Pamiętnik panny służącej (1923)/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętnik panny służącej |
Wydawca | J. Fiszer |
Data wyd. | 1923 |
Druk | W. Piekarniak |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Helena Orlicz-Garlikowska |
Tytuł orygin. | Le Journal d'une femme de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I oto jesień. Przymrozek nieoczekiwany tak wcześnie powarzył kwiaty w ogrodzie. Gieorginje, biedne gieorginje, świadkowie czułości miłosnej pana zmrożone... zmrożone także słoneczniki, które widać było z drzwi kuchni. Nie zostało nic z roślin opuszczonych, nic po za kilkoma gieranjami i pięcioma lub sześcioma astrami, które przed śmiercią swoje bukiety pochyliły ku ziemi. Ogród kapitana Maugera, którego często widzę przez płot, spotkała klęska prawdziwa.
Drzewa we wsi zaczynają żółknąć i opadać, a niebo jest ponure. Przez całe niemal cztery dni pogrążeni byliśmy w mgle, w szarej mgle, którą czuć było sadzami i która nie ulatniała się nawet po południu...
Teraz pada deszcz z gradem, niesiony przez wiatr północno-zachodni, chłoszcze jak biczem.
Ach! Nie jest mi wcale wesoło... W moim pokoju przeraźliwe zimno... Wiatr zawiewa, woda przesącza się przez dach, zwłaszcza wokoło dwóch okienek, przez które wpada skąpo światło, do tej ponurej ciszy na poddaszu... I słychać łoskot podrywającej się dachówki, wstrząśnienia chwiejącego się dachu, trzaskanie budynku, zgrzytanie zawias ogłuszające...
Pomimo, iż potrzeba tu nagłej naprawy dachu, zaledwie wymusiłam na pani obietnicę, iż każe przyjść blacharzowi jutro rano... A nie mówiłam jeszcze nic o piecu, chociaż wobec mojej wrażliwości na zimno, czuję, iż niemożliwe będzie dla mnie dalsze zamieszkiwanie tej śmiertelnie zimnej izby na strychu.
Tego wieczoru, aby zabezpieczyć się od wiatru i deszczu, pozatykałam okienne otwory staremi spódnicami. I ta chorągiew nad moją głową, niemogąca się swobodnie obracać, skrzeczy tylko podczas nocy nieprzyjemnie, możnaby powiedzieć, że to głos pani, po skończonej awanturze rozlega się po korytarzach...
Początkowe bunty uciszyły się, życie stawało się monotonne, opanowała mnie apatja i skończyło się na tem, ze stopniowo przyzwyczaiłam się bez nadmiernego bólu moralnego. Nigdy nikt tu nie przychodzi, zupełnie jak w wyklętym domu. Czasami tylko, gdy wyjdę i spotkam się z inną służbą, rozmawiamy. Nigdy nic tu się niezwykłego nie dzieje... Wszystkie dni są do siebie podobne, ta sama wciąż robota; te same twarze... Ale tak zaczynam się widocznie stawać podobną do zwierzęcia, że się i do tej nudy przystroić potrafiłam, jakgdyby to była rzecz naturalna. Nawet brak miłości nie bardzo przejmuje mnie, i doszłam do wniosku, iż nie jest znów tak strasznie bolesnem, pozbawienie uciech cielesnych, na jakie jestem skazana, na jakie przedtem już skazałam się, wyrzekając się pana, ponieważ odrzuciłam go stanowczo, gdyż mnie oburzył na siebie swojem nędznem oczernieniem mnie przed panią... Ale on nie wyrzekł się mnie zupełnie, ani też opuścił. Przeciwnie, patrzy za mną oczami coraz bardziej pożądliwemi, z ustami pieniącemi się. Sprawiłam na nim takie wrażenie, o jakiem czytałam w książce już nie pamiętam jakiej, zupełnie patrzy na mnie jak świnia w swoje koryto.
Teraz, gdy dni stały się krótsze, pan przed obiadem siedzi zawsze w swoim gabinecie i djabli wiedzą czem się zajmuje... albo grzebie w starych papierach, katalogach z cenami nasion lub w reklamach aptecznych, albo też przekłada z miną bardzo roztargnioną kartki starych książek myśliwskich... Trzeba go widzieć, gdy wchodzę, zwłaszcza wieczorem, aby zapuścić żaluzje, lub zajrzeć do pieca. Wtedy wstaje, pokasłuje, kicha, parska jak kot, drapie meble, przewraca drobiazgi na biurku; temi zdumiewającemi sposobami stara się zwrócić moją uwagę na siebie... Niemal się skręca na swem miejscu. Ja jednak udaję, że wcale nie poznaję się na tem dziecinnem małpowaniu i wychodzę z wyniosłym spokojem, nie spojrzawszy nań nawet, jak gdyby go wcale nie było.
Wczoraj wieczorem zamieniliśmy krótkie słowa. Oto one:
— Celestyno.
— Czego pan sobie życzy?
— Celestyno... jesteś niedobra dla mnie.
— Ależ wszak pan wie, że jestem wywloką.
— Cóż znowu...
— Dziewczyną źle prowadzącą się.
— Cóż znowu... cóż znowu...
— Że mam w sobie brzydkie choroby...
— Ależ, do djabła, Celestyno, Celestyno... Posłuchaj mnie...
— Milcz!...
Daję słowo! Rzuciłam to. O; mam tego dosyć... Nie bawi mnie już wcale to, żeby przez moją kokieterję przewracało mu się w głowie.
Nic tu mnie nie bawi. I jeszcze gorzej, że nic mnie tu również nie rozdrażnia. Ani powietrze w tym brzydkim kraju, cisza wiejska, pożywienie ciężkie i ordynarne... ogarnęło mną odrętwienie, które nawet nie jest bez uroku...
Jednem słowem, stępiło moją wrażliwość, zaćmiło moje marzenia, zmniejszyło moją hardość i tym sposobem mogę znosić bezustanne dokuczania pani. Dzięki temu, również z zupełnem zadowoleniem oddaję się rozmowie z Marjanną i Józefem, tym dziwnym Józefem, który nie wychodzi teraz weale. I wydaje się, że znajduje przyjemność w przesiadywaniu z nami. — Myślę, że Józef zakochał się we mnie, pochlebia mi to... Mój Boże! tak... jestem taka!... Potem czytam, czytam romanse, romanse i jeszcze raz romanse... odczytuję Paul Boltrgeta... Książki te nie roznamiętniają mnie tak, jak niegdyś, męczą mnie i wydaje mi się, że są one zapełnione fałszywym szychem. Przedstawiają one ten stan duszy, który znam dobrze, doświadczałam niegdyś owego zaczarowanego olśnienia, jakie sprawia bogactwo i komfort. Dziś znów je czytam, lecz już mnie to nie zachwyca... Ach, nie będę już tak dziwna, aby prosić Bourgeta o wytłumaczenie psychologiczne, ponieważ wiem lepiej od niego o tem, co jest za ostatnią portjerą w salonie, i pod suknią z koronek...
Do jednej tylko rzeczy nie mogę się przyzwyczaić, a to do nieotrzymywania listów z Paryża. Każdego poranku, gdy przychodzi listonosz, czuję jakby lekkie rozdzieranie serca, z tej świadomości, że jestem opuszczona przez wszystkich; jest to również miarą mojej zupełnej samotności.
Nadaremnie wysyłam listy do moich dawnych towarzyszy, do pana Jana przedewszystkiem. Listy pełne nalegań i udręczeń: nadaremnie błagam ich, aby zajęli się mną, wyrwali mnie z tego piekła, wynaleźli mi jakiekolwiek najskromniejsze miejsce w Paryżu. Nikt, nikt nie odpowiada mi. Nigdy nie myślałam, aby mogło być tyle obojętności i niewdzięczności w ludziach! I to zmusza mnie do tem silniejszego czepiania się tego, co mi pozostało: wspomnienia z przeszłości.
Wspomnienia, w których pomimo wszystko radość góruje nad cierpieniem... przeszłość daje mi nadzieję, że nie wszystko jeszcze skończyło się dla mnie, i że to nie jest prawda, aby to przypadkowe niepowodzenie miało być niepowodzeniem bez wybrnięcia... I dlatego to, gdy znajduję się sama w swoim pokoiku, podczas gdy za przepierzeniem chrapanie Marjanny przedstawia odpychającą teraźniejszość, staram się pokryć te śmieszne odgłosy mojem dawnem powodzeniem i z namiętnością roztrząsam swą przeszłość. W końcu z tych bezładnych skrawków wyprowadzam złudzenie jeszcze jakiejś przyszłości dla siebie.
