Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego | |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta | |
Data wyd. | 1872 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Znowu jestem w Wilnie; ale jakże mi się moje stare znajome miasto inaczej teraz wydało!
Kiedym się ku niemu zbliżał, biło mi serce, choć wlokąc się po piaskach; nie widziałem go jeszcze, czułem tylko, żem coraz bliżej tej, która już moją nie jest, być nie może, nie będzie. Bo gdyby nawet dziwny los zwrócił mi ją swobodną, taż to sama teraz byłaby Marja! O! nie! z objęć cudzych, smutna, rozczarowana, prawie splamiona zaprzedaniem swojem, nie byłaby już dziewicą moich marzeń. Tej nie ma na ziemi; żyje tylko w pamięci i sercu.
Był wieczór jesienny; na zachodzie ciemniały złotą frendzlą oszywane chmury, pływając na jaskrawo czerwonem niebie; wiatr przynosił nam z daleka dźwięki urywane dzwonów wieczornych i głuchy turkot miejski. Zawsze taż sama odwieczna skarga samoluba, którą powtarzają od wieków, kręciła mi się po ustach. Czemu natura była wesoła, czemu ludzie nie smucili się ze mną? I uśmiechałem się sam z dziwnego wyrzutu, jaki naturze i ludziom czyniłem! Biedne duchy wygnane, czegoż bo nam się nieraz zachciewa?
Ujrzałem wreszcie czarne wieżyce kościołów wypływające na niebie; otoczyło nas miasto, gwar, szum, życie; byliśmy w Wilnie.
Wrzosek grał wesołość jak doskonały aktor, grał ją z poczciwego serca, choć widocznie także był smutny. Ja milczałem ponuro, słowa na sobie wymódz nie umiejąc. Wszystko co mnie otaczało, było wspomnieniem; wszystko mi mówiło: straciłeś na zawsze! Wysiedliśmy przy Ostrej-bramie, powóz powlókł się dalej, my zastanowili; chciałem się pomodlić, nie mogłem; dech mi zabijało, zdawało się jakby powietrza zabrakło; pierś się zmagała, chcąc je pochwycić... napróżno. Nie widziałem nic, nikogo, a tłum co się snuł koło nas, migał mi niepoznany przed oczyma. Przeszedłem ulice z spuszczoną głową, w towarzystwie mego poczciwego starego, który szyderstwy chciał mnie z odrętwienia zbudzić. Co chwila spotykaliśmy przechadzających się, drżałem myśląc, że spotkać mogę ją, Marję... ale Marję nie moją, spowszedniałą i uwieszoną na ręku najprozaiczniej brzydkiego stworzenia, które się jej mężem zowie, obraną z uroków dla mnie, kto wie? może smutną także, może także wlokącą się jak ofiara na ołtarz, nieprzytomną sobie z cierpienia. Szczęściem nie napotkaliśmy jej przecie. We wrotach domu, na którego niższem piętrze jest kawiarnia, mnóstwo mężczyzn przesuwało się; minąłem ich nie widząc. W tem czuję się pochwyconym za rękę i zimny a wesoły głos woła mi w ucho:
— Kochanego pana!
— A! któż — pomyślałem — tak mnie kochać może?
To sowietnik, który skończywszy partję w bilard, wychodził z kawiarni.
— Znowu tedy w Wilnie? — spytał pokazując mi połamane zęby przez otwarte usta — znowu tedy w Wilnie? Mam panu za coś podziękować — dodał w pół szydersko.
— Mnie? za co?
— A! a! pamiętasz pan, gdyśmy wzajemnie życzyli sobie szczęścia, owego wieczora wracając z przechadzki w burzę? hę?
— Pamiętam.
— Pańskie widać życzenie było z serca i skuteczne. Wie pan? ożeniłem się! cha! cha!
I spojrzał na mnie zwycięsko, ja na niego zimno.
— A! a! widzisz pan! cha! cha! Niech-że pan po starej znajomości odwiedzić nas zechce. Mieszkamy w tym samym domku znajomym, proszę, moja żona całkiem muzyki zapomina... wyrzekła się fortepjanu zupełnie.
Strzałą poleciałem na górę, nie chcąc słuchać więcej! Ciężko mi było na sercu. Wpadłem na starą moją kwaterę, co była świadkiem tylu marzeń słodkich, którą teraz witałem utraciwszy pierwsze, najdroższe złudzenie młodości... w szczęście.
Ale tuż za mną wtoczył się nieprzyjaciel.
— A! pan tu stoi? — zawołał — pozwól mi odpocząć, zgrałem się w bilard, cały jestem w potach. Nigdy więcej à la guerre nie pójdę. Pan wracasz ze wsi? Jakże żona moja będzie rada, gdy jej powiem. Wrócą się muzykalne wasze wieczory. Pan nie myśl, żebym ja był zazdrosny... Wiem, że to głupstwo!
Nie wiedziałem sam, co temu dziwnemu natrętowi odpowiedzieć.
— Każ-że mi dać fajkę!
— W ten moment, ale zaledwie wysiadłem z powozu i jeszczem się nie rozpakował.
— A! kiedy tak, to nie przeszkadzam, lecę z dobrą nowiną do domu. Marylka będzie kontenta! I ja się cieszę. Bardzo go prosimy do siebie.
Ledwie wyszedł, rzuciłem się na kanapę odetchnąć, krew mi biła w czoło i jak sznury ognistemi, żyły opasywały czaszkę; czułem ją boleśnemi strumieniami po całem ciele mojem biegącą, wszystko drgało we mnie, jak drga żywe mięso gdy je rzeźnik płata. O! rzeźnik! Napróżno! nie pójdę, nie zobaczę jej więcej! nie chcę, nie mogę. Nie ma już Marji mojej! Jest inna, żona cudza, prozaiczna pani domu, małżonka pana urzędnika. Zdaje mi się, że każdy pocałunek jego musiał plamę na jej białej twarzyczce zostawić.
Powiedzmy to sobie, powtórzmy sto razy, zapiszmy, aby nam było przytomnem co chwila. Człowieka celem nie jest szczęście, człowieka celem jest cnota. Cnota, która obejmuje sobą spełnienie obowiązków, moralne wzniesienie się, udoskonalenie, ofiary, wszystko. Człowieka celem nie jest szczęście... a kto życie pojął fałszywie, zapatrzywszy się na to, że jedne rzeczy go głaszczą, drugie kolą, ten tylko stękać potrafi.
Wyżej idźmy, wyżej, na Boga, wyżej! Szczęście! jest to czarodziejska gwiazda, która nie spada na ziemię; często za nią brać chcemy to iskry domowego komina, to błyszczące race fajerwerku; ale gwiazda świeci w błękitach, okiem tylko pościgniona. Szczęście jest w siódmej gdzieś sferze, w niebieskich eterach Platona, w ognistym Empireju, nie szukajmy go tutaj nadaremnie.
Bądźmy wielcy, bądźmy olbrzymami, bądźmy czyści, odrzućmy z siebie ciało, abyśmy mogli dolecić kiedyś do tej gwiazdy, którą tylko widzieć ztąd można. Tu nie ma szczęścia, tu jest obowiązek do spełnienia, kielich do wypicia, męczeństwo do odważnego przeniesienia i... jedyna pociecha... nadzieja śmierci i innego gdzieś szczęścia... w lepszem życiu.
Kto zapisał sobie na czele drożnika swego: szczęście, ten nie znajdzie nawet pokoju i wiecznie tylko narzekać będzie. Narzekanie jest dowodem słabości. Precz z dziecięcem narzekaniem i kobiecemi żalami! precz z głupiem marzeniem szczęścia! niech się niem bawią dzieci.
Odczytuję com zrana napisał; potrzebuję się przejąć tą prawdą wielką, a w głębi serca jeszcze mam pozostałość jakąś słabości, jeszcze kole niedotrawiona nadzieja. Smutne życie, ciężkie życie, starajmy się uczynić je użytecznem ludziom, starajmy się podnieść moralnie nad egoistyczną namiętność.
Kazanie! prawię sobie kazanie!
Dwa głosy szemrzą w głębi duszy mojej.
Jeden mówi mi o cnocie, drugi o szczęściu zawsze, o tej bajce niańki, którą ludzi zwodzi, którą mnie zawiódł już dawniej. Nawet w głębi człowieka życie objawia się sporem i walką. Te dwa głosy z jednej duszy mojej pochodzą. Jeden jest mową ducha, drugi mową ciała językiem duszy tylko. Omylić się łatwo.
A! w głowie mi się zawraca! Nie mogę usiedzieć nad stolikiem, pójdę.
Nie wiedząc sam dokąd, wyszedłem, przesunąłem się przez miasto, nic nie widząc, przepłynąłem przez bulwar, wpadłem na Antokol; tam mniej ludzi, powietrza więcej, jest czem tchnąć. Ani wiem jak minąłem Tivoli, zaszedłem do Sapieżyńskiego ogrodu, usiadłem.
Zaledwie mogłem oczom moim wierzyć. Naprzeciw mnie, na drugiej ławce siedziała pani jenerałowa. Jakże zmieniona! wszystkoż się mienić musi tak, aby żyć.
Różowy rumieniec na twarzy, oczy iskrzące i wesołe, uśmiech na ustach ożywionych, strój wytworny. Obok niej nie staruszka już owa, ale mężczyzna.
A! to więc nowa próba jakaś! Mężczyzna młody, przystojny; miałem mu się czas niepostrzeżony przypatrzeć; z krasą siły i zdrowia na twarzy, prawie otyły; z wyrazem jakiegoś zadowolenia zwierzęcego i szyderstwa razem w oczach niebieskich i wydatnych wargach; jak karmin rumianych. Któż to? nowy mąż? nowy kochanek? Ledwiem miał czas spytać siebie, gdy jenerałowa poznawszy mnie, wstała z ławki, podeszła żywo i chwytając mnie za rękę:
— Jakżem szczęśliwa, że pana widzę! Od dawna szukam go. Gdzieżeś był? mówiono mi, że na wsi. Pozwól, abym cię poznała z moim Jasieńkiem, z mężem moim.
I powiódłszy mnie do ławki, zmusiła do poznania z młodym towarzyszem, który powitał mnie niedbale dosyć, obojętnie, ale wesoło i bez cienia najmniejszej zazdrości.
Nie pojmuję tych ludzi! Ja bym był piekielnie zazdrosny! gdyby moja żona tak czule powitała się z nieznajomym.
Dalszy ciąg przechadzki musiałem odbyć z nimi. Ani słówka o przeszłości, o smutku, o zawodach, szczęśliwa!
Młody człowiek jest dla mnie zagadką. Najmniejszego w nim śladu młodości. Może mieć lat dwadzieścia kilka, a stary jakoby przeżył sześćdziesiąt. Sapał chodząc z nami i uskarżał się na to, że pani Emma (tak żonę nazywa) ma pasję przechadzki.
— Ja wolę fajkę, kanapę, książkę.
— Ty zawsze wolisz spoczynek, jesteś Sybaryta.
— O! z tem się wcale nie taję. Lubię to tylko, co mi miło i robię to co mi lubo.
Spojrzałem nań zadziwiony.
— Epikurejczycy mieli słuszność — dodał — życie całe się zamyka w użyciu.
Spojrzałem na panią Emmę zdziwiony bardziej jeszcze. Ona wesoło potrząsła główką, uśmiechnęła się figlarnie i klepiąc po ramieniu męża, dorzuciła:
— O! o! obgadujesz się kochanku!
— Szczera prawda! Wracajmy do domu. Zaczyna być chłodno. Wieczory jesienne nie są wcale zdrowe. Zresztą jeśli pani Emma chce zostać dłużej, pozwoli mi odjechać, zostawiam ją nie samą, a powóz po was przyszlę.
— Pojedziemy razem — sucho odpowiedziała kobieta.
Wygodny wiedeński kocz czekał na drodze, siedliśmy. Mąż, którego Emma zwała Jasiem lub Jasieńkiem, dobył cygara i starannie opatrzywszy lepsze, podał mi jedno, sam wziął drugie.
— Emma lubi zapach cygarów — odezwał się pozierając na nią.
— Ja jednak palić nie będę — dodałem.
— Proszę pana.
Odmówiłem. Jasieńko zapalił swoje, odetchnął jak człowiek zmordowany, któremu nareszcie udało się wypocząć, rozparł jak mógł najwygodniej i puszczając kłąb sinego dymu, odezwał powoli:
— Pan wraca ze wsi?
— Ze wsi wracam.
— Wieś byłaby wyborną, gdybyśmy na niej żyć umieli; naprzykład jak Anglicy gdy na wsi mieszkają. Ale u nas z darów Bożych nie korzystają; comfort, to słówko cudowne, jest rzeczą cale nam obcą.
— Nic dziwnego, że naród, co niedawno był jednym wielkim pułkiem stojącym na granicy cywilizacji od barbarzyństwa i pilnującym, by dzicz nie zalała Europy, nie rozumie comfortu; pojmujemy za to heroizmy wszystkie i poświęcenia bez wyjątku.
— To śliczne, ale do czego się to przydało? — spytał. — Życie jest użyciem, a my go nie używamy.
Żona uśmiechnęła się.
— Daj pokój Jasieńku — przerwała — mówisz z największym idealistą jaki być może, nie wyprowadzajże swoich maksym na plac, poczekaj aż się lepiej poznacie.
— Będę powoli nawracał pana — rzekł Jaś. Wjeżdżaliśmy w miasto; niespokojnem okiem powiódł mąż po domach i szepnął żonie:
— Każemy się zatrzymać; i żeby cię nie niecierpliwić moją gawędą, pójdę z panem do cukierni. Czuję potrzebę coś przełknąć rozgrzewającego, jeszcze mi objad dokucza, wstąpim gdzie.
Pani Emma zarumieniła się, spuściła oczy, zacięła usta.
— Znajdziemy toż samo w domu, — odparła. Jaś rozparł się szeroko, rzucił do pół tylko dopalone cygaro i zamilkł. Powóz wtoczył się w piękną kamienicę, której pierwsze piętro zajmowali ci państwo.
Miękki dywan uścielał wschody, po których bokach piętrzyły się wazony z wonnemi kwiatami. Weszliśmy do salonu pełnego woni, oblanego światłem przyćmionem i urządzonego z wyrachowaną wytwornością wygódek. Po kątkach stały różnego kształtu fotele, kanapy wyginały się dziwnie obładowane poduszkami, przybierając różne kształty, kilka otwartych książek leżało po stołach i na ziemi.
Jaś rzucił się w najbliższe krzesło, wskazując mi osłabłą ręką drugie, pani Emma milcząc uszła z pokoju, zostaliśmy sam na sam.
— Nic tak nie chłodzi jak kieliszek dobrego francuskiego starego wina, nieprawdaż? — spytał.
— Na tem wcale się nie znam — odpowiedziałem, — nie piję nic prawie.
— Serjo?
— Najprawdziwiej.
Jaś dziwnie spojrzał na mnie i westchnął głęboko.
— Tak to ludzie nie umieją użyć niczego, rzekł cicho, droga młodość! ale ona przechodzi na twardych bifsztykach traktjeru niegodziwego i ciepłej wodzie z brudnych karafek wypitej. Dopiero gdy siły już nie pozwalają ani jeść, ani pić, gdy się zużyły narzędzia przyjemności, poznajemy się na ich wartości. Gdybym miał siły pańskie, pańską młodość...
— Nie myślałbyś o tem pewnie.
— Dla czego?
— Czyż warto?
— Ba! zapewne mi powiesz pan coś o poświęceniach, obowiązkach, przeznaczeniu człowieka. Connu! znajome, oklepane, stare! Żyjmy każdy dla siebie; to moja ostateczna maksyma. Świat nie ma wdzięczności za poświęcenia i żartuje sobie z tych co mu palą ofiary.
— Dla mnie, — dodał wytchnąwszy i oblizując cygaro, wielcy ludzie to są ci, co wymyślili butelki na wino, doskonały ser, wyśmienitą potrawę jaką, lub co rozumowali jak Brillat Savarin nad powiększeniem przyjemności naszych.
— Z kolei mógłbym spytać, czy serjo?
— Najistotniej. Ani się tego zapieram, ani wstydzę, dla mnie życie jest w zmysłach.
— A dusza?
— Ogniskiem co je spaja, tłem na którem malują się wrażenia zmysłowe.
— Nic-że więcej?
— Nic więcej. Może choć teraz wypalisz pan cygaro?
— Ale żona pańska.
— Jej dym nie szkodzi, sama pali papelity i cygarety. Wolisz jakie?
— Najlżejsze.
— I ja czasem wolę lżejsze. Nie rozumiem tych ludzi, co absolutnie wyrokują o jakiej rzeczy... zła, dobra. Wszystko dobre w czasie i miejscu. Pieprz używa się wyśmienicie do potraw, których smak podnieść potrzeba, assafetidą wycierają rądle. Tak i cygara; ja palę różne.
Zadzwonił; wszedł wymuskany sługa.
— Podaj Caballeros.
W milczeniu posłusznem wyszedł cicho stąpając po dywanie służący i zjawił się natychmiast z pudełkiem cygarów w jednem ręku, z zapaloną spirytusową lampką i lontem w drugim.
Jasieńko szeptał coś nachylonemu do niego. Pani Emmy nie było. Podano wkrótce wina na tacy srebrnej. Skosztował, spojrzał przeciw światła, powąchał.
— Butelka nie musiała być dobrze zakorkowana, przynieś inną, — rzekł. — Nie ma bukietu. Chciałem pana poczęstować wybornym starym Johannisberger, ale to choć nie zepsute, nie ma zapachu wcale. Tymczasem zapach nadaje winu nową i nieporównaną zasługę. Nim przemawia ono do dwóch zmysłów razem. Co więcej, zapach jest rękojmią smaku, dwa bowiem te wrażenia chodzą z sobą nierozdzielnie. W katarze tracimy smak także.
Uśmiechałem się mimowoli, ta naiwna a serjo rozprawa wydawała mi się czemś osobliwszem i zupełnie nowem. Nie pojmowałem, aby tak głęboko przemyślać można o jadle i napoju.
Podano drugą butelkę, ale w tej Jasieńko sam opatrzył korek.
— Podaj także Chester; prędko tam może być kolacja?
— Tak prawie jak gotowa.
— I mój szczupak? Spytaj o niego.
Zostaliśmy się sami; Emma weszła nareszcie; ale chwilowa chmurka, która przesunęła się była po jej czole, już znikła.
Spojrzała na butelkę i śmiejąc się zawołała:
— Czyż już?
— Pani Emma dotąd się nie nauczyła pojmować życia jak ja! A wiesz, że dla szczęścia w małżeństwie potrzeba koniecznie jednostajności gustów? Staraj się więc o to.
— Gdybymże ja zażądała, abyś się do moich przystosował.
— Nie możesz mi wymawiać, bym tego nie uczynił. Musimy oboje, jak dwaj woźnice w wielkim śniegu, po trochu każdy z drogi sobie ustąpić. Ja przecie nawykam do muzyki.
— Jakto? — przerwałem, — nawykasz pan?
— Chciałżebyś pan żebym ją lubił?
— Jak można nie lubić, nie przepadać za nią! — spytałem znowu.
— Serjo? Muzyka a skrzypienie drzwiami równe czyni na mnie wrażenie. Jest to nieprzyjemny pisk lub hałas, nic więcej.
Po objedzie nie daje spokojnie trawić, przy jedzeniu nie dozwala nasycić się przyjemnością, sen rozbija; i chcesz pan żebym ją za to kochał?
— Więc pan nawet nie umiesz marzyć przy muzyce?
— A! nie rozumiem marzenia, chyba przy kieliszku Marascino po dobrym objedzie.
— Mówiłam panu że epikurejczyk.
— Szczycę się tem; bo pewien jestem, że pojąłem życie, jak się jedynie pojmować powinno. C’est la seule bonne manière.
— Chodźmy do fortepjanu, — odezwała się wzruszywszy lekko ramionami Emma.
— Dajże nam przecie skończyć kieliszek.
— A! prawda! nie uważałam.
Długie nastąpiło milczenie. Jasieńko cały się zatopił w kieliszku; pił powoli, smakował, zajadał serem i popijał znowu.
— To są bydlęta! — zawołał nareszcie, odpowiadając na zapytanie, które sam sobie był zadał.
— Kto? co?
— Ci co się upijają, — odpowiedział. — Pić można tylko aby smakować, aby wywołać te mary i wesołość, których Chińczycy szukają w opium; ale pić do utraty przytomności, smaku, zmysłów! Fi! Nieprawda, że wino przednie?
— Doskonałe.
— I nie dziw! Schloss-Johannisberger dwudziesto kilko-letni. Co za złocistość! co za tłustość! Jaki bukiet! Admirable! Wypijem jeszcze po kieliszku i dosyć. Nadużycie sprzeciwia się użyciu, robi niesmak, którego chronić się i unikać potrzeba.
Pani Emma, którą ta rozmowa widocznie męczyła, zwróciła ją nareszcie do innych przedmiotów. Poczęliśmy mówić o literaturze. Postrzegłem z zadziwieniem, że Jasieńko zdrowo, dowcipnie sądził o niej, że czytał wiele; ale widać razem było, że szukał w czytaniu przyjemności tylko, a głębiej zastanawiać się nie chciał, bo uważał myślenie za ciężką pracę.
Nieraz myślałem poglądając na kwiaty, dla czego wykwitły, gdy z nich nie ma być owocu, kiedy noga przechodzącego, bydle łakome, chłód lub skwar, zniszczyć je mają? To życie ludzkie tyle razy poczyna się nadzieją, kończy niczem. Biedny Adam!
W młodości życie staje przed człowiekiem z rękoma pełnemi obietnic, nadziei, wspaniałych przyrzeczeń, bogato strojne, głową w niebiosach, uśmiecha się, otwiera ramiona i pokazuje przyszłość! przyszłość za mgłami, ale w tych mgłach widzi uparta nadzieja wspaniałe gmachy, żyzną krainę mlekiem i miodem płynącą. I młody idzie, leci, rzuca się w życie, pomiatając wszystkiem co spotyka, szafując sobą, zdrowiem, myślami, idzie do tych mglistych krajów swej wyobraźni, co się mu potem (jeśli wyżej już wznieść się nie potrafi) wydmą tylko piasczystą wydać mają. Na drodze nieraz go co powstrzyma, ale młodzieniec odpycha wszystko, rozbija, byle biegł dalej a dalej. I niczego mu wówczas nie żal, bo zdaje mu się, że go czeka bogata za wszystkie ofiary zapłata. Ani mu mówić wówczas że kłamią nadzieje, że zawodzi przyszłość, nie uwierzy! Ani go wstrzymać w pędzie, cichem szczęściem, spokojem, ani go ukołysać słowy smutnego doświadczenia; niczemu, nikomu, nigdy nie uwierzy.
Ale są ludzie, którzy prawie nie mają młodości, nie znają co marzenia jej i nadzieje. Ci ludzie urodzili się z gotowem życiem, z przeznaczeniem odkrytem, odrazu ujrzeli co ich czeka i zimno patrzą na wszystko. Są drudzy, co wszystko zdobyć muszą, pożądać i pragną wiele, bo nic nie mają. Świat marzeń szeroki dla nich, bo zaludniony tem wszystkiem, czego im braknie; miłością, dostatkiem, sławą. Uplatają sobie troiste wieńce: złote, różane i laurowe, a w nie skroń ubrawszy, marzą. Jeśli prawda, że w nadziejach i marzeniu jest jedyne szczęście bez przebudzenia, zawodu i przesytu; najszczęśliwszy zapewne, kto we snach tylko dotknął ustami kielicha, tak zwanych przez się roskoszy, i nie dopijał go na jawie do gorzkich mętów. Na jawie jestże szczęście (wyraz dziwny!) bez odwrotnej strony, bez jutra, bez zawodu? kto szuka szczęścia tylko, nasycenia, ten zrywa zawsze owoce z nad martwego jeziora, co mu się popiołem w ustach rozsypią.
