoś nieznanego, wszystkie ponęty niedościgłego ideału... I w wyobraźni swojej stworzyłam sobie jego postać... czystego staruszka, o rękach miękkich, z ładnym uśmiechem na twarzy wygolonej, różowej, wesołej i szlachetnej. Ot, tak coś w rodzaju dobrego dziecka, nie nazbyt namiętnego i nie tak maniackiego, jak pan Rabour, i pomyśleć, że byłabym mogła powodować nim, jak psiakiem...
— Pódź tu... pódź tu... wołałabym. I on przychodziłby pieszczotliwie, lekko, posłusznie, patrząc na mnie mile.
— A teraz służ pięknie...
I służyłby tak pięknie, tak śmiesznie na swych tylnych łapkach, gdy przednie drgałyby mu w powietrzu...
— Och! dobra „ciucia“, pieseczek!...
Dałabym mu cukru... głaskałabym go po lśniącej szerści. Nie czułam doń odrazy... i myślałam dalej:
— Czyż jestem aż tak głupia!... Tak dobry pies...piękny ogród... piękny dom... pieniądze... spokój... przyszłość zabezpieczona... i ja odmówiłam... nie przyjęłam tego wszystkiego!... i żebym, choć wiedziała, dlaczego to uczyniłam! Nigdy nie wiem, czego chcę... i nigdy nie chcę tego, czego pragnę!... Oddaję się mężczyznom, ale w głębi swej istoty czuję ową przestraszającą odrazę, jaka mną owłada, gdy potem jestem zdala od nich... Gdy jest który przy mnie, bierze mnie z taką łatwością, jakgdybym była chorą kurą... i zdolną jestem wówczas do różnorodnych szaleństw. Stawiam opór jedynie rzeczom, które nie powinny się stać lub mężczyznom, których nigdy nie poznam... Myślę, że nigdy nie będę szczęśliwą...
Przedpokój przytłaczał mnie tą swoją ponurością dnia chmurnego, temi wyczekującemi w nim osobami, napełniał mnie coraz posępniejszemi myślami...
Coś nieprzezwyciężenie ciężkiego unosiło się nademną... Wyszłam z ciężarem w sercu i ze ściśniętem gardłem, wyszłam, zanim jeszcze biuro zamknięto... Na schodach zminęłam się z panem Ludwikiem. Trzymając się poręczy, wchodził zwolna, z trudnością... Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Nie odezwał się do mnie ani słowem, ja również... ale spojrzenia nasze wszystkowypowiedziały... Ach! on także nie był szczęśliwy...
Wsłuchiwałam się przez chwilę w odgłos jego kroków... potem zbiegłam ze schodów...

Biedny łotrzyk! Na ulicy byłam roztargniona... oglądałam się, szukając wzrokiem werbowniczki miłości... pani Rebeki Ranvet, modystki, w czarnej toalecie na okrągłych plecach... Ach, gdybym ją była dziś spotkała, poszłabym za nią, oddałabym się jej... Ale właśnie dziś jej nie było... Przechodzili jedynie ludzie obojętni, zajęci sobą, nie zwracając najmniejszej uwagi na moje zmartwienie... Poszłam do kupca i tam kupiłam butelkę wódki, następnie, powłóczywszy się po ulicy, z głową ciężką, z umysłem stępionym powróciłam do hotelu.
Późnym wieczorem usłyszałam stukanie do drzwi. Leżałam na łóżku na pół naga, odrętwiała od trunku i wykrzyknęłam:
— Kto tam?
— To ja...
— Jaki ja?
— Chłopiec...
Podniosłam się, z piersiami na koszuli, z włosami roztarganemi, które opadały mi na ramiona, poszłam do drzwi i otworzyłam je.
— Czego chcesz?...
Chłopiec uśmiechał się... Był to wysoki wesoły chłopak o rudych włosach, którego często spotykałam na schodach... i który zawsze spoglądał na mnie w niezwykły sposób.
— Czego chcesz? — powtórzyłam.
— Widzi panienka, ja...
Patrzył ze smutnem pożądaniem na moje piersi, na mój brzuch prawie nagi, na moją koszulę, która się osuwała.
— Chodź... — wykrzyknęłam w tejże chwili grubiańsko.
I, wpuściwszy go do pokoju, zamknęłam drzwi gwałtownie.
O nędzo mego żywota!... Nazajutrz znaleziono nas oboje pijanych, przewalających się w łóżku., i w jakiż to sposób, mój Boże!..
Chłopaka wyrzucono... Nigdy nie dowiedziałam się jego nazwiska.

Nie mogę przestać opisywać biura pani Paulhat-Durand, aby nie wspomnieć o pewnym biedaku, jakihgo tam spotkałam.
Był to ogrodnik, wdowiec, od czterech miesięcy poszukujący miejsca. Pomiędzy opłakanemi twarzami, jakie tam widywałam, jego była najsmutniejsza, najbardziej jakby umęczona życiem. Żona umarła mu po poronieniu, w przeddzień objęcia przez nich zajęcia, jakie nareszcie po wielu dniach biedy otrzymali. Ona zgodzoną została do opieki nad drobiem, on za ogrodnika. Oto prawdziwa ironja życia! Od czasu tego wielkiego nieszczęścia, jakie go spotkało, nie szukał nawet zajęcia... Rozumie się wydał wszystkie swoje oszczędności. Widziałam jego nieufność, postarałam się więc go nieco zbliżyć...
Zamieszczam tu dramat prosty, a tak przejmujący, który opowiedział mi pewnego dnia wywdzięczając się za zainteresowanie się, nim i współczucie, jakie mu okazałam. Oto, jak się rzecz miała:

Gdy już obejrzeli ogród, tarasy, oranżerję i domek ogrodnika, znajdujący się przy wejściu do parku, wspaniale opleciony bluszczem i dzikiem winem, do duszy ich powracał niepokój. Wolno, nie mówiąc do siebie ani słowa, udali się przed trawnik, na który hrabina spoglądała miłośnie. Bawiło się tam bowiem jej troje dzieci jasnowłosych, o różowych buziach, szczęśliwych i wesołych pod opieką guwernantki. O jakie dwadzieścia kroków przyszły ogrodnik ze swoją żoną zatrzymali się z poważaniem, on z odkrytą głową, z czapką w ręku, ona nieśmiało spoglądając z pod czarnego słomianego kapelusza, niepewna i drżąca w swem skromnem ubraniu z ciemnej wełny. Dla dodania sobie odwagi kręciła w rękach łańcuszek od skórzanego woreczka. Przed nimi roztaczał się park ze swemi gęstemi wielkiemi drzewami i sieć wijących się trawników.
— Przybliżcie się — wyrzekła hrabina z pełnym dobroci zachęceniem.
Mężczyzna był śniady, o skórze spalonej od słońca. Jego duże muskularne ręce miały kolor ziemi, końce palców zgrubiały od bezustannej uciążliwej pracy. Kobieta była nieco blada, jakąś szarą bladością, przytem miała plamy podskórne, które szpeciły jej twarz, była przytem niezgrabną tak, jak i jej mąż, ale czysto i porządnie wyglądała. Nie miała odwagi podnieść oczu na tę piękną panię, która od chwili egzaminowała ją wzrokiem bardzo niedyskretnym. Spojrzenia te były dla biednej kobiety torturą. Patrzyła z zajęciem na ładny obrazek trojga dzieci, bawiących się na trawie. Dzieci te już miały w fuchach swych wdzięk wyuczony. Na wezwanie hrabiny zbliżyli się zwolna o kilka kroków i oboje jednocześnie ruchem bezwiednym skrzyżowali ręce na brzuchach.
— A więc?... — pytała hrabina — obejrzeliście już wszystko?
— Pani hrabina jest bardzo dobra... — odpowiedział mężczyzna. — Wszystko jest bardzo wielkie... bardzo piękne... Ach, to wspaniała majętność... ale tu dużo jest do roboty...
— Uprzedzam, że jestem bardzo wymagająca... ale to bardzo wymagająca... Lubię, aby wszystko doprowadzone było do doskonałości... A kwiaty... muszą być ciągle i wszędzie... Będziecie mieli dwóch pomocników podczas lata, w zimie jednego, ma się rozumieć...
— Och!.. — odparł — pracy się nie boję... Im jest jej więcej, tem bardziej mnie to cieszy. Kocham swój zawód... i znam go... umiem chodzić koło drzew... i nowalji... umiem ubierać klomby... umiem wszystko... Ażeby były kwiaty... trzeba je dobrze pilnować i polewać... o proszę wielmożnej pani hrabiny wiem, co potrzeba.
Po chwili milczenia opowiadał dalej:
— Moja żona także jest bardzo pracowita... i zręczna do roboty... umie się zająć... ona nie wygląda na mocną... ale jest silna, nigdy nie choruje i tak umie obchodzić się z bydlęciem, jak nikt... Tam, gdzie teraz byliśmy, było trzy krowy i dwieście kur... proszę pani hrabiny...
Hrabina kiwnęła zachęcająco głową.
— Mieszkanie wam się podoba?...
— Mieszkanie także bardzo piękne... Nawet za duże dla takich ubogich, jak my, ludzi... nie mamy tyle rzeczy, aby je umeblować... Mieszka się, aby mieszkać... Przy tem jest daleko od pałacu... tak trzeba... państwo nie lubią, gdy ogrodnicy znajdują się zbyt blizko... Z tego powodu każdy jest u siebie... To jest lepiej i dla państwa i dla nas... tylko...
Ogrodnik westchnął, zawahał się, nie śmiejąc wyrazić tego, co zamyślał.
— Tylko co?... — zapytała hrabina po chwili, powiększając onieśmielenie człowieka.
Coraz mocniej ściskał czapkę i obracał ją na wszystkie strony w swoich grubych palcach, nareszcie, ośmieliwszy się, wyrzekł:
— Oto, proszę pani hrabiny, chciałem powiedzieć, że pensja za mała... Za mała... przy najlepszych chęciach nie możnaby się zgodzić... Pani hrabina doda cośkolwiek...
— Zapominacie, mój przyjacielu, że macie mieszkanie, opał, światło... że będziecie mieli jarzyny i owoce... że dostawać będziecie dwanaście jaj na tydzień i litr mleka dziennie... Ależ to bardzo dużo... moi drodzy....
— Ach, pani hrabina daje mleko i jaja?... I światło?...
I jakby szukając rady u żony, spoglądał na nią, mrucząc:
— No tak... to coś znaczy, nie można zaprzeczyć... to nie jest tak źle...
Kobieta wyszeptała:
— Zapewne... to trochę rzecz odmienia.
Potem, drżąc i z wielkiem zakłopotaniem, dodała:
— Pani hrabina daje zapewne także i kolendę na Nowy Rok.
— Nie, nic.
— Nic? a przecież to już taki zwyczaj u wszystkich...
— U mnie nie ma tego zwyczaju...
Ze swojej strony mężczyzna spytał:
— A na łasice... na kuny... na tchórze?...
— Także... nic...
Wypowiedziała to tonem tak oschłym, że już nie można było prosić... I w tejże chwili dodała:
— Ach, i ostrzegam was również raz na zawsze, że zabraniam ogrodnikowi sprzedawać lub dawać komukolwiek jarzyny. Wiem, że trzeba tego mieć dużo, aby wystarczyło na potrzeby dworu, trzecia część idzie na marne. Tem gorzej... Wolę, aby się zepsuły.
— Naturalnie... jak wszędzie.
— Zatem to już wiadome... Jak dawno pobraliście się?
— Sześć lat temu... — odpowiedziała kobieta.
— Nie macie dzieci?
— Mieliśmy córeczkę... ale umarła!
— Ach, to dobrze... to bardzo dobrze... — zawyrokowała bez ceremonji hrabina. — Ale oboje jesteście młodzi... możecie mieć jeszcze?
—Wcale tego nie życzymy sobie, proszę pani hrabiny... Ale cóż, przypadki zdarzają się, nic łatwiejszego, jak to...
Oczy hrabiny stały się surowe.
— Uprzedzam was, że nie chcę mieć dzieci u siebie. Jeżeliby wam urodziło się dziecko, byłabym zmuszona wydalić was... w tej chwili... Och!... byle nie dzieci!... To krzyczy, to wszędzie wlezie, to wszystko niszczy, straszy konie, sprowadza epidemję... Nie... nie... za nic w świecie nie tolerowałabym dziecka u siebie... Uprzedzam was o tem... Pamiętajcie o tem... pilnujcie się....
W tejże chwili jedno z dzieci, bawiących się na trawniku, upadło, a podniósłszy się z krzykiem, przybiegło do matki, chowając się za jej suknię... Ona wzięła je na ręce i uspakajała łagodnie, ściskając z czułością, poczem odesłała już śmiejące się do dwojga pozostałych...
Kobieta patrząc na to, uczuła nagły ciężar w sercu... Zdawało się jej, że nie zdobędzie się na tyle sił, aby nie wybuchnąć płaczem... Zatem — myślała — radość, czułość i miłość macierzyńska może być tylko udziałem bogaczy?...
Dzieci znów się rozbawiły na trawniku... Nienawidziła je jakąś dziką nienawiścią, pragnęła je lżyć, bić, pragnęła zabić je... a także zapragnęła lżyć i bić tę pyszną i okrutną kobietę, tę matkę egoistkę, która wypowiadała te obrzydliwe słowna, skazując niemi na zagładę wszystko to, co mogło się w przyszłości narodzić ludzkiego... skazywała na zatracenie to, co drzemało w biednem łonie ogrodniczki. Ale powstrzymała się i wyrzekła spokojnie na to nowe zastrzeżenie, jeszcze bardziej wykazując siłę władzy, aniżeli inne poprzednie zastrzeżenia:
— Będzie się uważało, pani hrabino... dołoży się wszelkich, sił potemu
— To dobrze... ponieważ powtarzam... jest to u mnie rzecz najgłówniejsza... zasada, od której nigdy nie odstąpię...
I dodała niemal pieszczotliwie:
— I przytem wierzcie mi.. Gdy niema bogactwa... to lepiej nie mieć dzieci...
Ogrodnik, aby się przypodobać swojej przyszłej pani, przyświadczył:
— Z pewnością... z pewnością... Pani hrabina słusznie mówi...
Ale i w nim obudziła się nienawiść. Ponury i srogi błysk zamigotał w oczach jego na kształt błyskawicy, przecząc służalczym słowom, jakie wypowiadał.
Hrabina jednak nie zauważyła tego morderczego błysku, jaki padł na nią, wzrok swój bowiem instynktownie oparła na brzuchu kobiety, którą skazywała na bezpłodność, albo na dzieciobójstwo.
Umowa prędko poszła. Obejrzała rekomendacje, powiedziała, co należy robić nowym ogrodnikom, poczem z uśmiechem wyniosłym dodała tonem, który nie znosił opozycji:
— Sądzę, że jesteście religijni... tutaj co niedziela wszyscy chodzą na mszę, a na Wielkanoc do spowiedzi... tego wymagam bezwarunkowo...
Powracali, nie mówiąc nic do siebie, poważni i posępni. Droga była piaszczysta, spiekota ogromna, więc biedna kobieta szła z trudem, ledwie wlokąc nogi. Aby wypocząć zatrzymała się, położyła swój woreczek na ziemi rozsznurowała gorset.
— Uf!.. — westchnęła, nabierając w płuca powietrza.
I brzuch jej długo krępowany, napęczniał i przybrał okrągłość charakterystyczną, od ciężaru macierzyństwa, od tej zbrodni... Zaczęli iść nanowo.
Przy drodze była oberża, weszli do niej i kazali sobie dać litr wina.
— Dlaczego nie powiedziałeś, że jestem w odmiennym stanie? — spytała kobieta.
Mężczyzna odpowiedział:
— Dlatego, że wyrzuciłaby nas za drzwi, jak tylu innych przed nami.
— Dziś lub jutro przyjdzie to!..
Wtedy mężczyzna wyrzekł zgrzytając zębami.
— Ha, trudno... dzisiaj wieczorem pójdziesz do matki Hurlot... ona ma zioła!
Ale kobieta zaczęła płakać... i oblewając się łzami, wyrzekła:
— Nie mów tego... nie mów tego... To sprowadza nieszczęście!
Mężczyzna huknął w stół pięścią i krzyknął:
— Trzeba zniszczyć... na miłość Boską...
Nieszczęście przyszło. W cztery dni potem, żona jego, poroniwszy, umarła w straszliwych boleściach.
Człowiek ten, kończąc swoje bolesne opowiadanie, powiedział mi:
— Teraz oto zostałem sam. Nie mam ani żony, ani dziecka, nic. Myślę tylko, aby się zemścić... tak, długo rozmyślałem... nad tem, aby zabić te troje dzieci, bawiące się na trawniku... A zapewniam panienkę, że nie jestem złym człowiekiem, a mimo to przysięgam, że z radością zadusiłbym te dzieci, z radością!.. ach, tak!.. A jednak nie zrobiłem tego... nie odważyłem się... Cóż chcesz?.. Boję się... tak... jestem tchórzem... nie mam odwagi do niczego innego... jak tylko do cierpienia!..