Właśnie dziś, 6 października, jest to data pełna wspomnień... Przed pięcioma laty spełnił się ten dramat, o jakim chcę opowiedzieć. Wszystkie szczegóły z całą wyrazistością noszę w sobie. Jest śmierć w tym dramacie, mała, biedna śmierć, słodka i urocza. Zabiłam go, dając mu zbyt wiele pieszczot i nazbyt wiele radości, zabiłam, chcąc dać mu trochę życia... I od pięciu lat gdy umarł — umarł przezemnie — będzie to pierwszy raz, abym w ten szósty październik nie zaniosła mu na grób, jak zwykle, kwiatów... Ale z tych kwiatów, których mu zanieść nie mogę na grób, splotę bukiet, trwalszy, który ustroi i rozwoni jego drogą pamięć bardziej, niż kwiaty cmentarne, tę ziemię, w której śpi... Bo kwiaty, z których ułożę ten bukiet, zbierać będę jeden po drugim w ogrodzie mego serca... w ogrodzie serca, gdzie wyrastają tylko kwiaty śmiertelne zepsucia, ale gdzie również rozkwitają wielkie białe lilje miłości...
Było to w sobotę, pamiętam, w biurze wyszukujących pracę na ulicy Collise, gdzie od ośmiu dni przychodziłam stale co rano, poszukując miejsca.
Pokazano mnie starej damie w żałobie. Nigdy dotąd nie spotkałam twarzy milszej, spojrzenia słodszego, zachowania naturalniejszego, nigdy nie słyszałam stów bardziej pociągających. Odezwała się do mnie z tak uprzedzającą grzecznością, że aż rozgrzało mi to serce.
— Moje dziecko — wyrzekła — pani Paulhat-Durand (było to nazwisko właścicielki biura) — ogromnie chwali cię. Sądzę, że zasługujesz na to, twarz twoja jest inteligentna, szczera, wesoła i podoba mi się bardzo. Potrzebuję osoby godnej zaufania i poświęcającej się... Ach! wiem, że wymagam rzeczy prawdziwie trudnej, ponieważ ostatecznie nie znasz mnie i nie masz żadnego obowiązku poświęcać się dla mnie... Wytłumaczę ci o co idzie i czego szukam... Ale nie stój przedemną, moje dziecko, chodź, siadaj przy mnie...
Wystarczyło to słodkie przemówienie, wystarczyło, że nie zarzucano mi, iż jestem istotą wykluczoną przez istoty inne, znajdującą się jedynie na marginesie życia, jak coś pośledniego pomiędzy psem a papugą, abym natychmiast onieśmielała... i aby natychmiast odżyła we mnie moja dusza dziecka.
Wszystkie moje urazy, wszystkie moje nienawiści, wszystkie moje bunty, jakby jakimś cudem poszły w niepamięć i nie potrafiłabym do osób, które odzywają się do mnie po ludzku, czuć coś innego niż miłość. Wiem także z doświadczenia, że tylko przed ludźmi nieszczęśliwymi można odkryć swoją nędzę cierpień... W dobroci ludzi szczęśliwych jest zawsze pycha i trudność zbliżenia się.
Gdy zajęłam miejsce obok tej szanownej damy w żałobie, kochałam ją już... kochałam naprawdę.
Westchnęła.
— Nie jest to miejsce wesołe, które mogę ci ofiarować, moje dziecko.
Z entuzjastyczną szczerością zaprotestowałam żywo.
— Nic nie szkodzi, proszę pani. Wszystko, co sobie pani będzie życzyła odemnie, zrobię.
I to było prawdą. Byłam gotowa na wszystko.
Podziękowała mi tkliwem spojrzeniem i odparła:
— A więc... Byłam bardzo prześladowaną w życiu... Postradałam wszystkich swoich... Został mi jedynie wnuczek... zagrożony również okrutną śmiercią, jak tamci, którzy pomarli.
Lękając się wymówienia nazwy tej strasznej choroby, objaśniła mnie w ten sposób, iż położyła na piersiach swoją rękę w czarnej rękawiczce i z przejęciem bolesnem dodała:
— Biedny mały!... Jest to śliczne dziecko, istota zachwycająca... w którym pokładam ostatnie moje nadzieje. Bo postradawszy jego, zostałabym zupełnie sama. I cóż robiłabym, mój Boże, na tej ziemi?
Źrenice jej zaszły łzami. Lekkiem dotknięciem chustki wytarła oczy i mówiła dalej:
— Lekarze zaręczają, że można go ocalić... Przepisano regulamin, który mu bardzo dobrze robi... Godzien popołudniu Jerzy musi brać kąpiel morską, to jest musi przez moment zanurzyć się w morzu. Potem trzeba go mocno nacierać po całem ciele włosiennicową rękawiczką dla pobudzenia cyrkulacji krwi... natychmiast również musi wypić szklankę starego portwejnu... i najmniej godzinę pozostawać w ciepłem łóżku... Oto wymagałabym od ciebie, moje dziecko, najpierw... Ale8 czy rozumiesz mnie dobrze, że to przedewszystkiem idzie tu o miłość, o wdzięk, o umilenie życia... Tego właśnie brak u mnie... Posiadam dwoje służących bardzo mi oddanych... ale są oni starzy, smutni i manjacy... Jerzy nie może ich znieść...
Ja również moją białą starą głową i jednostajnem, żałobnem ubraniem, czuję, że go męczę. I co jest jeszcze najgorsze i czuję to również dobrze, że nie potrafię ukryć mojej obawy o niego... Ach! wiem, że to nie jest odpowiednia rola dla takiego, jak ty, młodego dziewczątka, obok drugiego, również młodego dziecka, jakim jest Jerzy... bo ma on zaledwie, mój Boże, dziewiętnaście lat. Świat z pewnością będzie to miał za złe... Ale mnie świat nie obchodzi... mnie obchodzi mój mały chory...
I ufam tobie... Przypuszczam, że jesteś uczciwą kobietą...
— Och, tak, pani! — wykrzyknęłam, pewna, że jakaś święta przywiodła do mnie tę opuszczoną babkę, aby ocalić jej dziecko.
— A on, ten biedny mały, mój wielki Boże!... W jego położeniu... widzisz, bardziej jeszcze, aniżeli kąpiele morskie, jest koniecznem nie pozostawanie w samotności, potrzebną jest koło niego ładna twarz, świeży, młody uśmiech... jednem słowem coś, coby oddalało od niego myśl śmierci, ktoś, ktoby go napełniał otuchą do życia... Czy chcesz?...
— Zgadzam się, proszę pani — odpowiedziałam, wzruszona do głębi serca. — I niech pani będzie pewną, że będę pielęgnowała dobrze pana Jerzego.
Postanowione zostało, że tegoż wieczoru przybędę na miejsce i że nazajutrz pojedziemy do Houlgaty, gdzie pani w żałobie wynajęła śliczną willę nad morzem.
Babka nie skłamała... Pan Jerzy był ślicznem i uroczem dzieckiem. Jego twarz gładka, bez zarostu, miała wdzięk pięknej twarzy kobiecej, kobiecemi były również jego miękkie ruchy i długie ręce, bardzo białe i bardzo delikatne, z przeświecającemi siatkami żyłek. Ale jakie oczy gorejące!... Jakie źrenice, trawione ponurym ogniem, powieki z błękitnemi obwódkami, jak gdyby przepalone przez płomień spojrzenia! Jakie zogniskowanie myśli, namiętności, wrażliwości, inteligencji, wogóle życia wewnętrznego!... A na policzkach takie wypieki, jak gdyby już zagarniały je czerwone kwiaty śmierci. Zdawało się, że to nie choroba doprowadzi go do śmierci, ale nadużycie życia, gorączka życia, która w nim jest, która trawi jego organizm i wychudzą ciało... Ach! jaki on był boleśnie ładny, można było wpatrywać się weń i rozmyślać!...
Gdy babka przyprowadziła mnie do niego, leżał na długiem krześle, tak zwanym „leżaku“, trzymając w swojej szczupłej, białej ręce różę bez zapachu. Powitał mnie, nie jak służącą, ale prawie jak przyjaciółkę, której oczekiwał. A ja od pierwszej chwili przywiązałam się do niego z całych sił mojej duszy.
Urządzenie się w Houlgate nie przedstawiało trudności, jak to zazwyczaj bywa w podróży. Wszystko było gotowe, gdy przybyliśmy. Nie mieliśmy nic innego do zrobienia, jak tylko zająć willę obszerną, elegancką, pełną światła i wesołości, z szerokim tarasem, wychodzącym na plażę, zastawionym plecionymi, pstro lakierowanymi fotelami. Z tarasu schodziło się prosto do morza po schodach kamiennych, stanowiących tamę. Fale przychodziły śpiewać na te pierwsze stopnie kamiennych schodów, podczas gdy morze wznosiło się.
Pokój pana Jerzego znajdował się na parterze; przez szerokie okna widać było cudny krajobraz morski. Mój pokój zupełnie pański, obity jasnym kretonem — nawprost pokoju pana Jerzego, z drugiej strony korytarz, wychodzący na mały ogródek, gdzie rozkwitało trochę nędznych drzew trzmielnowych i jeszcze nędzniejszych krzewów różanych.
Jak wyrazić słowami moją radość, moją dumę, moje wzruszenie! Wszystko bowiem to, co zaczęłam doświadczać tutaj, napełniało mnie nieznaną mi dotąd dumą. Obchodzono się tu ze mną jak z damą, ofiarowano mi szczęśliwy byt i komfort, podzielono się ze mną rzeczą napróżno dotąd pożądaną. Byłam jakby należącą do rodziny... Jak to wytłómaczyć? Jedynie przez proste uderzenie pałeczką czarodziejskiej wróżki — dobrocią.