W wiośnie życia, kiedy człek cały nadziejami rozkwita, innego mu nad nie nie potrzeba pokarmu; chleb, woda, niebo pogodne i marzenia, wijące się niebieskiemi wstęgami, jak szerokie rzeki z umajonemi brzegami... i dosyć dla niego. Znosi pracę, niedostatek, upokorzenia, szyderstwa, a w duszy jego dzwoni nadzieja, wołając: za wszystko przyszłość zapłaci, za wszystko, i za głód i za łzy i za krwawy rumieniec upokorzenia i za długie dni samotności... za wszystko!
Biedny nie wie, że każdy wiek ma swoje cierpienia, a nic za nie nie płaci, jeśli wyższego nie dopatrzysz celu; nie wie że młodość tem tylko szczęśliwsza, iż nie żyje rzeczywistością prozaiczną, ale ideałami, jutrem, marzeniem którego wcielenia się spodziewa; że ten sen co go człowiek wyniósł z nieba, nie może się urzeczywiścić na ziemi. A gdy świat rozbudzi ze snu zupełnie, otworzy oczy, o! po wszystkiem! po wszystkiem wówczas i na wieki rozbrat ze szczęściem. Trzeba innego celu. Reszta niedojedzonego życia to mozolny ciężar do dźwigania, a co krok mnożą się zawody kończące się dopiero, jedną tylko niezawodną... śmiercią.
W młodości?... ale któż tego nie wie? każdy kto był młody i odwrócił się potem popatrzeć na uciekającą młodość, musiał westchnąć nad nią. Są i tacy co nigdy nie byli młodzi, i co nimi pozostaną do śmierci. Tacy to jedni szczęśliwi, świat ich przecie staremi dziećmi nazywa, on szydzi; bo go boli to szczęście, którego zazdrości, któreby im wydarł, gdyby mógł, bo sam użyć go nie może. Stary zazdrośnik!
Biedny Adam! ten był prawdziwie młody i pił z zaczarowanej czary, pił aż się upajał i szalał. Ubogi, bardzo ubogi żył z ciężkiej pracy, z bezsennych nocy, z nudnego wlewania nauki po kropli do głów dziecinnych; wybladły, wycieńczony, zmordowany na ciele, trzymał się przy życiu nadzieją swojej złotej przyszłości, do której szedł z taką w nią wiarą, z taką pewnością o jej niechybnem osiągnieniu, jakby go minąć nie mogła.
Kiedym się nad nim nieraz użalał, że cierpiał, że był ubogi, że tak ciężko pracował, odpowiadał mi wzgardliwym uśmiechem jak gdyby mówił: nie użalaj się nademną, jest coś co wszystko nagrodzi. Z niewymownym zapałem rwał się do nauki; ale wyobrażał sobie, że ona ma być drabiną, po której dójdzie na wysokości marzeń; pił ją zewsząd, i z prelekcji nauczycielskich i z ksiąg i z żywego świata i z doświadczeń i z rozumowania; chwytał bez wyboru, byle więcej a więcej. Cały zajęty nauką, miał ją przecież tylko za środek do dopięcia celu swego, za drogę do szczęścia, do sławy, do bogactwa. Pragnął tych roskoszy życia, których nie kosztował nigdy, co mu się zdawały nieprzepitem morzem nektarów. Nieraz nad księgą w nocy, rzucał się na kolana, wlepiał nieruchome oczy w ciemność i tak wychodził na przechadzkę do raju swych myśli, w nim błądząc aż do dnia. Serce bijące pragnieniem mówiło mu: wszystko to mieć będziesz! wszystko!
Oto kobieta jak aniół piękna, jak dziecię biała i rumiana, z koralowemi usty, z giętką kibicią, z okiem czarnem, z toczonemi ramiony, z piersią w czarę zaokrągloną, czeka na ciebie, wyciąga ręce ku tobie i szepcze z cicha: jam twoja!
Oto tłumy co wieńce wiją, klękają, podnoszą oczy łzawe wdzięcznością, wołają imie twoje; poklaskują i wywodząc na wyżyny, głoszą jakeś wielki.
Oto sypie ci się pod nogi złoto; rozrzucasz je garściami do koła, kupujesz wszystko co kupić można. A czegoż kupić nie można? Oto twoi ubodzy krewni otoczyli cię w zadziwieniu i tulą się pod skrzydła twoje, a ty ich wyprowadzasz z nędzy, z cierpienia i błogosławią imie twoje.
I jak nie miał chciwie pragnąć wszystkiego Adam, gdy od kolebki ustami nie tknął żadnej roskoszy życia, ni razu się nie odczarował posiadaniem, nasyceniem, ani nawet zbliżeniem ku celowi swych pragnień gorących. Sierota, dzieciństwo spędził na łasce ludzi, co pokazywali go dumnie, jako świadectwo miłosierdzia nad biednymi, nie wiele się o niego troszcząc; częściej goryczą karmiąc niż nadzieją. Tak przy kuchniach zgłodniałym psom rzucają kość, i biją kiedy się zbliżą połasić, kiedy o pogłaskanie poproszą. Dobroczyńcy jego za chleb ze wzgardą wyrzucony sierocie, bolesnem upokorzeniem płacić sobie kazali, posługi przykremi, łzami, za które przecież srodze się gniewano. Licho okrywszy ciało, dawszy mu strawę z okruchów swego stołu, nie pomyślili o duszy. Na co go uczyć? mówili. Ubogi, niech pracuje, niech nie wychodzi ze swego stanu. Jak gdyby ubogi powinien pokornie nawet ze swym rozumem ustępować przed bogatym; jak gdyby nauka, oświata, były tylko w ręku możnych użyteczne i dobre, a w ręku ubogich mieczem szalonego.
Tak on wzrósł na śmieciskach, na wzgardzie, aż jedząc chleb spleśniały ze łzami otwarły mu się bramy raju nadziei; obudziła się żądza nauki, żądza wywyższenia, wyjścia z otchłani na biały świat szczęśliwych ludzi.
Począł pracować. Przejście z dzieciństwa do młodości ciężkie mu było; jeszcze dzieckiem prawie zaczął pracować jedną pracą na życie, na chleb, drugą na przyszłość.
Tak z utrapionego dzieciństwa przeszedł do złotej młodości, złotej obietnicami, a ciężkiej jak kajdany. Ale za nią, ale przed nim, światniały tak piękne krainy!
Adam, kiedym go poznał, wstąpił był już w swą młodość, skończył szkoły i z tłomoczkiem na plecach, kijem w ręku, w wytartej sukni, z kilką książkami pod pachą, przyszedł do uniwersytetu sam jeden nie mając nikogo znajomego, żadnej opieki, żywej duszy coby się nim zajęła. Pierwszę noc w Wilnie przespał u wrót kościelnych, sparty na kiju. Nazajutrz pierwszego spotkanego młodego nazwawszy bratem, spytał o co mu było potrzeba, i już miał na prawdę brata. Wszyscy bo współucznie braćmi sobie być powinni, a ubogiemu każdy ochotnie serce wyciąga na ręku. Jest to braterstwo jednych losów, jednych uczuć, jednej młodości.
— Nie masz znajomych? kwatery? — spytał Adama współuczeń.
— Nic! nic, ani nawet pieniędzy, — odpowiedział spokojnie i bez wstydu Adam. Przyszedłem pieszo, a w drodze żyłem razowym chlebem, wodą i nadzieją.
Podali sobie ręce, westchnęli i poszli. Adam miał już przyjaciela i doradzcę, znajomych, kwaterę i stół, którym się z nim współuczeń z serca podzielił; potem znaleziono mu obowiązek, jak nazywano, korepetytora, dozorcy. Ciężkie zaprawdę kajdany do dźwigania, ale je niosła z nim z jednej strony młodość, z drugiej nadzieja, i lekkie mu były, nie czuł ich na nogach. Przy swojem ubóstwie Adam wysoko nosił czoło, bo sam już na chleb zarabiał, nikt mu go z łaski nie dawał. Tym pierwszym pomyślnym skutkiem wzmogły się marzenia świetnej przyszłości.
Gorąco wziął się do nauki. Był to jeden z tych uczniów co nie opuścili jednej godziny, którzy nie chorowali, boby ich choroba zjadła im więcej niż zdrowie, więcej niż zapracowany grosz... czas, czas najdroższy; co nie bawili się, bo mieli przed sobą przyszłość brzemienną wyższemi nad wszystkie, jakich teraz dostąpićby mogli, roskoszami; co nie próżnowali, bo pilno im było dojść upragnionego celu.
I pożądana nauka w otwarte wrota lała się strumieniem, wszystkich prześcigał, wszystko zgadywał, wszystko pojmował, nic nie zapominał. Co drugim trudnem, jemu było igraszką; silna wola zastępowała mu miejsce zdolności nadzwyczajnych, wychowanie, usposobienie, których mu brakło; silną wolą szedł naprzód, nie czując że walił mury i gruchotał palisady. Miło było i straszno razem patrzeć na tego człowieka z tak zimną krwią i z takim zapałem idącego naprzód a naprzód, pod niebieską chorągwią nadziei. Pierwsze trudności przełamane, pierwsze lata nowicjatu przebyte uczyniły Adama pewnym siebie i monomanem prawie, tak silnie już wierzył w wielką swą przyszłość. Gardził wszystkiem co spotykał po drodze; przyjaźnią, przyjemnostkami życia; pięknemi kwiaty co rosną nad brzegiem młodości, póki się ona w szerokie, na łożysku piasczystem, nie rozleje później jezioro, którego fale igrają tylko z kamykami i muszlami. Jemu te kwiaty na nic, jemu lotus kwitnie dalej; deptał co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali pomiędzy siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę którą niósł pod pachą i szedł dalej.
Długo tak, długo trwało, ale zawsze być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężej wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać; począł nawet wątpić, w co dawniej wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknej twarzy, dla pary oczów, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego oknem, rzucał księgi na kolana i dumał a dumał. To znowu wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilję sam jeden i siadał gdzie myśleć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.
Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłej gospody i do drzwi jej trafić nie mógł. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już chociażby odetchnąć lżejszem powietrzem. I młodość mówiła mu: jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze... napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiadał Adam, — jeszcze wytrzymam, przeboleję, a potem wszystko moje, cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili mu ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń. A nic, nic nie biło mu serce na głos dzwonu, na świętą pieśń kapłana; leciało to wszystko jak potok z gór po głazie, co ledwie go z pyłu omyje, ale nie zmiękczy, nie przejmie. Były jednak chwile jakiejś tęsknoty, które przyszły w drugim perjodzie jego życia; były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga uprosiła, szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiem, i szukał coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko... a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował być w nim czasem i podumać; ciągnęło go coś szaremi mroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnej wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec i od kilku okien. Na lazurowem tle sklepienia ulatywać się zdawały anioły białe, które tam pokładł snycerz, jakby zwieszone w powietrzu; kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie spostrzegł, choć każdy inny najpierwejby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość tylko i świeżość piękną ją czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiej jakiej Madonny. Na białą i ledwie zarumienioną życiem twarz spadały czarne połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, ni jedną marszczką nie przecięte. Pod niem paliły się czarne oczy osłonione rzęsy długiemi, nos prosty grecki przedłużał linję czoła, a pod nim znowu nie wielkie usteczka w łuk zagięte, czegoś smutnym uśmiechały się wyrazem. Owal twarzy kończyła broda wdzięcznie zaokrąglona. Smutny spokój był w oczach i ustach, chrześcjańska zda się rezygnacja na nich spoczęła i oblała je niewymownym swym urokiem. Ale tak li było w istocie, czy to tylko twarz włożona do kościoła razem z kapeluszem? O! pewnie włożona to twarz tylko, w której wdzięcznie było kobiecie; bo z pod smutku przegląda wesele, jak różowa z pod białej sukni balowej, z pod rezygnacji niecierpliwość.
Spojrzała na Adama i zdziwiła się. On na nią ani patrzał, ani się ku niej obrócił, ani był ciekawy jej pięknych oczu, jej anielskiej zobaczyć twarzyczki. Wszedł nie schyliwszy głowy i stanął z oczyma wlepionemi w ciemny głąb kościoła. Kobieta zakaszlała, zaruszała się, zaszeleściała jedwabną suknią, westchnęła. I nie spojrzał jeszcze! nie spojrzał na nią! Cóż mu jest? — zapytała w sobie. Bardzo nieszczęśliwy, albo najszczęśliwszy, że świata nie widzi i widzieć nie pragnie i niczego nie szuka w koło siebie.
I westchnęła raz drugi, a westchnienie poszło napróżno, tylko od niego zamigotała lampa przed obrazem. Wyraz smutku miłego ustąpił z twarzy kobiety i weszły na nią ciekawość, niecierpliwość, niepokój. Bo czemuż nie spojrzał na nią?
I przyglądała mu się z ciekawością, aż uznawszy go młodym i pięknym, podwójnie się zdziwiła. W tej chwili Adam się odwrócił i oczy się ich spotkały; kobiece paliły się niecierpliwością; męzkie osłaniała mgła łez, co nie wydobywszy się jeszcze z powiek, pod niemi krążyły.
A taka była siła łzawego spojrzenia, przez które wyglądało tysiące myśli o przyszłości, że przed niem zachwiał się wzrok kobiecy i bezsilny upadł na ziemię. Ale podniósł się raz drugi i spotkał już inne wejrzenie. Adam całą duszą patrzał na kobietę, jakby ją pierwszy raz w raju u boku swego zobaczył; pierwszy raz, najpierwszy w życiu, zabiło mu serce niepokojem miłości, pierwszy a najpierwszy raz spotkał się oko w oko ze swoją narzeczoną przyszłością, tak mu się zdawało i powiedział w duszy: oby tak być mogło! oby to była przyszłość moja!
Niestety! spełniło się życzenie; była to cała jego przyszłość!
Kobieta poruszyła się z ławki i wyszła z kościoła, Adam pociągnął się za nią. U drzwi biorąc święconą wodę, obejrzała się, postrzegła go, zarumieniła się, obróciła raz jeszcze i z bijącem sercem, dumna zwycięstwem swem wyszła. On patrzał, patrzał i cały był w oczach, cały oczyma. Ale wkrótce załamał ręce i stanął wryty na progu smętarza; piękny powóz zajechał po nieznajomę, która siadła do niego, spojrzała raz jeszcze tylko i wskazawszy ludziom ręką na miasto, otulona salopą odjechała. Adam byłby szedł na koniec świata za nią, gdyby szła pieszo, ale za odjeżdżającą powozem, nie pogonił. Z innego to świata istota, pomyślał, jeszczem ja od niego daleko, ale kiedyś w nim będę... o! będę. I począł wracając do domu dumać, a dumanie zaprawiło się żółcią i octem, bo myślał już jak nieprędko wejdzie w upragniony świat, on co jeszcze tak był nizko, i ile lat upłynie i powiędnie łodygami bez kwiatów. I ona, dodał w myśli, uwiędnie także.
A młodość odpowiedziała mu potrząsając swój niewyczerpany róg obfitości: nadziei. Za nią będzie sto innych i stokroć wdzięczniejszych. A serce westchnieniem rzekło: sto tamtych, za tę jedną.
W tumanach pyłu znikł powóz, a Adam podobno nie rychło wrócił do samotnej swej izdebki.
Czegoż mu teraz ciasno i duszno, i wziąć się nie może do przerwanej pracy, napróżno niedawno przerwanych myśli nić chcąc związać. Usiadł, otworzył książkę; wlepił oczy, czytał, ale nie wiedział sam co robił, po głowie wlokły się jakieś cienie szeleszcząc jedwabnemi sukniami, migając czarnemi oczyma, napróżno je opędzał, przychodziły znowu i jeszcze i jeszcze, aż zniecierpliwiony, rzucił książkę, wziął za czapkę i wyszedł; nie chciał się sam przed sobą przyznać, jakie na nim wrażenie sprawiło jedno spojrzenie kobiece. Powiedział sobie, skłamał sam przed sobą, że był chory. Bez celu wyszedł zaułkiem na ulicę zamkową, pociągnął się około akademickich murów i wprost ciągle idąc, zaszedł aż ku teatrowi. Adam raz tylko od czasu swego pobytu w Wilnie był w teatrze i to gwałtem prawie zaprowadzony; teatr zdawał mu się dzieciństwem, zabawką próżną bez celu i znaczenia. Teraz mijając wrota wiodące do niego, zastanowił się i sam nie wiedząc co i dla czego czyni, wszedł, kupił bilet, wsunął się na parter.
Sztuka już się była zaczęła; pierwsza aktorka wileńska panna Izabella G... występowała w roli kochanki, a nie wiem kto grał ulubionego. Słowa aktorów wywołały rumieniec na twarz Adama, słuchał ich chciwie, a wstydził się za tych, co je wymawiali. Miłość zdawała mu się czemś tak świętem, że ją udawaniem profanować, głoszeniem jej tajemnic znieważać nie godziło się. Ten człowiek, co wczoraj jeszcze śmiał się z miłostek, co nie wierzył w poetyczność kobiety, dziś już całkiem nawrócony słuchał, bolał słuchając, i marzył nie o wczorajszej przyszłości swojej, ale o miłości tylko. Nagle zapragnął jej z całą siłą, z jaką przed chwilą chciał zdobyć wielką i świetną przyszłość. I mówił sam przed sobą: byleby ustami dotknąć tej złoconej czary, a pójdę dalej! Chwila stracona odzyska się łatwo i sił nabiorę, wytrwałości, cierpliwości. Nie wiedział, że kto dotknie tej czary złoconej, upije się pierwszą kroplą, nie jest panem siebie, a często potem dopijać musi męty, nie mogąc od nich oderwać: nie będąc już dość silny, by się cofnąć.
Adamowi serce biło gwałtownie, oczy pałały, wołał w duszy: kochać! kochać! I obłąkanym wzrokiem powiódł po sali. Na lewo, tuż nad nim w loży, sama jedna siedziała niedawno widziana kobieta.
Poznałby ją wśród tysiąca, chociaż nowy strój odmienił ją wielce. Ubrana była z całą wytwornością kobiety, co chce oczy zwrócić na siebie, co trochę dumna jest ze swej piękności. Strój jej świecił może zbytnią ilością błyskotek, ozdóbek, ale one nie raziły, bo były dobrane do siebie i z sobą zgodne. Adamowi wydała się piękniejszą jeszcze, idealniejszą; jemu, co tak rzadko widywał kobiety wyższego świata. Spojrzał na nią i zarumienił się zdumiony, uradowany; ona patrzała także, widocznie go poznała. Podniósł kilkakroć głowę i zawsze spotkał jej oczy, co niby przypadkiem przebiegając salę, na nim się chwilkę zastanowiły.
— Kto to taki? nie wiesz kto to taki? — spytał ściskając mnie za rękę i wskazując na lożę.
— Co ci się stało! — zawołałem — ty w teatrze? o! zgroza!
Adam się zmarszczył i powtórzył nie tłumacząc się i nie odpowiadając. — Kto to taki? znasz ją?
— Kogo?
— Tę kobietę.
— Ale nie jedna tu kobieta — odpowiedziałem śmiejąc się.
On znowu brwi namarszczył niecierpliwie, jakby się obawiał, żeby mu nie uciekła, nim się dowie kto jest.
— Ot ta! — I wskazał oczyma ściskając mnie coraz mocniej za rękę.
— To! to pani S... pani Paulina.
Adam powtórzył moją odpowiedź machinalnie, wpatrzył się we mnie i szepnął: — a wiesz ty gdzie mieszka?
Znowum się rozśmiał.
— Adamie, oszalałeś czy co?
Niecierpliwie się wstrząsał.
— Zakochałeś się w niej? Jakże dawno?
— Dziś ją pierwszy raz widziałem — odpowiedział miarkując i sam niby z siebie śmiejąc.
A śmiech ten był tak przymuszony, że aż mi się przykro od niego zrobiło.
— Mieszka niedaleko ratusza, w domu... Adam zaledwie to posłyszał, odskoczył i stanął znowu na miejscu, z którego mu najlepiej było patrzeć na lożę Pauliny.
Ale nie sam jeden rzucał w nią wzrok ognisty, z parteru pełno wejrzeń do tej loży leciało; a żadnego nie odpychano, na niektóre odpowiadano pół uśmiechem, na inne skinieniem głowy, na inne jeszcze zimnym wzrokiem co to mówi: Ja cię nie znam i znać nie chcę.
Uważałem, że oczy kobiety częściej zwracały się na Adama, przelatywały po nad nim, padały gdzieś daleko i wracały znowu, a mijając go, dotykały znowu. Pod każdem jej wejrzeniem Adam cały się płomienił, wstrząsał i nim sztuka skończyła, nieszczęśliwy całkiem postradał głowę.
Ruszano się do wyjścia, on poskoczył, przebił się przez ściśniony tłum, stanął u drzwi, czatował, aby ją widzieć raz jeszcze. Oczy ich znowu się spotkały, ale wejrzenie nie nagrodziło Adamowi boleści, jaką uczuł widząc tę kobietę otoczoną rojem młodzieży, uśmiechającą się do niej, mówiącą głośno, odwracającą się to tam to ówdzie, szafującą sobą dla wszystkich. Smutny powrócił do siebie i padł na łóżko w swej izdebce. Miał się przygotować na jutrzejszą próbę, nie potrafił. Spuścił się na to co już umiał, zaczął marzyć i zasnął.
Przebudzenie było zgryzotą, niesmakiem, wstydem dla niego, przypomniał sobie wczoraj i zarumienił się, zaczął czynić wyrzuty i gwałtem wrócił do nauki. Ale nie z dawną swobodą umysłu, zapałem; rozdwoiły się myśli, chęci, nauka nie szła do głowy. Niepodobna szczegółowie opisać postępów namiętności i zmian biednego Adama; powolnie przyszedł do zupełnego zaniedbania się. Wymawiając się sam przed sobą, poprawę odkładając na jutro, stał się innym cale człowiekiem; zaczął dniami całemi przechadzać się pod oknami Pauliny, biegać, szukając jej, do kościołów, na przechadzki, na teatr. A ona? nie zgromiła go wejrzeniem, nie zraziła obojętnością, nie odepchnęła; owszem rzucała nań swoje najsłodsze spojrzenia, czasem przelotnym witała uśmiechem, czasem pokazywała mu się w oknie, a śmiała się w duszy z biedaka, któremu zawracała do ostatka głowę. On nie widział, jak go nadbiegającego wieczorem pod okna, wskazywała szydząc palcem przyjaciółce, gościom, jak wyśmiewała chód jego, spojrzenie, miny, jak się zakładała, że go znajdą w kościele, na przechadzce.
Trwało to dosyć długo. Adamowi dość było tylko patrzeć na nią, widzieć ją z daleka, złapać wzrok lub uśmiech, co go sobie inaczej tłumaczył, gdy najczęściej był tylko uśmiechem szyderstwa, czasem dumy.
Bał się zbliżyć do niej, aby cały gmach urojeń i marzeń, dotknięty palcem rzeczywistości, nie runął. Niedoświadczony, pełen prostych myśli i nadziei, miał on jakby przeczucie niebezpieczeństwa instynktowe, znał przytem jak położenie towarzyskie dzieliło go od tej kobiety, jak z innego była świata, lękał się do niej przystąpić; a choć pochlebiał sobie, że go przyjmą najlepiej, nie chciał próbować jeszcze, może też duma go wstrzymywała. W pół roku stawszy się pośmiewiskiem współtowarzyszów, za pierwszą zręcznością wejścia do domu pani S... chwycił ją i z bijącem sercem pospieszył.