XVI.
24 listopad.

Żadnego listu od Józefa. Znając jego przezorność nie bardzo się temu dziwię, a jednak trochę mi to dokucza. Naturalnie Józef wie, że listy przechodzą przez kontrolę pani.
Nie chce narazić ani siebie, ani mnie, bo gdyby pani widziała, że pisze do mnie, nasłuchałabym się dowoli jej złośliwych docinków.
Ale umysł Józefa potrafiłby wynaleźć z pewnością sposoby, gdyby tylko zechciał, aby mi dać znać o sobie...
Powinien powrócić jutro rano. Czy powróci?.. Niepokój mnie dręczy... a mózg mój pracuje, pracuje... Dlaczego nie chciał on, abym znała adres jego w Cherbourgu?.. Ach, ale nie chcę już myśleć o tem, co mnie tak męczy, iż niemal przyprawia o gorączkę. Tutaj nic nie zmieniło się, chyba jeszcze większa cisza. Zakrystjan przez przyjaźń dla Józefa zastępuje go. Codziennie punktualnie przychodzi, czyści konie i dogląda inspekta. Niepodobna wyciągnąć z niego ani słówka. Jest jeszcze małomówniejszy, jeszcze podejrzliwszy i ma jeszcze bardziej niejasną powierzchowność, aniżeli Józef. Przytem jest bardziej nieokrzesany, i nie posiada ani wielkości, ani siły tamtego... Widuję go bardzo mało i tylko wtedy, gdy zanoszę mu jakie polecenie. Co to za śmieszny typ!.. Kupcowa opowiadała mi, że miał zostać księdzem, ale wyrzucono go z seminarium za niegrzeczność i niemoralność.
Czy to czasem nie on zgwałcił małą Klarę w lesie?.. Próbował rozmaitych zajęć: Był cukiernikiem i śpiewakiem kościelnym, kupcem wędrownym, dependentem u notariusza, służącym, miejskim doboszem, urzędnikiem czy woźnym w trybunale, a od łat czterech jest zakrystianem.
Zakrystian ma coś w sobie z proboszcza.
Z pewnością nie cofnąłby się przed najbrudniejszą robotą... Dziwię się, że Józef zaprzyjaźnił się z nim... Czy jednak jest on rzeczywiście jego przyjacielem?.. Czy nie jest on raczej jego wspólnikiem?..
Pani ma migrenę... Zdaje się, że nawiedza ją regularnie co trzy miesiące. Wówczas przez dwa dni siedzi w swoim pokoju zamknięta, u okien pozapuszczane rolety, bez światła — i tylko jedynie Marjannie wolno wchodzić... Mnie nie chce...
Choroba pani, to najpiękniejsze chwile dla pana... pan korzysta z nich...
Nie wychodzi z kuchni... Raz niespodziewanie spotkałam go, jak wychodził, twarz miał bardzo czerwoną.
Ach! chciałabym widzieć go z Marjanną... To powinno obrzydzić miłość na zawsze...
Kapitan Mauger, który nie rozmawia już więcej ze mną, tylko rzuca na mnie z za płotu wściekłe spojrzenia, pogodził się z rodziną, szczególniej z jedną ze swoich siostrzenic, która przyjechała i zamieszkała u niego... Wcale nie jest brzydka, wysoka blondynka, ma trochę za długi nosek, lecz jest świeża i dobrze zbudowana... Ludzie gadają, że zajmuje się gospodarstwem i zastępuje miejsce Róży pod każdym względem. Jeżeli tak, to przynajmniej brudy te nie wyjdą po za rodzinę.

Śmierć Róży mogła zadać cios porankom niedzielnym pani Gouin. Zrozumiała ona jednak, że nie może być jej odjętą pierwszorzędna rola. Oto teraz ta handlarka przoduje i ściąga do siebie wszystkie dziewczęta z Mesnil-Roy, które uwielbiają pokątne talenty tej niegodziwej kupcowej.
Ostatniej niedzieli poszłam do niej. Było wesoło... wszystkie służące tam się zgromadziły... Bardzo mało rozmawiano o Róży, ale gdy opowiedziałam historję z testamentem nastąpił ogólny wybuch śmiechu.
Kapitan miał słuszność, mówiąc do mnie. „Wszystko można zastąpić...“
Kupcowa niema tej powagi co Róża, jest to kobieta, o której obyczajach na nieszczęście nic złego nie można powiedzieć.

Ach, z jakimż zniecierpliwieniem oczekuję na Józefa!.. Z biciem serca czekam chwili, w której dowiem się, co mi przyniesie przeznaczenie!.. Nie mogę dłużej tak żyć. Nigdy jeszcze tak bardzo nie dawała mi się we znaki moja nędzna egzystencja jaką wiodę, znosząc codzień rozmaite grymasy tych ludzi. Gdybym nie miała w sobie tego dziwnego uczucia, które nadaje memu życiu obecnemu jakieś nowe olbrzymie zaciekawienie, to zdaje mi się. że i ja stoczyłabym się w tę przepaść głupstwa i obrzydliwości, jaka się coraz bardziej wokoło mnie powiększa... Ach! czyż Józef spełni moje nadzieje, czy nie?.. Jeżeli wszystkie spełzną na niczem... tak, czy owak nie pozostanę tu dłużej... Jeszcze kilka godzin, jeszcze jedna noc niepokoju... i nareszcie będę coś wiedziała o swojej przyszłości...
Tej nocy przeżywałam znowu swoje dawne wspomnienia, może po raz ostatni. Jest to jedyny sposób odsunięcia od siebie niepokojów dnia dzisiejszego, nie łamania sobie głowy chimerami jutra... W rzeczywistości wspomnienia te bawią mnie i umacniają w pogardzie.
Jakież dziwaczne i monotonne zarazem figury spotykałam na drodze swego niewolnictwa!... Gdy przesuwają się one w mojej wyobraźni, nie sprawiają na mnie wrażenia istot żyjących. One naprawdę nie żyją, nie mają w sobie nawet ułud życia, żyją jedynie swymi występkami!... odejmcie im występki, a nie będzie z nich nawet mary... rozsypią się w popiół... w śmierć...
Opiszę jeszcze jeden kapitalny dom, do którego zgodziłam się w kilka dni po odmówieniu przyjęcia miejsca na prowincji do owego starego pana. Do domu tego byłam poleconą przez panią Paulhat-Durand.
Państwo byli zupełnie młodzi, nie mieli dzieci ani żadnych zwierząt. Mieszkanie fatalnie utrzymane, szyk pozorny, i wszystko tu dekoracyjnie wspaniałe... Od pierwszego rzutu oka spostrzegłam... doskonale spostrzegłam z kim mam do czynienia.
Prawdziwe marzenie! Zapomniałam o wszystkich swoich nędzach i o panu Ksawerym, którego wciąż miałam za skórą i o złych siostrach z Neuilly... i o wyczekiwaniach okropnych w przedpokoju biura, i o tych długich dniach niepokoju i samotnych, przepędzanych na pijaństwie, nocach...
Nareszcie ułoży się znośnie moja egzystencja, zatrudnienie będzie lekkie i korzyści niezawodne. Uszczęśliwiona z tej przemiany, obiecywałam sobie poprawić się ze swoich fantazji, wypływających z żywości mego charakteru, nie być zbyt otwartą i pozostawać w tem miejscu długo, długo.
Czarne myśli opuściły mnie i nawet moja nienawiść do burżujów gdzieś znikła. Stałam się szalenie wesołą, i obudziła się we mnie na nowo miłość życia, doszłam do przekonania, że jednak i państwo bywają dobrzy niekiedy...
Było tu służby niewiele, ale wyborowa: lokaj, kucharka, kamerdyner i ja... Nie było stangreta, państwo zazwyczaj wynajmowali powóz z remizy... Odrazu wszyscy zaprzyjaźniliśmy się. Wieczór mego przybycia oblewano szampanem.
— Do licha!... — wołałam, klaszcząc w ręce — tutaj jest: wcale dobrze.
Lokaj uśmiechnął się i potrząsnął całym stosem kluczy. Miał klucz od piwnicy, miał klucze od wszystkiego. Był to zaufany państwa...
— Pożyczy mi ich pan?... — prosiłam rozśmieszona.
Odpowiedział, obrzucając mnie czułem spojrzeniem:
— Tak, jeżeli zechcesz być milutką dla Bibi... trzeba być milutką dla Bibi...
To był szykowny mężczyzna i jak umiał mówić z kobetami... Nazywał się William... Co za śliczne imię!....
Podczas posiłku, który długo przeciągał się, stary kamerdyner nie mówił ani słowa, jadł i pił dużo. Nie zwracano nań uwagi. William okazał się zachwycającym, przy stole nadskakiwał mi, zalecał się do mnie delikatnie, potem przy kawie poczęstował mnie rosyjskimi papierosami, których miał pełne kieszenie... Przysunęłam się doń, byłam nieco podniecona tytoniem, no, a także trochę podochocona winem, a włosy przytem miałam całkiem rozfryzowane. Posadził mnie na kolanach i szeptał mi do ucha rzeczy... rzeczy...
Ach, jakiż to bezwstydnik!...
Eugennja, kucharka, wcale się nie gorszyła tą zabawą. Była jakaś rozmarzona, niespokojna, bezustannie obracała się ku drzwiom, nadstawiała ucha posłyszawszy najlżejszy szelest, jak gdyby kogoś oczekiwała, z oczami już na pół błędnemi wychylała wino szklankę po szklance... Była to kobieta lat około czterdziestu pięciu, piersi miała silne, usta szerokie o wydatnych zmysłowych wargach, oczy omdlewająco namiętne, powierzchowność wielkiej dobroci.
Nareszcie dało się słyszeć od zewnątrz dyskretne pukanie we drzwi; twarz Eugenji rozjaśniła się, zerwała się z miejsca i otworzyła drzwi.
Chciałam przybrać pozycję bardziej przyzwoitą, ale William przytrzymał mnie mocno, przyciskając do siebie silnie....
— To nic... — wyrzekł uspakajająco — to „ten mały“.
Podczas tego wszedł młodzieniec, prawie jeszcze dziecko. Bardzo szczupły, jasny blondyn, bardzo biały, z meszkiem na brodzie, może osiemnastoletni chłopiec; piękny był jak kochanie.
Ubrany w nowy, elegancki garnitur, a na gorsie odznaczał mu się różowy krawat.
Był to syn odźwiernych z sąsiedniego domu. Przychodził co wieczór... Eugenja uwielbiała go do szaleństwa. Codziennie stawiała mu do koszyka pełną wazę buljonu, piękne kawały mięsa, butelkę wina, owoce i ciastka i wszystko to mały zanosił swoim rodzicom.
— Czemu przyszedłeś dziś tak późno? — pytała Eugenja.
Mały tłumaczył się1 nieśmiało:
— Dlatego, że musiałem siedzieć i pilnować domu, bo mama wyszła.
— Mama... mama... Ale czy to prawda?...
Westchnęła, utkwiwszy oczy swe w oczach dziecka, i oparłszy ręce na jego ramionach, utyskiwała:
— Gdy się tak opóźniasz, zawsze się czegoś obawiam. Nie chcę, abyś się spóźniał, mój drogi... Powiedź matce, że jeżeli będzie się to powtarzało... w takim razie nie będę dla niej nic dawała...
I z drżącemi nozdrzami, drżąc na całem ciele, szeptała:
— Jakiż ty jesteś śliczny, moje kochanie! Och! ta twoja twarzyczka... ta maluchna twarzyczka... nie chcę, aby ktoś inny ją pieścił... Dlaczego nie włożyłeś dzisiaj swoich pięknych żółtych butów?... Chcę, abyś miał wszystko ładne, gdy tu, przychodzisz... Ach, te twoje oczy... te wielkie łobuzerskie oczy, ty, mały rozbójniku!... Założyłabym się, że patrzyły one na inną kobietę! A te twoje usta... te usta! co one porabiały te usta?...
Uspakajał ją, uśmiechając się i kołysząc na swych wątłych biodrach.
— Jak Bozię kocham, nic!... zapewniam cię, Nini... że nie blaguję... mama musiała wyjść... to jest prawda!...
Eugenja powtarzała swoje wymówki.
— Ach! ty niegodziwcze... ty niegodziwcze... nie chcę abyś strzygł oczami za innemi kobietami... twoja twarzyczka dla mnie... twoje usteczka dla mnie... twoje wielkie oczy dla mnie! Kochasz mnie, powiedz?
— Ależ tak... niezawodnie...
— Powiedz jeszcze!..
Chwyciła go za szyję, i dysząc, szepcząc słowa miłosne, wyprowadziła go do sąsiedniego pokoju.
William powiedział do mnie:
— A to ją wzięło! Dobrze ją kosztuje ten chłopaczek... W przeszłym tygodniu ubrała go, sprawiła mu wszystko nowe. O, ty tak nie umiesz kochać!..
Scena ta wzruszyła mnie do głębi i odrazu wzbudziła się we mnie dla biednej Eugenji przyjaźń siostrzana... Chłopiec ten przypominał mi pana Ksawerego... Tak, między temi dwoma ślicznemi, zgangrenowanemi istotami było podobieństwo moralne. I ten właśnie zbieg okoliczności zasmucił mnie, och! zasmucił nieskończenie. Zobaczyłam się w pokoju pana Ksawerego w ów wieczór, kiedy pożyczyłam mu dziewięćdziesiąt franków...
Och! ta twoja twarzyczką,, te twoje wielkie oczy!.. Tak, to były te same zimne i okrutne oczy, te same ruchy ciała... taki sam występek połyskiwał w źrenicach i nadawał ustom w pocałunku coś odrętwiającego, działającego jak trucizna... Usiłowałam wysunąć się z ramion Williama, opasujących mnie coraz mocniej.
— Nie... — powiedziałam doń oschle — nie dziś wieczór...
— Ale obiecałaś być miluchną dla Bibi?
— Nie dziś wieczór....
I, wyswobodziwszy się z jego uścisku, poprawiłam włosy, będące w nieładzie, i pogniecioną spódnicę i wyrzekam:
— Ale to też z pana gorączka...
Naturalnie, nie starałam się nic odmieniać w zwyczajach tego. domu, w obsługiwaniu go. William tu gospodarował i szło, jak samo chciało. Tu pociągnął szczotką od zamiatania, tam piórem od kurzu, i już sprzątanie było skończone. Resztę czasu zajmowało mu gawędzenie, przeglądanie szuflad, szaf, czytanie listów, które wyciągał ze wszystkich stron i ze wszystkich kątów. Robiłam tak samo, jak i on. Pozostawiałam na meblach i pod meblami dużo kurzu i starałam się nic nie poprawiać w nieładzie, jaki był w salonach i pokojach. Gdybym ja była na miejscu naszych państwa, wstydziłabym się mieszkać w tak źle utrzymywanem mieszkaniu. Ale oni nie potrafili zarządzić, nie śmieli, obawiając sie scen, nie odważali się nigdy cośkolwiek zganić. Jeżeli niekiedy już czegoś bardzo widocznie brakowało lub już całkiem nie było nic zrobione, wówczas odzywali się lękliwie: „Zdaje mi się, że nie zrobiliście tego“. My wówczas odpowiadaliśmy tonem tak hardym, iż wykluczał on wszelkie dalsze uwagi: „Przepraszam panią... pani się myli... jeżeli pani nie jest zadowoloną...“ i t. p. I na tem się kończyło zazwyczaj.
Nigdy w mojem życiu nie spotkałam państwa, którzyby posiadali mniej powagi wobec służby i byliby do tego stopnia niedołężni, jak ci!
Trzeba oddać Williamowi sprawiedliwość, że potrafił bardzo szybko załatwiać się ze swoją robotą w tej naszej budzie. William miał namiętność często spotykaną pomiędzy służbą: wyścigi. Znał on wszystkich dżokejów, wszystkich trenerów, bookmakerów i także kilku eleganckich miłych mężczyzn, baronów, wicehrabiów, którzy okazywali mu swą przyjaźń, jednem słowem, znajomości wspaniałe!... Namiętność ta wymagała częstych wychodni, to też zajęcie tego rodzaju, jakie właśnie ma lokaj, nie było mu wcale na rękę. William życie swoje unormował w ten sposób: po śniadaniu ubierał się i wychodził... Ubierał się w to, co miał najszykowniejszego, spodnie czarne w białe kratki, buty lakierowane, palto koloru mastyksu i kapelusz... Och! te kapelusze Williama! kolor ich miał w sobie coś z głębi wody, w której niebo, drzewa, ulice, tłum, hippodromy, odbija się cudownemi refleksami!.. Powracał dopiero o godzinie, w której trzeba było ubierać pana. Wieczorem po obiedzie wychodził także, mówiąc, że idzie, spotkać się z anglikami. Widywałam go dopiero późno w nocy, trochę pijanego...
Co tydzień zapraszał on swoich przyjaciół na obiad: stangretów, lokajów, ludzi z wyścigów. Och, jacyż byli zabawni, kompletne szkielety, a ich nogi, torsy i kolana zupełnie były zdeformowane, wogóle wygląd ich był jakiś dwuznaczny, pijacki i cyniczny. Rozmawiali o koniach, truflach, kobietach, rozpowiadali o swoich panach kapitalne historje, niekiedy wprost niemożliwe do wysłuchania, wszyscy byli według ich opowiadań pederastami. Potem podnieceni winem napadali na politykę... William stały w swych zasadach trzymał się gwałtownie reakcji.
— Ja, mój panie — krzyczał — moim człowiekiem jest Cassagnac... Łotr Cassagnac... rozbójnik... Jego się boję... Ten to dopiero pisze... Tak, o niego, o tego królika obcierają się te wstrętne kanalje!...
W chwili, gdy wszczął się większy hałas, Eugenja podniosła się blada, z oczami błyszczącemi i kierowała się do drzwi. Mały wszedł, na jego ślicznej twarzyczce znać było zadziwienie, gdy zobaczył tych nieznanych ludzi, tyle poważnych butelek i cały ten rabunek na stole. Eugenja zatrzymała jednak dla niego szklankę szampana i talerz łakoci. Następnie oboje zniknęli w przyległym pokoju.
— Och, ta twoja twarzyczka!... te twoje małe usta!... te twoje wielkie oczy!...
Tego wieczoru koszyk dla rodziców był jeszcze bardziej napełniony najlepszymi kąskami. Ci dzielni ludzie dobrze korzystali z tutejszych uczt!...
Jednego dnia, gdy mały jakoś nie nadchodził, wówczas jeden ze stangretów, cynik i złodziej, który bywał stale na tutejszych ucztach, widząc zaniepokojenie Eugenji, wyrzekł:
— Pani tym sobie niepotrzebnie nabija głowę... Zaraz przyjdzie ten pani klepacz.
Eugenja zerwała się i drżąc z oburzenia:
— Co pan mówisz?... he? klepacz, ten cherubin... on jest prześliczny... on jest do wszystkiego... czy pan wiesz?
— Bezwarunkowo, że jest od klepania, klepacz i już — powtórzył stangret, śmiejąc się. — Niechno pani idzie i zapyta się hrabiego Hurota, o dwa kroki stąd, na ulicy Marb...
Nie było czasu mówić o tem więcej... otworzenie drzwi przerwało jego dalsze słowa... W tejże chwili ukazał się mały, a Eugenja pobiegła doń szybko.
— Ach, mój drogi... mój aniołku... chodź prędko... nie zostawaj tutaj z tymi parobasami...
Pomyślałam sobie, że jednak gruby stangret miał słuszność.