Przyszły do mnie mimowolnie wspomnienia mojej upokarzającej przeszłości. Przecież chyba i ja urodziłam się istotą ludzką. Tego wszystkiego wytłómaczyć nie potrafię.
Tylko to mogę powiedzieć, że poznałam naprawdę czarodziejskie przekształcenie się. Nietylko lustro stwierdzało, że jestem piękniejsza, ale moje serce wołało, że jestem istotnie lepsza... odkryłam w sobie źródła, źródła... niewyczerpane, źródła bezustannie wytryskujące, poświęcenia, ofiary... heroizmu. Nie myślałam o niczem innem, jak tylko: aby ocalić siłą pielęgnacji inteligentnej, wiernej, uważnej, cudownie bystrej — ocalić pana Jerzego od śmierci...
Z jakąś wiarą chłopską w moc uleczającą mówiłam, krzyczałam do biednej babki, bezustannie zrozpaczonej, która często w sąsiednim salonie przepędzała dni na płaczu:
— Niech pani nie płacze... My go ocalimy... Zaręczam, że ocalimy go...
Istotnie, pod koniec drugiego tygodnia pan Jerzy uczuł się lepiej... Wielka zmiana zaszła w jego stanie... gorączka zmniejszała się, sen i apetyt wracały... Nie miał już podczas nocy tych obfitych straszliwych potów, które sprowadzały nań rano duszności, robienie piersiami, zupełnie osłabiały go... Do tego stopnia siły mu powracały, że mogliśmy czynić długie przejażdżki powozem, bez wielkiego zmęczenia. Był to pewien rodzaj zmartwychwstania...
Gdy pogoda była bardzo piękna, powietrze bardzo gorące, ale złagodzone wiatrem morskim, czas przepędzaliśmy przeważnie w cieniu osłoniętego płótnem tarasu willi, oczekując godziny kąpielowej, „umoczenia się w morzu“, jak mówił wesoło pan Jerzy. Bo był on wesoły, zawsze wesoły i nigdy nie wspominał o swojej chorobie... nigdy nie rozmawiał o śmierci.
Myślę, iż przejdzie wiele dni, a on nigdy nie wymówi tego strasznego słowa: śmierć... Bawiła go bardzo moja paplanina, która obudziła w nim potrzebę widzenia mnie obok siebie; ja znów, ufając jego oczom, umocniona przez jego serce, pociągnięta jego pobłażliwością i wdziękiem, mówiłam o wszystkiem, co tylko przyszło mi na myśl, anegdoty, różne facecje i piosnki.
Moje dzieciństwo, moje pragnienia, moje małe nieszczęścia, i marzenia, i bunty, i moje różnorodne stanowiska u pociesznych państwa, gdzie działy się bezeceństwa, wszystko to opowiedziałam mu bez wielkiego ukrywania prawdy, bo chociaż tak młody i odosobniony od świata, pomimo tego zamknięcia, w jakiem przebywał, przez jakieś cudowne wieszcze przeczucie, jakie mają chorzy, rozumiał wszystko, rozumiał życie...
Prawdziwa przyjaźń, jaką ułatwił jego charakter i jego samotność, a także serdeczne starania, jakiemi otoczyłam to biedne, zamierające ciało, możnaby powiedzieć, że zupełnie mimowiednie zapanowała pomiędzy nami.
Byłam szczęśliwa, gdy mogłam wyrażać się w podobny jemu sposób i ustawicznie starałam się dostosować mój nieokrzesany umysł do jego umysłu.
Pan Jerzy zachwycał się wierszami... Całemi godzinami na tarasie, przy szumie morza, lub wieczorem w jego pokoju prosił mnie, abym mu czytywała poematy Wiktora Hugo, Baudelaira, Verlaina, Maeterlincka. Często zamykał oczy i siedział nie poruszając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach. Myśląc nieraz, że usnął, milkłam. Ale uśmiechał się i mówił do mnie:
— Nie przerywaj... Nie śpię... Tylko tak lepiej wsłuchuję się w te wiersze, słyszę również lepiej twój głos. A głos twój jest zachwycający...
Niekiedy to on znowu przerywał mi, i w skupieniu wypowiadał z pamięci wolno, przeciągając rytmy, wiersze, które go najbardziej entuzjazmowały. I starał się, — oh! jak lubiłam to! — nauczyć mnie rozumieć je i czuć ich piękność.
Pewnego dnia powiedział mi słowa, których strzegę jak relikwji:
— Widzisz, w wierszach jest to najwspanialsze, że wcale nie potrzeba być uczonym, aby je rozumieć i kochać... przeciwnie... Uczeni nie rozumieją ich, po większej części nawet pogardzają niemi, dlatego, iż są zbytnio zarozumiałymi... Aby kochać wiersze, trzeba mieć duszę... duszyczkę małą, nagą, jak kwiat... Poeci opowiadają o duszach prostych, smutnych, chorych... I dlatego to są nieśmiertelni... Czy wiesz, że gdy posiada się wrażliwość, zawsze jest się trochę poetą?... I ty także, Celestyno, często mówisz do mnie rzeczy tak piękne, jak wiersze...
— Och! panie Jerzy, pan sobie żartuje ze mnie...
— Ależ nie!... I ty wcale nie wiesz o tem, iż mówisz do mnie takie piękne rzeczy... I dlatego to jest tak nadzwyczajne.
Były to dla mnie godziny jedyne, nieporównane, i gdy przyjdzie koniec mego istnienia, one śpiewać będą w mojem sercu tak, iż żyć będę... Zakosztowałam wrażeń nieporównanie słodkich, im zawdzięczałam moją nową istotę, byłam obecną, że się tak wyrażę, objawianiu się jakiejś rzeczy nieznanej we mnie, która przecież we mnie istniała...
I dzisiaj, pomimo najgorszych złamań, pomimo wszelkich najbardziej rozpaczliwych zgnieceń i poniżeń, jakie noszę w sobie, jeżeli zachowałam to namiętne zamiłowanie do czytania, jeżeli duch mój wznosi się niekiedy do rzeczy doskonalszych, aniżeli moje środowisko społeczne, i ja sama, jeżeli tyle zaufałam sobie, że z własnego popędu odważyłam się, ja, nic nie umiejąca, na napisanie tego Pamiętnika, to zawdzięczam to jedynie panu Jerzemu...
Ach! czułam się tak szczęśliwą... szczęśliwą nadewszystko, gdy widziałam, jak zachwycający chory zwolna powraca do sił. Ciało jego pełniało, a twarz rozkwitała, jakby napełniając się nowemi ożywczemi sokami...
Uszczęśliwiona byłam radością i nadzieją, iż niezawodnie to raptowne zmartwychwstanie uczyni ze mnie w całym domu królowę i czarodziejkę... mnie przypisywano bowiem i moim rozumnym pielęgnacjom, mojemu czujnemu poświęceniu i być może także mojej nieustannej wesołości, mojej pełnej powabu młodości, mojemu zadziwiającemu wpływowi nad panem Jerzym, ten cud niezrównany...
Biedna babka dziękowała mi, zasypywała wdzięcznością, błogosławieństwem i podarunkami, zupełnie jakbym była mamką, której powierzono dziecię blizkie śmierci, a która swojem czystem, zdrowem mlekiem, nanowo odrodziła wszystkie jego organy, powracając mu uśmiech życia.
Niekiedy zapomniała pani o swojem stanowisku względem mnie, chwytała mnie za ręce, pieściła i ściskała i ze łzami szczęścia w oczach szeptała:
— Wiedziałam, dobrze wiedziałam... jak tylko zobaczyłam cię... wiedziałam napewno...
I następowały projekty podróży tam, gdzie dużo słońca... na wieś, gdzie pełno róż...
— Ty nigdy już nas nie opuścisz, nigdy, moje dziecko.
Jej entuzjazm często zawstydzał mnie, ale kończył się przeświadczeniem, że nań zasłużyłam.
Czyż ja wobec tego chciałabym nadużyć jej szlachetności... Ach, prawdziwe nieszczęście!...
Co się miało stać, stało się.
Tego dnia powietrze było bardzo gorące, bardzo ciężkie, zanosiło się na burzę. Nad morzem ołowianem i jakiemś plaskiem niebo zapadało się od chmur przygniatających, rudawych, gdzie burza wzbierała i jakby nie mogła wybuchnąć. Pan Jerzy nie wyszedł nawet na taras i zostaliśmy w jego pokoju. Bardziej podrażniony, niż zazwyczaj, pod wpływem naelektryzowanej atmosfery, nie chciał nawet, abym czytała mu wiersze.
— To mnie męczy! — powiedział. — A przytem czuję, że czytałabyś dzisiaj niedobrze.