Byłem tam gdy wszedł; naprzemian czerwony to blady, niezgrabny, przelękniony, nie wiedząc co zrobić z sobą. Ktoś go przedstawił pani S..., która nadzwyczaj zimno, jakby pierwszy raz widząc go w życiu, powitała z góry i prędko odwróciła się. Biedak upadł na najbliższe krzesło, spuścił oczy i zdawał się zabity. Postąpiłem ku niemu, zawiązałem rozmowę.
— Na Boga — rzekłem po cichu — odważniej Adamie, wzbudź w sobie gniew, jeśli się umiesz gniewać, dumę jeśli możesz; ale nie miej tej miny okradzionego.
Ścisnął mnie za rękę i szepnął, mimowolnie czyniąc swoim powiernikiem: — Widziałeś jak mnie przyjęła?
— Tem bardziej nie pokazuj po sobie, żeś to głęboko uczuł. — Podniósł głowę, odszedłem, ale widziałem, jak obłąkanym wodził wzrokiem ciągle ku niej błagające zwracając wejrzenie.
Paulina była w najgorszym humorze, zbliżyła się do tego, co wprowadził Adama i kwaśno zapytała:
— Kogoż to mi pan prezentowałeś?
— Młodego człowieka wielkich nadziei.
— Nadzieje zwykle zawodzą — odpowiedziała — o to nie pytam, ale któż to taki?
Zmięszał się przyjaciel domu.
— Jak mam pani powiedzieć? — A po chwili dodał: — ubogi, sierota, ale...
Paulina już słuchać nie chciała.
— Dla czego-żeś go pan wprowadził? — spytała groźnie.
— Więcej ani ja, ani on tu nie przyjdziemy — odpowiedział urażony biorąc za kapelusz.
— Ale pan mnie nie rozumiesz — przerwała żywo Paulina — ja nie umiałam się zapewne wytłumaczyć; ne vous fâchez pas, vous êtes comme la poudre, s’enflammant pour rien. Chciałam tylko wiedzieć, kto to taki?
Odeszła źle pokrywając zły humor, bała się, aby zapalony młodzik jej nie skompromitował. Wybierała też dla niego najsurowsze spojrzenia, najwzgardliwsze w rozmowie słowa; unikała go widocznie. Adam wyszedł z tego nieszczęsnego wieczora chory, rozbity, gniewny na siebie, na przyjaciela, na Paulinę, na kobiety, w ogólności na świat cały.
Nadchodził egzamin; przygotować się do niego nie mógł i spodziewanego stopnia z nagrodą, co całe jego stanowiła bogactwo, nie otrzymał.
Z rozpaczą spojrzał w przyszłość; rok znowu potrzeba mu było pracować, rok dłużej czekać, rok życia stracić. Pobiegł szalony pod okno Pauliny, a jej uśmiech nagrodził mu wszystko, uśmiechnęła mu się, spojrzała, jak spoglądała i uśmiechała się, gdy ich nikt nie widział, gdy ją to kompromitować nie mogło. Nie wiedząc co czyni, Adam wbiegł do niej. Nadspodziewanie przyjęła go. Siedziała sama jedna w swoim saloniku na kanapie, wskazała mu krzesło, zaczęła rozmowę. Biedny zakochany, zrozpaczony, chciał jej wyznać swoją miłość szaloną, chciał do nóg jej upaść prosząc, by go raz na zawsze odepchnęła; napróżno. Ilekroć rozmowa nachylała się w niebezpieczną stronę, Paulina zręcznie zwracała ją w inną, i szydersko, zimno, wyrywała mu odwagę. Nareszcie ktoś trzeci nadszedł i tak się wszystko skończyło. Paulina skryła swój uśmiech i wejrzenia, stała się zimną, obojętną, prawie gniewną. Adam powrócił do domu zrozpaczony.
Nazajutrz rano mijając jej okno, spotkał się z wejrzeniem słodkiem, z ukłonem i kilka kwiatków upadło mu pod nogi. Znowu był szczęśliwy. A kobieta? śmiała się z niego. Jak dzieci igrają z ostrym nożem nieraz, tak kobiety z nami; ostry nóż i skaleczyć przecie i roztrzaskać się sam może. Ale one w to nie wierzą.
Pani S... była wdową od trzech lat i zupełną woli swej panią, wiedział o tem Adam i karmił się nadzieją. Nie wiedział kto Paulina i nic nie znał prócz jej twarzyczki i spojrzenia, nie dowiadywał się też o nią, z nikim prawie o niej nie mówił. Ona tymczasem rzucając mu jak jałmużnę wejrzenia i uśmiechy, już była rękę swą przyrzekła innemu, a tym innym był zjedzony od trądu, krzywy, łysy, w rudej peruce P...
Adam nic o tem nie wiedział, bujał w marzeniach i nie troszcząc się już o swoją przyszłość, wszystko poświęcił najszaleńszym nadziejom, bez podstawy, bez kształtów wyraźnych w jego nawet oczach.
Jednego wiosennego wieczora, gdy cała ludność Wilna wysypała się na Antokol, ku Tivoli i Sapieżyńskiemu ogrodowi, Adam zamyślony, popychany od tłumu, szedł powoli ku św. Piotrowi. Powozy i ludzie mijali go; wszedł do kościoła otwartego, choć dnia tego nie było święta ani nabożeństwa. Zakrystjan rozścielał dywan przed ołtarzem najświętszej Panny. Adam siadł w ławce, podparł się na ręku i dumał. Zakrystjan zmierzył go ciekawemi oczyma, ruszył ramionami i odszedł. Został sam jeden, przypominał sobie pierwsze z nią spotkanie i porównał swe życie dawne z teraźniejszem; wyglądając z tego nowego świata na przeszłość, widział ją biedną, zimną, bez liścia i kwiatów, nie rozumiał jak w niej mógł tak długo wytrzymać.
— A teraz? — rzekł w sobie.
— Teraz żyję — odpowiedział.
— A przyszłość? — spytał głos wewnętrzny.
Nic na to nie odpowiedział, lecz w duszy swej powtórzył wielkie kłamstwo, którem się codziennie upajał. Ona mnie kocha! Cóżby znaczyły jej spojrzenia, jej uśmiechy i te kwiaty wyrzucone z okna, które mi wyschły na piersi; i te półsłowa tajemnicze? Ona mnie kocha.
Długo a długo tak marzył; już zmierzchać zaczynało, kościół świecił tylko kilką oknami, coraz słabsze rzucającemi światło, czas było wyjść, powrócić do domu; on siedział. Nagle ruch się zrobił w kościele, zaczęto chodzić, świece zapalać u ołtarza, kilka osób przebiegło, szeptało. Organy zapiszczały raz i zamilkły. Adam podniósł głowę. Były-li to przygotowania pogrzebu czy wesela? Nie wiedział, nie spytał, pozostał. Turkot powozów dał się słyszeć, wkrótce potem szelest we drzwiach; ciekawie odwrócił głowę. Spojrzał: w ciemnościach zaświeciła biała długa suknia.
Drobnym, szybkim krokiem szła pani młoda przed ołtarz a mijając Adama, odwróciła głowę, uśmiechnęła się raz jeszcze, jeszcze raz, by go dobić. Obok niej szedł narzeczony ze wszystkimi swemi krzyżami na piersiach, w nowej rudej peruce, w białej kamizelce i czarnym fraku. Adamowi na ten niespodziewany widok ścięły się zęby okrutnie, oczy stały słupem, zawołał coś wielkim głosem po łacinie, rozśmiał się, poskoczył ku drzwiom okręcając się na jednej nodze i zniknął.
Niedawno przechodziłem około ratusza, spiesząc do jednego ze znajomych; biegłem szybko trotuarem, aby się rozgrzać, gdy nagle w poprzek drogi wyciągnięte nogi czyjeś wstrzymały mnie. Cofnąłem się, aby minąć, jak mniemałem, żebraka, i spojrzałem na niego. Oparty plecami o ścianę, siedział na gołym bruku z głową pochyloną na piersi, na krzyż założonemi rękoma, podarte szmaty akademickiego munduru okrywały go. Długie włosy osłaniały twarz żółtą, zbrukaną, zarosłą. Pomimo wychudzenia, zmiany, poznałem biednego Adama, o którym już wprzód słyszałem, że skutkiem zbytecznego przykładania się do nauki, przed samemi egzaminami zwarjował. On także wlepił we mnie oczy i uśmiech przebiegł mu przez usta. Przycisnął ręce do piersi, zamamrotał coś pod nosem i wlepił oczy w okna przeciwległej kamienicy.
— Doktor filozofji! Ona mnie kocha!
Te kilka tylko słów wyraźniej wymówionych zrozumieć mogłem.
— Adamie! Adamie! — zawołałem — nie poznałeś mnie? Co ci to jest?
Uśmiechnął się znowu szydersko, i wskazując mi ręką, abym szedł dalej, kładł palec na usta, potem szepnął: — Otrzymałem posadę, jedziemy, czekam na nią. Ona mnie kocha! nie wierz temu co ludzie mówią.
Smutny odszedłem od niego. Później widziałem go raz jeszcze, ale już w szpitalu Bonifratrów. Nie wiem na jaką uroczystość, zebrało się wiele osób do kościoła, aby usłyszeć amatorską muzykę i widzieć obłąkanych.
Kilku ich stali niedaleko drzwi lewych z kościoła do szpitalu wiodących. Tam z dziecinną ciekawością kobiety, młodzież z uśmiechem na ustach, z wesołą twarzą szli patrzeć na najsmutniejszy widok w świecie. Mijając szybko te drzwi, na które patrząc dreszcz mnie przejmował, ujrzałem bladą twarz Adama z jego wiecznym na ustach uśmiechem. Jakaś kobieta strojna wytwornie, z lornetką w ręku zbliżyła się ku drzwiom i spojrzała w głąb, a patrząc pobladła, zaczerwieniła się płomienisto, zadrżała. Zastanowiłem się mimowolnie; Adam patrzał na nią i palce kładł na usta, jakiś niebiańskiego szczęścia wyraz rozlał się po jego twarzy, jak gdyby czarowny sen mu się ziścił, jakby ujrzał otwarte niebiosa; patrzał... patrzał... a mnie, spoglądając na niego, aż źle się robiło. Kobieta jeszcze trzymała lornetkę w ręku, ale drżała ręka i całe jej ciało, jak od silnego uderzenia, chwiało się. Oczy obłąkanego wlepione w nią w obliczu wszystkich, trzymały ją niepojętą siłą na miejscu, choć chciała uciekać, choć dałaby może pół życia, aby być o sto mil ztamtąd. Nareszcie odwróciła się od niego blada, nieprzytomna i chciała odejść. Adam rzucił się za nią do drzwi; na ten szelest spuściła głowę przelękniona i upadła. Wszyscy pobiegli ją ratować, a okute wrota szpitalu z trzaskiem się zawarły i za niemi słychać było krzyk i wrzawę i szamotanie się, których muzyka zagłuszyć nie potrafiła.
Paulina przyszła wkrótce do siebie, lecz chora powróciła do domu. Mąż to przypisywał znużeniu i powietrzu wiosennemu; ludzie różnie mówili. We trzy dni potem byłem u niej na wieczorze, i wszyscy wybornie się bawili, a gospodyni uśmiechała się tak wdzięcznie, tak miluchno, tak swobodnie jak zawsze.
O matko moja, gdy czytać to będziesz, nie drżyj nad synem swoim. Głęboko w sercu trwa boleść, krwawi się rana, ale głębiej jeszcze tkwi inne pojęcie przeznaczenia człowieczego. Adam wierzył w szczęście na ziemi i pracował na nie tylko; ja nie szukam go tutaj, i życie, jako spełnienie świętych obowiązków, uważam. Dla tego dziwny mi się zdaje Werther Göthego. Co za egoizm! co za poziome pojęcie człowieczego celu! co za puszczenie cugli namiętności!... O! można kochać i kochać na wieki, na wieki bez nadziei a jednak żyć; żyć dumnym zwycięstwem nad sobą, cierpieć, milczeć i spełniać kielich jak gorzkie lekarstwo. Alboż człowiek dla siebie tylko stworzony? Nie, w społeczeństwie całem jego miejsce. Niczem on, wyrwany z niego; nikczemnym odosobniony, odcięty; wielki, gdy się siebie dla wszystkich zapiera, gdy się poświęca i uważa tylko za część całości. A wszelka część sama przez się biorąca się, fałszywą i ułomną jest. Pamiętajmy żeśmy winni siebie ludzkości, i obowiązani życie swe spełnić do końca.
Rozmyślałem, rozmyślam, jak mam się stać użytecznym. Kręcę się w kółku, z którego wynijść nie mogę. Do jednego jam niezdolny; do drugiego czując powołanie, małe przewiduję korzyści.
Bez zawodu, najszczytniejszem powołaniem jest stan kapłański, owego pocieszyciela ubogich, stróża stojącego u łoża konających, co słowa pociechy niesie ku uleczeniu wszelkich boleści duszy. Ale mamże siły po temu? Nie uwodzę się i odpowiadam sobie: nie. Wielkie, święte jest powołanie katolickiego kapłana, który się zapiera rodziny swej, świata, nazwiska, majętności, aby służył wszystkim co sługi nie mają, aby bolał wszelką boleścią i wszystkie łzy ocierał. Zakres czynności jego ogromny, niezmierzony, wspaniały; ale gdzież we mnie siły, by taki ciężar wziąć na siebie? Nie, nie; za wysoko spojrzałem.
Piękny także jest stan lekarza, czyniącego dla ciała to, co kapłan dla duszy, gdy pojmie wielkość swego powołania, gdy na nie patrzeć będzie jako na obowiązek dla ludzkości, nie zaś jako na chleba kawałek dla siebie. Ale w tych dwóch stanach nie mieści się wyłącznie wszelka użyteczność człowieka. W każdym pracować dla drugich i użytecznym być można. Pisarz, który myślą swą, jak pelikan piersią, karmi naród; artysta, co wciela idee wielkie i wzniosłe, nie sąż w innej sferze pracownikami znakomitymi dla ludzkości?
Wszystko cokolwiek podejmie człowiek z myślą niesamolubną, w widokach dobra bliźnich, na korzyść ich pójść musi. Ale nie każdy szczęśliwy trafi na myśl prawdziwie potężną, co po sobie, jak pług na roli, zostawia żyźną skibę. Jedni z odwróconą ku przeszłości w tył głową idą; drudzy naprzód spoglądając, inni pod nogi. Tak! ale wszelka praca dla ogółu, widocznie korzystna lub nie, jest piękną, jest wielką przez to już, że nie samolubną.
Pracujmy! Nauka ciężka, mozolna, będzie mi lekarstwem na rozdarte serce; pocieszy mnie, że się ludziom na coś przydam. W szczęście nie wierzę; nie jest ono, tutaj przynajmniej, przeznaczeniem naszem, i połowa błędów ludzkich wynika z dziwnego wyobrażenia o szczęściu ziemskiem, o podobieństwie jego. Losy ludzi i losy ludów zmarniały nieraz w tem ciasnem pojęciu. Jak po skalistej drodze ku górze idąc, wspierajmy się wzajem, by ulżyć trudu; ale nie myślmy, by znaleźć spoczynek aż u wierzchołka.
Wiara w szczęście zgubną jest; ona poniża i obala człowieka; z nią nic wielkiego się nie godzi. Nie mierzmy życia rzeczywistego ideałami, które w nas żyją; nie zaczynajmy tej próżnej walki, w której zwyciężeni być musimy. Marja zamknęła za sobą wrota raju i zaparła niemi drogę złocistym fantazjom. Żyją one i żyć będą w duszy, ale na świat nie wynijdą. Bądźcie zdrowe sny mojej młodości, wróćcie we mnie. Surowe życie, spełnienie obowiązków, poświęcenie, ofiary czekają na mnie. Bez ofiar nie ma cnoty.
O! któż wypowie, co się we mnie dzieje!
Odwagi, odwagi! Niech serce boli, przeboli. Niech się ludzie naśmiewają, sumienie śmiech ich obraca w pochwałę i plecie z niego wieńce. Nie chcę widzieć Marji! Na cóż mam truć jej spokojność, szarpać ją wspomnieniem, które nie ma związku z przyszłością?
Utrapiony mąż zdaje się mnie ścigać. Wczoraj spotkaliśmy się w ulicy; napróżno chciałem uciec od niego, schwycił mnie pod rękę i nie dał pokoju, aż prawie gwałtem wyrwać mu się musiałem.
— A! przecież pana spotkałem! — zawołał. — Cóż to jest, żeś nas nie odwiedził? Myślisz może, że cię tylko przez grzeczność zapraszam, ale na honor, nie. Szczerze, najszczerzej chcę, żebyś u nas bywał. Moja żona smutna; porzuciła nawet fortepjan i muzyki się wyrzekła; zmiłujże się, bywaj u nas, może ją potrafisz rozweselić. Wiem, że się kochałeś w Marji, ale to nic! Ja nie jestem zazdrośny. Tamto przeszło i skończyło się, a przyjaźń spokojna może zwyczajne młodzieńcze, przechodzące zapały zastąpić.
— Prawdziwie — odpowiedziałem — umiem cenić jego przyjaźń, ale... czas mi nie dozwala.
— O! o! a mogłeś niemal co dzień bywać u rodziców dawniej, wszakżeśmy się spotykali.
— Daleko mniej miałem zatrudnień.
— Facecje, panie, blichtry. Tem się nie wymówisz. Znam ludzi. Musisz być u nas i bywać często; uczynisz to jeśli nie dla mnie, to dla mojej żony.
Przyciśniony, zmięszany, musiałem wreszcie odpowiedzieć jasno i wyraźnie.
— Pozwolicie mówić z sobą szczerze?
— Właśnie proszę o to.
— Myślisz pan, żem kochał Marję, jak kochają pospolicie młodzi mojego wieku ludzie, szalenie a krótko i płocho. Mylisz się; kochałem ją i kocham, przywiązanie moje jest w całej sile i w całej boleści.
— Więc chciałbyś ją widzieć zapewne?
— Pan dręczysz mnie! — zawołałem z rozpaczą prawie.
— Bynajmniej! Chcę mu ulżyć — zawołał śmiejąc się. — Nie jestem zazdrośny; kochałeś, przekochasz się i zostaniesz naszym przyjacielem.
— Pan więc nie widzisz niebezpieczeństwa?
— Żadnego! Moja żona jest to anioł; pan musisz być uczciwym człowiekiem — dodał — samo jego postępowanie dowodzi tego. Wolę żebyście widywali się; tym sposobem owa zawołana miłość, w którą ja nie bardzo wierzę, prędzej ostygnie.
Spojrzałem mu w oczy i uciekłem. Urzędnik stał w miejscu i śmiał się jakimś niepojętym dla mnie śmiechem. Uciekając od niego wpadłem do pani Emmy zupełnie nie w porę. Było to tylko co po objedzie. Ona czytała książkę u okna; Jasieńko w szerokiem krześle, paląc fajkę, drzemał. Byłem niepotrzebny, alem postrzegł się dopiero wszedłszy.
— Sam widzę — rzekłem — jak nie w porę moja wizyta; ale schroniłem się od człowieka, który mnie gonił, którego uniknąć nie mogę.
Jasieńko witając się obojętnie, milcząco, dał mi do zrozumienia, że mogłem wyśmienicie schronić się w sieni, nie wchodząc do salonu.
— Odpoczywaj pan, nie przeszkadzam — dodałem — ja zaraz odchodzę. — Pani Emma rzuciła książkę i zbliżyła się ku mnie. Jasieńko ociężałe wznosząc powieki, nieznacznie się uśmiechnął.
— Trafiłeś pan — rzekł powolnie — na trzeci i ostatni akt poobiednego odpoczynku, to szczęście. Mogę już mówić. Trzeba bowiem żebyś wiedział, iż trawienie jest mozolną pracą, która wedle reguł odbywać się powinna. Pierwszy akt tego gastrycznego dramatu jest niby przygotowaniem, ekspozycją. Drugi zajmuje wszystkie władze, ogłupia człowieka i wprowadza całą duszę do żołądka. W trzecim jesteśmy nieco wolniejsi, bo z gruba obrobiony materjał już się zamienić musiał w tę masę jednorodną, z której pożywny chyl się wyrabia.
Pani Emma parsknęła przymuszonym śmiechem.
— Otóż i uczona teorja! — zawołała spoglądając na Jasieńka.
— Wszystko może i musi mieć teorję swą — odpowiedział poważnie gastronom. — Użycie wszelkich darów przyrody wedle pewnych odbywać się musi prawideł, jeśli chcemy z nich tak korzystać, aby żadnej pruszynki przyjemności nie stracić. A tak powinniśmy. Jedzenie jest jedną z najwyższych życia rozkoszy, ale potrzeba umieć jeść i trawić.
— Mąż mój mógłby być profesorem w tym przedmiocie — przerwała Emma i spojrzała na mnie usiłując udać wesołość.
— Jestem zaledwie uczniem, zwłaszcza co do rozdysponowania stosownej ilości, jakości i następstwa potraw. Francuzi i Anglicy są mistrzami w tym względzie. U nich to wszystko wyrozumowane, nam pozostaje uwielbiać ich i naśladować. Dotąd karmiliśmy się, żarli, obżerali, aleśmy nie jedli. Karmić się a jeść, to wcale co innego. Jeść mało kto umie u nas. Tak samo upić się potrafi każdy wyrobnik, pić rzadko kto. Jest to nauka, albo sztuka, si vous voulez, jak inne. Użycie życia! wielka, wspaniała rzecz!
— A! panie — zawołałem — pierwszy to raz słyszę coś podobnego; gotów jestem choćby przez ciekawość tylko zostać uczniem jego.
— I bądź pewien, że wielebyś się nauczył rzeczy, o których ci się nie śniło. Tysiące rozkoszy leży dokoła nas, które pomijamy przez niewiadomość, psujemy pospiesznem, bydlęcem użyciem, lub których pojęcia nie mamy. Użycie zasadza się na sprzecznościach, podsyca umiarkowaniem. Cała to nauka. A nauka ta ma swoją filozofję.
— Cuda mi pan mówisz! — rzekłem śmiejąc się.
— Nieszczęściem nie jestem w stanie kursu mu całego wyłożyć. Nie mam dość przytomnego umysłu: kończę trawienie, które dziś mozolniejsze jest od innych dni. Nieszczęsne obżarstwo, ta szkaradna wada, nieprzyjaciółka prawdziwej rozkoszy, cięży mi na żołądku. Nie dość miałem rozumu w czasie objadu; a rozum równie jest potrzebny nad talerzem, jak gdzie indziej. Wypiłem też wcale niepotrzebnie dwa kieliszeczki maltańskich kropel (Gouttes de Malte) przeciwko zwyczajowi. Przedziwna krzyżówka sarnia skusiła mnie; jestem ciężki i pełny jak beczka. Muszę dłużej w krześle pozostać i jeszcze kilka fajek wypalić. Fajka zaraz po objedzie przeszkadza trawieniu; nieco później ułatwia je. Wszystkiego potrzeba tylko umieć użyć!
Słuchając Jasieńka, który perorował, wpatrywałem się w żonę; szukałem w jej oczach odpowiedzi na pytanie:
— To-li jest twój ideał? — I dziwiłem się, że kobieta tyle razy zawiedziona, mogła na ostatku tak grubo się omylić i wziąć brzuch za serce!
Niepojęci są ludzie!
Na twarzy Emmy przechodziły tak różnych uczuć wyrazy, żem zbadać nie mógł, jakie zasadnicze uczucie je rodziło. Niekiedy wesoła i odmłodniała, rumiana, swobodna; to znów ze zmarszczonem czołem, zamyślona, mimowolnie wzdychająca, była dla mnie całkowitą zagadką, której wyjaśnienie musiałem na przyszłość odłożyć.
Jasieńko kazał podać sobie fajkę. Emma zaprosiła mnie do fortepjanu, który wyniesiony został do jej gabinetu, tak aby głos jego nie raził uszu nienawidzącego muzyki Sybaryty. Zaprosiwszy mnie abym grał, sama usiadła w oknie i sparłszy się na ręku, zadumała. Wiedziałem jak namiętnie czciła Beethovena i począłem grać marsz pogrzebowy z symfonji heroicznej.
