Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/10 Września (Wilno)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cała powieść |
Indeks stron |
Znowu jestem w Wilnie; ale jakże mi się moje stare znajome miasto inaczej teraz wydało!
Kiedym się ku niemu zbliżał, biło mi serce, choć wlokąc się po piaskach; nie widziałem go jeszcze, czułem tylko, żem coraz bliżej tej, która już moją nie jest, być nie może, nie będzie. Bo gdyby nawet dziwny los zwrócił mi ją swobodną, taż to sama teraz byłaby Marja! O! nie! z objęć cudzych, smutna, rozczarowana, prawie splamiona zaprzedaniem swojem, nie byłaby już dziewicą moich marzeń. Tej nie ma na ziemi; żyje tylko w pamięci i sercu.
Był wieczór jesienny; na zachodzie ciemniały złotą frendzlą oszywane chmury, pływając na jaskrawo czerwonem niebie; wiatr przynosił nam z daleka dźwięki urywane dzwonów wieczornych i głuchy turkot miejski. Zawsze taż sama odwieczna skarga samoluba, którą powtarzają od wieków, kręciła mi się po ustach. Czemu natura była wesoła, czemu ludzie nie smucili się ze mną? I uśmiechałem się sam z dziwnego wyrzutu, jaki naturze i ludziom czyniłem! Biedne duchy wygnane, czegoż bo nam się nieraz zachciewa?
Ujrzałem wreszcie czarne wieżyce kościołów wypływające na niebie; otoczyło nas miasto, gwar, szum, życie; byliśmy w Wilnie.
Wrzosek grał wesołość jak doskonały aktor, grał ją z poczciwego serca, choć widocznie także był smutny. Ja milczałem ponuro, słowa na sobie wymódz nie umiejąc. Wszystko co mnie otaczało, było wspomnieniem; wszystko mi mówiło: straciłeś na zawsze! Wysiedliśmy przy Ostrej-bramie, powóz powlókł się dalej, my zastanowili; chciałem się pomodlić, nie mogłem; dech mi zabijało, zdawało się jakby powietrza zabrakło; pierś się zmagała, chcąc je pochwycić... napróżno. Nie widziałem nic, nikogo, a tłum co się snuł koło nas, migał mi niepoznany przed oczyma. Przeszedłem ulice z spuszczoną głową, w towarzystwie mego poczciwego starego, który szyderstwy chciał mnie z odrętwienia zbudzić. Co chwila spotykaliśmy przechadzających się, drżałem myśląc, że spotkać mogę ją, Marję... ale Marję nie moją, spowszedniałą i uwieszoną na ręku najprozaiczniej brzydkiego stworzenia, które się jej mężem zowie, obraną z uroków dla mnie, kto wie? może smutną także, może także wlokącą się jak ofiara na ołtarz, nieprzytomną sobie z cierpienia. Szczęściem nie napotkaliśmy jej przecie. We wrotach domu, na którego niższem piętrze jest kawiarnia, mnóstwo mężczyzn przesuwało się; minąłem ich nie widząc. W tem czuję się pochwyconym za rękę i zimny a wesoły głos woła mi w ucho:
— Kochanego pana!
— A! któż — pomyślałem — tak mnie kochać może?
To sowietnik, który skończywszy partję w bilard, wychodził z kawiarni.
— Znowu tedy w Wilnie? — spytał pokazując mi połamane zęby przez otwarte usta — znowu tedy w Wilnie? Mam panu za coś podziękować — dodał w pół szydersko.
— Mnie? za co?
— A! a! pamiętasz pan, gdyśmy wzajemnie życzyli sobie szczęścia, owego wieczora wracając z przechadzki w burzę? hę?
— Pamiętam.
— Pańskie widać życzenie było z serca i skuteczne. Wie pan? ożeniłem się! cha! cha!
I spojrzał na mnie zwycięsko, ja na niego zimno.
— A! a! widzisz pan! cha! cha! Niech-że pan po starej znajomości odwiedzić nas zechce. Mieszkamy w tym samym domku znajomym, proszę, moja żona całkiem muzyki zapomina... wyrzekła się fortepjanu zupełnie.
Strzałą poleciałem na górę, nie chcąc słuchać więcej! Ciężko mi było na sercu. Wpadłem na starą moją kwaterę, co była świadkiem tylu marzeń słodkich, którą teraz witałem utraciwszy pierwsze, najdroższe złudzenie młodości... w szczęście.
Ale tuż za mną wtoczył się nieprzyjaciel.
— A! pan tu stoi? — zawołał — pozwól mi odpocząć, zgrałem się w bilard, cały jestem w potach. Nigdy więcej à la guerre nie pójdę. Pan wracasz ze wsi? Jakże żona moja będzie rada, gdy jej powiem. Wrócą się muzykalne wasze wieczory. Pan nie myśl, żebym ja był zazdrosny... Wiem, że to głupstwo!
Nie wiedziałem sam, co temu dziwnemu natrętowi odpowiedzieć.
— Każ-że mi dać fajkę!
— W ten moment, ale zaledwie wysiadłem z powozu i jeszczem się nie rozpakował.
— A! kiedy tak, to nie przeszkadzam, lecę z dobrą nowiną do domu. Marylka będzie kontenta! I ja się cieszę. Bardzo go prosimy do siebie.
Ledwie wyszedł, rzuciłem się na kanapę odetchnąć, krew mi biła w czoło i jak sznury ognistemi, żyły opasywały czaszkę; czułem ją boleśnemi strumieniami po całem ciele mojem biegącą, wszystko drgało we mnie, jak drga żywe mięso gdy je rzeźnik płata. O! rzeźnik! Napróżno! nie pójdę, nie zobaczę jej więcej! nie chcę, nie mogę. Nie ma już Marji mojej! Jest inna, żona cudza, prozaiczna pani domu, małżonka pana urzędnika. Zdaje mi się, że każdy pocałunek jego musiał plamę na jej białej twarzyczce zostawić.