Udał się do salonu, próbując trochę grać na pianinie. Ale muzyka znużyła go w tej chwili i powrócił do swego pokoju, a myśląc, że go to rozerwie nieco, zaczął rysować sylwetki kobiece. Ale wnet porzucił papier i ołówek, z niecierpliwością wyrzekając:
— Nie mogę... nie jestem w usposobieniu... Ręka mi się trzęsie... sam nie wiem... czego chcę. I ty także masz coś w sobie, nie wiem co... jakbyś nie mogła znaleść sobie miejsca...
Ostatecznie położył się na swoim leżaku, stojącym przed wielkiem oknem, przez które widać było bezgraniczną przestrzeń morza. W oddali kołysały się łódki rybackie, uciekające przed wciąż grożącą burzą. Chroniły się do portu w Trouville. Roztargnionym wzrokiem śledził ich przylądowywanie i wpatrywał się w szare żagle.
Było to prawdą, że nie mogłam sobie znaleźć miejsca, jak powiedział pan Jerzy... łaziłam z miejsca na miejsce, starając się koniecznie coś wymyślić, co mogłoby go zająć. Nic jednak nie wynalazłam i moje podniecenie wcale nie działało uspokajająco na chorego.
— Dlaczego wciąż się niepokoisz?... Dlaczego denerwujesz się?... Siedź przy mnie...
Zapytałam go:
— Czy nie lubi pan pływać temi małemi łodziami? Ja bardzo....
— Nie mów, aby mówić... Poco mówić rzeczy bezużyteczne... Siedź przy mnie.
W końcu usiadłam przy nim. Widok morza stał się dla niego nieznośny w tej chwili, prosił aby spuścić storę.
— Ten dzień dzisiejszy doprowadza mnie do rozpaczy... to morze jest okropne... Nie chcę go widzieć... Wszystko jest dzisiaj okropne. Nic nie chcę widzieć, nic — prócz ciebie...
Zgromiłam go łagodnie:
Ach panie Jerzy, jaki pan dziś niegrzeczny... To nie dobrze... Gdyby babka przyszła i zobaczyła pana w takim stanie, znowu płakałaby!...
Uniósłszy się nieco na poduszkach wyrzekł:
— Przedewszystkiem dlaczego nazywasz mnie „panem Jerzym1“? Wszak wiesz jak mi się to nie podoba...
— Nie mogę jednak nazywać pana „panem Gustawem“!
— Nazywaj mnie „Jerzy“ to krócej... niedobra...
— Tak nie mogłabym... nie mogłabym nigdy...
Wtedy on westchnął.
— To ciekawe!... Więc wciąż jesteś biedną małą niewolnicą?
Umilkł. Resztę dnia przeszło, to w zdenerwowaniu, to w milczeniu, które stawało się przeraźliwie męczącem...
Po obiedzie, wieczorem już, burza wybuchnęła. Wiatr dął gwałtownie, morzę tłukło tamę kamienną z głuchym łoskotem...
Pan Jerzy nie chciał położyć się. Czuł, iż nie mógłby usnąć, a tak długą wydaje się w łóżku noc bezsenna!... Pozostał więc na swoim leżaku, ja usiadłam obok przy małym stole, na którym paliła się lampa nakryta abażurem... Lampa ta roztaczała wokoło nas słodkie różowe światło. Nie rozmawialiśmy z sobą...
Pomimo, że oczy pana Jerzego gorzały silniej niż zazwyczaj, on wydawał się spokojniejszym... Refleksy różowe od lampy ożywiły swem światłem jego rysy i jego cerę twarzy delikatną i uroczą... Ja coś szyłam.
W tejże chwili odezwał się:
— Połóż na chwilę tę robotę, Celestyno... i chodź do mnie...
Zwykle byłam posłuszna jego życzeniom i kaprysom...
On za to okazywał mi entuzjastyczną przyjaźń, którą uważałam za rodzaj wywdzięczania się... I tym razem posłuchałam jak zwykle.
— Bliżej do mnie... jeszcze bliżej... szeptał.
Potem:
— Teraz daj mi rękę...
Bez najmniejszej nieufności, pozwoliłam mu wziąć moją rękę i pieścić się z nią.
— Jaką masz ładną rękę!... A oczy twoje jakie ładne!... Jesteś ładną... cała... cała... cała!...
Często mówił mi o mojej dobroci... nigdy nie mówił czy jestem ładna — nadewszystko nigdy nie mówił do mnie w taki sposób... Zadziwiona, a w głębi zachwycona jego słowami, które wymawiał głosem, w którym czuć było przyspieszony oddech, instynktownie zapragnęłam cofnąć się.
— Nie... nie... nie odchodź... Zostań przy mnie blisko... ty nawet nie wiesz, jak mi jest dobrze, gdy cię czuję blisko siebie... Jak to rozgrzewa mnie... Wszak widzisz... nie jestem już rozdrażniony ani niespokojny... nie jestem już nawet chory... jestem zadowolony... jestem szczęśliwy... bardzo... bardzo szczęśliwy...
I objąwszy mnie wpół, gwałtownie zmusił mnie, abym usiadła obok niego na leżaku, na którym spoczywał... I pytał.
— Czy ci tu jest tak źle?
Wcale to nie uspokoiło mnie. W oczach jego połyskiwał ogień coraz gorętszy....
Głos jego nabierał drżenia... ach, drżenie to znałam dobrze... to drżenie głosu wszystkim mężczyznom nadawało gwałtowne pragnienie miłosne. Oniemiałam na razie i zatrwożona. w głowie uczuwałam lekki zamęt... Ale pewna siebie, iż nie dopuszczę do niczego, a nadewszystko, iż pozostanę w najenergiczniejszej opozycji, odparłam po dziecięcemu:
— Tak, panie Jerzy, jest mi bardzo niewygodnie, pozwól mi się podnieść.
Ramię jego nie opuszczało mojej kibici.
— Nie... nie... ja cię proszę... Bądź dobrą...
I głosem pełnym cichej słodyczy, dorzucił:
— Jesteś zaniepokojona... A czegóż możesz się obawiać? Podczas tego, zbliżył twarz swoją do mojej i uczułam jego gorący oddech... który przyniósł do mnie jakąś mdłą woń... zupełnie jakby kadzidło przy umarłym...
Z sercem przepełnionem niewypowiedzianym zaniepokojeniem, wykrzyknęłam:
— Panie Jerzy!... Panie Jerzy!...
— Puść mnie... Pan się z tego rozchoruje... Błagam pana!... puść mnie!...
Nie usiłowałam wydobyć się siłą, ze względu na jego osłabienie, i ze względu na kruchość jego członków... Próbowałam jedynie z pewnemi ostrożnościami odsunąć jego lewą rękę, która trzęsąc się, pragnęła rozpiąć mój stanik, aby dostać się do piersi... I powtarzałam:
— Puść mnie... To bardzo brzydko z pańskiej strony... panie Jerzy... proszę puścić mnie...
Jego usiłowania przyciągnienia mnie do siebie zmęczyły go... Uścisk jednak jego ramienia nie osłabł. Po upływie kilku minut odetchnął z trudnością... potem suchy kaszel zatrząsł jego piersią...
— Widzi pan, panie Jerzy... wyrzekłam z całą słodyczą macierzyńskiej wymówki. Tego rodzaju przyjemności przyprawiłyby pana o chorobę... nie można się poddawać... Przekonałby się pan, coby się potem stało... Proszę być rozsądnym, ja bardzo proszę!... I jeżeli chce pan być grzecznym, to wie pan, co zrobi?... Oto położy się pan spać w tej chwili...
Cofnął rękę, którą obejmował mnie, zagłębiając się w swoim leżaku, i podczas, gdy podsuwałam pod jego głowę poduszki, które zsunęły się, westchnął bardzo smutno:
— Pomimo wszystko... tak — jest to słuszne... Proszę cię o przebaczenie.
— Nie potrzebuje pan prosić mnie o przebaczenie, panie Jerzy... proszę uspokoić się.
— Tak... tak... rzekł, patrząc na to miejsce w suficie, gdzie od lampy wytwarzało się ruchome koło jasności... Byłem potrosze szalony... przypuszczając przez chwilę, iż mogłabyś mnie kochać... ja, który nigdy nic nie miałem... jak tylko cierpienia... Pocóż więc ty miałabyś mnie kochać?... Mnie uzdrawia miłość dla ciebie... Odkąd jesteś przy mnie i odkąd cię pożądam... odkąd znalazłaś się tutaj wraz z swoją młodością... świeżością... i z swemi oczami... i z twojemi rękami...
z temi małemi rączkami jedwabistemi. Twoje pielęgnacje są dla mnie słodkiemi pieszczotami... marzę jedynie o tobie... Odczuwam w sobie, w swojej duszy i w swojem ciele, zupełnie nową jędrność... nieznane życie wzbiera we mnie... Jednem słowem czuję to... ponieważ... teraz... Nakoniec cóż chcesz?... Jestem szalony... A ty... ty... masz słuszność...
Byłam ogromnie zakłopotana... Nie wiedziałam co powiedzieć i nie wiedziałam co zrobić... Uczucia potężne opanowywały wszystkie moje zmysły i jednocześnie inne przeciwdziałały im. Popęd popychał mnie ku niemu... a jakiś święty obowiązek — oddalał.