Jej twarz rumieniła się coraz, oczy błyszczały, osłoniły się powiekami i kilka łez ukrywanych spadły na rękawiczkę. Te łzy były mi odpowiedzią zagadki.
Nie była więc szczęśliwą z Jasieńkiem?
Nie śmiałem jej pytać o to; godziłoż się? Ale jak kobieta takiego dowcipu, rozumu i doświadczenia mogła choć na chwilę pomyśleć, że się zgodzi z tą głową leżącą na żołądku?
Zamyślony odegrywałem jej z Beethovena, com tylko mógł sobie przypomnieć: sola jego Koncertów, motywa Sonat, tęskne jego Adagia, anim się porachował z czasem. Przerwał mi skrzyp otwierających się drzwi i wchodzący Jasieńko w watowanym surducie, kapeluszu na głowie, z laską w ręku, cygarem w ustach. Twarz jego choć nieco zmęczona na młodego chłopca, jakim się mógł nazwać, świeciła przecież zdrowiem; niebieskie oczy połyskiwały dowcipem szyderskim.
— Może jużeście się państwo nasycili muzyką — rzekł. — Gdybyś mi pan chciał łaskę uczynić, poszlibyśmy razem na przechadzkę. Jeść i chodzić nie umiem sam jeden. Powrócim do Emmy na herbatę.
Zerwałem się od fortepjanu i wyszliśmy.
Nie mogę wypisać naszej rozmowy; była to dziwna mięszanina gastronomicznych rozpraw, dowcipnych uwag i skeptycznych szyderstw ze wszystkiego. Jasieńko dziwnie był otwarty i dobroduszny.
— Pan jak uważam — mówił — jesteś jeszcze w tym perjodzie młodości, w którym się wierzy we wszystko piękne, szlachetne i z daleka błyszczące; ja w nic nie wierzę, prócz użycia. Staram się pomnożyć liczbę przyjemności życia, to mój cel. Bardzo kocham ludzi, radbym im służyć; ale kosztem siebie i mojego szczęścia, drogoby było. Ofiara potrzebuje zastanowienia wielkiego; bo daremna ofiara jest po prostu głupstwem.
— Ale zawsze heroizmem.
— Heroizm ze trzech stron przytyka do głupstwa, a z czwartej tylko do nieznanej jakiejś dla mnie krainy.
W tym sposobie i ze swego właściwego stanowiska rozwiązywał wszystkie wielkie zagadnienia. Koniec naszej rozmowy był osobliwszy. Spytał mnie z zimną krwią i uśmieszkiem dowcipnym:
— Dawno pan znasz moją żonę?
Odpowiedziałem otwarcie.
— Nieporównana kobieta! — dodał — co za wyrozumiałość, jaka dobroć! Tyle mi wybacza!
— Przywiązanie tłumaczy wszystko... miłość.
— O! tylko nie miłość — przerwał. — Ona mnie lubi, ale nie kocha; robi co może, nie wymagam więcej. Wiem o kimś, kogo kochała, kogo może kocha jeszcze — dodał — ale nie jestem zazdrośny.
I spojrzał mi w oczy szydersko.
Chciałem go pożegnać. Prawie gwałtem wprowadził mnie z sobą do domu.
— Wiesz pan co — rzekł siadając w krześle — będziemy sobie wzajemnie użyteczni. Ja cię nauczę żyć i używać, ty mnie nauczysz może bez mozołu i pracy, którą się brzydzę, zbliżyć się do przybytku nauki. Chciałbym coś umieć; ale nabywanie mnie zastrasza.
Rozśmiałem się.
— Nie śmiej się pan, to rzecz całkiem serjo. Potrzebaby rozdumać, rozważyć, wyrachować, czy nauka warta pracy i czasu, który jej święcim?
— Ona podnosi człowieka.
— Tak! tak! i odrywa go od żywego świata, w którym jedynie jest na miejscu. Nauka jest martwą.
— Ona owszem obdarza nowem życiem.
— Nie lękaj się pan, nie będę jej uwłaczał, umiem ją cenić. Ale dla mnie wielkiej wagi zagadką jest: nabyć jej bez mozołu.
— To niepodobna. Chciałżebyś dobyć złota, nie kopiąc się w głąb ziemi?
— Wszystkiego chcieć można, ale nie wszystkiego dopiąć podobna. Myślę od dawna nad tem, jakby nabyć nauki nie pracując. Pan mi będziesz pomagał.
— Zupełnie nie pojmuję, jak do tego dojść można.
— Doprawdy? Ja zaś myślę, że to rzecz podobna. Nauka rozproszona kawałkami się znajduje w książkach lekkich; można ją łapać w rozmowie, jak łapią ryby w mętnej wodzie, można się wiele domyśleć, wysnuć z czegoś wiadomego i tak powoli nabędzie się nauki nie pracując.
Emma zagryzała usta; ja milczałem.
— Pan mi musisz do tego pomódz, — rzekł Jasieńko, — wycisnę z pana co tylko będę mógł, uprzedzam.
Było tak późno, żem ich musiał pożegnać.
Poczciwy mój Wrzosek, widząc jak się znowu biorę do nauki chciwie, po dawnemu, jak spełniam wszystko co spełniać powinienem, jak wszedłem w dawne życie z pozorną spokojnością, ma mnie za uleczonego. Ściskając mnie za rękę wczoraj, winszował że nie chcę bywać u Marji.
— To ślicznie, — dodał, — mało jest ludzi coby się na to zdobywać mogli, ale ten sam heroizm przekonywa mnie, że twoja miłość była w głowie nie w sercu. Miłości serdeczne nie dają się rządzić głową; miłości tylko w głowie siedzące, głowy, to jest rozumu słuchają.
Tak dalece stary przyjaciel nie pojmuje, żeby panem siebie być można. O! jakże się we wszystkiem myli, mając mnie za uleczonego, bo choroba weszła wewnątrz! sądząc żem nigdy prawdziwie nie kochał dla tego, że miłość nie rozwiązała się u mnie szaleństwem.
Dziwna rzecz! ludzie żeby pojęli siłę jaką, potrzebują koniecznie widzieć ją, jak wodę wyrywającą groble, kruszącą tamy, łamiącą zapory; cicha siła nie wchodzi w ich rachunek.
A jednak, ja jeden tylko wiem, jak głęboko we mnie przywiązanie młodzieńcze do mojej anielskiej postaci, co mi się zjawiła, tęskno spojrzała i znikła; ja jeden wiem co cierpię, co mnie kosztuje nie widzieć jej; wyrzec się, gdy nic prócz pojęcia świętego obowiązku, do tego mnie nie zmusza.
Dziś mieliśmy długą rozmowę ze starym przyjacielem; jak zawsze udawał że w nic nie wierzy i zapędziwszy się wydał z tem co umie, a co ukrywa jak występek. Dla czegoż, spytałem go, zaszliście tak daleko, głęboko w naukę, której żadnej nie dajecie wiary, co dla was jest tylko umysłowym łamańcem, gimnastyką myśli?
— Tere fere! — odrzekł, — naprzód ja nic nie umiem! A jeśli co tam gdzie i pochwyciłem, to powiem waści tak. Oto drudzy kiedy im źle na świecie, uciekają się po konsolację do butelki, inni do gry, inni w rozpustę się nurzą, inni muchy biją i fajkę palą dla dystrakcji, a ja czytam i potrochu uczę się.
— Nie wierząc w naukę.
— Wybacz kochany Juljuszu, gdy ci to powiem; nie ma niepewniejszego nic nad naukę. Człowiek ma przed sobą niezmierzony świat, niepoliczone twory, ogrom nieprzebyty faktów i stosunków. Nauka, umiejętność są poznaniem, są opanowaniem tego ogromu, są wykryciem praw, któremi się on rządzi. Tymczasem każdy szuka, grzebie się za nauką w swoim kątku i z odłamku buduje prawo na całość; każdy co innego papla, każdy odrobinę prawdy uszczknął, a nikt nie doszedł całej. I tak być powinno. Walka umysłowa ze światem, który człek podbić usiłuje potęgą swą duchowną, jest i będzie nieskończoną. Jakże mam wierzyć w naukę, gdy każdy wiek ma swoją?
— Możecie więc nie wierzyć w nauki, ale musicie wierzyć w naukę. Możecie nie opierać się na stanowisku dzisiejszem, ale niepodobna wam zaprzeć dążności wielkiej.
— I wiodącej ku czemu?
— Właśnie ku podbiciu wszystkiego co jest.
— Kiedy? — spytał Wrzosek.
— O! — zawołał rzucając się na kanapę i zapomniawszy na chwilę udawania: — kiedyś może, ale w świecie innym, oczy się nam otworzą i pojmiemy mgnięciem oka to, nad czem tutaj próżno wieki się mozolą. Ale na ziemi, gdzie zmysły nam kłamią, gdzie rozum we wnioskach ze zmysłowych wrażeń wyciąganych kłamie, gdzie musim być na jednej stronie prawdy, a nigdy posiąść jej całej nie możemy, tak że poznanie zawsze cząstkowe być musi, i im cząstkowo doskonalsze tem jednostronniejsze; ale tu! nic nie umiemy, nic umieć nie możemy. Pozostaje nam wypiwszy do dna umiejętność ludzką, zawołać: pragnę! i paść spragnionym, wyznając że nic nie umiemy; pozostaje pewną dla nas tylko nieświadomość nasza, tylko nieudolność.
— A to według mnie najwyższy szczebel doskonałości, — przerwałem mu. — Zważcie, jakiej potęgi umysłowej potrzeba, jak dalekiego wejrzenia w to co doskonałe, aby uznać słabość swą i ograniczenie. Istota tylko taka jak człowiek może powiedzieć sobie: niedoskonały jestem. Wyznanie to podnosi ją i nową siłą obdarza.
— Siłą nieufności w siebie.
— Potężną.
— Ujemną.
Wrzosek puścił się w dowodzenia. Tu dopiero okazał jawniej niż kiedy, co umiał. Nic obcem mu nie było. Wyłożył mi historję astronomji i rzucił okiem bystrem na niedostateczności rachunków i określonych przez Kepplera i Newtona praw mechaniki niebieskiej. Niedocieczona natura gwiazd obłoczkowych różnego rodzaju, obserwowanych przez Herschela, obrót słońca, jego plamy, zmiany w ruchu ciał niebieskich, w samym obrocie ziemi niewytłumaczone oscylacje naszej kuli, dostarczyły mu materjału przeciwko umiejętności ludzkiej. Fenomena cyrkulacji krwi w człowieku, zadziwiająca budowa helmintów, ich rodzenie się, przekształcenia rozmaite, przyszły potwierdzić jak nie wiele umiemy jeszcze. Zeszliśmy do metody obserwowania i tłumaczenia natury, ja dowodząc że Bakona źle dotąd pojęto; on, że rękojmią postępu jest żmudna obserwacja i zbieranie, konfrontacja drobnych faktów.
Nie mogłem mu wystarczyć w tym szybkim rzucie oka na umiejętności, które on posiadał, a ja ledwie ich miałem ogólne wyobrażenie. Byliśmy od siebie daleko, jak synteza od analizy; naostatek wpadliśmy na przedmiot umiejętności ścisłych.
Tu przecie, myślałem, uderzyć czołem będzie musiał przed nienaruszoną prawdziwością wniosków matematycznych i potęgą myśli ludzkiej, co je wywiodła z praw materji.
Ale nie!
— Matematyka cała, — odrzekł, — jest mozolną definicją, dowodzącą w nas bezsilności tylko. Cała umiejętność materji i jej form jest dochodzeniem prawa, które jest jedno i proste, a które pozostało nam zagadką. Dla tego naprzykład, mówiąc o naturze linji, musimy mozolnie stawić ją w stosunku do wszystkich znajomych linji, porównywać, przecinać, aby dojść jej natury. Wszystkie twierdzenia matematyczne są cząsteczkami definicji jednej. Stosunki linji do przestrzeni, przestrzeni do brył, nabywamy powolnie przymierzając, porównywając i myląc się.
— Matematyka się nie myli, — rzekłem.
— Jeśli się nie myli co do wniosków, to myli się ich niekompletnością. A uznasz sam pan, że prawda nie cała nie jest prawdą? Cała nienaruszona pewność matematyki zasadza się na przypuszczeniu oderwanem, idealnem, dwóch ilości jednakowych, równych a obok siebie nie w sobie egzystujących. Tymczasem pokażcie mi dwie istoty jednakowe zupełnie i całkiem sobie podobne?
— Punkt, linja, przestrzeń, bryła, są abstrakcjami i określeniami materji nierównej wartości nawet, bo jedna tylko bryła w istocie egzystować może, reszta rodzi się i żyje tylko w myśli. Do tego, nie wiesz waćpan zapewne, dorzucił, że w wielu bardzo prostych kwestjach, na rozwiązanie praw nie mamy i jesteśmy w oczekiwaniu. Matematyka jest tem, czem wszelka umiejętność ludzka, kupą materjału, z którego człowiek swoje gniazdo myśli buduje; nic więcej.
— Ale uznając to wszystko, uznacież także, iż nauka jest niepotrzebną? — spytałem.
— O! nie! ucz się kochanku, — rzekł śmiejąc się, — choćby tylko dla tego, abyś mógł powiedzieć w końcu, że nic nie umiesz. Wszyscy się uczym dla tego. Każdemu pokoleniu nowemu zdaje się, że stoi u szczytu, że pochwyciło i objęło prawdę, a prawda jest w niebiosach, na łonie Bożem; koniec tylko białej jej szaty obwija ziemię, i za ten koniec chwytamy.
Pomimo tę pozorną wzgardę nauki, Wrzosek każdy jej postęp śledzi, cieszy się każdem odkryciem i rozpala nowym krokiem jaki ludzkość cała czyni, w ślad za wielkimi ludźmi, co jej przewodzą. Ale po chwili zajęcia, zapału, opuszcza ręce i woła odczarowany: o! to nie dosyć!
Patrząc na mnie nie wierzą ludzie, że cierpieć mogę, że boleję i płonę wewnątrz! Wielka siła i moc nad sobą najtrudniej się pojmują.
Dziś widziałem ją znowu. Myślałem że nigdy nie ujrzę jej więcej. Trzebaż się było spotkać z nią w ulicy, wśród tłumu i po rozstaniu, co wiecznem być miało, co rozerwało wszystko wiążące nas, znowu się zobaczyć.
Szedłem z moim starym przyjacielem, rozprawiając jeszcze o nauce ludzkiej i o przeznaczeniu człowieka. Wielkie zagadnienia upajają i odrywają nas od teraźniejszości. Nagle czuję się schwyconym za rękę i głos znajomy męża Marji wita mnie ze śmiechem.
Ale on nie sam, ona z nim. Postrzegłem tylko kobiecą suknię i nie śmiałem podnieść oczów, drżałem jak zbrodniarz przed sądem, nie wiedząc co począć z sobą; powitałem ją nie widząc; mówiłem, a sam nie wiem com powiedział. Jakieś niezrozumiałe wyrazy z ust mi się rwały, przedzielane oddechem duszącym. Powietrza zabrakło piersiom, wszystko kręciło się do koła. Chciałem, nie chciałem i nie śmiałem spojrzeć... Nareszcie podniosłem oczy. O! strach mi było, aby ten obraz nowy nie zatarł w mojem sercu anielskiego oblicza mojej dawnej Marylki. Bałem się zobaczyć ją zmienioną, przeistoczoną do nie poznania.
Spotkałem jej oczy niebieskie i uspokoiłem się; burza osiadła, jakby cudem.
Jej twarz powagę tylko, głębszy smutek i rezygnacji wyraz anielski zyskała; zresztą nic się w niej nie odmieniło. Oczy pływały w mgłach i łzach, usta były blade, lice białe, a płeć stała się przezroczystą prawie. Cierpienie upiękniło ją jeszcze; bo widać było cierpienie ciche, co się nie skarzy, co na zewnątrz się nie objawia, a zwija się w sobie i pożera człowieka. Zdawało mi się że urosła, ale ona schudła tylko.
Urzędnik zawrócił się do pana Wrzoska, a mnie zostawił z żoną. Oboje nic mówić nie mogliśmy, idąc obok siebie, podnieść oczów nie śmieli. Ukradkiem tylko oblałem ją wzrokiem moim; ani wiem czy na mnie spojrzała. Uczuła wreszcie Marja, że głębokie wzruszenie trzeba było dla przyzwoitości pokryć obojętną rozmową dla świadków; zaczęła mnie pytać o moją podróż, o matkę. Odpowiedziałem kilką słowy pomieszanemi.
— Jesteś szczęśliwa? — spytałem po chwili.
Ona nic nie odpowiedziała, łzy kręciły się jej pod powiekami.
— Nie bywaj u nas, — odpowiedziała po chwilce, — proszę cię; nie bywaj. Na co rozdrażniać wspomnieniem serce, kiedy przyszłość nie nasza. Bądźmy obcy sobie.
I znowu milczenie... tylko mój stary z przymuszonym głośnym śmiechem zabawiał urzędnika. Szliśmy tak dość długo ulicą, a męki tego pochodu wypowiedzieć nie potrafię.
Jej twarz mieniła się także z bladej na płomienistą, z płomieni w siny prawie marmur; kilka razy zdawała się bliska upadnienia i musiałem ją podtrzymywać. Dotknąłem jej ręki, drżała jak liść, biedna.
Urzędnik nas nie puszczał i głośno się zaprzysięgał, że musimy zajść do niego. Im bliżej byliśmy znajomego mi muru i ogródka, którego od powrotu mego nie widziałem, tem bardziej kręciło mi się w głowie. Chciałem zobaczyć belweder; ale go nie było.
Domyśliłem się; ona to wyprosiła zapewne, aby go zbito; i dobrze. Pocóż miał stać dłużej. Pomimo całej odwagi w jaką się uzbroić usiłowałem, kilka razy łzy mi nabiegały do oczów i krew do serca. Spojrzała na mnie.
Furtka się otwarła i weszliśmy do ogródka. Wszystko jak dawniej było, prócz tego belwederu, co zniknął; na jego miejscu prosta drewniana ławeczka.
— Moja żona lubi się tu modlić, — rzekł urzędnik, i długie godziny pędzi tu na modlitwie. Miły... bo kątek, — dodał.
Przeszliśmy i wstąpili do domku.
Kwiatki czy dla pory jesiennej, czy nie wiem już dla czego, znikły z ganku i pokojów. Czysto było i porządnie, ale zimno i smutno. Fortepjan stał na dawnem miejscu, ale zamknięty i opuszczony; nót koło niego nie było.
Urzędnik pobiegł go otwierać i prosił mnie i żony, abyśmy grali i śpiewali.
— Nie mam nót i wiesz dobrze że nie śpiewam, — odpowiedziała; — a fortepjan musi być zupełnie rozstrojony.
— Jutro nastroić go każę, — rzekł mąż; — bo ty moja rybeńko, — dodał całując ją w czoło, — nie powinnaś zapominać muzyki. Da Bóg dzieci, dobrze aby matka była pierwszą nauczycielką, takito zawsze grosz oszczędzony.
Marja zbladła, potoczyła wzrokiem i usiadła usiłując się uśmiechnąć.
Rozmowa coraz to podnoszona, padała, nie było sposobu jej utrzymać. Ciężyło coś nam wszystkim, a wesołość zbyt rubaszna Wrzoska, widocznie udana i przybrana, zmieniła się w ponure zamyślenie. Jeden mąż Marji kręcił się usiłując przyjąć nas gościnnie i serdecznie. Ona wkrótce wyszła, a my pożegnaliśmy go. Biegłem aby minąć co prędzej furtkę, ogródek, ulicę, nie podnosząc oczu, spiesząc, jakbym uciekał. Cały dzień chodzę i uspokoić się nie mogę. Są w życiu wstrząśnienia, po których wrócić do spokoju nie łatwo.
Jakby to dobrze umrzeć było!
Dawno już, nie pamiętam kiedy, zamknąłem ten mój dziennik; teraz otwieram znowu. Dzisiejszy dzień powinien być zapisany w nim na zawsze, jak boleść zapisała go w sercu. Widziałem ją znowu, kto wie, to może raz ostatni. O! teraz mogę tak mówić, bo Marja kona. Ona poprzedza mnie na lepszy świat, na inny.
Z rana wszedł pan urzędnik do mnie, ale zmieniony i pomieszany. Usiadł, otarł z potu czoło i wyciągając ku mnie rękę, spytał ceremonjalnie o zdrowie.
— Wiesz pan, po co do niego przyszedłem, — rzekł prędko potem. — Musisz pójść ze mną, być u mnie; niegodzi się odmawiać tego umierającej.
Porwałem się bezprzytomny.
— Tak, tak. Porcjanko, Wróblewski, wszyscy zdecydowali że umrzeć musi.
Wstał i począł się przechadzać, i on także cierpiał bardzo; pocierał ręką po czole, aby nie pokazać łez, które dłonią zbierał.
Stałem milczący, słowa nie mogąc przemówić.
— Chodźmy, — rzekł, — proszę pana idź ze mną. Wahałem się jeszcze.
— Marja o to prosi. Wyznała mi wszystko.
Kochała pana. Nie wierzyłem w miłość, nie wierzyłem żeby trwać i zabijać umiała... to moja wina. Chodźmy!
Wyszliśmy słowa do siebie nie mówiąc, w milczeniu przeszliśmy ulice wiodące do tego domku, gdziem ją raz pierwszy tak młodą i życia pełną, teraz tak bliską śmierci miał zobaczyć. Cicho otwarła się furtka i zamknęła za nami, spotkaliśmy wracającą z apteki sługę i ojca który nas nie zobaczył, choć na nas patrzał.
W jej panieńskim pokoiku, który zapuszczone firanki zaciemniały, zastałem Marję na krześle, poduszkami obłożoną, wyschłą, zwiędłą; o! nie wypowiem jak strasznie zmienioną. Przecież jeszcze uśmiech spokojny, prawie wesoły, chrześcjański, blade jej usta przebiegał. Musiałem paść w krzesło, aby nie potoczyć się na ziemię. Ona wesoło niby zwróciła się ku mnie.
— Chciałam pana pożegnać, — szepnęła zmienionym, słabym głosem. — Poczciwy Ludwik był tak dobry, że mi tego nie zabronił. Wszak i lekarze niczego już nie bronią skazanemu na śmierć. Wobec tego wielkiego rozwiązania snu, który zowiemy życiem, na progu innego żywota, można się pożegnać przynajmniej, — dodała. I wyciągnęła ku mnie rękę zimną, wychudłą, drżącą.
Pocałowałem ją płacząc. Mąż usunął się do drugiego pokoju, zakrywając twarz oblaną także łzami.
— Wszyscyście samoluby tylko, — mówiła dalej poglądając ku mnie. — Po cóż te łzy i żal? alboż nie wierzycie w przyszłość, w inne życie? alboż to koniec wszystkiego, tych kilka chwilek na ziemi? Gdy człowiek poznał siebie, poczuł się czemś nieśmiertelnem, miałby zginąć na wieki jak trawa w ziemię wdeptana? Na co te łzy panie Juljuszu; wieczność przed nami wszystkimi, znajdziemy się tam i na zawsze.
— Ja się śmierci nie boję, — dodała uśmiechając się, — wiem że umrę prędko, ale mi was żal, a nie siebie. Żyć to cierpieć, żyć to walczyć, umrzeć to spocząć. Nieprawdaż? Wiara daje mi spokojność, ufność w Bogu i wesołość prawie. Nie lepiejże znajomego kogoś, przyjaciela, szukać wam będzie w innym lepszym świecie, niżeli tutaj, gdzie tak ciężka, niebezpieczna wędrówka; gdzie co krok nogę o kamień, głowę o kamień, serce o kamień rozbić można!