William opowiadał mi często o Edgarze, sławnym pikerze barona de Borgsheima. Był dumnym z tego, że zna się z nim, uwielbiał go niemal tak, jak Cassagnaca; były to największe jego entuzjazmy życiowe... Zdaje mi się, że byłoby niebezpiecznie żartować na ten temat z nim, lub oponować mu... Gdy powracał późno w nocy, usprawiedliwiał się przedemną: „Byłem z Edgarem“. Wyobrażał sobie, że przebywanie z Edgarem było nietylko tłumaczeniem się... ale zaszczytem.
— Dlaczego nie przyprowadzisz z sobą na obiad swego sławnego Edgara, abym go mogła zobaczyć?... — zapytałam go pewnego dnia.
William był zgorszony tym pomysłem i wyrzekł wyniośle:
— Ach, to dobre! Więc ty wyobrażasz sobie, że Edgar jadłby obiad ze zwykłą służbą?
Właśnie od Edgara William przejął modę niezrównanego połysku kapeluszy... Pewnego razu na wyścigach w Auteuil młody markiz, de Plerin, zapytał Edgara:
— Powiedzcie mi, proszę... — błagał markiz — w jati sposób otrzymujecie taki połysk swoich kapeluszy?
— Moje kapelusze, panie markizie?... — odparł Edgar, któremu pochlebiało pytanie powyższe, ponieważ młody Plerin, złodziej wyścigowy i szuler w grze, był osobistością najbardziej znaną w świecie paryskim...
— To bardzo prosty sposób... — objaśniał — tylko, aby to uzyskać, trzeba wiedzieć sposób... Oto codzień rano każę swemu lokajowi biegać przez kwadrans... Spoci się, nieprawdaż?... A pot ten zawiera oliwę... Wówczas jedwabnym cieniuchnym fularem ociera on pot ze swego czoła i tym pociera moje kapelusze... I już rzecz zrobiona... No, naturalnie do tego potrzeba człowieka czystego i zdrowego... najlepszy jest szatyn... bo blondynów czuć niekiedy nazbyt mocno... a nie każdy pot nadaje się... Przeszłego roku dałem tę receptę księcia angielskiemu...
I gdy młody markiz de Plerin, dziękując Edgarowi, uścisnął mu rękę ukradkiem, tamten dodał konfidencjonalnie:
— Niech pan markiz stawia na Baladeura... pan markiz wygra.
To naprawdę śmieszne, gdy myślę o tem, a jednak czułam, że i mnie także pochlebia, iż opowiada mi o tem Wiliiam... I dla mnie także Edgar stał się czemś zachwycającem, czemś tak niedościgłem jakby naprzykład... Wiktor Hugo... Paul Bourget... i czy ja już wiem kto? I dlatego to sądzę, że dobrze robię, zamieszczając tu to, co mi William opowiadał o tej postaci więcej niż znakomitej — bo — historycznej.

Edgar urodził się w Londynie, we wstrętnej lupanarowej jamie, pomiędzy jedną a drugą pijacką czkawką. Gdy był małym chłopcem, włóczył się, żebrał, kradł i poznał więzienie. Później, ponieważ z powodu pewnej ułomności ciała został zwolniony od służby wojskowej, postanowiono zrobić z niego grooma. Wędrując wciąż z przedpokoju do stajni, obtarł się on o wszystkie podłostki, podejścia, fałsze, jednem słowem o wszystkie występki służby w wielkich domach.
Pysznił się, spacerując w swojej szkockiej czapeczce na głowie; kamizelkę miał w kraty żółte i czarne, spodnie jasne, bufiaste na biodrach, a obcisłe na łydkach, koło kolan zaś tworzyły się koliste fałdy.
Jeszcze nie dojrzały, zupełnie chłopięcy, a już przypominał małego starego człowieczka o zwiotczałych muskułach, z twarzą pofałdowaną, z plamami czerwonemi na żółtych policzkach, z ustami zużytemi, wykrzywionemi, o włosach rzadkich, podniesionych nad uchem i wysmarowanych tłustością.
W towarzystwie tem, przesiąkniętem odorem nawozu końskiego Edgar był już czemś więcej aniżeli zwykłym robotnikiem lub wieśniakiem, był prawie dżentelmenem.
W Eaton poznał swój fach do głębi. Nauczył się, w jaki to sposób trzeba chodzić koło luksusowego konia, jak trzeba pielęgnować go, gdy jest chory, w jakie to toalety skomplikowane i różne w kolorach trzeba go przybierać, aby były dlań odpowiednie. Nauczył się koniom dawać lewatywy, oczyszczać ich szerść i gładzić ją i nadawać połysk, oraz genialnie podmalowywać, jednem słowem nauczył się wszystkiego, co było potrzebne do tego, aby upiększyć te wyścigowe zwierzęta, zupełnie w podobny sposób, jak upiększają się zwierzęta miłości...
W barach zapoznał się z zasłużonymi dżokejami, ze sławnymi trenerami, z brzuchatymi baronami i z książętami oszustami i złodziejami, którzy byli śmietanką w tym śmietniku i kwiatem tej... zgnilizny..
Edgar marzył o tem, że zostanie dżokejem, bo poznał już wszystko to, co potrzebne, aby grać i umieć się w tem obracać. Ale gdy wyrósł, nogi jego ztłuściały (ba, gdyby były pozostały chude!), żołądek też się wydął, brzuch zaokrąglił... Za dużo ważył...
Nie mogąc przywdziać czapki dżokejskiej, zdecydował się przywdziać na siebie liberję stangrecką.
Dzisiaj Edgar ma czterdzieści pięć lat. Jest jednym z pięciu lub co najwyżej sześciu pikerów angielskich, włoskich i francuskich, o których mówią w eleganckim świecie z zachwytem... Nazwisko jego tryumfalnie jest wypisywane w pismach sportowych, krajowych i zagranicznych.
Borgsheim, jego obecny pan, jest dumny z niego, może jeszcze dumniejszy, aniżeli z operacji finansowej, która przyprawiła o ruinę sto tysięcy odźwiernych.
Mówi on o Edgarze: „Mój piker!“ z takiem nadęciem i takim tonem nieskończonej wyższości, jak kolekcjonista obrazów mówi: „Moje Rubensy!“
I ma słuszność, szczęśliwy baron, być dumnym, bo odkąd posiada Edgara, bardzo wiele zyskał na świetności i poważaniu...
Wartość Edgara otworzyła przed baronem salony, do których nie miał wstępu, a pragnął oddawna znajdować się w nich... Dzięki Edgarowi nakoniec przezwyciężył światowy opór, niechęć przeciw swej rasie.
W klubie rozpowiadano o słynnem „zwycięstwie barona nad anglikami11. Anglja zabrała nam Egipt... ale baron zabrał Anglji Edgara... to równoważyło tamto... Gdyby podbił Indje, nie byłby więcej rozgłaszany...
Zachwyty te jednak nie były pozbawione silnej zazdrości.
Pragnieniem tych wszystkich, którzy się zachwycali, było wydarcie baronowi Edgara, i z tego powodu następowały intrygi, machinacje, przekupstwa i flirty, zupełnie jak wokoło pięknej kobiety.
Gdy w dziennikach pisano o nich z entuzjastycznem poważaniem, to nie można było wiedzieć napewno, czy zachwycają się więcej Edgarem, jako niezwykłym pikerem, czy baronem, jako niezwykłym finansistą... Obydwaj byli otoczeni jednakową chwałą. Gdybyście kiedy, wiedzeni ciekawością, wmieszali się w tłum arystokratyczny, spotkalibyście niezawodnie Edgara, który ma jeden z tych zwykłych, a jednak nieocenionych wyglądów. Jest to mężczyzna średniego wzrostu, bardzo brzydki, tą śmieszną brzydotą angielską, o nosie niemożliwie długim, z podwójnym garbem, w tym rodzaju, jak to mają semici i burboni... Wargi, nazbyt krótkie i wywinięte, ukazywały czarne otwory w popsutych zębach. Jego żółtą cerę rozjaśniały jakieś żywsze plamy na policzkach. Majestatycznie otyły jak stangreci w dawnych zabawkach, chodził lekko pochylony do przodu, z łokciami rozstawionymi, jakby według regulaminu..
Pogardzając modą, a raczej chcąc ją narzucić, ubierał się bogato i fantastycznie. Nosił surduty niebieskie z morowemi klapami, nadzwyczaj obcisłe i nowiuteńkie spodnie angielskie, bardzo jasne, krawaty ogromne białe, pierścionki nazbyt duże, chustki zbytnio uperfumowane, buty nadto wylakierowane, kapelusze bardzo, bardzo połyskujące...
Jakżeż dawno młodzi dandysi zazdrościli Edgarowi tego niezwykłego połysku jego kapeluszy.
O ósmej rano, w małym okrągłym kapelusiku, w palcie koloru mastic tak krótkim,, jak surdut z olbrzymią żółtą różą w butonierce, Edgar wysiadał ze swego samochodu przed domem barona. Czyszczenie koni już było skończone. Obrzuciwszy podwórze spojrzeniem, w którem objawiał się zły humor, wchodził do stajni i rozpoczynał swój przegląd, za nim szli masztalerze niespokojni i pełni szacunku... Nic nie uszło przed jego bacznem okiem, umiejącem patrzeć i tu i tam jednocześnie. Ceber nie na miejscu, plama na, stalowym łańcuchu, jakieś przetarcie na uprzęży srebrnej lub mosiężnej... Zaraz wymyślał, unosił się, gromił głosem, zachrypłym z niewyspania i nadużycia szampana.
Zaglądał do każdego pomieszczenia stajennego, w jakiem się koń znajdował, i rękę swoją, obleczoną w białą rękawiczkę, zanurzał w grzywie, przesuwał ją po karku zwierzęcia, następnie po brzuchu i po, nogach. I gdy choćby najmniejsza plamka ukazała się na jego białej rękawiczce, wymyślał masztalerzom. Następował potok plugawych słów, klątw obelżywych z całą nawałnicą giestów wściekłości. Egzaminował również szczegółowo podkowy końskie, owies w marmurowych żłobach, oglądał podścieliska, oraz badał długo i gruntownie kolor i gęstość nawozu, który dotychczas nigdy go nie zadawalniał.
— Na miłość Boską, czyż to jest nawóz? — wołał. Chyba nawóz jakiegoś konia dorożkarskiego, to tak.. Jeżeli jutro będzie on podobny do tego, to powyrzucam was hultaje. łajdaki jedne!...
Niekiedy baron przychodził, aby mieć szczęście porozmawiać ze swoim pikerem. Edgar zaledwie raczył zwracać uwagę na obecność swego pana. Na jego nieśmiałe zapytania odpowiadał krótko, ostro i gniewnie. Nigdy nie mówił: „Panie baronie“. Przeciwnie, baron mówił doń zawsze: „Panie stangrecie!“
I, bojąc się zirytować Edgara nigdy nie przesiadywał, długo w stajni, ale dyskretnie usuwał się.
Gdy przegląd stajen, remiz i uprzęży został skończony, rozkazy wydane tonem komendy wojskowej, Edgar wsiadał do swego samochodu i szybko jechał na Pola Elizejskie, gdzie miał krótką stację w pewnym barze, pełnym wyścigowców, „tipstersów“, z pyszczkami kun, którzy kładli mu w uszy mnóstwo słów tajemniczych i pokazywali depesze nieurzędowe.
Resztę poranku poświęcał na wizyty u dostawców, którym dawał nowe obstalunki; i u handlarzy koni, z którymi prowadził rozmowę w tym oto rodzaju:
— I cóż panie Edgarze?
— I cóż panie Poolny?
— Mam kupca na gniady zaprzęg barona.
— Nie jest do sprzedania...
— Pięćdziesiąt funtów dla pana.
— Nie.
— Sto funtów, panie Edgarze.
— To się zobaczy, panie Poolny...
— Ale to jeszcze nie wszystko, panie Edgarze.
— Cóż jeszcze, panie Poolny?
— Mam dwa wspaniałe bułany dla barona...
— Nie są nam potrzebne.
— Pięćdziesiąt funtów dla pana...
— Nie.
— Sto funtów, panie Edgarze.
— To się zobaczy, panie Poolny!
W osiem dni potem Edgar znarowił ile należało, ani za mało, ani za wiele, gniady zaprzęg cugów barona, następnie wykazał mu, iż trzeba się go koniecznie pozbyć. Sprzedał więc gniady zaprzęg Poolnemu, który sprzedał znów Edgarowi dwa wspaniałe bułany. Poolny oddał na pastwisko na trzy miesiące gniadosze barona, które może w dwa lata później odprzeda z powrotem baronowi.
W południe służba Edgara kończyła się. Wracał na śniadanie do swego apartamentu przy ulicy Euler, ponieważ nie mieszkał u barona i nigdy nie powoził.
Na ulicy Euler cały parter wysłany był pluszem haftowanym w kolorze wprost druzgoczącym, ściany przyozdobione litografiami angielskiemi, na których były wyobrażone: polowania małe, wielkie, krachy sławne oraz portrety księcia angielskiego, na jednym z nich była nawet dedykacja. Pozatem różnorodne dubeltówki, strzemiona, munsztuki, wędzidła, trąbki myśliwskie, cała zbroja rycerska, pośrodku której pomiędzy złoceniami wznosił się olbrzymi biust królowej Wiktorji z terrakoty.
Wolny od trosk, zapięty pod szyję w niebieski surdut, kamerdyner Edgara był swobodny w pustem mieszkaniu, bo Edgar całe dnie był zajęty interesami lub przyjemnościami. Interesy zaś miał liczne, był w spółce z kasjerem klubowym, z bokmakerem, należał do spółki fotografów placu wyścigowego, posiadał również w treningu w Chantilly trzy konie własne.
Przyjemności osobistych też nie zaniedbywał i najsławniejsze damulki znały drogę na ulicę Eulera i wiedziały, że w chwili braku znajdą tam zawsze dla siebie herbatę i pięć ludwików.
Wieczorem, już po pokazaniu się w teatrze „Ambassadeures“, w cyrku, w Olimpji, bardzo poprawny w swoim fraku o jedwabnych klapach, Edgar udawał się do „Ancien“ i pił tam porządnie w towarzystwie stangretów, którzy mieli miny dżentelmenów i z dżentelmenami z minami stangretów...
Za każdym razem, ilekroć William opowiadał mi jedną z tych historji, kończył w zachwycie:
— Ach, ten Edgar, o nim można powiedzieć naprawdę, że jest to człowiek...
Państwo moi należą do tych, których nazywają „wielkim światem paryskim“, wiadomo, że pan był szlachcicem bez grosza, ale skąd pochodzi pani — niewiadomo.
Opowiadają dużo historji, jedna gorsza od drugiej.
William, bardzo biegły w stosunkach ladacznic z wyższego świata, mówi, że nasza pani była córką dawnego stangreta i dawnej panny służącej, którzy dzięki pewnej gratce i złemu prowadzeniu się zebrali pewien kapitalik i następnie w zapadłej dzielnicy paryskiej zajmowali się lichwą, na której szybko dorobili się wielkiego majątku, pożyczając pieniądze przeważnie kokotom i rozmaitym tym podobnym osobnikom.
W istocie pani nasza pomimo pozorów elegancji i swojej ładnej twarzy, miała śmieszne zachowanie i obyczaje gminne, które raziły mnie bardzo. Lubiła ona naprzykład sztukę mięsa i wieprzowinę z kapustą, obrzydliwość... i jak dorożkarze, wlewała do swojej zupy szklankę czerwonego wina. Wstydziłam się za nią... W chwili gdy złość nią opanowywała, z głębin tej istoty niezupełnie jeszcze oczyszczonej przez przepych, występowało na usta błoto rodzinne w rodzaju brudnej piany, i szły wówczas wyrazy... ach! wyrazy, których ja chociaż nie jestem damą, wstydziłabym się wymówić... Ależ niestety, nikt nie wyobraża sobie nawet, jak kobiety z ustami aniołów, z oczami jak gwiazdy i w sukniach po trzy tysiące franków potrafią być ordynaryjne w języku, plugawe w gestach i odstręczające swoją gminnością... prawdziwe rynsztoki!
— Wielkie damy — mówił William — są podobne do sosów w najlepszych kuchniach, których lepiej nie widzieć, w jaki sposób są przyrządzane... To odbiera apetyt...
Aforyzmy Williama mogły rozczarować. Przy tem wszystkiem był to człowiek bardzo elegancki względem kobiet, ujmując mnie w pół, dodawał:
— Taki buziaczek, jak twój, to przynajmniej pochlebia kochankowi...
Muszę przyznać, że złość, pani i jej ordynaryjne słowa spadały zawsze na pana, względem nas, powtarzam, była raczej nieśmiałą...
Również, pomimo nieładu, jaki tolerowała w domu, okazywała się dziwacznie skąpą tam, gdzie wcaleby tego nie można było spodziewać się... prześladowała nas: kucharkę za jakieś dwa su, wydane więcej na sałatę, robiła oszczędności na praniu dla służby, robiła kwestje o trzy franki w rachunku, potrafiła wypisywać skargi, prowadzić niezliczone korespondencje o piętnaście centimów, które nadpłaciło się kolei żelaznej przy wysyłaniu jakiej posyłki. Za każdym razem, gdy jechała dorożką miała zatarg z dorożkarzem, nietylko bowiem, że nie dała mu na piwo, ale starała się go jeszcze wyzyskać, co nie przeszkadzało jednak, że pieniądze rozrzucała wszędzie wraz z klejnotami i kluczami, po stołach, kominkach i meblach. Nie dbała wcale i niszczyła lekkomyślnie najkosztowniejsze swoje toalety i bieliznę, przyczem pozwalała dostawcom tych przepysznych rzeczy obdzierać się bez zmrużenia powiek, jak również oszukiwać w rachunkach kamerdynerowi, zupełnie tak, jak pan pozwalał się naciągać Williamowi. Bóg tylko wie, jak wielce ich oszukiwano!... Ja nieraz mówiłam do Williama:
— Nie, doprawdy! ty zanadto naciągasz... zobaczysz, że to ci kiedy bokiem wyjdzie!
Na co William odpowiadał bardzo spokojnie:
— Daj pokój... wiem co robię... i jak daleko można się posunąć. Jeśli się ma tak głupich państwa jak nasi, to byłoby zbrodnią, nie umieć z tego odnieść korzyści.
Ale nie korzystał wcale biedny, ponieważ wszystko pochłaniały jego „wielkie“ stosunki, pieniądze szły na wyścigach na totalizatora, na bookmakerów.