I zachowywałam się niedorzecznie, ponieważ nie byłam szczerą, bo nie mogłam być szczerą w tej walce, w której z jednakową siłą walczyły z sobą pragnienie i obowiązek; wykrztusiłam z siebie nareszcie:
— Panie Jerzy, proszę być rozsądnym...I1 nie myśleć o tych wstrętnych rzeczach... to tylko źle wpłynie na pana... Zobaczy pan, panie Jerzy... niechże pan będzie rozsądnym.
Ale on odpowiedział:
— Po co miałabyś mnie kochać?... to naturalne... masz słuszność, nie kochając mnie... Wiesz, iż jestem chory... Obawiasz się więc zatruć swoje usta trucizną ust moich... i zarazić się moją chorobą — chorobą, na którą umieram, nieprawdaż?... lękasz się mego pocałunku!... I to zupełnie słusznie...
Okrutna niesprawiedliwość tych słów zatargała mojem sercem.
— Proszę tego nie mówić, panie Jerzy... wykrzyknęłam. Jest to okropne i brzydkie, co pan mówi... I sprawia mi pan tem wielką... wielką przykrość...
Uchwyciłam jego ręce... były wilgotne i rozpalone... Pochyliłam się nad nim... jego oddech miał w sobie ogień piekielny.
— To okropne... okropne!...
On dokończył:
— Jeden twój pocałunek... to moje ocalenie... to powrót mój zupełny do życia... Ach! ty wierzysz z całem przekonaniem w kąpiele... w portwajn... we włosiennicowe rękawiczki?... Biedna mała!... To miłość twoja, w której się kąpię... to wino twojej miłości, które piję... to miłość twoja odwróciła odemnie chorobę... przez nią pod skórą czuję nowy obieg krwi... to właśnie pocałunek twój, w którym tyle pokładałem nadziei, którego tak pragnąłem, tak wyczekiwałem, że odzyskałem życie i stałem się silny... bo jestem teraz silny... Ale... nie chcę, abyś zaprzeczała mi... masz słuszność, iż odmawiasz mi tego... Rozumiem... rozumiem cię... Masz małą, spokojną duszę... bez odwagi... jak mały ptaszek, który siedzi na gałęzi i śpiewa... potem na innej... odlatuje bez najlżejszego szelestu... fru... fru!...
— To straszne, co pan mówi, panie Jerzy.
On jednak ciągnął dalej, podczas gdy ja ściskałam jego ręce.
— Czy to jest straszne?... Ależ nie, nie jest straszne... Ty sądzisz, że miłość przyprawia o chorobę... Ty nie wiesz, że miłość to jest życie... życie nieśmiertelne... Tak, tak, ja rozumiem to... i dlatego pocałunek twój jest dla mnie życiom... ty wyobrażasz sobie, że dla ciebie przyniosłoby to śmierć... Nie mówmy już więcej o tem...
Nie mogłam już dłużej słuchać. Byłaż to litość?... którą pobudziły te krwawe wymówki, te gorzkie wyznania, te słowa okrutne i świętokradzkie?... Czy była to miłość namiętna i dzika, która gwałtownie w tejże chwili opanowała mną?... Nie wiem... wiem tylko, że padłam na leżak jego jak nieżywa, i obejmując w swoje ręce zachwycającą głowę tego dziecka, wykrzyknęłam:
— Masz... niedobry... patrz jak się boję... patrz więc jak się bardzo boję...
Wcisnęłam moje usta w jego usta, wczepiłam moje zęby w jego z taką wściekłą zapamiętałością, iż wydawało mi się, że język mój przenika do ran ukrytych w głębi jego piersi, że zabiera z nich wszystką zatrutą krew... wszystką ropę śmiertelną, w tym jednym uścisku.
I co się miało stać, stało się.
A właściwie nie. Gdy potem rozmyślałam nad tem, doszłam do przekonania, że to, co rzuciło mnie w ramiona Jerzego i co spoiło moje usta z jego, był to tylko odruch, wypływający z chęci zaprotestowania przeciw niskim podejrzeniom Jerzego, jakie mi przypisywał — być może było to z jego strony przebiegłe podejście — spowodowane moją odmową... Przedewszystkiem jednak z mojej strony był to akt żarliwej czułości, bezinteresownej i czystej, którą w ten sposób możnaby określić słowami:
— Nie, nie wierzę w to, że jesteś chory... nie, nie jesteś chorym... I na dowód tego łączę twój oddech z moim, piję go z twojej piersi, nasycam nim całe moje ciało... I gdybyś był rzeczywiście chory... gdyby nawet twoja choroba była zaraźliwą i śmiertelną dla każdego kto zbliżyłby się do ciebie, nie chcę, abyś myślał o mnie w ten ohydny sposób... że ja obawiam się narazić, że obawiam się cierpień i śmierci...
Również nie przewidywałam, ani obliczałam, że pocałunek ten da tak fatalny wynik, że nie będę mieć tyle siły w sobie, aby z ramion mego przyjaciela, od jego ust, z jego pierwszego uścisku wyrwać się i odeprzeć jego pocałunki... Otóż to!... Podówczas, gdy mężczyzna mnie obejmie, wtedy skóra pali mnie, a w głowie kręci się... kręci... Staję się pijaną... staję się szaloną... staję się dziką... Nie myślę o niczem innem, jak tylko o swojem pożądaniu... Nie widzę nic, prócz niego... nie myślę o niczem, tylko o nim... i może on ze mnie uczynić uległą lub okrutną... doprowadzić aż do zbrodni!...
Ach! ten pierwszy pocałunek pana Jerzego!... Jego pieszczoty niewprawne, a tak nadzwyczajne... wszystkie jego ruchy namiętne, a zarazem naiwne... I to zachwycone zadziwienie w jego oczach wobec tajemnicy nareszcie objawionej: kobiety i miłości!... W tym pierwszym pocałunku oddałam mu wszystko z uniesieniem, które niczego nie oszczędza, tę gorączkę, to bezmierne pożądanie, mocne i gwałtowne, które poskramia i nuży najsilniejsze bóle i prosi o zmiłowanie...
Ale oszołomienie przeszło, gdy zobaczyłam biedne wątłe dziecko, dyszące piersiami, prawie omdlałe w moich ramionach, ogarnęły mnie przeraźliwe wyrzuty... iż dopuściłam się przerażającego występku... popełniłam zbrodnię...
— Panie Jerzy... panie Jerzy!... Dokuczyłam ci... Ach, biedny mój maleńki!
Ale on z jakimś niezrównanym wdziękiem, mile poufałym, z jakąś zaślepioną wdzięcznością przytulił się do mnie, jak gdyby szukał pomocy... I wyrzekł, patrząc we mnie oczami, przepełnionemi zachwytem:
— Jestem szczęśliwy... Teraz mogę umrzeć...
I gdy ja z rozpaczą przeklinałam swoją słabość:
— Jestem szczęśliwy... powtarzał... Och, zostań ze mną... nie porzucaj mnie na tę całą długą noc. Widzisz, gdy zostanę sam, to nie podołam ogromowi gwałtownego, tak dla mnie nieoczekiwanego szczęścia...
Gdy układałam go do snu, uchwycił go atak kaszlu... Na szczęście był krótki... Ale pomimo swojej krótkości rozszarpał moją duszę... A więc zamiast przynieść mu ulgę i wyleczyć go, ja od tej chwili mam go zabijać?... Zaledwie potrafiłam wstrzymać łzy... i nienawidziłam siebie...
— To nic... to nic... szeptał, uśmiechając się... Nie powinnaś się martwić, ponieważ jestem tak szczęśliwy... A przytem nie jestem chory... Zobaczysz, jak doskonale spać będę przy tobie... Bo tak chcę spać, jakgdybym był twoim dzieciątkiem, przy twoich piersiach... chcę mieć głowę pomiędzy twemi piersiami...
— A jeśli twoja babka zadzwoni na mnie tej nocy, panie Jerzy?...
— Ależ nie... nie... babcia nie zadzwoni... Chcę spać przy tobie...
Prawdziwi chorzy mają w sobie olbrzymi pęd miłosny, którego nie posiadają inni mężczyźni, nawet najsilniejsi. Więc doszłam do przekonania, że istotna myśl śmierci, obecność śmierci przy lubieżnych łożach... jest okropną, tajemniczą podnietą pożądań...
Dwa tygodnie ciągnęła się ta pamiętna noc rozkoszni i straszliwa — był to jakby rodzaj furji, która opanowała nas, która weszła w nasze pocałunki, w nasze ciała, w nasze dusze, w nasze uściski i zapanowała nad nami nieskończenie. Pragnęliśmy się radować za całą przeszłość straconą, pragnęliśmy żyć bez odpoczynku w tej miłości, w której wyczuwaliśmy przyszłe jej rozwiązanie w śmierci...
— Jeszcze... jeszcze... jeszcze!...