Nie umiałem odpowiedzieć nic na te słowa natchnione. Ona rumieniła się mówiąc; dwie różowe plamki rozszerzały się po twarzy, rozchodziły, płonęły, oczy nabierały blasku, oddech stawał się częstszy.
— Chciałam pana pożegnać i oddać mu pamiątkę jego. Myślałam sobie, że gdyby została przy mnie, przeszła do grobu, możeby to później przykrem ci było?
I podała mi rękę, alem zwrócił jej pierścionek.
— Doprawdy? — zawołała weselsza; — pozwolisz mi to zatrzymać? Nie śmiałam o to prosić. Ale wdzięczną ci jestem. Niech mnie z tem pochowają.
Milczeliśmy. Mąż przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, ze zmienioną twarzą i załamanemi rękoma; matka płakała z głową opartą na stół.
Ona kazała mi potem usiąść do fortepjanu i zagrać jej Adagio znajome ulubione Beethovena. Ale siły mi brakło i wyprosiłem u niej, aby tego nie wymagała ode mnie. Nie nalegała.
— Wiesz, — rzekła po cichutku, — wczoraj miałam wielkie strapienie. Przyszły mi na myśl słowa pisma świętego, w których Zbawiciel powiedział, że na tamtym świecie nie będzie ziemskich stosunków, męża ani żony. Wnosiłam ztąd, że może nie wolno nam się będzie zobaczyć. Gryzło mnie to, tłumaczyłam sobie boskie wyrazy, że wszystko ziemskie, nawet najczystsze przywiązanie, zerwać się musi ze śmiercią. Dziś dobry mój spowiednik pocieszył mnie. On powiada, że nie tak słowa te rozumieć potrzeba; że dusze się tam znajdą, ale oczyszczone i połączone jedną miłością Bożą. Będziemy razem.
— Chciałam cię widzieć abyś mi przebaczył, — dodała znowu po chwili milczenia, odetchnąwszy ciężko. Wiem, czuję, że musisz mieć żal do mnie, ale mogłam że rodziców, obowiązki święte, jednemu mojemu sercu poświęcić? Powiedz.
— Bóg świadkiem, żem winę włożył tylko na siebie, — odpowiedziałem; — żem czcił cię jak świętą i wielbił ofiarę spełnioną.
— Mogę przynajmniej umrzeć spokojna. Ten człowiek, którego znasz mało, mój mąż, nie jest jakim go wyobrażasz sobie. Jak ogół ludzi, wydaje się innym, niżeli jest w istocie; serce w nim dobre i spokojna o rodziców umrę. On przez pamięć dla mnie będzie im synem. Gdy umrę, a śmierć mi wcale niestraszna, kiedy zadzwonią po mnie, pomódl się;... któż modlitwy nie potrzebuje? pomódl się u Ostrej Bramy. Gdybyś mógł prosiłabym cię, abyś mi garść ziemi rzucił na oczy, abyś był na mogile Marji; ale pocóż cię zasmucać?
— Będę, — odpowiedziałem, — zrobię co każesz. Ale pocóż ta tak silna w śmierć wiara? Możesz i powinnaś żyć!
— Nie mogę! nie mogę! wiem że nie będę. I powtarzam ci, mnie to weseli, pociesza, a nie trapi. Śmierci się nie boję; nie wiem dla czego straszna by być miała? Tak dobrze jest umrzeć.
I spuściła głowę na piersi, uśmiechając się. Nie mogłem wytrzymać dłużej, łkanie odbierało mi oddech i mowę; wyciągnioną jej rękę ucałowałem raz jeszcze i uciekłem. Zwracając się na progu spotkałem jej spojrzenie.
Było pogodne, jasne i świeciło nadzieją, jakiej patrząc na życie nigdy nie miało. Uśmiech dziecięcia w kolebce był na ustach, żegnała mnie ręką.
Silne jest życie, gdy takie chwile przeżyć można i wiele może ten, kto je przetrwał. Odwagi! odwagi, oszaleję!!!
Na zawsze! Teraz powiedzieć mogę, sam jestem na świecie, sam na wieki, teraz mi nic nie stanie na drodze obowiązku; i najmglistsza nawet nadzieja odwieść mnie z niej nie powinna. Bądź zdrowa Marjo, bądź zdrów aniele mój, święta moja, ty patrzysz na mnie z niebios i widzisz co cierpię, wiesz teraz jak cię kochałem. Pierścionek mój poszedł z tobą do grobu i powiązał mnie ze światem umarłych.
Nie byłem świadkiem twej śmierci; ale mogłażeś inaczej umrzeć, jak spokojną, ufną i uśmiechającą się do wieczności. Anioł w bieli na miękkich rękach zaniósł twoją czystą duszę do niebios.
Zadzwoniły dzwony i nie potrzebowałem pytać kto umarł; płakałem wcześnie. Spełniło się życzenie twoje, zebrałem ostatek męztwa, aby towarzyszyć żałobnemu pochodowi, aby iść za trumną twoją i rzucić ci ostatnie pożegnanie... garstkę piasku na oczy zamknione.
Czemuż teraz umrzeć nie mogłem?
Nasze dusze spotykałyby się na rękach anioła śmierci i bliżej siebie stanęłyby w niebie. Ale przeznaczony jestem na cierpienie, na losy zakryte przedemną, i żyć muszę.
Żyć więc będę, ale z nią, z umarłej duchem, z myślą o umarłej. Wymodlę sobie u Boga odwagę, której mi potrzeba.
Nie wiem czy dla postrzegacza, dla badacza charakterów ludzkich, może być widok bardziej zajmujący, ciekawszy, nad wielkie zgromadzenie młodzieży, tego rozsadnika, z którego ma wyjść towarzystwo przyszłego pokolenia. W niem właśnie jak w rozsadniku, wszystkie kwiaty mają jeszcze ten pozór jednostajny młodości, tę jednakową zieloną wesołość, pod któremi się już kryją zarody charakterów najrozmaitszych, najdziwniej sprzecznych. Oko tylko wprawnego znawcy pozna w młodzieńcu ledwie wychodzącym z dzieciństwa, ozdobę lub zakałę klasy, do której ma się wcielić; jenjusz drzemiący snami młodości, nieznający siebie, egoizm puszczający swe pierwsze kolce i poczciwe warzywo co ma żywić bogatych i ubogich. Tymczasem wszystko to jeszcze zielone, bujne i podobne do siebie, a ci co sądzą opacznie, często najwięcej wróżą po pokrzywie, z której smaczna za młodu zielenina, a na starość chwast nieużyteczny. Najpiękniejsze tymczasem kwiaty wyglądają na paskudne zielsko, najpożyteczniejsze rośliny zdają się czekać piełaczki. Wśród młodzieży jest już w zarodzie wszystko, co ma przyszłego pokolenia społeczność sformować; już są ludzie in nuce, co tylko do zupełnego rozwinienia na złe lub dobre potrzebują czasu, słońca, pożywnej rosy i czułej ogrodnika ręki. Ale jak w rozsadniku, nim jedne rośliny wystrzelą wysoko, nim drugie rozścielą się po ziemi, nim trzecie wić się zaczną po sąsiednich drzewach, wszystko wschodzi na pozór jednakowo i zielenieje zielonością jednej wiosny, młodości, życia. Są jednak wyjątki, niektóre organizacje tak ekscentryczne, tak dziwne, że się objawiają przedwcześnie, bez pory i wyróżniają zaraz z ogółu. Są to bujne osty kolące już za młodu, lub cudnie wdzięczne kwiaty prześcigające wcześnie wszystko co je otacza.
Nie pamiętam, żeby mnie który z moich towarzyszów tak bardzo zastanowił, tak silne na mnie uczynił wrażenie, jak Marceli Z. I nie dziw; ci co go tylko na ulicy widzieli, nie znając wcale, już nań z pewnym przestrachem i ciekawością, zatrzymując się na widok jego, poglądali. Cóż dopiero ci, co go znali z bliska? Marceli, syn ubogich rodziców, od kilku lat sierota, utrzymujący się z niewielkiego pozostałego mu po nich funduszu, wyglądał z powierzchowności na to czem był. Powierzchowność rzadko uwodzi; opatrzność dała tylko jednym wężom słodkie i niewinne wejrzenie, częściej jednak w znakach zewnętrznych naturę swych tworów objawiać zwykła. I nie bez przyczyny.
Marceli wyglądał kubek w kubek, jak Ezop starożytnych, z dwoma garbami, na plecach i piersiach; maleńki, kulawy na jedną nogę i nie mogący ruszyć się bez kija, w latach dwudziestu zgrzybiały był na twarzy. Oblicze jego powlekała od ospy poznaczona skóra żółtobiała, bez śladu rumieńca; usta wązkie, tak prawie blade były jak twarz cała, na której tylko jaśniało dwoje błyszczących dziwnie czarnych oczów. Oczy te chwilami zdawały się kosić, czasem patrzały wprost i szyły się w głąb duszy swoim szyderskim wyrazem. Lecz byłby jeszcze mimo swej ułomności i brzydoty znośny, gdyby nie głęboki dół na lewej stronie twarzy w policzku, w którego głębi nieforemnie pozszywana marszczyła się skóra, żyłkami sinemi poprzecinana. Człowieczek ten drobny, pogarbiony, złamany, z czaszką dziwnie guzowatą i spiczastą, pokrytą krótkim bez połysku czarnym włosem, zdawał się wychodzić świeżo z pod koła jakiejś zbójeckiej machiny, co go pogruchotała nielitościwie, jak machina. Głowa jego kształtu niewidzianego, nad proporcją wzrostu była wielka i na cienkiej chudej szyi zaledwie się utrzymać mogła, pochylając to w lewo, to w prawo. Znać natura przeznaczyła mu była olbrzymie kształty, które gwałtem skarlały pod naciskiem dziwnych okoliczności nieszczęśliwego dzieciństwa; a losy co ucisnęły ciało i zgniotły je zostawując tylko potężną głowę na niedołężnem ciele, o dwóch garbach i cienkich pokrzywionych nogach, przygniotły razem serce w naszym Ezopie, uczucie wszelkie, dając się rozwinąć tylko umysłowi ze szkodą innych władz, mających wedle teorji popularnej siedlisko w piersiach człowieka. Dzieciństwo upłynęło mu w męczarniach, upokorzeniach, pogardzie, nie miał bowiem matki, a ojciec go nie cierpiał...
Ezop nasz, takeśmy go powszechnie zwali, ze wszystkich towarzyszów młodości najdziwniej był zestarzały przed czasem. Miał ledwie lat dwadzieścia gdyśmy go poznali, a już twarz pomarszczona i blada nie kłamała, malując go nam starcem. Skutkiem chłodu który w nim panował, braku uczucia, braku wiary we wszystko, czego palcem nie dotknął, był już obrzydliwie stary; a starość jego tem dziwniej się wydawała, że tłumaczyła żywym językiem młodości. Uczył się najlepiej z nas wszystkich, miał pamięć zadziwiającą, pracował nieustannie i wyobraziwszy sobie zapewne, że skutkiem ułomności powinien był zostać koniecznie wielkim i uczonym człowiekiem, bez trudów nadzwyczajnych szedł po to, co mu się zdawało przeznaczonem. Samem kalectwem swojem odsunięty od naszych zabaw, w których też najmniej smakował, nie mając w sercu uczucia, coby go zajmowało i czas mu na dumaniach próżnych jadło, nabywał więcej nauki w tygodniu, niż drudzy pracując miesiące. Wyższość zaś swoją umysłową cenił wysoce i nią gruchotał tych, co się ośmielili szydersko mu przypomnieć jego nieszczęśliwą postawę. Czytał wszystko co napadł, uczył się czego tylko mógł, bez wyboru przedmiotu i zastanowienia nad użytecznością praktyczną, jakby mu chodziło tylko o połknienie jak najwięcej, jak najprędzej.
W towarzystwie naszem był dumno szyderski, równo dla mniej jak więcej znajomych, bez litości, pobłażania i uczucia. Miał jakąś przyjemność w odkrywaniu plam na każdym, złego we wszystkiem, śmieszności wszędzie, a najbardziej głupstwa i niewiadomości. Wówczas się tylko śmiał kiedy kogo upokorzył, ugniótł, potępił. Dopieroż zacierał ręce, podskakując przechodził kilka kroków, a potem znowu siadał na łóżku z podkurczoną nogą, ogromną chudą ręką zacierając jeżące się włosy i wracając do jakiej książki, którą wyjmował roztwartą z pod siebie. Nigdy go bowiem bez książki spotkać, złapać bez niej nie było można; miał jakąś zawsze a każdą tak wymęczoną, wyczytaną, ponapisywaną, pokreśloną, że znać było jak głęboko się w nią wpijał, jak zupełnie przyswajał sobie co w niej znalazł.
Z nami będąc nielitościwym szydercą, z profesorami i starszymi, których potrzebował łaski, był bezwstydnym pochlebcą, a śmiejąc się krzywemi usty z pochlebstwa własnego, mrugając na tych co go otaczali; tak jednak umiał trafić w słabą stronę, że mimowolnie rozgrzewał swojem pochlebstwem, choć inni w niem wyraźny tylko sarkazm czytali. Wyrażenia jego, w takich razach, miały coś dziwnego, szatańskiego; wszyscy je tłumaczyli szyderstwem, prócz tego, komu były dane za przysmak. Ten je zawsze słodko, oblizując się, przyjmował. Nie wiem, może postawa Ezopa uprzedzała względem niego, może wart był tego nazwania, ale go powszechnie uważano za pierwszego ucznia, zwłaszcza w przedmiocie filologji i języków.
Wszędzie gdzie gołą tylko pamięcią i zimnym rozumem wystarczyć sobie także można, Marceli z upodobaniem się zwracał; pociągały go nauki, w których dla braku stałych posad, co chwila wywracają się teorje i stawią nowe. Nie podobała mu się matematyka dla swej ścisłości; w niej bowiem z końca w koniec jedne się zmieścić nie miało gdzie szyderstwo; gdy tymczasem iluż to komentatorów, ilu filologów, starożytników, filozofów nawet refutować i wyśmiewać było można, tak łatwo jeszcze, tak zwycięsko. On, jak Bayle, szukał wszędzie omyłek, usterków, śmieszności, a tak był szczęśliwy znalezioną w sławnym jakim uczonym niedokładnością, grubym błędem, jak drugi z odkrycia największej wagi prawdy.
I w życiu prywatnem, którem żył Ezop bardzo mało, taki był właśnie, jak w swym zawodzie naukowym. Świat widział zawsze z jednej tylko strony, czarnej, brudnej, śmiesznej, ułomnej jak on sam; ludzi z najbrzydszego stanowiska realności prozaicznej tłumaczył, postępki kalał, dając im cele najpoczwarniej samolubne. Poznał-li człowieka, szukał zaraz złej strony; dowiadywał się najpilniej o przeszłość, ażeby dobyć rożka zasłony odkrywającej czarne wnętrze; znalazł-li kwiat, obrywał go z liści, badając czy w nim nie było co anormalnego. Kochał się w monstrualności, jak drudzy w ideałach, poszukiwał jej w świecie ducha i ciała. W nauce miał szczególne upodobanie walczyć przeciwko prawidłom, wyszukiwać wyjątki i okazywać, że wszystko jest dziełem jakiegoś przypadku, że nie ma normy i prawa ogólnego na nic. Przekonawszy kogo, szydził z przekonanego nielitościwie. Nie wiem co miał w sercu, to pewna, że uczucie żadne nigdy się w nim nie objawiło, a najmniej religijne. Nie znał on matki i nie miał nikogo, co by za młodu wpoił weń pierwsze zasady wiary; potem nauka nie oparta na posadzie religijnej, jak zawsze gdy sama przez się działa na człowieka, bez pomocy religji, dopsuła go do reszty. Nauka uczyniła go skeptykiem systematycznym. Wiedział wszystko co można było powiedzieć przeciw wierze, nie słuchając nawet, co za nią rzec można, potrzeby jej ani czuł, ani pojmował.
Duma jego, pomimo tej skłonności do szyderstwa, co zwrócona na siebie, poprawić go była powinna; duma w nim aż do skaczącej w oczy śmieszności posuniętą była; ona jednak wydawała mu się sprawiedliwą, konieczną i całkiem naturalną.
Z jednego siebie tylko nie szydził nigdy, w jednym sobie nic nie widział nad to, co chciał dojrzeć. Z tej więc strony był najkompletniej ślepy.
Powiedzieliśmy już jak Marceli uporczywie we wszystkiem szukał złej strony, a w żadne dobre wierzyć nie chciał. Szczególny traf zbliżył do niego człowieka zupełnie odrębnej i przeciwnej organizacji. Rafael S... stał z nim w jednem mieszkaniu. Często się bardzo trafiało, że okoliczności sprzęgały ludzi najantypatyczniejszych, w tych naszych stancjach akademickich; i dla tego zapewne ciągły niepokój i wrzawa mieszkały pod dachem, który powinien był okrywać spokojną pracę i przyjacielskie młodych, sympatycznych istot stosunki. Na stancji, gdzie w oddzielnej tarcicami przeforsztowanej od większego pokoju izdebce stał Marceli, znajdował się tylko co ze szkół przybyły, młodziutki, wdzięczny jak dzieweczka, skromny jeszcze i rumieniący się co chwila Rafael.
Miał on zaledwie lat ośmnaście i doprawdy podobniejszy był do kobiety, niż do akademika, miał nawet coś w wejrzeniu, w uśmiechu, w obyczajach. Niebieskie jego oczy pływały zda się w ciągle krążących po nich i gotowych wytrysnąć łzach, usta rumieniły się uśmiechem niewinnym, włos złotawy lekko się zwijał w pukle na skroni. Szczupły, smukły, z białemi rączkami, cienki w pasie, gdyby włożył kobiecą sukienkę, mimo puszek co mu się już na twarzy wysypywać zaczynał, uszedłby za piękną panienkę. Zważcie jakie wrażenie uczynił na Marcelim nasz ukochany Rafael. Miłość powszechna, którą najpoczciwszem sercem pozyskał prędko u towarzyszów, naprzód oburzyła Ezopa, co z przyjaźni naszych i entuzjazmów zwykł był najnielitościwiej szydzić. Nie rozpoznawszy Rafaela, dał nań wyrok od razu: młokos z piękną twarzyczką a pustą głową. I ruszywszy ramionami wzgardliwie odszedł; ale wkrótce powrócił niespokojny i krążyć począł około młodego naszego ulubieńca. Kilka tylko słów o nim jeszcze. Odmalowałem go powierzchownie, spojrzmy w jego przeszłość i charakter. Rafael miał, jak ja, tylko matkę, ojciec go młodo odumarł; był jedynakiem u niej i, jak się łatwo domyśleć, rozpieszczonem dzieckiem. Sercem wychowała go matka, sercem kształciła, uczyła i na serce jego zlała wszystkie starania. W nim też uczucie więcej było rozwinięte niż umysł, ale fenomenem moralnym nie bezprzykładnym, jakąś sympatyczną władzą, razem prawie z sercem, rozwijały się władze umysłu, otwierała głowa. Nie miał nauki, ale co lepsza, zdrowy rozsądek i łatwość do jej nabycia.
Umiejąc niewiele, pojmował wszystko jakoś raźno instynktowie, jak gdyby naturalnie był do tego usposobiony, przygotowany od dawna. Ezop sam się przekonał, że najniesprawiedliwiej nazwał go w pierwszej chwili głupcem i pustą głową. Raz, drugi wdawszy się z nim w rozmowę i wysypawszy przed nim wszystkie swej mozolnej uczoności skarby, postrzegł, że chociaż Rafael połowy tego co on nie umiał, o wszystkiem jednak lepiej i zdrowiej, a nadewszystko łatwiej od niego sądził. Usiłując napróżno zdumieć nauką swoją przybyłego, rozgniewał się w końcu, znajdując go nieporuszonym, nie dziwiącym się niczemu i zimnym na te uczone figle, które tyle drugich zadziwiały. Ezop odszedł prawie gniewny, niemal zazdrosny. Rafael wcale nie tryumfował. Od pierwszej chwili uczuł on jakąś litość dla biednego garbuska, który pomimo swej wyższości umysłowej, nie miał przyjaciół i wydał mu się nieszczęśliwym.
— Biedny chłopiec! — zawołał, gdy się za Ezopem drzwi jego izdebki zamknęły.
— Biedny! — odparł Adam — zgadłeś! Nie życzę ci wcale z tem odkryciem się popisywać i użalać nad nim. Nic go bardziej nad litość nie gniewa.
— Dla czegoż?
— Zapewne dla tego — odrzekł inny — że Marceli czuje się wynagrodzony rozumem za ułomność ciała i wcale biednym się nie czuje.
— Raczej dla tego — rzekł ktoś drugi — że czując swą nędzę, z dumy do niej przyznać się nie chce.
Kilka chwil tylko mówiliśmy tak o Ezopie, który już w swojej izdebce mruczał coś czytając po łacinie. Łaciński język i literatura z grecką i hebrajską, stanowiły jego najulubieńsze zajęcie. Izdebka, w której odłączony od wszystkich, umyślnie ją sobie obrawszy, mieszkał, ciasna, brudna, ciemna, miała tylko za sobą, że w niej mógł być gdy chciał całkiem sam jeden. Nikt do niej nie wchodził, nikt mu nie przeszkadzał. Jedną jej prawie całą ścianę zajmowało łóżko kulawe, pokryte dywanikiem, zamiętem prześcieradłem, poduszeczką bez nawleczki i kołdrą wełnianą bez barwy wyraźnej. Nigdy ono nie było słane, a dzień i noc Marceli na tym barłogu przepędzał, tarzając się w pierzu, przylegającem do jego sukień i wkręcającem się we włosy. Obok był pod oknem stolik zarzucony książkami i świstkami papieru drobnemi, na których pisał uczone swoje notatki drobnym i nieczytelnym, niezmiernie ścisłym a pokręconym i w skróceniach charakterem.
Nie wiem czy umyślnie rozcinał papier na tak małe zrzynki, czy je zbierał u nas (bo był bardzo skąpy), ale inaczej, tylko na drobnych świstkach, nie pisał. Pełno ich było wszędzie, po książkach, na stoliku, pod stołem powiązanych sznurkami w paczki. Zresztą, prócz naukowego przyboru, książek, nic tu nie było; wszystko okrywał pył i brud niezmierny. Nigdy nie zamiatano u Marcelego, nigdy nie otwierano jedynego okna wychodzącego na dachy, sam także nie wiem czy się kiedy umywał. Maleńki stołeczek pomagał garbusowi do włażenia na łóżko i złażenia z niego; co zresztą, pomimo swego kalectwa, bardzo zręcznie odbywał.
Rafael stał z innymi w wielkiej izbie, gdzie kilku miało łóżka i stoliki swoje. Wszystko co go otaczało, co należało do niego, miało w sobie jakiś wdzięk, jakąś powierzchowność miłą i czystą. Lubił kwiaty a nie mogąc ich hodować, stawiał je zerwane przynajmniej na stole. Nad czystem jego łóżeczkiem wisiał obrazek Matki Boskiej, palma Kwietnej Niedzieli, wizerunek patrona, a dalej minjatura matki, która zdawała się patrzeć jak anioł opiekuńczy na ukochane dziecię swoje.