Państwo nasi byli poślubieni od pięciu lat... Początkowo bardzo dużo bywali w świecie i przyjmowali, urządzając obiady. Potem po trochu ograniczali swoje wizyty i przyjęcia, chcąc żyć nieco więcej z sobą, a głównie dlatego, że zazdrośni byli jedno o drugie. Pani wymawiała panu, że flirtował z kobietami, pan zarzucał pani, że zanadto zwraca uwagę na mężczyzn.
Kochali się bardzo, można to przyznać, i kłócili się po całych dniach, zupełnie, jak jakie małżeństwo małomieszczańskie.
Podobno pani była w świecie przyjmowaną niechętnie, a maniery jej narażały ją na impertynencje różnorodne. Pan nie chciał, aby ośmieszała się przed jego przyjaciółmi. Wszystko to zresztą rozgoryczało ich, uważali jednak, że najlepiej swoje nieporozumienia złożyć na karb miłości.
Co rok w połowie czerwca wyjeżdżali na wieś do Tauraine, gdzie pani posiadała wspaniały zamek. Personel był tam powiększony, był bowiem stangret, dwóch ogrodników, druga panna służąca i kobieta do chowu drobiu.
Były tam krowy, pawie, kury, króliki... Co za szczęście! William opowiadał mi szczegóły tamtejszego życia, opowiadał to ze złym humorem, cierpko i mrukliwie... Nie lubił on wsi, nudził się pośród łąk, drzew i kwiatów... Natura była dlań niepotrzebną... nie potrafiła zastąpić mu barów, pola wyścigowego, dżokejów i bookmakerów. Był on jedynie paryżaninem.
— Czy znasz coś równie głupiego, jak wiejskie ogrody? — mówił do mnie często. Edgar, który jest prawdziwym szykowcem, człowiekiem doskonałym, czyż on lubi wieś?...
Unosiłam się, wołając z zapałem:
— Ale te piękne kwiaty na wielkich rabatach... A ptaki!... A ptaki!...
William wyrokował:
— Kwiaty są ładne jedynie na kapeluszach i u modystek... A ptaszki? Ależ one tylko niepotrzebnie budzą rano. To zupełnie jak szczebiotanie dzieci... o nie!... o nie!... Mam wsi wyżej uszów... Wieś jest dobra jedynie dla chłopów...
I prostując się, z gestem pełnym godności, głosem dumnym zawyrokował:
— Dla mnie potrzebny jest sport... Nie jestem wieśniakiem... jestem sportsmenem... Mnie jednak myśl o wyjeździe uszczęśliwiała i oczekiwałam czerwca z niecierpliwością. Ach, margeritki na łąkach, ścieżki wąziutkie, nad któremi drżą liście... gniazda ptaszęce, ukryte w gęstwi bluszczów, we wnękach starych murów... śpiew słowików podczas nocy księżycowych... i te rozmowy słodkie, z ręką w ręce, gdy się siądzie na ocembrowaniu studni, oplecionej dzikim powojem, i jakby obitej w dywan z roślin i mchów!... A te szkopki mleka świeżo udojonego, a wielkie kapelusze słomiane... a kurczęta maluchne... chodzenie na mszę do wiejskiego kościółka... a te dzwony rozgłośne... i to wszystko, co nas zachwyca i za serce chwyta, zupełnie jak jeden z tych prześlicznych romansów, które śpiewają w café-concert!...
Chociaż lubię swawolić, mam naturę poetyczną. Zachwycają mnie starzy pasterze, trawa na łąkach, ptaki, skaczące z gałęzi na gałęź kukułki, szmer strumyków, bieżących po kamykach, piękni chłopi o potężnych barach i o czerwonej od słońca twarzy, jak winogrona w starych winnicach, ach, wszystko to pobudza mnie do marzeń, do marzeń prześlicznych!...
Gdy myślę o tych wszystkich rzeczach, to jakgdybym stawała się na nowo małą niewinną dziewczynką z duszą przepełnioną szczerością, czuję, że mi to tak odświeża serce, jak drobny deszcz odświeża spalone przez słońce i wysuszone wichrami kwiaty...
Wieczorem, gdy już się położyłam i oczekiwałam na przyjście Williama, rozegzaltowana tą przyszłością czystych radości na wsi, układałam wiersze:

O kwiatku maty,

Braciszku mój!
W woni twej dla mnie
Upojeń zdrój!

I ty, strumyku,
Pagórku, ty!
Drzewko nad woda,
Co cudnie lśni.

Cóż wam powiedzieć,
W zachwytu czas?
Że wzdycham rzewnie,
Że kocham was!....

I ty, kochanie
Jednego dnia...
Słodki twój urok

Przez wieki trwa...

Wkrótce William nadchodził, a poezja odlatywała. Przynosił z sobą ciężki odór baru, w pocałunkach jego czuć było wódkę angielską. To wszystko łamało skrzydła moich marzeń... Nigdy nie chciałabym pokazać mu moich wierszy. Bo i na co? Wyśmiewałby się ze mnie, z moich sentymentów. I z pewnością powiedziałby:
— Edgar, który jest nadzwyczajnym człowiekiem... nie układa wierszy!...
Nietylko z powodu swej poetycznej natury wyczekiwałam z niecierpliwością wyjazdu na wieś, była jeszcze i inna przyczyna.
Żołądek miałam zrujnowany długą nędzą, jaką przebyłam... a może i obecnem obfitem pożywieniem i podniecającymi napojami, jak szampan i wino hiszpańskie, do picia których William zmuszał mnie. Cierpiałam naprawdę. Często rano, gdy wstawałam z łóżka, miałam uderzenia do głowy... Podczas dnia nogi nie chciały mnie nosić, a w głowie uczuwałam taki ból, jak gdyby ktoś uderzał mnie młotkiem...
Koniecznie więc potrzebowałam życia spokojniejszego, aby się nieco podreparować...
Niestety!... było przeznaczonem, aby wszystkie te marzenia o szczęściu i zdrowiu spełzły na niczem.