Jakiś nagły zwrot, przemiana nastąpiła we mnie... Nie tylko, że pi zestalam czynić sobie wyrzuty, ale gdy pan Jerzy słabnął, starałam się nowemi bardziej podbudzającemi pieszczotami ożywić jego na chwilę nadwątlone członki, dać im złudną siłę... Mój pocałunek posiadał okrutną moc rozpalań ożywnych, działał jak kanteryzacja.
— Zawsze... zawsze... zawsze!...
Pocałunek mój miał coś w sobie złowrogiego i obłędnie zbrodniczego. Wiedząc, że zabijam Jerzego, dążyłam z zaciekłością do zabicia siebie także, w tem samem szczęściu i w tym samym bólu.
Z równą odwagą poświęcałam jego życie, jak i swoje...
Z jakąś cierpką i dziką egzaltacją, która dziesięciokrotnie potęgowała naszą intensywność, wchłaniałam, wypijałam śmierć, całą śmierć z jego ust... nacierałam sobie wargi tą trucizną... Raz, gdy zakasłał, ujęłam go w ramiona, chwycił go wtedy atak gwałtowniejszy niż zazwyczaj, ujrzałam na jego zapienionych wargach wielką, zanieczyszczoną krwią plwocinę.
— Daj... daj... daj!....
Połknęłam tę plwocinę z zabójczą chciwością, jakby to był specjał życia...
Pan Jerzy nikł w oczach. Ataki powtarzały się coraz częściej, stawały się coraz cięższe i boleśniejsze. Pluł krwią i popadał w długie omdlenia, podczas których myślano, że już żyć przestał. Ciało jego wychudło, zupełnie ogołociło się z tłuszczu, zapadło się, jakby pod skórą nic nie pozostało prócz kości, przypominał raczej jakiś przedmiot anatomiczny, aniżeli człowieka. Radość, która napełniała dom, szybko skończyła się, zamieniając się w ponurą boleść. Babka nanowo przepędzała dnie w salonie płacząc, modląc się i nasłuchując szmeru. Zamieniona w słuch, spoglądała na drzwi, dzielące ją od najdroższego dziecka, torturowała się okrutnie dręczącą myślą, iż dojść ją może stamtąd krzyk... krztuszenie... z ostatniem westchnieniem... oto wszystko, co jej zostało po tym ukochanym, jeszcze żyjącym. Gdy wychodziłam z pokoju, ona chodziła za mną krok w krok po domu i jęczała:
— Dlaczego, mój Boże... dlaczego?... I co mu się stało?..
A także mówiła mi:
— Ty zabijasz się, moje biedne maleństwo... Nie powinnaś przepędzać całych nocy przy Jerzym. Chcę prosić siostrę miłosierdzia, aby cię zastąpiła.
Ale ja odmawiałam... I ona mimo tych odmów uważała mnie jeszcze za godną kochania... łudziła się, że gdy mogłam dokonać już jednego cudu, dokonać mogę jeszcze innego... Jakież to straszne. — Byłam jej ostatnią nadzieją.
Lekarze, zawezwani z Paryża, zdumieli się postępem choroby, i strasznem spustoszeniem, jakie potrafiła uczynić przez tak krótki przeciąg czasu... Ani na chwilę żaden z nich nie przypuszczał strasznej prawdy...
Ich porada ograniczyła się na przepisaniu uspakajającego napoju.
Pan Jerzy nie przestał być wesołym, szczęśliwym, U promienną wesołością nienaruszonego szczęścia. Również nie uskarżał się nigdy, dusza jego wylewała ze siebie strumienie wdzięczności. Jeżeli mówił, to słowa jego wyrażały radość.
Niekiedy wieczorem w swoim pokoju po strasznym ataku mówił do mnie:
— Jestem szczęśliwy... Dlaczego usuwasz się i płaczesz?,... Właśnie te łzy twoje psują moją radość... gorącą radość którą jestem przepełniony... Ach, zapewniam cię, że śmierć nie będzie za wielką zapłatą za to nadludzkie szczęście, jakie mi dałaś... Byłem stracony... śmierć była we mnie... Ty dałaś mi promienną radość swej miłości... Więc nie płacz, droga... Uwielbiam cię... i dziękuję ci...
Moja gorączka zniszczenia opuściła mnie teraz... Żyłam w okropnym wstręcie do samej siebie, w niewypowiedziane przerażeniu wzdrygałam się, myśląc o swoim występku, o swojem morderstwie...
Nie zostawało mi nic, prócz nadziei, którą pocieszałam się że nabywam również chorobę od mego przyjaciela i że umrę jednocześnie z nim... Trwogą przejmowały mnie jego paroksyzmy. Najbardziej odczuwałam to strącenie go w przepaść szaleństwa wówczas, gdy on, Jerzy, ciągnął mnie w swoje konające ramiona, gdy wciskał swoje zamierające usta w moje... pragnąc jeszcze miłości, której nie miałam odwagi i nie miałam również prawa — bez popełnienia nowej zbrodni i jeszcze okropniejszego morderstwa — odmówić mu...
— Daj mi jeszcze twe usta! Daj jeszcze twe oczy... jeszcze daj mi radość...
Już nie miał sił do wytrzymania pieszczot i wstrząśnień. Często mdlał w moich ramionach...
I co się miało stać, stało się.
Właśnie był październik, dokładnie 6-ty październik. Jesień przyszła łagodna, prawie gorąca tego roku. Lekarze ładzili przedłużyć pobyt chorego nad morzem, oczekując możliwości wysłania go na południe. Przez cały dzień tego 6-go października, pan Jerzy był spokojniejszym. Otworzyłam na oścież wielkie okna w pokoju. On leżał na swoim leżaku przy oknie, okryty ciepłą kołdrą. Najmniej przez cztery godziny napawał się z rozkoszą powietrzem, hojnie przesyconem jodem... ożywczem słońcem i zbawczą wonią morską.
Opustoszałą plażę na nowo zalegli uradowani zbieracze muszli.
Nigdy wie widziałam pana Jerzego weselszym. Ta wesołość jego twarzy, na której skóra co tydzień stawała się suchszą, przeobrażając się w końcu w jakąś przezroczystą skórkę, pokrywającą kości, miała w sobie tak grobową bolesność, że kilkakrotnie musiałam wychodzić z pokoju, aby się swobodnie módz wypłakać...
Nie chciał, abym mu czytała wiersze... Gdy otwierałam książkę, mówił:
— Nie... ty jesteś moim poematem... Ty jesteś wszystkimi moimi poematami... I to jest piękniejsze!...
Zabroniono mu mówić, najmniejsza rozmowa męczyła go i często sprowadzała atak kaszlu. Przytem nie miał on też i sił do mówienia. To co zostało mu z życia, to jest myśl, usiłująca wypowiedzieć całą swoją wrażliwość, i ta właśnie skoncentrowała się w jego wzroku, który stał się istnym płomieniem rozpalonym, w którym dusza bezustanne krzesała ogień, zadziwiającej, nadnaturalnej mocy...
Tego wieczora, tego wieczora 6-ty października, wydawało się, iż już nie cierpi...
Ach! widzę go dotąd, wyciągniętego na łóżku, z głową na ułożonych wysoko poduszkach. Jego długie, chude ręce igrały cichutko z błękitną frendzlą firanek a wzrok jego z uśmiechem szedł za mną, gdy wychodziłam i powracałam, ten jego wzrok, który w cieniu łóżka błyszczał i palił się, jak lampa.
Urządzono ml w jego pokoju posłanie, wstawiono małe łóżeczko dla pielęgniarki i, — o ironjo! zapewne dla zaspokojenia ich skromności i... mojej — postawiano parawan, abym się mogła po za nim rozbierać. Ale niezbyt często sypiałam na tem swojem łóżeczku. Pan Jerzy chciał bezustannie mieć mnie przy sobie. Czuł się dobrze i naprawdę szczęśliwym jedynie wówczas, gdy byłam obok niego, gdy moja naga skóra łączyła się z jego również nagą, ale niestety tak nagą, jak tylko bywają nagie mi kości.
Usnął — i przespał dwie godziny niemal, snem spokojnym; około północy obudził się. Miał trochę gorączki: wypieki na jego policzkach stały się czerwieńsze. Ujrzawszy mnie w wezgłowiach swego łóżka, z twarzą mokrą od łez, wyrzekł z łagodną wymówką:
— Ach! i oto jeszcze płaczesz!... Chcesz koniecznie zasmucić mnie i dokuczyć mi?... Dlaczego nie położysz się?... Chodź, połóż się przy mnie...
Z uległością przystałam, ponieważ najmniejsze sprzeciwienie się mu, unieszczęśliwiało go. Wystarczało najlżejsze niezadowolenie, aby nagromadziło się w nim w tej chwili najstraszniejsze przygnębienie... Znając moje pod tym względem obawy, nadużywał ich...
Ale w łóżku, gdy ręka jego szukała mojego ciała, a usta ust moich, opierałam się temu nieśmiało, błagając go — Nie dziś, proszę cię!... Bądź rozsądny choć podczas dzisiejszej nocy...
Nie słuchał mnie. Głosem drżącym z pragnienia ii... już zamierającym, odpowiedział:
— Nie dzisiejszej nocy... Powtarzasz ciągle jedno w kółko... Nie dzisiejszej nocy... Czy mam czas na oczekiwanie?