Po modlitwie do Najświętszej Panny, oczy dziecka zwracały się zawsze ku matce, i wieczna łza zawieszona w nich, staczała się wówczas na białą i rumianą jego twarzyczkę. Szanowaliśmy jego modlitwy i czułe a poczciwe synowskie serce; nikt nawet z najżartobliwszych nie śmiał szydzić z modłów i łez Rafaela, gdy drugiemu nie uszłoby to pewnie bezkarnie. W nim był jakiś urok niewinności, co rozbrajał każdego; nie rozbroił tylko Ezopa. Ezop nazwawszy Rafaela głupcem i przekonawszy się ze wstydem, że uczynił to niesprawiedliwie, nasiadł się na to, aby biednemu dziecku wydrzeć tę szczęśliwą spokojność niewinności, to wesele duszy poczciwej, których mu musiał zazdrościć, a nie mogąc ich sam pozyskać, postanowił odebrać mu, aby go niżej siebie jeszcze postawić. Wziął się do tego najzręczniej w świecie. Nie rzucił się bowiem na swoją pastwę z góry, nie wystraszył jej; ale się przyczaił i jak kot pochował pazury. Rafael od pierwszego wejrzenia uczuł się zdjętym litością ku biednemu połamanemu garbusowi; zbliżyć się więc było bardzo łatwo. Ezop przybrał najłagodniejsze oblicze i szyderski wyraz twarzy pokrył niezwykłą maską boleści i smutku. Postrzegliśmy, że się coś nadzwyczajnego gotowało, bo garbusek odchodząc od Rafaela, po długich i tajemnych z nim rozmowach, śmiał się sam do siebie i podskakując, wracał do swej nory, jak lis gdy kurę pochwyci. Przestrzegliśmy Rafaela, aby się w zbyt ścisłe związki z Ezopem nie wdawał, myśmy go dawno i dobrze znali, wiedzieliśmy, że nie miał serca i nie potrafił być przyjacielem nikomu. Ale Rafael uśmiechnął się z anielską słodyczą i odpowiedział:
— Na co go tak srogo sądzicie? On potrzebuje przyjaźni, jest to biedne zbolałe serce, co się nigdy wylać nie mogło. Byłbym szczęśliwy, gdybym go nawrócił i moją przyjaźnią ciężki jego los osłodził.
Napróżno chcieliśmy go przekonać; Rafael milczał, ale ilekroć ze swym zdradliwym pochlebnym uśmiechem kroczył ku niemu Ezop, podawał mu dłoń otwartą i witał go serdecznemi słowy. Nareszcie przestaliśmy na to zważać i oswoili się z szczególną sympatją dwóch istot, których pokrewieństwa moralnego nikt zrozumieć nie mógł. Niestety; jest jeden rodzaj sympatji (bo jakże nazwać to inaczej), której nie znaliśmy naówczas. Nieszczęśliwy pod wpływem i władzą jakiejś okropnej fascynacji, leci jak gołąb w paszczę grzechotnika, nie rozwinąwszy nawet skrzydeł do oswobadzającego lotu.
W świecie moralnym tak właśnie, szatańską jakąś siłą jadu pociąga ku sobie wielkie zepsucie. Rodzi ono w niewinnej duszy naprzód wstręt, potem niespokojną jakąś ciekawość, nareszcie magnetyczny pociąg. Nie próżno we wszystkich nauczkach moralnych występek nazywa się zarazą, a przestroga jest zachętą do szybkiej ucieczki. Nie walczyć to należy, lecz uciekać. Pewniejsza daleko ucieczka niż zwycięztwo.
Ale Rafael nie domyślał się nawet żadnego niebezpieczeństwa, nie przewidywał, aby jakie być mogło. Garbusek zdawał się z nim doskonale sympatyzować i ujął go naprzód opisem wymownym, naszpikowanym ulubionemi cytatami łacińskiemi, swojej nieszczęśliwej młodości, nieszczęśliwego dzieciństwa. W tym opisie tak rzewnym, nielitościwie oczernił ojca, krewnych, matkę nawet, której nie znał; nie darował nikomu. Rafael uczuł to boleśnie, ale mówił sobie i nam: Co chcecie! tyle ucierpiał, nie każdy potrafi, wzorem Chrystusa, nieprzyjaciołom na krzyżu przebaczyć.
— Gdyby zapomnieć przynajmniej — dodał ktoś z nas.
— Serce długo pamięta — szepnął Rafael.
Nieznacznie Ezop wkradł się w zaufanie Rafaela, wymagając od niego zapłaty za swoją ufność, zażądał opisu dzieciństwa, młodości. Chciał poznać lepiej tego, któremu zgubę gotował. Ale nie wiele nowego odkrył w prostym opisie dzieciństwa, młodości, podobnym do obrazu majowego poranku, który, gdyby nie brak ojca u kolebki syna, byłby jednym z najcudniejszych, najprostszych wizerunków wiosny życia. Rafaela wykołysała na kolanach, pod sercem swojem, poczciwa, z duszą poetyczną, wiary pełna matka. Ze śpiewem pobożnym i mlekiem swojem wlała weń wszystkie uczucia piękne, szlachetne, poczciwe, ukazała mu Boga dobroci i ludzi aniołów; świat próby, ale świat szczęścia dla tych, co w nim tylko przejście widzą i drogę, po której siać powinni dobre uczynki i miłość. Wszystko złe widział on obłąkaniem i fałszem; wszystką cnotę i piękność, prawdą.
W tem właśnie różnił się najbardziej Marceli od Rafaela; bo gdy ten dobrą stronę, piękną stronę świata miał za prawdziwą, tamten złą i czarną wyobrażał realną, a za marzenia i złudzenia poczytywał wszystko piękne i poczciwe. U jednego był świat złoty, u drugiego czarny; a kto go innym widział, zwał mu się ślepym. Jak w nauce tak w życiu skeptykiem był garbusek; może zbyt łatwowiernym, ale poczciwie i idealnie ufającym Rafael. Pierwszy w nic nie wierzył krom zła, fatalizmu i rozumu; drugi ozłocił sobie świat nadziejami, opatrznością i uczuciem. Garbusek nie pojmował miłości i śmiał się z niej, Rafael imię jej czcił jak imię bóstwa, bo czuł, że miłość natchnął Bóg, a nienawiść jest tem względem niej, czem chłód względem ciepła; brakiem tylko, rzeczą ujemną, niszczącą.
Zbliżyli się jednak; i biedny pełen zaufania młodzieniec otworzył głębię swego serca Ezopowi, który zajrzawszy we wszystkie jego tajniki, przygotował sobie łatwe zwycięztwo. Widzieliśmy jak po nie sięgał, jak je pochwycił, jak śmiał się otrzymawszy je. O! gdyby można wierzyć we wcielenie szatana, myślałbym, że to był szatan, który zaczaił się na najpiękniejszą i najczystszą duszę, aby ją pokalać, gdy rozkwitać zaczynała.
Ile tylko w dniu miał chwil wolnych, wszystkie nasz garbus spędzał z Rafaelem, w poufałych rozmowach. Nie wstydząc się korzystać z niego we wszelki sposób, pożyczając pieniędzy, których nie oddawał nigdy, zabierając książki, posługując się biednym nadto dobrym chłopcem; powoli przystępował do tego, co z piekielnem szyderstwem swojem nazywał dziełem nawrócenia. Domyślając się o co to chodziło, o zepsucie, o odczarowanie, o zgorszenie dziecka, które dotąd w szczęśliwej niewiadomości złego, wyszło na świat z pod skrzydeł matki, począł przed nim garbus powolnie odkrywać to, co nazywał prawdą. Prawda jego była samym fałszem, złem i brudem. Wyśmiał wszelkie naprzód rodzaje przywiązania nieopartego na rachubie i okazał Rafaelowi, że wszystko co w jego oczach miało postać świętą, piękną, szlachetną, było w istocie czarnem, brudnem i cale innem niż się na pozór okazywało.
Ale w początkach boleśnie dotknięty uderzeniem w to co miał najdroższego, jak mimoza, stulił listki swej duszy biedny chłopiec i zamknął cały w sobie. Marceli przeczekał tę chwilę i atakował powtóre. Ilekroć nad czem unosił się Rafael, garbusek zdawał się to sobie notować, aby nazajutrz powstać właśnie na toż samo i inaczej mu okazać. Tak najczystsze, najszlachetniejsze w nim truł uczucia i zaszczepiał skeptycyzm i egoizm, nie biorący się na tym poczciwym grancie. Wszelką bezinteresowność potępiał, szydził nielitościwie z wszelkiej wiary w przyszłość, ludzi i przywiązanie. Rafael zatruty tym zaraźliwym oddechem, z początku pobladł tylko, zesmutniał i z wesołego, otwartości pełnego chłopca, stał się nieufnym, bojaźliwym, ponurym.
Ezop w żadnym wypadku nie modlił się nigdy; wstając ze swego barłogu, kładnąc się nań, nie przeżegnał się, nie westchnął, usypiał z książką w ręku i szyderstwem na ustach. Kilka razy postrzegł on Rafaela klęczącego przed obrazkiem i modlącego się długo. Zaczął szydzić z modlitwy, którą nazwał dzieciństwem. Z początku milczeniem upornem przyjął to towarzysz, ale gdy garbus z piekielną zaciętością wracał zawsze do swego założenia, dokazał tego, że Rafael począł się naprzód kryć ze swoją modlitwą, odbywać ją rzadziej, króciej; wreszcie zdawało się, że o niej całkiem zapomniał.
Ale równo z tym wypadkiem stał się smutniejszy niż kiedy, i twarz, to źwierciadło duszy, poczęła mu się dziwnie mienić. Zawsze równie piękne jej rysy, nabrały jakiegoś wyrazu, co je odarł z idealności dawniejszej; czoło gładkie jak marmur pofałdowało się, oczy zapadły i zachmurzyły, wyschły w nich krążące łzy, a usta opuściła dziewicza różowość.
Wyobrażenie o kobietach zależy najczęściej w młodych od pierwszych wrażeń, jakie one na nich uczynią, od matki począwszy do pierwszej kochanki. Rafael przyniósł z domu cześć dla kobiety w ogólności i egzaltowane uczucie miłości platonicznej dla kuzynki swej Julji, z którą się razem wychował. To uczucie było zbroją, co go przeciw brudnym, namiętnym popędom młodości zasłaniać miała; ale Ezop, któremu odkrył serce Rafael, nie dozwolił w sercu pozostać i jednemu, jak je nazywał, marzeniu. On nie znał innych kobiet nad stworzenia, które nie wiedzieć dla czego to nazwisko przybierają; miał o nich wyobrażenia najfałszywsze i najbardziej uwłaczające. Począł naprzód szydzić z platonicznej miłości młodego chłopca, a wreszcie ukazał mu jako jedyną prawdę tę szkaradną miłość zwierzęcia, która zamiast podnosić człowieka, upadla go. Tem dobił Rafaela i ostatnie źródło szlachetnych uczuć w nim wysuszył.
Sam zepsuty pociągnął go za sobą w zepsucie. Odezwały się uspione modlitwą i czystszą miłością namiętności, zawrzała krew i z pobożnego syna wdowy, co nieśmiał podnieść oczu na przechodzącą kobietę, Rafael stał się rozpustnikiem najzawziętszym. Ze smutkiem patrzaliśmy na zmiany w charakterze i wyobrażeniach towarzysza, ale nikt z nas poradzić na to nie umiał. Jedynem lekarstwem było oddalenie Ezopa i to, kto wie, czyby pomogło. Skosztował już zakazanego owocu skeptycyzmu i rozpusty; skalał usta i serce, mógłże powrócić do dawnego stanu niewinności?
Ezop cieszył się niewymownie. Nieraz gdy Rafaela długo w noc nie było, gdyśmy nań czekali rozmawiając po cichu, on się wychylał ze swej budki i rzucając okiem po izbie, pytał szydersko:
— A co? nie ma go jeszcze?
Milczeniem odpowiadano.
— Ot, widzicie, jakem go nawrócił — szeptał szybko jak zwyczajnie wyrzucając słowa z ust Ezop i wodząc po nas swoim żabim wzrokiem: — przyjechał tu dzieckiem, zrobiłem z niego mężczyznę.
— Zepsułeś go!
— Aha! a! zepsułem! prawda! Sami sądźcie, czy teraz nie podobniejszy do człowieka? Przynajmniej pozbył się tchórzostwa i przesądów.
Rafael wracał, a oko garbusa szukało, zda się, na jego twarzy śladów namiętności jeszcze nie zgasłej; jaśniało na widok bladości biednego chłopca, szału zwierzęcego, który nim miotał. Leciał podsycać jeszcze ogień, rozpytując, dorzucając rady, poddmuchując odwagę. Ale pomimo że Rafael puścił był cugle młodości i wyzuł się z dawnej skromności swojej, dziewiczej niewinności, pomimo że przybrał ton jakiś rozpustnika, miotał wyrazami co dlań niedawno niezrozumiałe jeszcze były; pomimo że udawał zupełne rozpasanie na wszystko; znać było, że w duszy została jeszcze reszta uczuć poczciwych, walcząca przeciw namiętnościom. Były chwile smutku, niesmaku, zadumania, a nawet chwile łez, co świadczyły o tej walce, bez nadziei zwycięztwa na stronę duszy i serca. Ciało zwycięskie dobijało wyrywającą się z zabójczych objęć, czystą niegdyś, dziś pokalaną duszę. Często przez sen dziwne wyrazy wylatywały z ust Rafaela, płakał, odzywał się do matki, oskarżał siebie, przysięgał owej Julji, towarzyszce młodości, że się więcej nigdy nie skala. Przebudzeni siedząc na łóżkach, słuchali nieraz gorączkowych marzeń Rafaela i boleli nad nim. Ezop śmiał się ze swojej izdebki i z każdego szydził słowa.
Raz, pamiętam, był to wieczór wiosenny, wróciłem z przechadzki z Zakretu, gdzieśmy we dwóch z Kazimierzem, błądząc w milczeniu, napawali się wonią rozwinionych drzew i czystem powietrzem wieczora. Nie było nikogo na stancji, nawet garbus o kiju powlókł się do bliskiej kawiarni na partję szachów i gawędkę ze swemi przyjacioły, co go przyjęli za wyrocznię i poklaskiwali każdemu jego konceptowi, każdemu gburowatemu żartowi. Rafael siedział przed stolikiem swoim oparty na ręku i płakał gorżko; przed nim leżał list otwarty, list matki z przypisem Julji. Odczytanie tego listu, przypomnieniem złotej, poczciwej i bez zgryzot przeszłości, ścisnęło jego serce. On był zapomniał o matce, o najlepszej przyjaciółce swojej, dwóch czystych aniołach, co mu ozłocili dzieciństwo jego i tak piękną pokazywali przyszłość. Teraz czuł się niegodnym swej matki, niegodnym Julji i płakał. Nadeszliśmy na te łzy, on schował list prędko, otarł oczy i odwrócił twarz, aby na niej śladów wzruszenia nie dostrzeżono. Nie śmieliśmy go pytać o nic.
W tem po głośnym śmiechu poznaliśmy nadchodzącego Ezopa, który postukiwał kijem i krzywą kozią nogą na wschodach. Rafael wstrząsł się, szukał oczyma czapki, jakby chciał wyjść, a na twarzy jego wyrył się wyraz wstrętu, obrzydzenia, obawy.
— A! a! ty tutaj? — zawołał Ezop.
— Daj mi pokój.
— Cóż to znowu?
— Nic, tylko cię proszę, abyś mi dał pokój. — Rafael chwycił za czapkę i wyszedł szybko.
— Cóż to mu się stało?
Nikt z nas nie odpowiedział.
— Czasem to mu się tak — rzekł Ezop — stara choroba odzywa. Niewdzięczny! pewnie przypomniał sobie dawną Julję, owego czystego anioła, który gdzieś romansuje z oficerem od ułanów, oczekując na kuzynka! Biedny chłopiec, nie ma najmniejszego charakteru, siły nawet na głupstwo decydujące. Otóż to owo macierzyńskie, babskie wychowanie.
Tak mrucząc wtoczył się Ezop do swojej izdebki. Wieczór upłynął a Rafaela nie było; późno w noc posłyszeliśmy stukanie do bramy a wkrótce wszedł towarzysz nasz i w milczeniu rzucił się na łóżko.
Któryś go spytał, gdzie był tak długo?
Nic nie odpowiedział.
Pospaliśmy się znowu. W godzinę niespełna krzyk i łkania nas zbudziły; porwaliśmy się z łóżek. Księżyc wszedł był i świecił przez okno na pokój. Rafael blady, w rozpiętych sukniach, siedział z oczyma dziwnie otwartemi i patrzał przed siebie jakby przed sobą widział kogo. Targał koszulę na piersiach i niezrozumiałemi prawie słowy, z krzykiem bolesnym się odzywał.
— Moja matko! moja matko! O! nie dotykaj się mnie; nie dotykaj! Nie wartem już, żebyś mnie przycisnęła do serca! Juljo nie patrz na mnie; jam brudny, wszystko powalane na mnie, we mnie. Serce, dusza, usta, suknie! Nie patrzcie, nie czytajcie mi z czoła. Jam was nie wart, wy mnie już kochać nie możecie, ja was dawną miłością kochać nie potrafię.
Zakrył sobie oczy, płakał i jęczał. Potem się rozśmiał i wzdrygnął się.
— Precz odemnie Ezopie, precz bezwstydnico! precz. Nie pokazujcie się! Oto matka, święta matka moja! precz, precz! Nie tykajcie jej. Oto Julja! precz! wy nigdy nigdzie nie możecie być razem!
I odepchnął stół stojący przy łóżku, a sam potoczył się na ziemię. Rzuciliśmy się ku niemu. Przebudzony miał okropną gorączkę, z ust buchał mu ogień, czoło zmatowane piekło jak żelazo, pulsa biły na skroniach, a całe ciało suche było jak liść jesienny. Posłaliśmy po doktora; chory całą noc przepędził w szale. Na wrzawę i hałas zbudził się Ezop i z innymi przybiegł do łóżka; ale na widok jego tak się począł szarpać chory, tak rzucać, jakby go chciał udusić, a obłąkanie tak dziwnie się zwiększyło, żeśmy garbusa co najprędzej odprawić musieli. Plunął i poszedł mrucząc do swego barłogu. Wstał po tej słabości z łóżka Rafael, ale do niepoznania zmieniony. Walka wewnętrzna, rozpusta, potem choroba, wyniszczyły go zupełnie; dostał suchot. Kto go pamiętał z świeżą i rumianą twarzyczką, gdy przybył do Wilna, a spojrzał nań teraz, musiał zapłakać nad okropną zmianą. Szczęściem matka go widzieć nie mogła; ona by była, niedoczekawszy tego drugiego owdowienia, umarła. Po tej słabości odkrył się w nim jakiś wstręt niepohamowany ku sprawcy wszystkiego złego... Ezopowi; więcej go już nie przypuścił do poufałości z sobą, unikał i stali się nieprzyjaciołmi jawnymi, z przyjaciół najserdeczniejszych. Garbus szydził nielitościwie z dawnego ulubieńca; Rafael milczał, gdy o nim mówiono, brwi mu się tylko marszczyły, usta zacinały. Osłabiony, wycieńczony chorobą i lekami, jakby dla zagłuszenia walki wewnętrznej, co go trapiła, rzucił się żywiej niż kiedy do nauki, aby stracony czas nagrodzić. Ale sił mu brakło; co dzień je tracił, co dzień głębiej wpadały policzki, głębiej zasuwały się oczy jaśniejące chorobliwym blaskiem gorączki, zwiastunki śmierci. Reszta życia wypalała się w niej podniesionym płomieniem.
Nareszcie dnia jednego, u wrót kamienicy zadzwonił dzwonek księdza idącego błogosławić Rafaelowi na wieczności drogę. On leżał w łóżku podobniejszy skeletowi niż żywemu człowiekowi, oddychał ciężko, ręce blade i suche złożone miał na piersiach, do których cisnął ostatni list matki, zwiędły pączek fijołków i medalik z Najświętszą Panną.
— Niewart was byłem, niewart — powtarzał — muszę umrzeć, umrę. On powiada, że się wszystko na ziemi zapomina; zapomnicie i wy o mnie. I wy! i ona! i wszyscy zapomną... wszyscy. I ona! Ale nie matka! biedna matka!
Chciał płakać, ale nie mógł.
Wszedł ksiądz a po chwili spokojniejszy już usnął Rafael. Gdy się przebudził, był wieczór; prosił, aby mu otworzono okno i wpuszczono powietrza, skarżył się, że nie miał czem oddychać. A spojrzawszy na niebo wiosenne, łzy mu się zakręciły w oczach.
— Mój Boże! taki piękny, tak wesoły świat porzucić. I nie pożegnać się nawet... ostatni raz nie zobaczyć z matką... z nią! O! gdybym choć tam umierał, gdziem biegał dzieckiem, gdzie jeszcze może są ślady stóp moich; na tej ławce przeciw zachodu, na której bawiliśmy się z Julką.
I zdawało się, że mu serce pęknie z boleści, załamał ręce.
— Na zawsze... na zawsze! O! co to za okropne rozstanie! Po com ja tu przyjechał... po co mnie tu przywieźli! O! moja matko, moja matko! ty będziesz sierotą na starość. I ty... a ja??
W głowie mu się mięszało, tracił przytomność. Chwilę jeszcze biła się w nim młodość i pragnienie życia ze śmiercią; ale piersi nie potrafiły już oddychać i skłonił piękną jeszcze swą głowę na ramiona płaczących towarzyszów.
W tej chwili wśród uroczystego milczenia śmierci dał się słyszeć z izdebki Ezopa suchy głos grzechotnika.
— A co?
Głęboka cichość odpowiedziała mu na to.
Wyjrzał. — Już! już umarł! No, to cóż? Czegożeście pogłupieli? Posyłajcie po księży, niech sobie biorą co do nich należy, albo odeszlijcie trupa do teatru anatomicznego.
Potem nakrywszy głowę, porwawszy za kij, wytoczył się ze stancji, nie spojrzawszy nawet na umarłego, co jeszcze cisnął do piersi list matki i zwiędłe dawno, zeschłe fijołki, ostatnią czystego dzieciństwa pamiątkę.
We trzy dni potem nieśliśmy na ramionach naszych odkrytą trumnę usypaną kwiatami, na bernardyński smętarz, a na oczach naszych kręciły się łzy gorzkiego smutku. Nie pamiętam, byśmy kogo tak żałowali, jak biednego Rafaela; nikogo podobno dłużej nie będziemy wspominać. Ilekroć wieczorem otworzy się okno, przy którem skonał, zdawać się nam będzie, że go jeszcze widzimy patrzącego na czyste niebo i wołającego matki, co go usłyszeć nie mogła.
Ezop ma być profesorem języków: greckiego, hebrajskiego i łacińskiego, pracuje nad komentarzem do Lukrecjusza i planem nowej gramatyki hebreo-chaldejskiej.
O! jakże dziękuję Bogu, żem straciwszy co mogłem stracić najpiękniejszego, nadzieję szczęścia, nie sterał z nią razem wiary w moje ideały, że mi pozostało jeszcze czyste sumienie, smutna a piękna przeszłość do rozważania i kto wie... jaka przyszłość?
(Długa przerwa dzieli dalszą część dziennika od poprzedzającej; powiedzieć nie umiemy, czy była zapełnioną kiedy lub nie? Charakter znacznie odmienny pisma każe się domyślać upłynionych nie już miesięcy, ale lat całych, lat kilku, może więcej).
Wróciła znowu owa cudna wiosna, którą tak kochałem w młodości, co mnie unosiła w krainy marzeń błyskotnych; ale jej czuć już jak dawniej nie potrafię. Wiele się zmieniło we mnie i koło mnie, wiele straciłem rzeczy, które z żadną wiosną nie puszczą zielonej latorośli, ani zakwitną więcej. A to com utracił, przypomina się z tem co powraca. Mimowolnie smutek pada na serce i gniecie je, choć głowa i rozum powiadają: taka jest kolej niezmienna; tak jest i musi być zawsze.
Sam jeden zostałem na szerokim świecie, bez poczciwej matki, bez niebieskiej Marji mojej i bez nadziei jaśniejszych dni. Młodość przeszła, zwiędła, pozostała za mną daleko. Pytam siebie: com uczynił? Byłżem użyteczny społeczeństwu?