Sceny pomiędzy panią, i panem rozpoczynały się zawsze w ubieralni pani, i zawsze z byle czego, właściwie o nic... Im powód był błahszy, tem gwałtowniejsze wywoływał sceny... Przytem wyrzucali z siebie wszystko to, co mieli na sercu, wszelkie gorycze i złości, jakie w poprzednich tygodniach dusili w sobie...
Pan szedł potem do swego gabinetu i tam z wytrwałością układał pasjanse, porządkował swoje kolekcje fajek. Pani nie opuszczała swego pokoju, gdzie na leżaku długo czytała romanse miłosne... gdy przerwała czytanie, wówczas porządkowała w szafach suknie, wieszając je w szeregi z taką wściekłością, jak gdyby raczej dopuszczała się rabunku... Państwo spotykali się jedynie przy jedzeniu... Początkowo myślałam, gdy jeszcze nie poznałam ich manji, iż będą rzucali w siebie talerzami, nożami i butelkami... Niestety nie!... Właśnie podczas tych chwil zachowywali się, jak ludzie dobrze wychowani i pani wyglądała zupełnie na osobę z wyższego świata. Rozmawiali o drobnych sprawach tak, jak gdyby nic nie zaszło pomiędzy nimi, tylko z większą ceremonjalnością, aniżeli zazwyczaj, z bardziej chłodną i wymuszoną grzecznością, oto wszystko...
Zupełnie jak gdyby obiadowali gdzie na mieście... Gdy ukończyli jedzenie, wówczas z poważnemi minami, ze smutnemi oczami, powstawali z godnością i udawali się do swoich pokojów... Pani wracała do czytania romansów i układania w szufladach, pan do swoich pasjansów i do kolekcji fajek... Niekiedy pan wychodził na dwie godziny do klubu, ale trafiało się to bardzo rzadko... Prowadzili wówczas korespondencje z sobą, pisali bileciki miłosne w kształcie serc, które zanosiłam od jednego do drugiego...
Cały dzień musiałam z pokoju pani do gabinetu pana zanosić straszne groźby... prośby o przebaczenie oblane łzami...
Można było umrzeć ze śmiechu! Po kilku dniach przepraszali się ni stąd ni zowąd, tak, jak się pogniewali... A co było przytem szlochań i „och... niedobry!... och! niedobra!...“ lub „już skończone wszystko pomiędzy nami, mówiłam ci, że to już skończone...“ Potem szli do restauracji na małą biesiadę i nazajutrz wstawali późno znużeni miłością...
Odrazu zrozumiałam, że grają przed sobą komedję, ci obłudnicy... i gdy odgrażali się, iż porzuci jedno drugie, wiedziałam doskonale, że to tylko udawanie. Byli nadto związani ze sobą, on z interesu, ona przez próżność. Pan trzymał się pani, bo miała pieniądze, ona jego, bo miał nazwisko i tytuł. Ale w głębi nienawidzili się i ponieważ związek ich opierał się głównie na handlu i na oszustwie, od czasu do czasu uczuwali potrzebę wypowiedzenia tego sobie w sposób tak niecny, jak niecnemi były ich dusze, przepełnione zawodem, urazą i pogardą.
— Do czego i komu może być potrzebna egzystencja podobnych ludzi? — powiedziałam do Williama.
— Dla Bibi! — odpowiedział mi tenże.
Umiał zawsze znaleźć odpowiednie słowo i definicję. I aby dać natychmiastowy tego dowód, wyciągnął z kieszeni wspaniałe cygaro ściągnięte panu rano i, odciąwszy koniec, zapalił je z zadowoleniem i spokojem, następnie, otaczając się pachnącym dymem, wyrzekł:
— Nie powinno się nigdy skarżyć na głupotę swoich państwa, moja Celestyno... Jest to jedyne szczęście dla nas... Im bardziej państwo są głupi, tym służba jest szczęśliwsza... Idź, przynieś mi szampana...
Na pół leżąc w fotelu, z nogami wysoko skrzyżowanemi, z cygarem w ustach, z butelką starego martella w ręku, wolniuteńko, systematycznie rozwijał wokół swojej osoby swój „Autorytet“ i mówił z miłą prostotą:
— Widzisz, moja Celestynko... trzeba zawsze być silniejszym od ludzi, u których służymy...
Bóg wie, czy Cassagnac jest surowym człowiekiem, Bóg widzi, że gdybym był nawet przepełniony jego ideami i gdybym nawet uwielbiał tego wielkiego hultaja... otóż zrozum mnie... nie poszedłbym służyć u niego za nic na świecie... I to samo co mówię o Cassagnac‘a, powiem także o Edgarze!... Zapamiętaj to sobie i umiej z tego skorzystać. Służyć u ludzi inteligentnych i takich, którzy „nas znają...“ to jest wystrychnąć się na dudka, mój koteczku...
I rozkoszując się, jak smakosz, cygarem, dodał po chwili milczenia:
— Gdy myślę o służących, których życie przechodzi na obmawianiu swoich państwa, skargach, grożeniu... Jakież to ordynaryjne! Gdy myślę, że są tacy, którzy nawet chcieliby swoich państwa zabić... Zabić!... A potem?... Czyż zresztą zabija się krowę, która nam daje mleko lub owcę, która nam daje wełnę?... Krowę doi się... a owcę strzyże... zręcznie i łagodnie...
Podczas tego Eugenja włóczyła się po kuchni rozkochana. Robiła to, co do niej należało machinalnie, jak lunatyczka, była daleko myślą od tego, co robiła, od nas i od samej siebie, na milczących ustach jej drżały bezustannie słowa bolesnego zachwytu:
— Twoje małe usteczka... twoje małe ręce... twoje wielkie oczy...
Wszystko to niekiedy smuciło mnie, nie wiem dlaczego, ale zasmucało, aż do łez... Opanowywały mnie chwile takiej niewypowiedzianej i ciężkiej melancholji w tym domu dziwnym, że wszystkie znajdujące się tu osoby: stary spokojny kamerdyner, William i ja sama, wydawały mi się przerażająco pustymi i posępnymi, jak mary...
Ostatnia scena pomiędzy państwem, jakiej byłam świadkiem, była szczególniej zabawną.
Jednego poranku pan wszedł do ubieralni pani w chwili, gdy właśnie przymierzała przy mnie nowy gorset z atłasu koloru buraczkowego w żółte kwiatki z żółtemi jedwabnemi sznurowadłami. Gust pani istotnie był niezwykły.
— Jakto? — spytała tonem wesołej wymówki. — To wchodzi się do kobiety bez zastukania?
— Do kobiety?... — mruknął pan. — Przecież ty nie jesteś kobietą.
— Nie jestem kobietą?... Czemże więc jestem?...
Pan zaokrąglił usta — Bóg widział, jaką miał głupią minę — i czule, a raczej udając czułość, wyrzekł:
— Ależ ty jesteś moją żoną... moją żoneczką... moją śliczną żoneczką. Myślę, iż to przecież nic złego wejść do swojej żoneczki.
Ilekroć pan był tak głupio rozkochanym, to zawsze dlatego, iż chciał zkarotować panią na pieniądze. Pani odpowiedziała mu nieco pogardliwie:
— Owszem, to źle...
I dalej przedrzeźniała:
— Twoja żoneczką?... mała żoneczką? To nie jest znów tak zupełnie pewnem, czy jestem twoją żoneczką...
— Jakto... to nie jest pewnem?...
— He... czyż to można wiedzieć?... Mężczyźni są tak śmieszni...
— Ależ mówię ci, że jesteś moją żoneczką... moją drogą... jedyną żoneczką!..
— A ty... moje bebe... moje wielkie bebe... jedyne wielkie bebe twojej żoneczki!...
Sznurowałam gorset pani, która, stojąc przed lustrem, przyglądała się naprzemian swoim podniesionym w górę ramionom, to swemu brzuchowi... Miałam wielką ochotę do śmiechu. Aż poty uderzały na mnie, tak śmieszyły mnie słowa „jego żoneczką i jej wielkie bébé“.
I jakież przytem mieli kapitalne miny... Gdy już pan spenetrował cały pokój, spódniczki, pończochy, chusteczki, poruszył szczotki, kubeczki, flaszeczki, wtedy ujął dziennik z modami, który leżał na toalecie, i siadłszy na taboreciku pluszowym, zapytał:
— Czy jest rebus w tym numerze?
— Zdaje się. że jest...
— A czy odgadłaś go?
— Nie, nie odgadłam.
— To zobaczę go.
Podczas gdy pan ze zmarszczonem czołem zajął się rebusem, pani wyrzekła nieco oschle:
— Robert?
— Co, moja droga?
— Więc ty nic nie zauważyłeś?
— Nie... co?... w rebusie?...
Wzruszyła ramionami i zagryzła usta.
— Zajmujesz się tylko rebusem!... Więc nic nie zauważyłeś?... Zatem ty nigdy nic nie umiesz zauważyć?...
Pan zaczął przyglądać się dywanowi, toalecie, drzwiom, wzrokiem uważnym... nadzwyczaj komicznym...
— Daję słowo, nic... cóż to być może?... Czyż jest tu coś nowego, czego nie mogę zauważyć?... Nic nie widzę, daję słowo honoru!..
Pani posmutniała i westchnęła:
— Robercie, ty mnie już nie kochasz...
— Jakto, nie kocham cię!... to już trochę za wiele...
Podniósł się, porzucając dziennik mód.
— Jakto, nie kocham cię... — powtórzył. — Także pomysł. Dlaczego tak mówisz?...
— Nie, ty mnie już nie kochasz... bo gdybyś mnie kochał... to zauważyłbyś jedną rzecz...
— Ale jaką rzecz?...
— A więc!... zauważyłbyś mój gorset...
— Jaki gorset?... Ach tak... ten gorset... To prawda, nie zauważyłem go... To dopiero, jakiż ze mnie niedołęga!... Ale wiesz, że bardzo ładny, zachwycający...
— Tak, teraz to mówisz... Byłam zdumiona... staram się być piękną... i wyszukuję rzeczy, któreby się tobie mogły podobać... a ty... ciebie to nic nie obchodzi... W takim razie czemże jestem dla ciebie?... Niczem... mniej niż niczem!... Wchodzisz tutaj... i co widzisz?... Ten obrzydliwy dziennik z modami... A czem interesujesz się?... Rebusem!... Piękne życie mi stworzyłeś... Nie przyjmujemy nikogo... nie bywamy nigdzie... żyjemy jak wilki... jak nędzarze...
— Ależ, proszę cię!... nie unoś się... Cóż znowu, jak nędzarze...
Starał się zbliżyć do pani, ująć ją wpół... uściskać. Ale ona podrażniona odepchnęła go.
— Nie, daj mi pokój... męczysz mnie.
— Moja najdroższa... moja żoneczko...
— Męczysz mnie... słyszysz?... Daj mi pokój, nie zbliżaj się... Jesteś niczem innem tylko egoistą... wałkoniem... nie potrafisz nic zrobić dla mnie... wstrętnym człowiekiem!
— Po co to mówisz... wszak to szaleństwo... Nie unoś się tak bardzo... No tak, prawda, zawiniłem... Sam nie wiem, jak się stało, że w tej chwili nie zobaczyłem tego gorsetu... bardzo ładny gorset... Jak mogłem go nie widzieć odrazu... nie rozumiem... Spojrzyj na mnie... uśmiechnij się... Ach, Boże, jakiż jest ładny!... i jak ci w nim dobrze!...
Pan już zanadto wychwalał... Mnie już od tego wstawały włosy na głowie, choć byłam zupełnie nie zainteresowaną w tej kłótni.
Pani coraz bardziej rozdrażniona tupała nogami w dywan, usta jej zbladły, a ręce zacisnęły się, poczem szybko wykrzyknęła:
— Męczysz mnie... męczysz... męczysz... Wyjdź! Pan jednak w dalszym ciągu tłumaczyli, przybierając ruchy rozpaczliwe.
— Moja droga!... czyż to rozsądne... o gorset... czyż to warto... moja droga... popatrz na mnie... uśmiechnij się... to głupio robić tyle awantur o gorset...
— Ach, zamęczasz mnie... — wyrzuciła pani z siebie z impetem. — Wychodź stąd...

Skończyłam sznurować gorset pani... i, związawszy, wstałam z dywanu, na którym przyklękłam... zachwycona, iż ujrzę te dwie piękne ich dusze w całej nagości... zmuszę niejako do upokorzenia się wobec mnie... Pragnąc być aż do końca tej awantury, starałam się nie zwracać na siebie uwagi i zachowywałam się cichuteńko.
Z kolei pan, który długo powstrzymywał się, rozzłościł się również... Skręcił w ręku wielką gałę z dziennika mód i z całej siły rzucił nią w toaletę krzycząc:
— Do djabła, tego już zanadto! Ciągle ta sama historia... Nie można nic powiedzieć, ani nic zrobić, zawsze cię kopią, jak psa... Zawsze przytem grubijaństwa, ordynaryjność... Mam dosyć już takiego życia!.. Mam wyżej gardła tego zachowania się twojego... zupełnie jak przekupka... Chcesz, zatem ci powiem... twój gorset... jest obrzydliwy... zupełnie jak gorset ulicznicy...
— Nędzniku!..
Z oczami nabiegłemi krwią, z pieniącemi od złości ustami, z zaciśniętemi pięściami, groźna, zbliżyła się do pana... I tak była wściekła, że ani jedno słowo nie wyszło z jej ust, dostała czkawki.
— Nędzniku!.. — wykrztusiła nakoniec. — I to ty... ty ośmielasz się mówić do mnie w ten sposób, ty?... Nie, to rzecz niesłychana... Gdy go podniosłam z błota, tego pięknego pana, pogrążonego w lichwiarskich długach... skompromitowanego w klubie... gdy go wywlokłam ze śmietnika... ach... nie byłeś wtedy dumny... Twoje nazwisko, nieprawdaż?... Twój tytuł?... Ach, były one czyste, to nazwisko i tytuł, na które woźny z sądu nie chciał dać sto su... Ach, możesz je sobie zabrać i obetrzeć nimi....... I taki mówi o swojem szlachectwie... o swoich przodkach... ten pan, którego kupiłam i którego utrzymuję!... A więc nie chcę tego... szlachectwa... Co do twoich przodków... spróbój ich zastawić, to zobaczysz, czy ci dadzą choć dziesięć su za te mordy bojarskie... Dosyć tego dobrego... słyszysz! nigdy... nigdy więcej!.. Zabieraj się, idź do swoich graczów, karciarzy, oszustów... do swoich ladacznic i makarel!..
Była przerażająca...
Nieśmiały, drżący, ze zgiętemi łopatkami, z oczami upokorzonemi pan stał wobec tego potoku plugawego... Spostrzegłszy mnie uciekł za drzwi, a pani krzyczała jeszcze w korytarzu, przyczem stała się jeszcze ohydniejszą...
— Makarele... obrzydliwi makarelarze!..
I padła następnie na swój długi fotel, zwyciężona strasznym atakiem nerwowym, który starałam się załagodzić eterem, podsuwając jej flakon pod nos.
Ochłonąwszy, zaczęła znów czytać romanse miłosne i układać w szufladach. Pan bardziej niż kiedykolwiek zajął się kładzeniem pasjansów i podwoił przegląd kolekcji swoich fajek...
No, i rozpoczęła się korespondencja... Na razie nieśmiała, w odstępach czasu, wkrótce podwoiła się... Bezustannie musiałam biegać, niosąc groźby, wypisane na bilecikach w formie serc, z pokoju pani do gabinetu pana i naodwrót. Ach, to było nad wyraz komiczne!..
W trzy dni po tej awanturze, gdy pani czytała różowy list od pana ozdobiony bronią, nagle zbladła i w tejże chwili zdyszana spytała:
— Celestyno?... Jak myślisz, czy pan naprawdę myśli się zabić? Czy widziałaś go z bronią w ręku? O mój Boże!.. jeszcze się zabije!
Parsknęłam w nos pani śmiechem... I śmiech ten, który wybuchnął pomimo mojej woli, rósł, nieokiełznany, niepowstrzymany... Myślałam, że chyba umrę z tego śmiechu, jeżeli będę usiłowała stłumić go, że zadławi mnie ten przeklęty śmiech, który podniósł się w moich piersiach jak burza... i napełnił mi gardło niedającą się zatamować czkawką.
Pani przez chwilę patrzyła na mnie osłupiała.
— Co to jest?... Co ci jest?... Z czego się tak śmiejesz?... Przestań... Proszę, abyś zaprzestała, niegodziwa dziewczyno...
Ale śmiałam się wciąż... ten okropny śmiech trzymał mnie i nie chciał opuścić... Nakoniec zmordowana nim wykrzyknęłam:
— Ach nie, doprawdy... to już nadto śmieszne.... to już nazbyt głupie... O jejej! o jejej!.. jakież to głupie!
Oczywiście wieczorem dom ten musiałam opuścić i znalazłam się znów na bruku...
Psi fach!... Psie życie!...