— Ach! panie Jerzy... chcesz abym cię zabiła?... chcesz abym całe życie miała wyrzuty, iż cię zabiłam? Całe moje życie!... Zapomniałam już, że pragnęłam umrzeć razem z nim, umrzeć przez niego, umrzeć jak on.
— Panie Jerzy... panie Jerzy!.. Zlituj się nademną, zaklinam cię.
Ale usta jego już były przy moich ustach... Śmierć była na moich ustach....
— Cicho!.. bądź cicho... szeptał dysząc... Nigdy mie kochałem cię tak jak dziś...
I dwa nasze ciała zjednoczyły się... I pragnienie zbudziło się we mnie. I stała się rzecz niesłychana, okropna: oto w tem oczekiwaniu rozkoszy, usłyszałam pomiędzy westchnieniami i cichymi okrzykami Jerzego, szczęk jego kości, które nademną klekotały jak szkielet kościotrupa...
W tejże chwili ramiona jego obejmujące mnie opadły bezwładne na łóżko; wargi zadrgały i opuściły moje wargi. I z otwartych ust jego wybiegł krzyk lamentu... potem fala gorącej krwi chlusnęła, zalewając mi całą twarz. Jednym susem wyskoczyłam z łóżka. Wpadłam na lustro i ujrzałam w niem swój obraz czerwony od krwi... Straciwszy zupełnie głowę, jak oszalała biegałam po pokoju... Chciałam wołać pomocy... Ale instynkt zachowawczy, obawa odpowiedzialność;. w razie odkrycia mego przestępstwa... i nie wiem, jakie jeszcze tchórzliwe, nędzne obliczenia... zamknęły mi usta... zatrzymały mój rozsądek na krawędzi tej ciemnej otchłani...
Bardzo szybko i z wielką jasnością zrozumiałam, iż niepodobieństwem było, abym ja naga, do tego pokoju, w ten bezład miłosny w jakim znajdowaliśmy się przed sekundą, Jerzy i ja... Tak, zrozumiałam, że niemożliwem było, abym kogokolwiek wprowadziła do pokoju.
O nędzo ludzka!... Zdarzają się rzeczy donioślejsze aniżeli moja boleść, groźniejsze od mojego przerażenia, a były nimi moja nędzna wstydliwość i moje wyrachowania...
W tem przerażeniu miałam na tyle przytomności umysłu, iż otworzyłam drzwi do salonu... potem drzwi do przedpokoju... i nasłuchiwałam... Ani szelestu... cisza... Wszyscy w domu spali... Wtedy wróciłam do łóżka... podniosłam ciało Jerzego lekkie jak puch... uniosłam jego głowę, starając się ją w rękach swoich utrzymać prosto... Krew na nowo rozpoczęła płynąć z ust, lepka i włóknista... Usłyszałam, jak z jego wypróżnionych piersi, przez gardło zaczął wydobywać się odgłos zupełnie jak z pustej butelki... Jego wywrócone oczy pomiędzy obrzękłemi powiekami nie płonęły już, a były tylko jak wygasłe kule czerwone.
— Jerzy!... Jerzy!... Jerzy!...
Jerzy nie odpowiadał na te wołania... ani na krzyki... Nie słyszał ich... Nie słyszał on już żadnych krzyków ani przyzywań z tej ziemi.
Wypuściłam z rąk jego ciało; i ciało opadło na poduszki. Przyłożyłam rękę do serca... serce już nie biło...
— Jerzy!... Jerzy!... Jerzy!...
Okropność wielka była w tej ciszy, w tych milczących ustach... w tej nieruchomej czerwieni trupa... i we mnie samej... Zdruzgotana bólem, zdruzgotana przerażeniem, runęłam na dywan bezprzytomna.
Ile minut... lub ile wieków trwało to omdlenie?... Nie wiem. Gdy oprzytomniałam, jedna myśl udręczająca, spychała wszystkie inne: zniszczyć wszystko to, co mogłoby mnie oskarżyć... Umyłam twarz.... ubrałam się na nowo... i uporządkowałam — tak, miałam tę straszną odwagę — uporządkowałam na łóżku i w pokoju... I gdy wszystko było gotowe... rozbudziłam dom, wykrzykując okropną nowinę...
Ach! ta noc!... Poznałam tę noc... tortur, jaką zawiera w sobie piekło...
Do dzisiejszego dnia pamiętam ją... Burza huczała wtedy również tam za oknami, huczała... jak w ów dzień, w którym rozpoczęłam swoje dzieło zniszczenia w tem biednem ciele... I tok samo, jak wówczas, rozlegało się wycie wichru pomiędzy drzewami w ogrodzie, że wydawało mi się, iż morze huczy, zalewając tamę kamienną tej na wieki przeklętej willi w Houlgate.
Po powrocie do Paryża, już po skończonym obrządku pogrzebowym pana Jerzego, pomimo niezliczonych próśb jego babki, aby z nią pozostać, nie zgodziłam się... Opuściłam ją, jak mogłam najspieszniej... aby nie widzieć więcej tej twarzy we łzach, aby nie słyszeć tych łkań rozdzierających mi serce...
Nadewszystko spieszyłam się, aby wyrwać się od jej wynurzeń wdzięczności, od potrzeby, jaką uczuwała, lamentowania przedemną i tego bezustannego dziękowania mi za moje poświęcenie, za mój heroizm. Nazywała mnie „córką“... „swoją drogą córeczką“ ściskając z szalonym wylewem tkliwości.
Wskutek jej próśb zgodziłam się pozostać z nią jeszcze piętnaście dni i wówczas miałam nieprzezwyciężoną ochotę wyspowiadania się przed nią, oskarżenia siebie, chciałam wyrzucić to wszystko z swojej duszy, która nieraz dusiła mnie swem przeciążeniem... Ale i po co?.. Czyżbym jej tem sprawiła ulgę?... Dorzuciłoby to jedynie jeszcze jedno więcej przygniatające zmartwienie do zmartwień poprzednich, a przytem napełniłoby myśl nieodżałowanym wyrzutem, że gdyby nie ja, jej drogie dziecko byłoby może nie umarło... muszę wyznać, że nie czułam w sobie na to odwagi... Opuściłam ją z swoją tajemnicą, czczona przez nią jak święta, zasypana kosztownymi podarunkami i miłością...
Tego dnia, w którym znowu powróciłam do biura „wyszukiwania pracy“ pani Paulhot Durand, spotkałam na polach Elizejskich dawnego towarzysza, kamerdynera, z którym przesłużyliśmy razem w jednym domu pół roku. Upłynęło najmniej dwa lata od czasu, gdyśmy się widzieli po raz — ostatni.
Z pierwszych słów jakie zamieraliśmy, dowiedziałam się, że on również poszukuje służby. A ponieważ szczęście mu sprzyja w grze bilardowej, więc nie spieszy się z wynalezieniem zajęcia.
— Ach ta przeklęta Celestyna!... zawołał uszczęśliwiony ze spotkania... zawsze zachwycająca!..
Był to dobry, wesoły chłopiec i dowcipny facecjonista, lubiący bardzo biesiadowanie.
— Może zjemy razem obiad?.. zaproponował.
Potrzebowałam rozrywki, aby odrzucić jaknajdalej od siebie nazbyt smutny obraz, i te napastujące mnie bezustannie przykre myśli. Zgodziłam się.
— Doskonale zatem!.. rzekł.
Ujął mnie pod rękę i zaprowadził do handlu win na ulicy Cambon... Jego ciężka wesołość, grube żarty trywialne i sprośne nie dawały mi się jakoś we znaki. Przeciwnie, uczuwałam prawdziwą radość gminną, w rodzaju uciechy pijackiej... jakbym powróciła do dawnych utraconych przyzwyczajeń.
Prawdę powiedziawszy, odnalazłam swoje życie i swoją duszę w tych jego zmiętych powiekach, w tej twarzy bez zarostu, o wygolonych wargach, które miały w sobie ów wyraz służalstwa, te same wygięcie kłamliwe i ten sam rodzaj gustów do plugawych namiętnostek, jaki posiadają aktorzy, sędziowie i lokaje.
Po obiedzie włóczyliśmy się pewien czas po bulwarach... Następnie zafundował mi jeszcze kinematograf... Byłam nieco podniecona winem, którego zawiele wypiłam. W ciemnej sali, gdy na białem oświetlonem płótnie maszerowała przyjmowana oklaskami armja francuska, objął mnie wpół i pocałował w kark tak mocno, że włosy moje rozleciały się.
— Jesteś zachwycająca... wyszeptał... O do djabła, jak ty pachniesz...
Odprowadził mnie aż do hotelu, w którym mieszkałam, staliśmy na chodniku przez chwilę w zakłopotaniu. On końcem swej łaski uderzał się po butach... Ja z głową opuszczoną, ze zwartymi przy ciele łokciami, z rękami w mufce, rozgniatałam nogą leżącą na ziemi skórkę pomarańczy.
— A więc, dowidzenia!.. odezwałam się.