Któż na to pytanie odpowiedzieć sobie potrafi? Probowałem, starałem się; mogęż sądzić, czym dopiął celu? Cel ten jedyny trwa jeszcze, ale codzień mniej czuję sił, by go dopiąć kiedy.
Wszystkie więc ideały młodości są ideałami bez urzeczywistnienia? Wszystkie? Zapewne. Jak posąg mistrza greckiego nie jest żadną żywą istotą, tak myśl młodzieńcza nie jest podobną żadnemu życiu rzeczywistemu. Nic jej później odpowiedzieć nie może.
Nigdym ani wierzył w możność szczęścia na ziemi, nigdym nie roił aby ono celem być komu miało; ale marzyłem wiele innych nie wcielonych ideałów. Dziś czczę je jeszcze jak boskie idee rzucone nam na pociechę po ziemi, tylko już ich oczyma ciała ujrzeć się nie spodziewam. Sam w siebie nie wierzę. Dłuższe życie i próby przekonały mnie, że nawet użytecznym ogółowi być nie łatwo, a sił mi braknie po temu. W cóż się obróci życie? jaki jego cel będzie?
Wróciłem do domu pustką stojącego; chciałem tym, których najbliżej jestem, poświęcić się; czy wytrwam? Nie wiem.
Mówią wiele o przyczynach, o powodach dla których człowiek pojedynczy skupił się w społeczność, w towarzystwo; nikt podobno nie uważał, że to stan tak konieczny dla człowieka, iż wytrwanie w samotności jest ze strony jego największą ofiarą. Chwilowe osamotnienie jest potrzebą, zupełne oderwanie od świata... poświęceniem. W dawnej już wierze Indji starych, opuścić świat było ofiarą dla bóstwa; a zatem cierpieniem. W istocie, trudno coś straszniejszego wyobrazić sobie: o tobie zapomnieli wszyscy, pustką stoi ci świat do koła. Pustką! jest-li wyraz straszniejszy: brak życia, brak węzłów, brak ognisk przy których byś się mógł rozgrzać. Żelazo rozpala się w płomieniach, stygnie na chłodnem powietrzu. Tak człowiek. Powoli obumierają w nim namiętności, żądze, uczucia, wszystko.
Jakże ciężko, pusto w moim domku; a jak na każdym kroku widzę matkę, której już nigdy nie zobaczę. Starzy słudzy wymarli, jak gdyby tylko czekali chwili, kiedy jej nie będą potrzebni by odejść na spoczynek; młodzi, obojętni; dom słychać zgnilizną i zbutwieniem; wszystko dziczeje, chyli się, kruszy, rozpada.
A gdy przypomnę, żem marzył o szczęściu, żem tu dawniej mieścił u boku Marję; o! głowa mi się zawraca. Egoista! nad sobą tylko i zawsze nad sobą płaczę; a tylu jest nieszczęśliwszych!!
W tym braku węzłów i stosunków, który mi się tak boleśnie czuć daje, każda nić co mię z czemkolwiek jeszcze łączy, jest drogą.
Po długiej pielgrzymce powitałem Cesię daleko czulej, daleko bardziej wzruszony niżelim się mógł spodziewać. W spokojnej prozaicznej egzystencji czas zdaje się tracić swoje prawa, i nieznacznie, powolnie tylko daje czuć władzę swoją.
Kiedy we mnie i koło mnie tyle odmian, tyle klęsk, tu nic się prawie nie zmieniło. Podkomorzy posunął się trochę. Cesia straciła barwę świeżości dawniejszą; krajczyna całkowicie ogłuchła i zarzuciła jaskrawe wstążki czepeczków dawniejszych, chodzi w aksamitnem staroświeckiem haftowanem czółku; topole porosły, budowy poczerniały, dom się ukrył w gęstsze krzewy, nic więcej. Ale ten sam tu spokój, porządek, ład i... jak też to nazwać? Szczęście? Za wiele! na to nie ma wyrazu w języku.
Kiedym zajechał przed ganek, nikt nie wyszedł mnie przywitać; bo nikt ani się mnie domyśleć, ani poznać nie mógł. Wszedłem do pustego salonu, prawdziwego gościnnego pokoju, pokoju od gości, jak go na wsi zowią. Nikogo. W chwilkę potem, żywo nadbiegła Cesia. Widać że nie miała czasu ani się przystroić, ani pomyśleć jak była; z różową twarzą, napięta chustką bagdadzką, z kluczami w ręku, w czarnym mąką pobielonym fartuszku; cała pomięszana wyskoczyła poczciwa przeciwko mnie. Jakże jej wdzięczen byłem za to przyjęcie! Jakże je uczułem głęboko.
— Jak się masz! Jak się masz, kochany Juljuszu! — wołała z progu biegnąc do mnie. — Tak dawno, tak dawnośmy się nie widzieli. Chodź do ojca, chodź, prędzej, musiał się już dowiedzieć żeś przyjechał i niecierpliwi się pewnie że nie przychodzisz. Papa ma zawsze ten żywy charakter dawniejszy; a tak łaknie ciebie! tyle razy wspominał o tobie.
I porwawszy za rękę poprowadziła do ojca naiwnie wpatrując się we mnie, jakby szukała na twarzy śladów przeszłości i zmian wyciśnionych. Podkomorzy już się nie mógł ruszyć z krzesła; ale wyciągnął ku mnie ręce i w milczeniu przycisnął do piersi. Milczenie poczciwego starca było wymownem; łzy spływały mu po twarzy, płakał tak po matce mojej, a może nademną. A posadziwszy przy sobie, napatrzywszy się ścisnął jeszcze za rękę i westchnął głęboko.
— Chwała Bogu, żeś nam przybył, — rzekł odetchnąwszy, — a myślę żeś po tylu przejściach nieszczęśliwych, po tylu uniknionych niebezpieczeństwach, powrócił już do rodzinnego kątka na zawsze! Nieprawdaż?
— Któż to wie?
— Ba! wszystkoć w mocy Bożej, ale Bóg dał i wolę człowiekowi, a ona co waści powiada?
— Jeszczem jej o to nie pytał, — odrzekłem. Stary pokiwał głową.
— Czas by było posiedzieć spokojnie, gospodarzyć, ożenić się i jeść swój kawałek chleba, panu Bogu zań dziękując. No! ale powiedz naprzód jakże mi się masz?
— Jak widzicie! ni źle, ni dobrze.
— O! o! to coś po mojemu odpowiadasz! Młodemu się to nie godzi. Ot... ja... siadłem makiem w krześle i gdyby nie ta poczciwa Cesia, niech jej Bóg szczęściem płaci, kochane dziecko.
Cesia się zarumieniła i ucałowana przez ojca wybiegła, aby ukryć pomięszanie; podkomorzy wskazując na drzwi mówił dalej.
— Skarb panie, dziewczyna! skarb, jak pana mego kocham.
— Widzę i czuję to.
— Poświęcenie bez granic. Czas by już przecie aby o sobie pomyślała; ale com jej uczciwych, statecznych i co się zowie do ludzi konkurentów dobierał, nikogo nie chce. Rozumiem! Nie chce mnie osierocić, niech jej Bóg płaci, choć czas jej i o sobie pomyśleć. Ale uparta!
— Mało ojców może się tak poskarżyć!
— Mało?... nikt! — z zapałem przerwał stary, — nie ma i nie będzie takiej kobiety drugiej. Bez wady, bez żółci, a pracowita, a wylana dla wszystkich; słów nie ma na opisanie.
Długo jeszcze stary, choć wiedział że się to opisać nie daje, starał się mi wystawić swoją Cesię czem była dla niego. Zakończył życzeniem.
— Cały mój niepokój, cała moja troska, żeby się to komu poczciwemu dostało, coby jej mój dług spłacił!
I westchnął sparłszy się na stole.
Myślałem, że to wzruszenie zatrze w pamięci jego dawny niepokój o nowiny polityczne. Ale nie! Jesteśmy niewolnikami nałogów naszych. Ledwie się nieco uspokoił, zbliżył swe krzesło do mnie i szepnął.
— Nie słyszałeś co o kongresie?
— Nic.
— Ważna i wielka nowina... z najpewniejszego źródła... od żydków z Pińska. Kupcy mają swoje wiadomości! Najlepsza gazeta! Wszelkie podobieństwo za tem; znalazłem nawet alluzję w kurjerze.
I rozwinął bibulastego kurjera, aby mnie o swych wnioskach przekonać! W istocie stało czarno na białem w Kurjerze, że gdzieś tam najem domów podrożał, dla podkomorzego był to symptom kongresowy! Musiałem blisko godziny pływać z nim w morzu domysłów, nadziei i zbieranych pokątnych nowinek.
Na widok dopiero wchodzącej Cesi i pani krajczynej, która już hebanowej laseczki ze srebrną skówką używać poczynała, rozmowa de politicis ustała; wziął się stary wychwalać gospodarstwo i zabiegłość córki; liczył stojące w polu i na gumnie styrty, zsypane po magazynach zboże, zapracowany grosz.
— Wiesz waść, że Bóg mnie skarz, kiedym sam gospodarował, nigdy lepiej nie było. A toż kobieta! I dodaję, że się nigdy nie pogniewa, nie połaje, wszystko łagodnością a pilnością robi.
Cesia całując go w rękę starała się odwieść rozmowę w inną stronę; ale staremu łzy z oczu płynęły a z ust pochwały, że ich wstrzymać nie mógł.
Wyszliśmy do ogrodu pod pozorem przechadzki; myślę że córka umyślnie mnie odwiodła, aby ten potok pochwał odwrócić.
W milczeniu mijaliśmy długie szpalery lipowe i ciemne altany, żadne z nas nie miało się o co pytać, o czem uwiadomić. Cesia bała się mówić mi o matce, ja także nie chciałem wspominać jej, bo wiem ile i ona łez po niej wylała.
— Widzisz Julku, — odezwała się weselej, — gdyśmy nad kanałem olchami ocienionym stanęli, widzisz żem dotrzymała mojego słowa. Pamiętasz, żegnając cię mówiłam, — zastaniesz mnie jakeś porzucił. Prorokowałeś inaczej, ale się nie ziściło proroctwo.
— Jesteś wzorem córek, kuzyneczko, — odpowiedziałem.
Ona spuściła głowę i przerwała mi smutnie.
— Jednego też mam ojca, co mnie prawdziwie kocha.
I łzy zamgliły jej oczy.
— Któżby cię nie szanował, nie kochał! — odparłem roztargniony. — Przynajmniej na liczbę kochających poskarzyć się nie możesz.
— O! takie kochanie! — odpowiedziała.
— A Artur?
— Słyszałeś o nim? — spytała rumieniąc się.
— Mamże ci powiedzieć szczerze?
— Szczerze, moja Cesiu, jesteśmy jak brat i siostra, nieprawdaż?
Zarumieniła się znowu i podała mi rękę drżącą.
— Powiem więc szczerze. Artur dokazywał wiele, może prawdziwie mnie kochał, nie mogę przypuścić takiego udawania; ale mój Julku, nie wiem czemu, ja nigdy w to przywiązanie nie wierzyłam.
— Dla czegoż?
— Ja mam sobie chłopski rozum, braciszku, i jakieś serce, co mi szepce do niego, czemu mam wierzyć, a czemu nie ufać. Twój Artur z całym zapałem swoim zdawał mi się fałszywym. Ot tak! sama nie wiem czemu? Patrzałam na niego, jakbym patrzała na aktora w teatrze.
Uśmiechnąłem się; serce jej proste dobrze jej doradziło.
— A inni? — spytałem.
— Inni?... kochali mój posag. Wszak był i książe co się o mnie starał, z tych długich, długich bladych książąt co to wszędzie posagów szukają, alem mu powiedziała że księżną być nie mogę, że musiałby się za mnie nadto często wstydzić. Jam sobie prosta szlachcianeczka.
— Ależ tak zawsze nie będzie?
Zamyśliła się...
— Któż to wie? — rzekła cicho, spoglądając w niebo dalekie, któż to wie? A po chwilce zwróciła się do mnie i biorąc za rękę. Zostaniesz z nami Julku? — spytała, nieprawdaż?
— Któż to wie? — odpowiedziałem z kolei, uśmiechając się, — na com ja wam potrzebny?
— Niedobry! — zawołała, — zawsze niedowiarek; powiedziałby kto, że go nie kochamy! Tobie tam musi być nudno, w pustym domku, tęskno, nieprawda? Czemubyś nie pomieszkał trochę u nas? Papa byłby ci tak rad! pomyśl!
— Potrzebuję samotności, — odpowiedziałem; — ale moja Cesiu, będziecie mnie mieli aż nadto często!
— Nadto! o! to być nie może. Powiedz mi co robisz w domu? — spytała gdyśmy się zawrócili ku domowi ulicą.
— Na co ci ta ciekawość?
— Byłożby to nieprzyzwoitością?
— O! bynajmniej, powiem ci zaraz jeśli cię to choć trochę zająć może. Wiesz żem był ranny w rękę.
— A jakże nie wiem! — odpowiedziała — albo mnie to mało łez i strachu kosztowało!
— To największa dla mnie przykrość, żem władzy w niej całkowicie odzyskać nie mógł. Wiesz jak lubię muzykę.
— Wiem, bom nawet nie raz spodziewając się ciebie, fortepjan nasz stroić kazała.
— Gram więc, o ile pozwala mi ręka.
— I malujesz.
— Trochę, czasem. I czytam. Resztę czasu, to starania domowe, to długie konne zajmują przechadzki.
— A nigdy ci nie tęskno?
— Zawsze Cesiu! ale mi tęskno za tymi, których już zobaczyć nie mogę!
Spuściła głowę i westchnęła. Szliśmy dalej w milczeniu, a wieczór był tak cudowny, jak gdyby naumyślnie chciał mi wspomnieniem kołatać do zbolałej duszy. Cesia może dla tego, aby mnie się nie przeciwić, także była smutna. Wróciliśmy do podkomorzego, który w otwartem oknie pacierz wieczorny odmawiał. Pogodne czoło jego ozłocone ostatnim promieniem zachodzącego słońca świeciło spokojem duszy. Zatrzymaliśmy się we drzwiach, póki modlitwy nie skończył.
— Chodźcie, chodźcie, — rzekł, — domawiałem Anioł Pański za duszę poczciwej Reginki mojej. Mój Boże, — dodał, — tyle lat, a przeszły jak błyskawica! Przypomniałem sobie ów maj pierwszy, gdym w kilka niedziel po ożenieniu z nią tu przyjechał! Ha! ha! taki porządek! jedni w grób, drudzy na świat! I mnie już nie długo wypadnie wam powiedzieć: kłaniam uniżenie; do zobaczenia!
Ostatnie wyrazy wymówił stary z tą żartobliwością smętną, tylko jego wieku ludziom właściwą, która ma powab nieskończony; coś nakształt promienia słońca świecącego na zlane deszczem liście.
Weselsza jakoś zawiązała się rozmowa, ale mnie stary rozruszawszy się puścić do domu nie chciał, musiałem zanocować.
Nazajutrz rano, widziałem z okna pokoju, który mi na salce górnej z balkonem dano, cały ranek Cesi. Z ciekawością wpatrywałem się w jej zatrudnienia. Słońce wschodziło, gdy wstała i wyszła modlić się do ogrodu, spokojna, ale jakby smutna; podniosła oczy na okna mego pokoju, widzieć mnie jednak nie mogła. Pewnie troskliwa gosposia badała, czy mi żaluzje zasunięto. Z za nich właśnie poglądałem na jej pochód po ogrodzie, jak się schylała nad kwiatkami, prostując skrzywione gałązki, przywiązując je do kołeczków, pieląc chwasty; wpatrując się w przygotowane do rozpęknienia zawiązki. A te kwiatki tak troskliwie przez nią pielęgnowane, nie były jak gdzieindziej kosztownemi osobliwościami, rzadkiemi innego nieba wygnańcami. Proste, zwykłe, oswojone z nami, lub nasze własne, irysy, niebieskie hjacynty, tulipany i narcyzy; proste akwilegje z lasów dobyte, migdałem pachnąca czeremcha, bez liljowy i biały; kwiaty jak ogród stare, niewymyślne i proste jak ona.
Ale wkrótce znikła mi z ulicy.
Widziałem ją dalej w podwórku, dającą rozkazy, chodzącą z kluczami; a gdy wróciła z tej gospodarskiej przechadzki, słońce już było dobrze podeszło na niebie, u podkomorzego otworzyły się okna i głośno wymawiany pacierz dawał się słyszeć.
Dumałem... Boże, Boże! wszędzie więc gdzie jest żywsze życie, gdzie życie wrzące, gdzie myśl bujniejsza, tam za nią, z nią zniszczenie, zmiany; wszędzie gdzie powolniej krew i idee krążą, spokój i ta szczęśliwość? Więc potężniejsi z nas, paść muszą trawieni gorączką, zabici losami; a ci prości, wszystkie burze przetrwają nie czując, bez zmiany? Dałżeś mi Panie w zamian za myśl wielką, spokój wielki, spokój do zazdrości?
Nie wiem jak począłem prawie zazdrościć im czego? pokoju, w którymbym nie wyżył może.
Kto wie, idąc takiem życiem po powierzchni gładkiej, myślą bym moją rył przepaście pod nogami! Nie! nie! nie ma na świecie szczęścia, ale pojmuję teraz raj, stracony przez owoc wiadomości. Owoc wiadomości jest niszczycielem szczęścia. Błogosławieni ubodzy na duchu a! i tam i tutaj!
O jak fatalny dar ten rozum którym się chlubim, przezeń tracim nieomylny instynkt, a nim niemylnie kierować się nie umiemy; przezeń dopatrujemy się ułomności i niedoskonałości naszej i smak do życia tracim; przezeń myśmy wygnańce z niebios, wygnańce wzdychający za ojczyzną, a zawsze pozyskania jej niepewni. Rozum, wielki dar a fatalny! Biada niespokojnym, biada! Myśl nasza wyżej sięga, abyśmy Ikarem upadli z niebios obciążeni ciałem.
Tak myślałem wpatrując się w spokojne życie tego domu, życie materjalne a przecież czyste, poziome, ciche, prozaiczne a nie brudne i tonąłem w rozważaniu odcieni, jakie przybiera dusza nieśmiertelna, wlana w znikome ciało! O! wszystko jest cudem! co chwila uderzamy się o ściany więzienia, tak mało jego obszerność znamy.
Jest nas teraz dwóch w moim domku. Stary mój przyjaciel wspomniał na mnie, dowiedział się, że przypłynąłem, przebywszy różne koleje, zdrowo do Jedlina, i z dawną troskliwością pospieszył ku mnie. Wczora wracając od podkomorzego postrzegłem kogoś siedzącego w ganku, spartego na ręku i zadumanego głęboko. Po szaraczkowem ubraniu i palonych butach poznałem mojego Wrzoska. O! jakże serdeczny był nasz uścisk milczący. Teraz, nie tając się płakał. Nie mówiliśmy nic o matce, aleśmy oba o niej tylko myśleć musieli. Wiele a wiele miałem mu do rozpowiedzenia. Tyle przygód zaszło ze mną od czasu jakeśmy się nie widzieli. Musiałem mu szczegółowie moje pochody, niewczasy, bitwy, chwilowe wygnanie, wszystko a wszystko opowiedzieć. Gdym skończył stary uścisnął mnie.
— Słuchaj, — rzekł, — nie tęskno ci w domu?
— O! nie pytaj o to, — odpowiedziałem z boleścią. — Myślałeś dawniej, żem młodzieńczo i płocho tylko kochał Marję. Ja ją kocham po dziś dzień i po dziś dzień płaczę... modlę się codzień za jej czystą duszę, nie żeby jej dopomódz, lecz żeby się zbliżyć do niej.
Wrzosek milczał.
— Niedostaje mi matki! nie mam nikogo; jak chcesz by mi nie było tęskno?
— Ożenisz się, — rzekł.
— Nie, — odparłem.
— Nie? Powinieneś wać! powinieneś! — zawołał — i ożenisz. Co innego jest owa waszecina eteryczna miłość, co innego uczucie spokojne, szlachetne, rozważne, na którem buduje się związek małżeński. Szczęśliwszy jesteś niż myślisz.
— Ja?
— Tak, wać; miłość tamtą niepokalaną poniesiesz do grobu bez rozczarowania, a w małżeństwie znajdziesz szczęście, jakiego Bóg dozwala.
— Nie mów mi o szczęściu, ani o małżeństwie.
— Z samych nudów wać się ożenić musisz, a potem to taki porządek na świecie. Zechcesz mieć dzieci, a...
— Dzieci! I nie wiedziałem co odpowiedzieć na to, pierwszy raz w życiu pomyślałem, że mogę mieć dziecię, nadzieję.
— A póki się nie ożenisz? Jakby to waści powiedzieć? hm. Co u djabła, nie domyślasz bo się nic?
Nie mogłem domyśleć się nic przecie.
Wrzosek ruszył ramionami.
— Ludzie genjalni, — rzekł, — wedle wyrażenia waszego, są często głupsi od największych prostaków. Muszę więc wszystko sam powiedzieć. Nie chcesz mi widocznie dopomódz! Ot! myślałem, — mówił dalej, — żebym ci może nie zawadził, gdybym tu zamieszkał przy waści.
Pobiegłem uściskać starego; ale mnie wstrzymał i dodał:
— Najprzód moje warunki. Nie chcę być ciężarem, żyję ze swego, żyję o tyle tylko z tobą, o ile to nam obu dogodnem być może. Dasz mi jakich parę pokoików czystych a ciepłych, dla mnie i moich sobaczek. Majątki puściłem dzierżawą uczciwemu człowiekowi, jestem swobodny, czasem ci jaką czarnę chwilę rozerwę. Ale jak ci się da Bóg ożenić (bo taki mam nadzieję, jeśli imość pani Kostecka pozwoli, kołysać wacine wnuki na kolanach), to sobie pójdę precz. Wówczas wezmę gdzie w sąsiedztwie folwareczek i...
— O! to dalekie projekta! — rzekłem. — A tymczasem bądź jak w domu. Niepróżne to są słowa. Wybierz mieszkanie, urządź jak ci się podoba. W końcu ogrodu, nad rzeką jest domek.
— Albo go nie znam! mieszkałem ci w nim i zapisuję tam kwaterę. Będziemy razem a sami i swobodni. Ot i dobrze! Ale waruję wszystko swoje, aż do kuchni.
— Chcesz mnie upokorzyć?
— Daj mi pokój. To moja fantazja. Muszę gotować dla siebie i dla psów, bośmy wymyślni, a nie lubim być ciężarem nikomu. Dasz mi znać gdy zechcesz być u mnie na objedzie.
Cały wieczór zszedł na rozmowie o przeszłości; rozstaliśmy się późno w noc. Otóż nowa i niespodziana pociecha. Już nie jestem tak bardzo sam na świecie.
Wczoraj byliśmy razem u podkomorzego. Wrzosek i on, starzy znajomi; to też za pierwszem zetknięciem, zagawędzili się aż do utraty przytomności, nikt z nich na mnie nawet uważać nie chciał. Podkomorzy częstował starem winem, którego sam tylko maleńki kieliszeczek wypić może. Przysłuchiwałem się długo ich ciekawym przypomnieniom ostatniego panowania; gdyby który z nich po trochu spisał co widział i słyszał, książka by to była ciekawa. Jeden z nich, podkomorzy, służył wojskowo, tułał się i po obcych krajach; drugi długo był przy dworze, znał króla i był świadkiem wszystkich przygód Stanisława. Oba jednak teraz, pomimo że dawniej w dwóch przeciwnych partjach mieścili się, jeden mieli sposób widzenia rzeczy, jedno prawie o przeszłości zdanie; pozostały tylko niezgluzowane przekonania o osobach, o które uparty spór wiedli. Dla Wrzoska król był zawsze owym nieporównanej słodyczy i dobroci Augustem, w którym nieszczęścia widząc, wad nie chciał się dopatrzeć.