Postępek mój był bez sensu — powiedziałam to sobie, ale zbyt późno — bo takiego miejsca, jak to ostatnie już nie znajdę... Miałam wszystko: dobrą płacę, korzyści różnorodne, pracę łatwą, swobodę, przyjemności.
Można było żyć! Inna, mniej zwarjowana odemnie, odłożyłaby sobie z pewnością sporo pieniędzy, nasprawiałaby sobie różności, zaopatrzyłaby się w porządną, szykowną garderobę. Posłużyłaby tam pięć, sześć lat i kto wie? mogłaby wyjść za mąż, założyć jaki sklep, być u siebie, nie podlegać niepowodzeniom, być szczęśliwą, niemal damą...
Teraz trzeba nanowo przechodzić nędzę i czekać na to, co się zdarzy, co przyniesie przypadek... Złościłam się na tę przygodę i byłam wściekła, wściekła na siebie, na Williama, na Eugenję, na panią, na cały świat. To rzecz ciekawa i niewytłomaczona, zamiast czynić sobie wymówki lub starać się swój błąd naprawić, co było rzeczą łatwą z tego rodzaju osobą jak pani, ja w mojej krańcowej głupocie byłam impertynencką i przez to tak zaostrzyłam i zepsułam całą sprawę, że to, co można było jakoś jeszcze załagodzić, już się nie dało niczem naprawić. Tego zupełnie nie można wytłomaczyć!..
Skąd przychodzą na mnie takie głupie napady. Jest to jak szał, który przychodzi niewiadomo skąd, dlaczego uchwyci mnie, wstrząśnie, podnieci, zmusi do krzyczenia, do znieważania innych... Będąc pod panowaniem tego szaleństwa zelżyłam panią. Wypowiedziałam jej ojca, matkę, głupie kłamstwa jej życia, potraktowałam ją gorzej niż zwykłą publiczną dziewczynę, plwałam na jej męża...
I gdy o tem myślę, to aż się boję... poprostu wstydzę się tego, iż tak gwałtownie wpadam w niecne błoto, jak pijana, rozum mój wówczas gdzieś się zapodziewa, i jestem zdolna nietylko zniesławiać, ale dojść aż do zbrodni...
Jakim sposobem dnia tego nie zabiłam się?... Jakim sposobem nie zadusiłam się?... Nie wiem... Bóg widzi, że nie jestem w gruncie rzeczy zła. Dziś widzę tę biedną kobietę i jej życie zniszczone, smutne z tym mężem nikczemnym, och, tak marnie nikczemnym... I uczuwam dla niej wielką litość... i teraz, gdy opuściłam ją, pragnęłabym dla niej szczęścia... Po tej strasznej scenie szybko udałam się do pokoju dla służby. William czyścił srebro, paląc papierosa.
— Cóż ci się stało?... — zapytał mnie najspokojniej w świecie.
— Odchodzę... opuszczam tę budę dziś wieczór — wyrzekłam, jeszcze zziajana, mówiąc z trudnością.
— Jakto odchodzisz? — powiedział William bez najmniejszego wzruszenia. — I dlaczego?
W słowach krótkich, wzburzonych, giestykulując gwałtownie, opowiedziałam mu scenę, jaką miałam z panią.
William bardzo spokojnie i obojętnie wzruszył ramionami.
— To już zanadto głupie!... — rzekł — nie może już być nic głupszego ponad to.
— I to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
— A cóż ty chcesz, abym ci powiedział? Mówię, że ta głupie. Nie można na to nic innego powiedzieć.
— A ty?... co zamierzasz zrobić?
Spojrzał na mnie z pod oka... Usta jego wykrzywiły się. Ach, jakiż miał brzydki wzrok w tej chwili mego zmartwienia, jakiż miał podły i odrażający wyraz ust!..
— Ja? — odparł, udając, iż nie rozumie znaczenia mojego pytania i prośby w nim zawartej.
— Tak ty... — powtórzyłam. — Ciebie pytam, co zamierzasz zrobić?
— Nic... ja nic nie mam do zrobienia... Zostanę tutaj... Ależ ty chyba zwarjowałaś, moja kochana... przecież nie zechcesz, abym...
Wybuchnęłam:
— Będziesz miał odwagę zostać w domu, z którego mnie wyrzucają?
Wstał, zapalił papierosa, który przygasł, i chłodno odrzekł:
— Och, tylko bez scen... Nie jestem twoim mężem... Podoba ci się robić głupstwa... nie będę za nie odpowiadał... Czego chcesz?... Trzeba znieść następstwa... Życie jest życiem...
Ciągnęłam dalej:
— A więc porzucasz mnie?... Jesteś takim samym nikczemnikiem, taką kanalją, jak wszyscy inni!
William uśmiechnął się... Był to naprawdę człowiek wyższy.
— Nie mów rzeczy niepotrzebnych... Gdyśmy tu byli razem nic ci nie obiecywałem... Ty także nic nie obiecywałaś mi... Zeszliśmy się, złączyli... no... rozchodzimy się... więc rozłączamy się... to jasne... Życie jest życiem...
I sentencjonalnie dodał:
— Widzisz Celestyno, w życiu trzeba umieć prowadzić, się... trzeba mieć to, co ja nazywam umiejętnością życia... Ty nie umiesz prowadzić się... nie masz tej umiejętności... Ty oddajesz się swoim nerwom... A nerwy w naszym fachu są bardzo złą rzeczą... Zapamiętaj to sobie dobrze: „Życie jest życiem!“
Miałam chęć rzucić się na niego, szarpać mu twarz — tę jego niewzruszoną i nikczemną twarz lokajską — ale nagle łzy napłynęły mi do oczu i uspokoiły nieco moje nerwy... Złość opuściła mnie i skarżyłam się: Wiliamie...
— Wiliamie.. Wiliamie!... mój Wiliamku... mój drogi Wiliamku!.. jakaż ja jestem nieszczęśliwa!..
Wiliam starał się nieco podnieść mnie na duchu... Muszę przyznać, że użył całej mocy swojej filozofji wyższości, o której był przeświadczony... Przez cały dzień wznosił szlachetnie moje myśli na wyżyny, przytaczając mi poważne aforyzmy.. kończące się zawsze przygnębiającemi słowami:
— Życie... jest życiem...
Przytem wszystkiem muszę mu oddać sprawiedliwość... W tym ostatnim dniu był uprzedzającym, może jedynie nieco za uroczystym. Wieczorem, po obiedzie, wyniósł moje kufry do dorożki i odwiózł mnie na mieszkanie do swoich znajomych, którym z góry zapłacił ze swej kieszeni i polecił, aby otaczali mnie wygodą. Chciałam, aby został ze mną jeszcze tę noc... ale nie chciał, bo miał spotkać się z Edgarem!
— Rozumiesz sama, że Edgarowi nie mogę zrobić zawodu... A przytem może on będzie wiedział o jakiem miejscu dla ciebie... Miejsce wskazane przez Edgara... ach, to byłoby dopiero miejsce!
Rozstał się ze mną, mówiąc:
— Przyjdę do ciebie jutro. Bądź rozsądna... i nie rób już więcej głupstw... to nie prowadzi do niczego i wniknij w tę prawdę Celestyno, że życie... jest życiem...
Nazajutrz oczekiwałam go napróżno... nie przyszedł.
— To jest życie.... — powiedziałam sobie.
Ale dnia następnego chcąc koniecznie zobaczyć go, poszłam do niego sama. W kuchni zastałam tylko jakąś wysoką blondynkę, bezczelną i ładną... ładniejszą odemnie...
— Czy Eugenji niema? — spytałam.
— Nie, niema... — odpowiedziała oschle.
— A Wiliama?
— Wiliama także niema...
— A gdzie jest?
— A skądże mogę o tem wiedzieć?
— Chciałabym zobaczyć się z nim... Proszę iść i powiedzieć mu, że chcę się z nim zobaczyć.
Wysoka blondynka obrzuciła mnie pogardliwem spojrzeniem i wyrzekła:
— Cóż to, czy ja jestem służącą panny?
Zrozumiałam wszystko... Ale byłam bardzo daleka od chęci podjęcia walki, odeszłam.
— To jest życie...
Zdanie to prześladowało mnie, zupełnie jak zwrotka wciąż powtarzająca się w piosence w café-concert... I oddalając się, nie mogłam powstrzymać się od boleśnie melancholijnego wspomnienia radości, jakiej zaznałam w tym domu w dniu przybycia doń...
Zupełnie ta sama scena odbywała się tam teraz... Odkorkowywano szampana... Wiliam wziął na kolana wysoką blondynkę i szeptał jej do ucha:
— Trzeba być milutką dla Bibi...
Te same słowa... te same gesty... te same pieszczoty... podczas których Eugenja, wpatrując się w oczy syna odźwiernych, uprowadza go następnie do sąsiedniego pokoju, szepcząc:
— Twoja buziuchna... twoje maluchne rączki... twoje wielkie oczy!..
Szlam jak nieprzytomna... powtarzając w sobie ze zdumiewającym uporem:
— A więc... Życie... jest życiem...
Więcej niż godzinę stałam pode drzwiami na chodniku, chodząc tam i z powrotem w nadziei, że Wiliam będzie wchodził lub wychodził. Widziałam kupca, modystkę z dwoma wielkiemi pudłami... roznosiciela z Louvru... widziałam, jak wychodził pobielacz rondli... i już nie wiem kto więcej... i co... cienie... cienie... cienie...
Nie miałam odwagi wstąpić do odźwiernej, zapewne przyjęłaby mnie niechętnie... A zresztą cóżby mi ona powiedziała?... Odeszłam, powtarzając sobie do nieskończoności tę prześladującą mnie zwrotkę: To jest życie.
Ulice wydawały mi się nieznośnie smutne. Przechodnie zaś sprawiali na mnie wrażenie widziadeł. Gdy z daleka dojrzałam połyskujący jak latarnia morska w nocy, lub jak kopuła złocona w słońcu, kapelusz jakiego pana.... serce moje poczynało trząść się... Ale nie był to Wiliam...
Na ołowianem, zupełnie cynowem niebie, żadna nadzieja nie jaśniała. Powróciłam do swego świeżo wynajętego pokoju pełna obrzydzenia.
Ach! tak! mężczyźni!.. Czy są oni stangretami, kamerdynerami, dandysami, książętami lub poetami, wszyscy są jednacy... Łajdaki!...
Myślę, że są to już ostatnie wspomnienia, które przywołuję. Mam jeszcze wiele, wiele innych, ale wszystkie już są do siebie podobne, nuży mnie opisywanie ciągle tych samych historji, defilowanie przed tą monotonną panoramą tych samych twarzy, tych samych dusz i tych samych widm. A przytem brakuje mi już dowcipu, ponieważ coraz bardziej jestem roztargnioną, gdy schodzę do tych popiołów przeszłości. Miałam jeszcze opowiedzieć pobyt mój u hrabiny Fardin. Ale po co? Jestem nadto znużona i przytem czuję niesmak.

Jest druga po północy... Ogień mi gaśnie, lampa gaśnie, nie mam ani drzewa ani nafty. Idę spać... Ale umysł mój nadto rozgorączkowany, nie będę mogła usnąć. Marzyć będę o tem, co tkwi we mnie... marzyć będę o tem, co będzie jutro... Noc jest spokojna, cicha... Silne zimno ścisnęło ziemię, a niebo skrzy się od gwiazd. Józef jest w drodze, tej nocy jedzie... Widzę go.... widzę, jakbym nań patrzyła w rzeczywistości... siedzi w wagonie, poważny, zamyślony, olbrzymi... Uśmiecha się do mnie.... Zbliża się do mnie, już jest tuż przy mnie... Nakoniec przynosi mi spokój, wolność, szczęście... Szczęście?
Jutro go zobaczę...




XVII.

I oto osiem miesięcy upłynęło, a ja nie napisałam ani jednego wiersza w pamiętniku — miałam co innego do czynienia i co innego do myślenia. Akurat trzy miesiące temu, jak z Józefem opuściliśmy Prieuré i zainstalowaliśmy się w małej kawiarni, tuż przy porcie w Cherbourgu. Pobraliśmy się, interesy nasze idą dobrze i mój nowy fach podoba mi się; jestem szczęśliwa.
Urodziłam się nad morzem, powracam do morza. Nie czułam jego braku, a jednak sprawia mi to przyjemność, iż znowu je widzę. Niema tu samotnych krajobrazów Audierne, nieskończonego smutku tamtych okolic, wspaniałej grozy skał dyszących śmiercią. Tutaj nie ma nic smutnego, przeciwnie, wszystko tchnie wesołością... Panuje tu radosny hałas miasta, w którym jest dużo wojska, ruch zachwycający, bezustanne życie portu wojennego. Miłość idzie swą drogą, w ciągłych rozszalałych pochodach orgji, procesja tłumu chciwego rozkoszy podczas długiego wygnania, widok ciągle przemieniających się postaci, czuję w nich zapach morskich wodorostów, który lubię zawsze, pomimo, że nigdy nie był on słodkim w moim dzieciństwie. Widuję wieśniaków z moich stron na służbie przy okrętach „Stanów“. Nigdy nie rozmawiamv z sobą, nie mam nadzieji dowiedzenia się od nich czegośkolwiek o swoim bracie... Już to tak dawno temu!.. Myślę o nim, jak o umarłym...
„Dzień dobry... Dobry wieczór... bywaj zdrowa!..“ Oto cała nasza rozmowa... O ile są pijani, są zupełnie znikczemniali... a gdy nie są znikczemniali, są nadto pijani... A głowy ich są podobne do głów starych ryb... Dlatego nie ma żadnych wrażeń lub łączności serca między mną i nimi... Przytem Józef nie lubi, abym zpoufalała majtków, tych brudasów bretońskch, którzy zwykle nie mają ani grosza przy duszy i którzy upijają się jedną szklanką lub najwyżej trzema...
Ale, muszę opowiedzieć należycie wszystko to, co poprzedziło nasz wyjazd z Prieuré.
Zapewne pamiętacie, że Józef sypiał w izbie nad stajnią. Zawsze, zimą czy latem, wstawał o piątej rano. Otóż 24-eo grudnia rano, akurat w miesiąc po powrocie z Cherbourga, zobaczył, że drzwi od kuchni były na rozcież otwarte.
— Cóż to!.. — powiedział sobie — czyżby już powstawali?
Zauważył jednak w tejże chwili, że szyba tuż przy zamku była wyrżnięta djamentem o tyle, iż można było przełożyć przez otwór ten rękę. Zamek zaś był wyważony wprawna do tego ręką. Kawałki drzewa, kawałeczki szkła walały się po piasku. Drzwi wewnątrz domu zawsze szczelnie pod dozorem pani zamykane wieczorem, również stały otworem. Zrozumiał, iż zaszła tu jakaś rzecz przerażająca... Bardzo zaniepokojony — powtarzam to według relacji Józefa, jakie składał w magistracie — Józef wszedł do kuchni, następnie do korytarza, z którego wchodziło się do łazienki, do przedpokoju, potem na lewo do śpiżarni, do jadalni, do mniejszego salonu, a w głębi do salonu dużego. Jadalnię ujrzał w nieładzie straszliwym, jak po rabunku... Meble poroztrącane, kredens roztwarty, szuflady wywalone i wywrócone na dywanie, na stole pomiędzy pustemi pudełkami i rozmaitemi porozrzucanymi przedmiotami bez wartości świeca wypalona w lichtarzu blaszanym. W śpiżarni ukazał się jego oczom widok prawdziwego spustoszenia. Tu, jak to zdaje się już zaznaczałam, znajdowała się głęboko wmurowana w ścianę szafa, zabezpieczona bardzo skomplikowanym zamkiem, sekret otwierania którego znała jedynie pani. Tam to spoczywało owe słynne i kosztowne srebro w trzech ciężkich skrzyniach okutych w żelazo i zamkniętych na kłódki. Skrzynie owe oprócz tego były jeszcze przymocowane żelaznymi prętami do muru. Otóż te trzy skrzynki wyrwane były ze swej tajemniczej skrytki. Stały one teraz po środku śpiżarni otwarte i próżne. Na ten widok Józef wszczął alarm. Z całych sił począł krzyczeć wybiegłszy na schody:
— Proszę pani... proszę pana!.. prędko tutaj... ukradli... ukradli..
Nastąpił nagły gwałt, rwetes, zamieszanie przerażające. Pani w koszuli, zaledwie czemś na ramionach przyrzucona, pan, zapinający w drodze kalesony, z po za których na brzuchu wyłaziła koszula... Oboje roztargani, pobladli, wykrzywieni, jak gdyby rozbudzeni z dręczącego ich snu, krzyczeli:
— Co się dzieje?.. Co się dzieje?..
— Ukradli... Ukradli...
— Co ukradli?.. Co ukradli?..
W jadalni pani jęczała:
— Mój Boże!.. mój Boże!
Podczas tego pan ze ściśniętemi wargami wykrztuszał:
— Ukradli... ale co?.. co?
Pani zaprowadzona do śpiżarni przez Józefa, na widok trzech skrzynek z poodrywanemi sztabami i kłódkami, wydała z siebie straszny okrzyk:
— Moje srebra!.. O Boże!.. Czyż to możliwe?.. Moje srebra!
I podnosząc puste powywracane skrzynki, przerażona, osunęła się na podłogę... I z trudnością, bezsilnie, głosem dziecka skarżyła się:
— Wszystko zabrali!.. wszystko zabrali... wszystko... wszystko!.. nawet garnitur do oliwy Ludwika XVI.
Wtedy, gdy pani patrzyła na skrzynki, jak się patrzy na swoje umarłe dziecko, pan drapał się po karku, spoglądał dziko i głosem płaczliwym i upartym powtarzał dysząc:
— O, psiakrew!.. ach, psiakrew!.. psiakrew.... psiakrew...
A Józef wywrzaskiwał także srogo wykrzywiając się:
— Garnitur Ludwika XVI... garnitur Ludwika XVI... Ach, bandyci!...
Potem nastała chwila tragicznej ciszy, długa chwila bezsilności, cisza śmiertelna. Bezsilność istot i rzeczy, jaka zwykle następuje po nagłych, okrutnych wielkich kataklizmach.... Światło latarni, którą trzymał Józef w ręku, kołysało się, oświetlając to wszystko; na zmartwiałe twarze i rozwarte skrzynie kładło swe czerwone, drżące i złowrogie błyski.
Na krzyk Józefa zeszłam jednocześnie z państwem. Wobec tego nieszczęścia i pomimo nadzwyczajnego komizmu tych twarzy, pierwszem mojem uczuciem było współczucie. Zupełnie tak odczułam tę chwilę, jak gdyby to nieszczęście i mnie także dotknęło, jak gdybym i ja cierpiała z tej przyczyny. Chciałam powiedzieć pani, którą zaledwie widziałam skurczoną na podłodze, coś pocieszającego... Ale to wrażenie solidarności, a raczej służalczości szybko zatarło się.

Zbrodnia ma w sobie coś uroczystego, coś co przeraża, ale budzi także — sama nie wiem, jak to nazwać, ale ot, jakby — uwielbienie. Właściwie nie uwielbienie, ponieważ uwielbienie jest uczuciem moralnem, uniesieniem czysto duchowem, a to wrażenie, jakie odnoszę, jest całkowicie zmysłowem.
Jest to jakieś zwierzęce, fizyczne wstrząśnienie, które przejmuje całą moją istotę, wstrząśnienie to jest jednocześnie przykrem i rozkosznem, jakgdyby gwałt bolesny na mnie dokonany... To ciekawe, to nawet szczególne, a może okropne — i ja nie potrafię wyjaśnić prawdziwej przyczyny tego dziwnego, a tak silnego wrażenia, ale dla mnie każda zbrodnia, a zwłaszcza morderstwo, ma coś w sobie z tajemniczej korespondencji miłosnej... A więc tak... piękna zbrodnia działa na mnie, jak piękny samiec...