— Ach!., nie... wyrzekł; czy nie pozwolisz mi z sobą wejść na górę, Celestyno?..
Wzdragałam się dla formy... on powiedział:
— Patrzcie!.. Cóż takiego ci się stanie?.. Serce ci drży?.. Wszak... to chwila...
Odprowadził mnie. W hotelu tym nie bardzo zwracano uwagę na tych, którzy powracali wieczorem. Schody były czarne i wąskie, o poręczy oślizgłej, a po całym domu rozchodził się odór zgnilizny, który dławił aż w gardle...
Towarzysz dla okazania pewności siebie pokasływał. A ja szłam z duszą pełną niesmaku.
— Ach!.. myślałam — to nie tak jak w willi w Haulgote, ani jak w ciepłym pełnym kwiatów hotelu na ulicy Lincoln...
Zaledwie zdążyłam drzwi zamknąć, rzucił się na mnie i podniósłszy spódnicę zwalił z chamska na łóżko.
Zupełnie jakbym była krową... O nasza nędzo!..
I życie porwało mnie, unosząc to na dół to do góry, bezustannie zmieniając swą twarz, związki kończyły się równie szybko jak i zaczynały... te same skoki raptowne z dostatków na ulicę... jak zawsze...
Rzecz szczególna!.. Ja, która w swej miłosnej egzaltacji, pragnęłam gorąco, szczerze i namiętnie poświęcić siebie i umrzeć, potem przez długie miesiące żyłam w obawie, iż przyjęłam zę zaraźliwą chorobę w pocałunkach pana Jerzego... Najmniejsza niedyspozycja, przejściowy jakiś ból napełniał mnie tem okropnem przypuszczeniem. Często w nocy budziłam się w szalonym przestrachu, oblana lodowatym potem... Chwytałam się za piersi, w których przez imaginację czułam rozdzierające bóle, badałam plwociny, w których widziałam czerwone włókna: rachowałam przyspieszone bicie pulsów i przypisywałam sobie gorączkę... Zdawało mi się również, gdy patrzyłam w lustro, że oczy moje są wpadnięte, a policzki w wypiekach tej śmiertelnej czerwieni, jaka barwiła policzki pana Jerzego... Po wyjściu w nocy z jednego balu publicznego, zakatarzyłam się i kasłałam przez cały tydzień... Myślałam, że już nadszedł mój koniec... Pozakładałam plecy plastrami, zażywałam różnego rodzaju najdziwaczniejsze lekarstwa... zwracałam się z modlitwą do litościwego Świętego Antoniego Padewskiego... Potem jakby na złość moim strachom, zdrowie zostało w należytej sile, i z tą samą wytrwałością mogłam się oddawać pracy jak i przyjemnościom.... Wszystko minęło...
Przeszłego roku, 6-go października, jak i każdego roku w tymże dniu poszłam zanieść kwiaty na grób pana Jerzego. Było to na cmentarzu Montmartre. W głównej alei zobaczyłam 0 kilka kroków przed sobą biedną babkę. Ach!.. jak postarzała... a także jak postarzały dwie służące, które jej towarzyszyły. Zgarbiona, skórczona, chwiejąc się na nogach, szła wolno podtrzymywana przez dwie służące także zgarbione i skurczone, także chwiejące się na swych nogach jak ich pani... Posłaniec towarzyszył im, niosąc wielką wiązankę róż białych i czerwonych... Zwolniłam kroku, nie — chcąc wejść na nie i być poznaną... Ukrywszy się za murem wysokiego grobowca, oczekiwałam aż biedna stara zbolała kobieta złoży swoje kwiaty, wraz z modlitwami i łzami na grobie swego wnuka... Powracały tym samym chwiejącym krokiem, przez boczne aleje, obcierając się o mur grobowca, przy którym stałam....
Schowałam się tam poprzednio dlatego, aby nie być widzianą, ponieważ wydawało mi się, iż te postacie są to moje zgryzoty sumienia, upiory moich zgryzot, które szły przedemną... Czy poznały mnie?.. Ach, nie przypuszczam....
Szły nic nie widząc... nic nie widząc na ziemi ani wokoło siebie... Oczy ich miały wyraz niewidomych... wargi ich poruszały się, poruszały, ale żadne słowo nie wychodziło z nich... Możnaby powiedzieć, że to trzy stare dusze martwe, zabłąkane w tym cmentarnym labiryncie i szukające swoich grobów...
Ujrzałam znów tę tragiczną noc... i swoją twarz czerwoną... od krwi, która wypłynęła z ust Jerzego. Wspomnienie to zmroziło mi serce... Nareszcie upiory zniknęły...
Gdzie są one dzisiaj, te trzy płaczące cienie?.. Może jeszcze bardziej zamarły w sobie... a może już umarły zupełnie... Potem gdy je widziałam sunące, może jeszcze przechodziły dni i noce, zanim znalazły miejsce cichego spoczynku, którego tak poszukiwały...
Wszystko jedno!... Nieszczęśliwa babka wykazała śmieszny pomysł, wybierając mnie tak młodą na pielęgniarkę, również młodego i tak ładnego dziecka, jakim był pan Jerzy...
I naprawdę, gdy myślę jak ona nigdy nic nie podejrzewała... jak nigdy nic nie widziała... jak nigdy nic nie rozumiała... to jeszcze bardziej czuję się rozbitą. Ach, można twierdzić, że wszystkie trzy nie były przebiegłe... Miały one w sobie całe morze ufności!...
Zobaczyłam kapitana Maugera przez płot... Siedział w kucki przed zagonem świeżo Skopanym, przesadzał bratki i palmę Rawenelle... Spostrzegłszy mnie, porzucił pracę i podszedł pod sam płot, aby porozmawiać. Nie pamiętał mi już zbrodni nad swoją łasicą. Wydawał się wesołym. Opowiedział mi, pękając ze śmiechu, że dziś rano wpadł w przez niego nastawione sidła biały kot Lanlairów...
Prawdopodobnie kot ten miał pomścić łasicę.
— Jest to już dziesiąty, obdarty ze skóry przezemnie, wykrzyknął z dziką radością, bijąc się po udach, potem zacierał ręce poczernione ziemią... Ach, już nie będzie drapał mi w ramy okienne, łajdak... nie będzie już więcej pustoszył moich klombów... osioł... i gdybym mógł złapać także w sidła waszego Lanlaira z rodziną?... Ach! świnie!... Ach!... ach!... ach!... To byłby pomysł!...
Ta myśl zajęła go przez chwilę... Zaraz jednak oczy jego zaiskrzyły się ponurą zjadliwością i wyrzekł:
— Dlaczego panienka nie zakradnie się do ich łóżek i nie obedrze im łbów z kudeł?... Ach, ci niechluje!... Ach, na miłość boską, urządziłbym ja was dobrze, ha!... to także pomysł!....
Potem:
— A propos... panienka wie?... Kleber?... moja maleńka, łasiczka?
— Tak... A więc?...
— A więc zjadłem ją... He!... He!...
— Pewnie nie była bardzo smaczna?... niech pan powie.
— He!... tak smakowała jak zły królik.
Była to całkowita mowa pogrzebowa o tem biednem zwierzątku.
Opowiedział mi także kapitan jak w przeszłym tygodniu pod kupą chrustu złapał jeża. Był w usposobieniu takiem, iż go zapragnął oswoić... Nazwał go Buzbaki... To także pomysł!... Zwierzątko inteligentne, śmieszne, niezwykłe i które wszystko zjadało.
— Daję słowo!... wykrzyknął... tego samego jeszcze dnia ten przeklęty jeż zjadł befsztyk, potrawkę z baraniny, soloną słoninę, ser szwajcarski i konfitury... Jest zadziwiający... jest nienasycony... zupełnie taki, jak ja... zjada wszystko!
W tejże chwili mały służący przeszedł przez aleje, ciągnąc w taczkach kamienie, stare pudełka od sardynek, całą kupę resztek, które wywoził w dół, w którym składano odpadki...
— Chodź tu!... zawołał kapitan...
I gdy się dowiedział, że pan Lanlaire jest na polowaniu, pani w mieście, Józef gdzieś posłany, wziął taczki i każdy kamień, każdy odpadek rzucał jeden po drugim do ich ogrodu, krzycząc na całe gardło:
— Masz Świnio!... Masz łajdaku!...
Kamienie fruwały, odpadki padały na jeden z zagonów świeżo obrobionych, na którym Józef posadził groch.
— Dalej... huzia!... Jeszcze!... jeszcze wszędzie!...
Zagon wkrótce pokryty był odpadkami i wyglądał jak kupa śmieci...
Radość kapitana objawiała się krzykiem, przypominającym krzyk, puszczyków i bezładnymi giestami... Potem podkręciwszy swoje stare, siwe wąsy, powiedział do mnie tonem lubieżnego zwycięzcy:
— Panno Celestyno... jesteś piękną dziewczyną, do djabła!... Warto, abyś przyszła do mnie, gdy Róża wyjdzie?... To dobry pomysł!...
I naprawdę!... On wcale nie wątpił, iż przyjdę...