Muszę napisać, jakie refleksje opanowały mnie, gwałłownie przeobrażając i przenosząc z litości do wesołości, do zadowolenia łobuzerskiego. Szybko bardzo otrząsnęłam się ze współczucia, jakiem napełniła moje seret ta wielka zbrodnia kradzieży.
Bo oto pomyślałam sobie:
— Dwie istoty, żyjące jak krety, jak potwory... Dobrowolni więźniowie, zamknęli się sami z własnej chęci do tego więzienia i tak żyją za tymi niegościnnymi marami... Wszystko to, co nadaje radość życiu, uśmiech domowi, zniszczyli jako rzecz niepotrzebną. To, co mogło usprawiedliwić ich bogactwo, to za coby im można przebaczyć ich bezużyteczność, ukryli jak jaką obrzydliwość. Nie pozwalają ani jednemu okruchowi spaść ze swego stołu dla głodnych nędzarzy, nic nie chcą dać ze swego oschłego serca tym. którzy cierpią. Oni nawet ograniczają swoje własne osobiste szczęście.
I ja takich to miałabym żałować? Och nie!... To, co ich spotkało — był to wymiar sprawiedliwości. Ogołocenie ich z pewnej cząstki majątkowej wpuściło nieco powietrza do tych ukrytych skarbów, dobrzy złodzieje nieco zrównoważyli to...
Jeżeli żałuję to chyba tylko tego, że te dwie szkodliwe istoty nie popadły w zupełną nędzę i że nie są jeszcze bardziej obdarte, aniżeli ubodzy, którzy tylekroć naprożno żebrzą pod ich drzwiami i że nie są oni jeszcze bardziej schorzali od tych opuszczonych, którzy konają na drodze o dwa kroki od ich ukrytych przeklętych bogactw. Myśl, że moi państwo mieliby torbę na plecach, a ciała ich okryte byłyby nędznymi łachmanami, nogi pokaleczone od dróg kamienistych, że oni wyciągaliby ręce na progu nieubłaganych złych bogaczy, zachwycała mnie i napawała uciechą. Ale uciecha moja stawała się tem silniejszą i bardziej nienawistną głównie z tego powodu, że to dotknęło panią, która oto teraz skurczona na podłodze przed swemi pustemi skrzyniami, wyglądała jak umierająca. Bo nie można było wyobrazić sobie nic straszniejszego dla istoty, która nigdy nic nie kochała, ceniła jedynie pieniądze, a wszystko inne dla niej było bez wartości, dla której nie istniały przyjemności, kaprysy, miłosierdzie, miłość, cały ten boski przepych dusz...
Ten okropny ból, jakiego teraz doświadczała, to pomsta za upokorzenia, za oschłość, jakie zawsze musiałam znosić przy zbliżeniu się do niej, jakich nigdy nie szczędziła mi, były one w każdem jej słowie, spojrzeniu...
Ach, napawałam się teraz rozkoszną dziką radością. Pragnęłam krzyczeć: „Dobrze się stało... ach, jak dobrze się stało!“ I przy tem chciałam poznać tych zachwycających złodzieji, aby im podziękować w imieniu wszystkich nędzarzy... i uściskać, jak braci...
O dobrzy złodzieje, drodzy wykonawcy sprawiedliwości, dzięki wam, przechodzę tak silne i wyśmienite wrażenia!
Pani jednak potrafiła zapanować nad sobą... Jej natura napastnicza i kłótliwa wybuchnęła z całą gwałtownością:
— I co tu robisz? — powiedziała do pana ze złością, tonem najwyższej pogardy. — Po co tu stoisz?.. Jesteś śmieszny z tą swoją odętą twarzą i z tą głupią miną... Myślisz, że jak tak stać będziesz, to wróci się nam nasze srebro. Porusz się nieco... i staraj się zrozumieć... Idź po żandarmów i po sędziego... Czyż nie powinni już tu być oddawna? Ach, Boże mój, cóż to za człowiek!
Pan zabierał się do odejścia, zgiąwszy plecy, a pani jeszcze napadła nań:
— Ale jakże się to stało, że nic nie słyszałeś?.. Wchodzą do domu... wysadzają drzwi... wyłamują zamki, wyrywają skrzynie z murów i ty nic nie słyszysz?.. Do czegóż więc jesteś, ty niezdaro, wałkoniu jeden?
Pan ośmielił się odpowiedzieć:
— Ale ty także, aniołku, nic nie słyszałaś.
— Ja?.. To zupełnie co innego... Czy to nie należy do mężczyzny?.. A zresztą irytujesz mnie. Idź sobie.
I gdy pan poszedł ubierać się, pani wściekłość swoją zwróciła ku nam:
— A wy?.. Cóż tak stoicie i przyglądacie mi się?.. Wam to wszystko jedno, was nic nie obchodzi, że wasi państwo są okradzeni?.. Wy także nic nie słyszeliście?.. Jakby umyślnie... Bardzo miła rzecz mieć podobną służbę... wy dbacie o to, aby się najeść i wyspać po za tem nic was nie obchodzi... Bydło!..
Potem zwracając się specjalnie do Józefa:
— Dlaczego psy nie szczekały... powiedz, dlaczego?..
Pytanie to zakłopotało Józefa na chwile. Ale zaraz oprzytomniał.
— Nie wiem, proszę pani — odpowiedział tonem prostoty. — Ale to prawda... psy nie szczekały... Ach, to ciekawe!..
— Ale czy spuściłeś je?..
— Naturalnie, że je spuściłem, jak co wieczór... To jednak ciekawe!.. Ach, ale to ciekawe! Możnaby przypuszczać, że złodzieje znali dom... i psy.
— Mój Józefie, jakim sposobem Józef, taki zawsze przychylny, taki akuratny i ścisły we wszystkiem... dziś nic nie słyszał?..
— To prawda... nic nie słyszałem... I to jest ogromnie dziwne... bo nie mam nawet twardego snu... Jak kot łazi do ogrodzie to słyszę go... To jakaś rzecz niepojęta z tem wszystkiem... Albo i te przeklęte psy...
— Pani przerwała:
— Dajcie mi spokój... Wszyscy jesteście bydlętami... A Marjanna?.. Gdzie jest Marjanna?.. Dlaczego nie, ma jej tutaj?.. Śpi z pewnością jak kamień.
I wyszedłszy ze śpiżarni na schody, wołała:
— Marjanno!.. Marjanno!..
Popatrzyłam na Józefa, przyglądał się skrzyniom, był poważny. A w oczach jego taiło się coś tajemniczego.

Nie będę usiłowała opisywać szczegółów tego dnia. Prokurator republiki, zawezwany telegraficznie, rozpoczął swe badania popołudniu. Józef, Marjanna, oraz ja, wzywani byliśmy każde z osobna. Dwoje pierwszych dla formy, do mnie zaś zwracano się z nieprzyjaznem naleganiem, co było nader przykre. Robiono rewizję w moim pokoju, przeszukiwano w komodzie i w kufrach. Korespondencja moja również była ściśle przeglądana... Dzięki szczęśliwemu trafowi, który teraz błogosławię, skrypt tego dziennika, uniknął rąk policyjnych. Na kilka dni przedtem wysłałam go do Klękli, od której otrzymałam poprzednio list pełen serdeczności. Gdyby nie to, policja znalazłaby w tych kartkach dowód oskarżający Jozefa, a przynajmniej podejrzewałaby go...
Jeszcze teraz dostaję dreszczy, gdy pomyślę o tem. Oglądano również cały ogród, aleje, ściany, sztachety, podmurowanie, małe podwórko, wychodzące na drogę, aby wpaść na jakikolwiek ślad przystawionej drabiny i t. p. Ale ziemia była sucha i twarda i niepodobieństwem było odkryć bodaj najmniejszy ślad. Furtka żelazna, sztachety, podmurowanie, płot, nic nie wskazywały, utrzymując zazdrośnie tajemnicę. Rozpytywanie ludzi okolicznych również nie doprowadziło do niczego. Jeden opowiadał, że widział jakiegoś blondyna, który wydał mu się podejrzanym, inny bruneta, który miał śmieszną minę. Śledztwo nie mogło nic wykazać. Żadnego śladu, zadnej wskazówki.
— Trzeba czekać — wyrzekł tajemniczo prokurator, odjeżdżając wieczorem. Może policja paryska wpadnie na trop przestępców.
Podczas tego męczącego dnia, w którym bezustannie ludzie przychodzili i wychodzili, nie zastanawiałam się nad tym dramatem, który po raz pierwszy ożywił to zatęchłe ponure Prieuré. Pani nie dawała nam ani chwili spokoju. Kazała latać wciąż to tu, to tam... zupełnie bez powodu, ponieważ całkiem straciła głowę... Marianina jedynie tak wyglądała, jak gdyby nie wiedziała, że coś podobnego zdarzyło się w domu, jak gdyby zupełnie o niczem nie wiedziała... Gdy patrzyłam na nią, przypominała mi się smutna Eugenja, tej jak i tamtej myśli były dalekie od tego, co ją otaczało i co nas zajmowało.
Skoro tylko pan ukazał się w kuchni, Marjanna stawała się tak oszołomioną, zupełnie jakby pijaną, i patrzyła ma w oczy z zachwytem, a oczy te zdawały się mówić:
— Och, ta twoja tłusta twarz!.. twoje tłuste ręce!.. twoje duże oczy!..
Dopiero wieczorem, po obiedzie, mogłam nieco zastanowić się.
Przyszła mi w tej chwili myśl i potem umocniła się we mnie, że Józef musiał być wtajemniczonym w ten śmiały rabunek. Coś mówiło mi, że pomiędzy podróżą jego do Cherbourga a przygotowaniem tego nieporównanie zuchwałego czynu był jakiś związek. I przypomniała mi się odpowiedź jego w wilję wyjazdu:
— To zależy... od jednej bardzo ważnej sprawy.
Pomimo, że usiłował być naturalnym, ja jednak odczuwałam w jego gestach, w jego zachowaniu się, w jego spokoju, niezwykły przymus... dla mnie jednej widoczny.
Tego instynktownego przeświadczenia nie starałam się wcale odpychać. Przeciwnie cieszyłam się tem... Gdy Marjanna zostawiła nas na chwilę w kuchni samych, zbliżyłam się do Józefa i cicho, łagodnie, z niedającym się wyrazić wrażeniem zapytałam go:
— Józefie, powiedz mi, że to ty zgwałciłeś małą Klarę w lesie... Powiedz mi... że to ty ukradłeś srebro pani...
Zdumiony, osłupiały tem pytaniem Józef, patrzył na mnie w milczeniu... następnie nagle, nie odpowiadając mi, przyciągnął mnie ku sobie i pochyliwszy się pocałował w kark tak mocno, że zupełnie jakgdyby mnie uderzył pałką, poczem wyrzekł:
— Nie mów o tem... ponieważ pojedziesz ze mną do kawiarni... i przytem dusze nasze są podobne.
Przypomniał mi się posąg indyjski, stojący w salonie hrabiny Fardin, posąg ten był przeraźliwie, zbrodniczo pięknym... W tej chwili Józef był podobny do niego...

Przeszły dni... przeszły miesiące... Naturalnie władze nić nie potrafiły odkryć i ostatecznie zaniechały sprawy...
Zdaniem ich, czynu tego dokonali jacyś biegli specjaliści w swym fachu złodziejskim, jednem słowem łotrzy z Paryża... No, a jakże ich wynaleźć w takiej kupie!.. Taki rezultat śledztwa zniechęcił parnią. Wymyślała na władze nie mogące zwrócić jej sreber. Nie traciła jednak nadziei odnalezienia „przyrządu do oliwy z czasów Ludwika XVI“, jak mówił Józef.
Codziennie przychodziły jej nowe dziwaczne pomysły, mające pomódz do odnalezienia skarbu, zalecała je magistratowi, lecz umęczeni już przez nią wcale nawet nie odpowiadali...
Nakoniec uspokoiłam się nieco i nabrałam nadziei co do bezpieczeństwa Józefa... ponieważ bezustannie lękałam się jakiejś katastrofy dla niego.
Józef pozostał spokojnym i oddanym służącym „rzadką. perłą“. Nie mogę się powstrzymać od parsknięcia śmiechem, gdy sobie przypominam rozmowę pani z prokuratorem republiki w dniu grabieży.
Prokurator nizki, suchy o cienkich wargach i żółtej cerze, którego profil wyglądał, jak wyciosany szablą, pytał:
— Czy pani nie podejrzewa nikogo z domowników... Naprzykład stangreta?
— Józefa! — wykrzyknęła pani zgorszona — jest to człowiek oddany nam... i służy u nas już przez piętnaście lat!.. ależ to sama uczciwość, panie prokuratorze... to perła prawdziwa!... on poszedłby w ogień za nas...
Stroskana, ze zmarszczonem czołem rozmyślała, a potem wyrzekła:
Chyba, że ta dziewczyna, pokojówka. Nie znam dobrze tej dziewczyny. Może być, że ma ona jakie złe znajomości w Paryżu... często pisuje do Paryża... Przy tem nieraz przyłapałam ją, jak piła nasze wino i jadła nasze śliwki... A gdy się wypija wino swoich państwa... jest się zdolnym do wszystkiego...
I dodała:
— Nie powinno się nigdy brać służby z Paryża... Jest ona zawsze jakaś niepewna...
No, i patrzcie, słyszeliście coś podobnego?... to dopiero jędza podła!
Takimi oto są ludzie nieufni... Podejrzewają wszystkich z wyjątkiem tego, kto ich okrada rzeczywiście. Nabierałam bowiem coraz większej pewności, że to Józef był duszą tej sprawy. Oddawna obserwowałam nie przez nieprzyjaźń, o czem dobrze wiecie, ale przez ciekawość, i jestem przekonana, że ten oddany służący, ta perła nadzwyczajna, zagarniał w domu wszystko, co się tylko dało. On kradł owies, węgiel, jajka, każdą rzecz, jaka się dawała sprzedać, a niepodobna tego było sprawdzić. Jego przyjaciel, zakrystjan, nie przychodził co wieczór do stajennej izby napróżno, po to tylko, aby porozmawiać o antysemityzmie. Człowiek tak ostrożny, cierpliwy, przezorny, systematyczny, jak Józef, nie pomijał sposobności w kradzeniu rzeczy małych, codziennych, które w ciągu roku wytwarzały porządne sumki, i jestem pewna, że tym sposobem potrajał swoją pensję, co nie było do pogardzenia.
Wiem dobrze, że jest różnica pomiędzy tego rodzaju kradzieżą, a rabunkiem tak zuchwałym, jak ten, który został dokonany w nocy 24-go grudnia... Dowodzi to, że lubił on także i wielkie złodziejstwa... któż mi może zaręczyć, że Józef nie należy do jakiej bandy?... Ach, jakbym pragnęła wiedzieć coś o tem wszystkiem!
Od tego wieczoru, gdy pocałunek jego był jakby rodzajem przyznania się, ufność Józefa do mnie jakby spłoszyła się. Napróżno starałam się go omotać słodkiemi pieszczotliwemi słowami, chcąc czegoś dowiedzieć się, nie wydawał się z niczem... Podtrzymywał w pani nadzieję odzyskania sreber. Zaczął także i on obmyślać plany, rozbierając przytem szczegóły kradzieży.
Bił psy, że nie szczekały, i groził pięściami nie wykrytym złodziejom, jakimś chimerycznym złodziejom, którzy wpadli jak kamień w wodę. Słysząc to wszystko, nie wiedziałam, czego się mam trzymać i co myśleć o tym nieprzeniknionym człowieku... Jednego dnia wierzyłam w jego przestępstwo, drugiego w jego niewinność... I to męczyło mnie nad wszelki wyraz.
Pewnego wieczoru jak niegdyś zeszliśmy się w izbie stajennej.
— I cóż Józefie?... — spytałam.
— Ach, to ty, Celestyno!
— Dlaczego nie rozmawia Józef ze mną?... a ma Józef taką minę, jakby chciał się mnie pozbyć...
— Pozbyć ciebie?... ja?... mój dobry Boże!...
— Tak... od czasu tego pamiętnego poranku....
— Ani słowa o tem Celestyno... miewasz nazbyt złe pomysły...
I smutnie potrząsnął głową.
— Przecież Józef wie dobrze, że ja gadam ot, tak sobie. Czyż kochałabym Józefa, gdyby popełnił podobną zbrodnię... mój drogi, kochany Józieczku...
— Tak... tak...Ty uwodzicielko... to niedobrze, że jesteś taką.
— A kiedy wyjedziemy?... Już nie mogę tu dłużej wytrzymać.
— Jeszcze nie teraz... Trzeba jeszcze poczekać...
— Ale dlaczego?...
— Ponieważ... to niemożliwe w tej chwili...
Trochę podrażniona, tonem lekkiego gniewu wyrzekłam:
— To niegrzecznie!... Józef wcale się do mnie nie spieszy...
— Ja? — wykrzyknął Józef z zapalczywym wybuchem. — Ach, Boże, żeby to było tylko możliwe!... I ja mam już po uszy tego końskiego gnoju...
— A więc wyjeżdżajmy.
Nie chcąc nic tłomaczyć, powtarzał tylko:
— Nie... nie... teraz jeszcze nie można...
Zupełnie naturalnie dodałam:
— Tak istotnie, po tem co się stało... Po skradzeniu sreber nie można natychmiast odchodzić i urządzać się... Możnaby zwrócić na siebie podejrzenie... Musi jakiś czas minąć, aby zapomniano nieco o tej tajemniczej sprawie.
Innego wieczoru proponowałam:
— Wie Józef co, można wynaleźć środek na wyjazd stąd... trzeba wywołać kłótnię z panią w taki sposób, aby nas sama wyrzuciła...
Ale on pospiesznie zaprotestował:
— Nie... nie... tylko nie to, Celestyno. Ach nie... Ja lubię moich państwa... trzeba się z nimi rozstać dobrze... Trzeba odjechać stąd, jak się należy, jak przystało na porządnych ludzi... Trzeba się starać, aby nasi państwo żałowali nas, aby się tem trochę zmartwili, że odchodzimy... i aby płakali, rozstając się z nami...
Z poważnym smutkiem, w którym nie odczuwałam najmniejszej ironji, dodał:
— Co do mnie, wierz mi Celestyno, że będzie mi przykro stąd odjeżdżać... Jestem tu już piętnaście lat, to się przecież można było przywiązać do domu... A tobie, Celestyno, nie sprawi przykrości stąd odejść?
— O nie!... — wykrzyknęłam ze śmiechem.
— To nie dobrze... trzeba lubić swoich państwa... państwo są państwem... Posłuchaj mojej rady... Bądź uprzejmą dla nich, łagodną, oddaną im... pracuj porządnie... nie odpowiadaj... Ostatecznie, pomyśl sama, Celestyno, że trzeba się dobrze rozstać z państwem... nadewszystko z panią...
Poszłam za radą Józefa i przez te wszystkie miesiące, które jeszcze przebywaliśmy w Prieuré postanowiłam być wzorową pokojówką, także „perłą“... Całą swoją inteligencję i delikatność obróciłam w tym kierunku... Zwolna pani stawała się coraz bardziej ludzką, przeistaczała się niemal w moją przyjaciółkę... Nie przypuszczałam nawet nigdy, aby moje starania mogły tak dalece wpłynąć na zmianę charakteru pani...
Pani dotknięta w swej pysze, straciwszy cel życia, była przybita, jakby po wielkiej bolesnej stracie ukochanej istoty, złagodniała, przestała wojować, oddała się skargom, pragnąc w tych, którzy ją otaczali, znaleść pociechę, współczucie i zaufanie.
Piekło w Prieuré przeistoczyło się dla wszystkich w raj prawdziwy.
W pełni tego rodzinnego spokoju pewnego poranku objawiłam pani konieczność opuszczenia jej...
Wymyśliłam jako powód prawdziwie romantyczną historję... Oto musiałam powrócić do swoich stron, aby zaślubić tam pewnego dzielnego chłopca, czekającego na mnie oddawna... Nie zapomniałam dodać, że przykro mi jest rozstawać się z panią, która okazywała mi tyle dobroci, etc...
Pani była tem nieprzyjemnie zaskoczona, usiłowała zatrzymać mnie, przedstawiając mi to ze strony uczucia, a także interesu... chciała podwyższyć mi pensję i pomieścić w pięknym pokoju na drugiem piętrze. Po mojem stanowczem oświadczeniu wyrzekła z przygnębieniem:
— Właśnie teraz odchodzisz, gdy się tak do ciebie przyzwyczaiłam... Ach, nie mam szczęścia — narzekała, wzdychając.
Ale było jeszcze gorzej, gdy w tydzień potem Józef powiadomił ją o swojem odejściu, tłumacząc się, że już postarzał, że już się czuje zmęczony służbą, że nie może już dłużej pełnić swoich obowiązków, że musi odpocząć.
— Jakto, Józefie?... — wykrzyknęła pani — i wy także:... Czyż to podobna... jakaś epidemja nawiedziła Prieuré... Wszyscy opuszczają mnie...
I pani rozpłakała się... Józef płakał, pan płakał i Marjanna płakała...
— Wszyscy będziemy żałowali Józefa!... — wołano.
Józef zabierał z sobą żałość wszystkich, zabrał także srebra!...
Raz już po wyjeździe stamtąd uchwycił mnie niepokój... Nie miałam przecież żadnego skrupułu korzystania z pieniędzy Józefa, pieniędzy ukradzionych — o nie, niepokój mój nie stąd pochodził... bo jakie zresztą pieniądze nie są ukradzione?... Raczej była to obawa, że może właściwie to, co czuję dla Józefa, jest niczem innem, jak tylko ulotną ciekawością. Że wpływ ten, jaki Józef miał na mój umysł i ciało, może nie będzie trwałym?... I właściwie może to nie było nic innego, jak tylko chwilowa przewrotność moich zmysłów, wywołana zepsuciem... Były także chwile, w których zapytywałam się, czy to nie moja bujna wyobraźnia, unosząca mnie w krainy wyjątkowych marzeń, uczyniła Józefa takim, jakim mi się wydawał, a w rzeczywistości był on może najzwyklejszym prostakiem, Bogu ducha winnym wieśniakiem, niezdolnym ani do pięknych czynów, ani też do pięknych występków?... Wszystko to razem wzięte przestraszało mnie. A przytem, czy to jest rzeczą do uwierzenia? oto myśl, że już nie będę więcej służyła, sprawiała mi przykrość... Niegdyś myślałam, że odzyskanie swobody napełniłoby mnie wielką radością... A tymczasem teraz przekonałam się, że nie. Chęć do służenia ma się we krwi... jeżeli więc potem będę uczuwała brak burżuazyjnego przepychu, na który przywykłam patrzeć? Ujrzałam wyraźnie moje przyszłe małe mieszkanie, surowe i chłodne, podobne do mieszkania robotniczego, moje życie mierne, pozbawione wszystkich rzeczy ładnych, tych gałganków i drobiazgów, z jakimi wciąż miałam do czynienia, w których lubiłam nurzać się, jak w kąpieli z perfum...
Ale już niepodobna było cofnąć się. Ach, i któżby to był powiedział, gdy w ten dzień szary, smutny, zadeszczony, przybyłam do Prieuré, że wyjdę za tego nieznajomego człowieka, tak spokojnego i prostaczego, który spoglądał na mnie z taką pogardą?...
Teraz jesteśmy już właścicielami kawiarni... Józef odmłodniał. Nie trzyma się już pochyło i nie wygląda na wałkonia. Chodzi od stolika do stolika, z sali do sali, giętko i elastycznie. Bary jego przerażające mnie dawniej, stały się jakieś pełne dobroduszności, jego kark niekiedy tak straszny, ma w sobie coś ojcowskiego, coś z wylegującego się zwierzęcia. Zawsze starannie wygolony, z ciemną połyskującą cerą przypominającą mahoń, w berecie na głowie, ubrany w niebieską cieniutką bluzę, ma minę dawnego marynarza, starego wilka morskiego, który widział już w swojem życiu wiele rzeczy niezwykłych i zwiedzał dziwne kraje. To co zachwyca mnie w nim, to jego spokój moralny... Nigdy uniesienia ani niepokoju w jego spojrzeniu... Widać, że życie jego ma trwałą podstawę do wypoczynku.
Bardziej niż kiedykolwiek jest on za rodziną, za własnością, za religją, za flotą, za armją, za ojczyzną... Mnie wprawia on w zdumienie!
W dniu ślubu Józef ofiarował mi dziesięć tysięcy franków...
Kiedyś komisariat żeglugi dał mu los loteryjny, za który Józef zapłacił gotówką piętnaście tysięcy franków, a następnie odprzedał go z wielką korzyścią dla siebie. Zajmował się także drobnymi bankierskimi interesami, właściwie mówiąc, pożyczał on rybakom, biorąc ma się rozumieć dobre procenty. Już teraz myśli o powiększeniu swojej kawiarni i nabyciu średniego domu. Kto to wie, a może w przyszłości dojdzie do tego, że będzie miał café-concert...
Intryguje mnie to, skąd on może mieć tyle pieniędzy. I w jaki sposób doszedł on do tego majątku? Nic nie wiem, bo nie lubi, gdy o tem mówię, nie lubi także, gdy wspominam o tem, że byliśmy w służbie...
Można powiedzieć, że zapomniał o wszystkiem i istotnie jego życie zaczęło się dopiero od dnia, w którym objął w posiadanie kawiarnię... Gdy zwracam się do niego z pytaniem, które nie daje mi spokoju, on jakgdyby nie rozumiał tego, co mówię, a w oczach jego ukazuje się przeraźliwy błysk, tak jak niegdyś... Widzę, że nigdy nic wiedzieć nie będę o Józefie, i nigdy nie poznam tajemnicy jego życia... I może być, że właśnie to coś nieznanego, co w nim jest, tak przywiązuje mnie do niego...
Józef ma oko nad wszystkiem i wszystko też jest jak w zegarku. Mamy trzech chłopców do obsługiwania klijentów oraz służącą, która zajmuje się gospodarstwem i kuchnią. To prawda, że w ciągu trzech miesięcy cztery razy zmienialiśmy służącą... Niemożliwie wymagające służące w Cherbourgu i pełne efronterji, wprost nie do uwierzenia, jakie to bezwstydnice...
Ja zajmuję się kasą, króluję za kontuarem, pośrodku lasu butelek. Jestem dla parady, no, i do rozmowy. Józef pragnie, abym była dobrze ubrana, i nigdy nic nie odmawia z tego, co może mnie uczynić piękniejszą i lubi, gdy wieczorem przy świetle ukażę nieco ciała w małem dekolcie... Trzeba przyciągać klijentów i trzymać wesołością bezustanną i ciągłem pożądaniem mojej osoby...
Jest już dwóch czy trzech podoficerów z marynarki, także dwóch czy trzech mechaników z eskadry, którzy bardzo gorliwie starają się o moje względy. Naturalnie, aby mi się przypodobać dużo tracą... Józef psuje ich specjalnie, są to bowiem straszliwi pijacy.
Mamy również czterech stołowników. Jadają wraz z nami, a co wieczór kupują wino, likiery, na czem wszyscy korzystają.. Są bardzo eleganccy dla mnie, i ja staram się umyślnie podniecać ich jeszcze... Ale myślę, że to zbyteczne, wszystko zresztą ogranicza się na zachęcającym banalnym uśmiechu z mojej strony... Dalej się nie posuwam... Józef wystarcza mi, i myślę, że jedynie straciłabym na zamianie... nawet, gdybym go miała zdradzić z admirałem... do licha!... jest to nie byle chłop z tego Józefa... Mało znalazłoby się takich młodych łudzi, którzyby potrafili zadowolnić kobietę tak, jak on... To zabawne doprawdy... a jednak pomimo jego brzydoty nie znajduję nikogo piękniejszym od mego Józefa... opanował mną poprostu... ten stary potwór... i wziął mnie całkowicie!...
Zna on wszystkie sposoby miłości, a jakie ma przytem swoje własne pomysły...
Gdy się zważy, że przebywał wciąż na prowincji... że przez całe życie był wieśniakiem., mimowoli przychodzi pytanie, gdzie nauczył się tej rozpusty...
Ale najwięcej tryumfów zbiera Józef w polityce. Dzięki jemu nasza kawiarnia jest pod godłem „Armji Francuskiej!“
Złote litery tego napisu połyskują w dzień, wieczorem znów palą się płomiennie, i obecnie u nas schodzą się oficjalnie wybitni antysemici oraz patrjoci miejscy. Przychodzili oni i bratali się z podoficerami armji i marynarki. Były już i kłótnie, a także krwawe rozprawy, niejednokrotnie o byle co, podoficerowie wyciągali swoje szable grożąc, że rozćwiartują wyimaginowanych zdrajców...
Tego wieczoru, w którym Dreyfus przybył do Francji, myślałam, że mała kawiarnia rozwali się od wrzasków: „Niech żyje armja!“ „Śmierć Żydom!“
Tego również wieczoru Józef, który już pozyskał popularność w mieście, miał szalone powodzenie. Wszedł na stół i krzyczał:
— Jeżeli zdrajca jest winnym, niech idzie z powrotem precz z granic Francji... Jeżeli jest niewinny, niech go rozstrzelają.
Ze wszystkich stron wykrzykiwano:
— Tak, tak!... Niech go rozstrzelają! Niech żyje armja!
Ta propozycja była przyjęta z entuzjazmem, — przechodzącym aż do uniesień paroksyzmowych... W kawiarni słychać było tylko dyszenie i szczęk szabli, i uderzenia pięściami o marmur stolików. Ktoś chciał coś rzec, niewiadomo co, Józef, przypadłszy do niego, tak trzasnął w gębę, że wybił mu pięć zębów... Pokaleczeni szablami, ociekający krwią, na pół żywi nieszczęśliwcy, wywalali się na ulicę nie przestając krzyczeć: „Niech żyje armja!“ „Śmierć Żydom!“
Były chwile, że chwytał mnie strach w tej atmosferze bijatyki, pomiędzy temi rozbestwionemi twarzami, nabrzękłemi od alkoholu i zbrodni... Ale Józef podtrzymywał mnie mówiąc:
— To nic... To potrzebne do interesu...
Wczoraj po powrocie z targu Józef zacierał ręce z zadowolenia i bardzo wesoło powiedział mi:
— Są złe nowiny. Mówią, że będzie wojna z Anglją.
— Ach, Boże... — wykrzyknęłam. — Może Cherbourg zbombardują.
— Ach!... ach!... — podrzeźniał Józef. — Myślę o jednej rzeczy... myślę, żeby tak od jednego zamachu... Od jednego wielkiego zamachu...
Zaczęłam drżeć, na swoje nieszczęście... on musi przetrawiać w sobie jakiś straszny zamiar, myślałam.
— Im więcej na ciebie patrzę... — wyrzekł — tem bardziej przekonywam się, że nie masz głowy bretonki. Tak... o nie, głowa twoja nie jest na bretonkę... jest ona raczej alzacką... Hm... tak... to będzie wspaniale, gdy za kontuarem...
Doznałam zawodu... Myślałam bowiem, że Józef zaproponuje mi jakąś rzecz straszną: czułam już pewną dumę na myśl, że będę do czegoś niebezpiecznego należała... Wyobrażałam sobie... tragedie, rozboje, napady z nożami, ludzi konających na mchach leśnych... a oto chodziło tylko... o reklamę, o małą pospolitą reklamę...
Z rękami w kieszeniach, w berecie niebieskim na głowie, Józef kołysał się zabawnie.
— Rozumiesz... — mówił. — W chwili wojny, bardzo ładna Alzatka ślicznie ubrana, to podniesie serca, to podsyci patriotyzm... A najlepiej ludzi brać można na patriotyzm... Cóż ty myślisz?.. mogą fotografię twoją pomieścić w dziennikach... a może i na afiszach.
— Wolałabym zostać damą... — odpowiedziałam trochę oschle!
I posprzeczaliśmy się. Po raz pierwszy od czasu naszego ślubu rzucaliśmy sobie w twarz słowami coraz gwałtowniejszemi.
— Nie robiłaś tyle historii wtedy, gdy spałaś ze wszystkimi1, kto tylko chciał... — wrzeszczał Józef.
— A ty!.. — wolałam — ty... Zamilknij, daj mi spokój, bo mogę ci zadużo powiedzieć...
— Ku.. a!
— Złodziej!
Wszedł klijent... Kłótnia przerwała się, a wieczorem wśród pocałunków została zapomnianą...
Kazałam sobie zrobić śliczny kostjum alzacki z aksamitu i jedwabiu... Jestem bezsilna wobec Józefa. Pomimo tego małego buntu, Józef mnie trzyma w posiadaniu swem, jak jaki demon. I czuję się szczęśliwą, że należę tak całkowicie do niego...
Czuję, że uczyniłabym wszystko, cokolwiekby zechciał, i poszłabym za nim wszędzie, aż do zbrodni!...




  1. Dodany przez Wikiźródła
  2. Dodany przez Wikiźródła
  3. Dodany przez Wikiźródła





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Octave Mirbeau i tłumacza: Helena Orlicz-Garlikowska.