Widząc ich tak silnie sobą zajętych, odszedłem do Cesi, która siedziała w salonie przy otwartym fortepjanie.
— Kazałam go znowu nastroić, — odezwała się, — może grać będziesz? Ja lubię muzykę także, ale jedną tylko, prostą, wiejską, piosenkową. Nie znam się na uczonej.
Począłem grać Ständchen Schuberta. Słuchała z zajęciem, czy przez grzeczność? Zdawało mi się wszakże, że ten tęskny rozchodzący się wśród cichego wieczora śpiew zapadał w jej duszę.
Co za szkoda! co za szkoda tak miłej, dobrej, a tak prozaicznie wychowanej kobiety! dla niej to może szczęście. Wszak i dla tego z kim żyć będzie, to szczęście także; nie wybierze zapewne chyba takiego, co jej do myśli i sposobu widzenia przypadnie; będą żyć w kątku, spokojnie, prozą, szczęśliwie!
Wyszliśmy potem do ogrodu i mówili długo. Dziwiłem się prostemu rozsądkowi Cesi. Ale sposób w jaki się zapatruje na świat, tak odmienny od mojego! Poczciwa Cesia nie ma skrzydeł, żeby nieco wyżej nad ziemię i rzeczywistość podlecieć; przywykła mierzyć wszystko miarą tego co jest w istocie, nie obiecuje nigdy sobie, czego ściśle biorąc mieć nie może. Rachuje zawsze kładąc w rachunek wszelkie trudności i niepodobieństwa. Jakże się ma zawieść? Niechże ją nikt z tego słodkiego nie wyprowadza uśpienia. Ona jest zupełnie szczęśliwa.
Przebawiliśmy tak znowu dwa dni, które dwaj starzy na jakichś tajemniczych spędzili rozmowach; ja z Cesią w ogrodzie, przy fortepjanie. Mój stary przyjaciel lokuje się w ogrodowym domku i urządza. Posłał po swe psy, książki i ludzi, których potrzebuje; zdaje się co chwila weselszy.
Z ogrodowego domku widok prześliczny! Przecież mój stary przyjaciel nie lubi nań poglądać. Dziwna! są ludzie dla których natura całkiem jest obojętną. Tego ja pojąć nie mogę. Wrzosek zabił w sobie uczucie piękności natury długiem w mieście mieszkaniem; wątpię żeby to pochodziło z innych przyczyn. Ludzie tylko suchego serca obojętnie patrzą na cudny Boży świat; a tyle mam dowodów, że mój stary pełen jest uczucia. Może pobyt na wsi zwróci go do zapatrywania się na te cuda powszednie, które tłumowi tylko są obojętne.
Ciągle od swego przybycia Wrzosek namawia mnie do ożenienia. Napróżno zbijam go, że nie kochając żenić się nie mogę; on mi odpowiada że ożenienie z miłością i z miłości jest najniebezpieczniejszą w świecie rzeczą, że właśnie żenić się potrzeba chłodno, rozważnie, z szacunkiem tylko.
— Śmiejecie się ze starego naszego świata, a co gorsza wzdrygacie się z ohydą na to, czego w nim pojąć nie możecie, na dawne narzucane i układane małżeństwa. Były przecie w ogólności lepsze pożycia, starzały się stada w zgodzie, choć ich nie kojarzyła miłość, ale rozważny dobór rodziców. Nie myślcie, aby tam zawsze grosz i rachuba pieniężna były na pierwszem miejscu; ród, pobożne wychowanie, przykład domowy, stosunki familijne, więcej łączyły ludzi, niż wszelkie posagi i rachunki na fortunę.
A i ów grosz, którym udajecie, że gardzicie tak bardzo, panowie młodzi; grosz, bez którego wszakże obejść się nie umiecie, wart coś. On jakoś reprezentuje pracę, zasługę. Nie mówię o wydartym, bo male parta do czarta, jak wiesz; a na te nikt się nie połakomi. Ale grosz poczciwie zapracowany, czemuby smakować nie miał? Nie chcesz go dla siebie? Staraj się o niego, byś nim drugim mógł być użytecznym.
Potem prawił mi wiele o przymiotach żony i rozśmieszył, bo wyraźnie, zda się, malował mi Cesię, jako ideał małżonki. Powiedziałem mu to.
— Ba! nie zapieram się wcale — odparł — że życzyłbym ci, jeśli nie ją, to jej podobną. O Cesi nie myślałem, bo wątpię, czyby to do skutku przyjść mogło.
— Dla czego? — spytałem ubodnięty.
— Naprzód, że podkomorzy ceni grosz, a tyś za ubogi dla jego córki; powtóre, żeś krewny bliski. Gdybym miał syna — westchnął biedny na wspomnienie straty — o! na kolanach prosiłbym dla niego o Cesię. Ale nie mówmy o tem.
Wieczorem wywiodłem go na przechadzkę. Cudny był wieczór! Trzeba malarza, aby to niebo tylu świeżemi tonami, barwy rozmaitemi wysadzane, pochwycił; słowa tu nic nie mogą.
Jakże majestatyczna natura! jak wspaniała ze swą obojętnością dla jednostek, piastując na łonie nie pojedyńczości znikome, ale wiekuiste rodzajów i pokoleń idee.
Pięć dni bawiliśmy znowu u podkomorzego, przepędziłem je prawie ciągle z Cesią na przechadzkach, na oglądaniu gospodarstwa, na rozmowach długich. Co dzień więcej ją cenię. Trzeba ją znać bliżej, blisko, poufale, aby pokochać; z pierwszego wejrzenia fałszywie ją osądziłem. Głębokie uczucie, zdrowy rozsądek kryją się pod jej pozorną prostotą. Skromna, dobra, cóż winna, że jej wychowanie nie rozwinęło? Może jeszcze-by zakwitł ten pączek pod słońcem ożywniejszem?
Mówiliśmy kilka razy o Marji, słuchała ze łzami opowiadania mojego; a gdym skończył szepnęła: — Nie płacz jej, poszła szczęśliwa na lepszy świat; a wiele na pozór jaśniejszych losów, ciemno i brudno przy jej życiu i śmierci by się wydały! Dobrze jest umrzeć tak kochaną i żałowaną.
— Przyszło-by ci łatwo kuzyneczko nie umierać ale żyć tak kochaną jak ona. Tyś warta tego.
— Ja? o! mój Julku — odpowiedziała — któżby tak pokochał biedną, prostą wiejską dziewczynę? A potem, ona mogła być przekonaną, że ją kochałeś dla niej; mnie wszyscy udają przywiązanie dla tych nieszczęśliwych pieniędzy.
— O! nie posądzaj-że Cesiu.
— Po co tu posądzać, kiedy to tak jawne! — Zamilkłem.
— Jednemu tobie bym uwierzyć mogła — dodała.
Żywy rumieniec twarz jej pokrył, a ja całując rączkę, wesoło odpowiedziałem: — Pamiętaj, może ci to przypomnę.
Zmięszani byliśmy oboje.
Gdybym myślał się kiedy żenić, nie uczyniłbym pewnie innego wyboru nad nią. Po moich ideałach, to pierwsza kobieta, co z ziemią i rzeczywistością pogodzić może.
Podkomorzy zwierzył mi się, że hrabina O... swata swojego syna do jego córki. Stary zdaje się nie bardzo temu przeciwny; oczekują pretendenta, aby kota w worku nie targować. Odjeżdżam do domu, nie chcę być przytomnym tej niedorzecznej jarmarkowej wizycie. Mówiłem o tem Cesi, potrząsnęła głową i odezwała się stanowczo: — nic z tego nie będzie.
— A jeśli ojciec tego zechce?
— Wyproszę się u niego.
— A jeśli ci się podoba?
— O! co to, to być nie może.
— Czemu siostrzyczko? miałżeby już kto inny?...
Zarumieniła się bardzo i śmiejąc się przerwała:
— Wiesz, zgadłeś.
— Doprawdy? ktoś inny? I dawnoż?
— O dawno! Julku, bardzo dawno. Ale — dorzuciła smutniej — z tego nic nie będzie, on na mnie i patrzeć nie chce.
— Powiedz-że mi tę tajemnicę całą.
— Nie mogę.
Nic od niej dowiedzieć się nie mogłem; któżby to był taki?
Hrabia miał być wczoraj: cały dzień mówiliśmy o tem z Wrzoskiem, który zna ród, związki, położenie majątkowe, słowem wszystko, co się go tycze. Lepiej od Niesieckiego, którego w wielu miejscach prostował, wypisał mi ex abrupto, wszystkie ilustracje familijne mniemanych hrabiów: laski i krzesła, infuły i pieczęcie w ich rodzie, stosunki ze znacznymi domami litewskimi, w ostatku tajemniczą historję ostatnich dwu pokoleń. Ta była najciekawsza. Wrzosek sądzi, że Cesia pójdzie za pana O... nie mogąc się oprzeć potędze pięknego imienia; alem mu przypomniał, że przecie nie poszła za księcia, który się o nią starał.
Chciałbym tam być prędzej, żeby się dowiedzieć coś o odwiedzinach; ciekawym wrażenia, jakie pretendent uczyni. Wrzosek mnie namawia, abyśmy jechali jutro. Żal mi dobrej mojej przyjaciółki Cesi, żeby się w ręce jakiego wykwintnisia dostać miała, coby się na niej nie poznał.
Hrabia nie był! coś mu tam przeszkodziło... Podkomorzy nie bardzo się tem smuci, a Cesia się śmieje szczerze i otwarcie. Będzie czy nie? nie umieją powiedzieć sami! Znowuśmy wieczór spędzili razem z Cesią, a Wrzosek z podkomorzym; rozprawiali tak żywo, że ich głos dochodził aż do salonu. Nieszczęsna polityka musiała być w robocie. Arędarz przychodził do dworu z cielęciną i plotkami: a żydowskim najlepiej wierzy podkomorzy.
Nie tknąłem dawno tych kartek, czasu nie było, ani ochoty. A potem, co na wsi pisać? Dziś przecie mogę, jak dawniej zapisywali ojcowie nasi na biblji lub do nabożeństwa księdze, zanotować wypadek pamiętny i stanowczy. Cesia będzie moją. Jak do tego przyszło? nie wiem. Była mi przeznaczoną wedle dawnego przysłowia; przeznaczoną życzeniem macierzyńskiem, opatrzoną przez Boga.
Nigdybym ubogi nie pomyślał o tak bliskiej i tak bogatej, ale ludzie myśleli za mnie. Zdaje się że stary Wrzosek nie darmo tu przyjechał, a z jego tajemniczych zwycięzkich uśmiechów wnoszę, że rzecz ta nie była mu obcą.
Nie darmo siadywał długie wieczory z podkomorzym. Byliśmy sami z nim, gdy Wrzosek mrugnąwszy nań, opuścił nas pod jakimś pretekstem. Zostałem więc oko w oko z wujem; długo rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych.
— Cóż waść myślisz? — spytał podkomorzy po chwilce — co myślisz o swojej przyszłości?
— Bogu ją polecam — odpowiedziałem. — Nie bogaty, prawie kaleka, nie zdatny do szumnych towarzystw, zdziczały po trochu, mogę powiedzieć, że nie mam przyszłości.
— O! cóż to mi znowu prawisz? A żenić się nie myślisz?
— Gdybym znał drugą Cesię, kto wie? — odpowiedziałem żartem prawie.
— A czemużbyś nie chciał pierwszej? — rzekł stary — hę?
Sam nie wiedziałem co odpowiedzieć.
— Toć to stary projekt przecie.
— Byliśmy w lepszym bycie.
— O! porzuć-że waść! albo to ona nie ma za dwoje?
Podkomorzy wyciągnął ku mnie ręce, wszystko się w kilku słowach skończyło.
— Ale Cesia — rzekłem opamiętywając się nagle — ona nie zechce!
Weszła jakby na zawołanie w tej chwili.
— Mościa panno, nowy pretendent! — rzekł podkomorzy.
— A! któż taki?
— Ba! zgadnij?
— Hrabia przyjechał?
— Nie, ktoś inny.
Spojrzała na mnie, zmięszała się, odgadła.
— A taki osobliwszy, że go sam musiałem ośmielić i zapewnić, iż mu nie dasz odkosza. No! cóż u licha! kończcie bo sami! — zawołał głośniej.
Nie mogę opisać końca tej sceny. Dobra Cesia podała mi rękę i pocałowała ojca w kolana, a on nas ze łzami pobłogosławił.
Zaturkotało przed gankiem. Gość wcale nie w porę nadjechał. Poznaliśmy, że to był od tak dawna zapowiedziany hrabia, z wiodącym go krewnym prezydentem D... Cesia uciekła ubierać się, my oczekiwaliśmy. Podkomorzy zatarł tylko włosów i pokręcił wąsa.
Olbrzymiej postaci wtoczył się prezydent naprzód, barczysty, otyły, z rumianą twarzą, włosem krótko ostrzyżonym, orderami na piersiach i kapelusz w ręku. Znać było na pierwsze wejrzenie człowieka, co sobie nikomu po nosie jeździć nie dał, ale za to wszystkim po nosach jeździć miał ochotę; przekonanego o swej potędze, znaczeniu, ważności. Trzy klucze dziedziczne, znaczne dobra po żonie, niezmierne kapitały, nadawały mu ten ton, który przybierają ludzie wierzący we wszechwładność grosza. Spojrzał z góry i wargę dolną pogardliwie uniósł. Za nim jakby antyteza umyślnie dobrana, cieniuchny, wyfryzowany, ubrany jak lalka, świeży gdyby z pudełka, z uśmiechem wyuczonym, z plecami już do ukłonu wpół usposobionemi, wsunął się hrabia. Słyszał on gdzieś, że wielcy panowie powinni być bardzo a bardzo grzeczni; a że miał być panem, był aż do przesady grzecznym.
— Kochanego podkomorzego! — wykrzyknął głosem tubalnym prezydent. — Jakże zdrowie? Mam honor prezentować mego przyjaciela hrabiego O...
— Darujcie, wybaczcie, że nie wstaję na powitanie tak zacnych i miłych gości, ale ta przeklęta podagra nie puszcza. Nie umiem wyrazić mojej radości, wdzięczności. Raczcież siadać.
Tu mnie gościom przedstawił, jako bliskiego krewnego. Prezydent kiwnął głową. Hrabia podał mi rękę do angielskiego przywitania, poczem usiedli: pierwszy na kanapie, drugi na rożku krzesła.
Tylko co się poczęła, a raczej poczynać miała rozmowa, gdy Wrzosek z nachmurzoną miną, rękoma w kieszeniach i postacią, jaką spotykając się z obcymi zwykł przybierać, wtoczył się do pokoju. Zaprezentowanemu znowu, prezydent nie raczył podać ręki. Oczywiście wziął go za rezydenta domowego.
Byliśmy wszyscy jak na szpilkach; jeden tylko podkomorzy całkiem swobodny i pan siebie. Prezes rozpowiadał nowiny gubernjalnego miasta, hrabia treść gazet zagranicznych (bo go widać uprzedzono o politykomanji przyszłego teścia). Wrzosek siedział cicho i czmychał ze złego humoru, ja milczałem także.
Gospodarz sadził się na nadzwyczajne grzeczności dla przybyłych; widać było na ich twarzach wstępującą nadzieję. Prezes dawał wyraźnie znaki hrabiemu, jakby mówił:
— A co? alboż nie prawda? nie takżem obiecywał?
Przyszło do oświadczeń, uścisków i rozczulenia staropolskiego.
— Wina! — zawołał podkomorzy. — Niechże wypiję zdrowie szanownych gości moich!
Wrzosek, który, jak widać, nie wiedział o tem co między nami zaszło, a nie pojmował wielkiej radości i uniesień podkomorzego, tłumacząc je sobie całkiem inaczej, wparł ręce w boki, usta zaciął i bił nogą o nogę, poglądając na kutasy od butów.
Podano tacę i wiwatowe kielichy.
— Zdrowie prezesa!
Pijemy wszyscy.
— Zdrowie hrabiego!
Pijemy znowu. Wrzosek niechętnie i wzruszając ramionami.
— A teraz — dodał podkomorzy — pozwolicie mi panowie wypić przyszłego zięcia mego.
Prezes chciał myśleć, że to jakaś przedwczesna aluzja, hrabia zarumienił się nad niestosownością wykrzykniku, Wrzosek spojrzał surowo w oczy staremu.
— Nie ma godziny, jakem zapewnił szczęście mojej córki. A zatem Juljusza i Cesi, błogosław im Boże!
Błyskawicą zmieniły się wszystkie twarze. Prezes osłupiał, hrabia uśmiechał się wymuszenie i spieszył do kieliszka przez grzeczność, Wrzosek porwał się z kanapy z wykrzykiem.
Goście mieli jeszcze tyle panowania nad sobą, że udawali wesołość wcale znośnie. Ale nie długo zabawiwszy odjechali.
Biegłem do Cesi, którą zastałem w ganku, samę jedną, zamyśloną.
— Wytłumacz mi proszę jedno — spytałem wręcz — o kim to mówiłaś wówczas, gdyś mi się przyznała, że kochasz od dawna?
Spojrzała i nie odpowiedziała, ale podała mi rękę i ścisnęła moją. A po chwilce milczenia:
— Mój Julku — rzekła — mógłżeś nie wiedzieć, nie poznać, żem była twoją, nawet wówczas gdy ty o mnie myśleć nie mogłeś? żem powiedziała sobie od dawna, jego żoną lub niczyją? ale ty mnie nie kochałeś i nie kochasz.
— Cesiu! godziż się tak mówić?
— Ty jeszcze kochasz Marję?
Zamilkłem.
— Żadnej kobiety na świecie więcej nie kocham nad ciebie, więcej nie szacuję. Skłamaćbym nie potrafił; a obiecałaś mi wierzyć, przypominasz sobie?
— Pamiętam. O! chcę wierzyć, wierzę! Pójdę się pomodlę! Jestem tak szczęśliwa. — I zakrywając twarz uciekła.
Podkomorzy z Wrzoskiem tymczasem, opisując sobie wzajemnie całą scenę poprzedzającą, śmieli się do rozpuku; aż krajczyna mimo głuchoty, posłyszawszy śmiechy, poszła się dowiedzieć o ich przyczynie. Z trudnością potrafiliśmy jej wytłumaczyć o co chodziło.
Musiałem pospieszyć do domu dla przygotowań koniecznych. Podkomorzy żąda i wymaga pospiechu, kwituje z wszelkich formalności, przyborów, sam ofiaruje się zastąpić mnie, w czembym miał trudność i własnego plenipotenta posłał po dyspensę. Wrzosek pomaga mi jak może: radą, głową i workiem. Poczciwy stary nie daje sobie wyperswadować, że teraz nie w modzie wcale podarki, a zwłaszcza kosztowne; gniewa się w ostatku, gdy mu się w czemś przeciwię, tak, że poddawać się muszę. Mówiłem z Cesią o domku moim, ale dla ceremonji tylko, żeby ludzie szydzić nie mogli, żem nie miał dokąd bogatej zaprowadzić dziedziczki, odbędą się przenosiny, przyjedziem na dni parę do mnie. Podkomorzy chce, żebyśmy mieszkali razem; niepodobna mu tego odmówić.
Znowu tedy, znowu raz drugi rozwija się przedemną przyszłość jasna, urocza; a! nie tak już jasna jak pierwsza, bo nie mam wiary w szczęście; ale komużby i to nie wystarczyło, co mnie czeka. Spokojne życie z Cesią, w dostatku, wśród kilku przyjaciół; alboż to nie dosyć?
Na Boga, więcej to, niżem się mógł kiedy spodziewać, i strach mnie przejmuje. Nie jest-że to marzenie, złudzenie; nie przyjdzież znowu co rozbić nadzieje?
Dla czegoż dotąd, do ostatka nie domyślałem się przywiązania Cesi? Ona biedna zmuszona była z niem się taić, kryć je i czekać.
Byłem więc jej przeznaczony?
Wielki, tajemniczy wyraz: przeznaczenie! Cała starożytność w nie wierzyła, cały Wschód na niem stoi. W niedostatku lepszej wiary, wiara w przeznaczenie uspokaja i zbroi. Ale jak bezsilny to dogmat przy naszej woli swobodnej człowieka!
Poczciwy Wrzosek wywołuje mnie do ogrodu, którym się zajął; widzę siekiery przygotowane, drżę o moje drzewa, które tak kocham.
Zasnąć nie mogę, siadam pisać, chociaż doprawdy dziennik mój od dawna stał się nieużytecznym. Co weń wpisać? Chyba po staremu, dyspozycje wydane włodarzowi, urodzone źrebię i sprzedaną pszenicę lub wełnę. Na wsi jednostajne ciągle towarzystwo, brak nowych zatrudnień, cóż pisać? I w duszy jedno ciągle; jeśli jej coś wielkiego, strasznego nie zamąci, płynie po niej czas przezroczystym strumieniem.
Cesia zawsze taż sama, ja co dzień więcej ją cenię. Nie zrozumiemy się wprawdzie nigdy może; ale dwóch dusz braterskich, nastrojonych na jedną nutę, tak mało! kocham ją, ale kocham miłością spokojną, chłodną, czystą, jak ona mnie. Kiedy czasem wyrwie mi się wyraz z głębi serca, pyta mnie ciekawa, pyta i długo tłumaczyć go jej muszę! Cóż, gdy wytłumaczony, wydaje się jej śmiesznym! Sztuka jest dla niej zagadką, poezja zabawką, a książka zabiciem chwili, której już inaczej użyć nie można.
Moja egzaltacja ją rozśmiesza. Nazywa mnie często dziecięciem i prawie lituje się nademną. Daleko, daleko stoimy od siebie, a przecież ja ją kocham więcej niż którąkolwiek kobietę w świecie. Kocham ją i miło mi gdy jej spokojny, dźwięczny głos słyszę i ciężko rozstać się z nią i boleśnieby było teraz być od niej oderwanym.
Dziwne postacie zaludniać poczynają dom podkomorzego od niejakiego czasu; są to krewni nasi, których po większej części nie znałem, mający dopomódz Cesi do przygotowań weselnych. Zajmujące mogą być studja. Codziennie oczekują pani Izy, ale jej dotąd nie ma. Ciekawy jestem; tyle o doskonałościach słyszałem, tyle mi ją wychwalano. Tymczasem pocieszam się przybyłymi. O! gdybym doprawdy pisał dla ludzi nie dla siebie tylko, mógłbym wyborny zrobić obrazek. Ale dla siebie, czy warto? Zachowam go i tak w pamięci.
Otoż przybyła wreszcie zawołana doskonałość, owa pani Iza: widziałem ją dziś, ale osądzić nie umiem. Są ludzie, których poznasz z wejrzenia; są drudzy, którym się długo, długo przypatrywać potrzeba, aż rysy charakterystyczne postrzeżem. Jeden dowcipny, a kilku mniej dowcipnych podróżnych piszą, że loże watykańskie Rafaela na pierwszy rzut oka nie wydają się pięknemi. Trzeba się w nie wpatrzeć, rozmiłować w nich, aby ocenić. Dla mnie nie jest to właściwością malarza, ale skutkiem przedwczesnych pochwał. Umysł ludzki skłonny jest do przeczenia. Najpotężniejsze głowy mają tę słabość nieszczęsną, że mimowolnie prawie przeczą. Myśl jedna budzi w nich przeciwną. Są co metodycznie tak zawsze idą i wiedząc o tem, łatwo wczesnem przeczeniem wywołać z nich żądane twierdzenie.
Nie powiem więc nic o Idzie, ale ją opiszę.
Naprzód, nie domyśliłem się w niej wcale ani mężatki, ani wdowy, tak młodo wygląda. Mała, zręczna, prześlicznych form, ale nieco sztywna; oczy szafirowe ciemne, rzęsy długie czarne, brwi zarysowane śmiało, czoło białe i wyniosłe, owal twarzy czystych linij; ramiona kształtne, ręce toczone, nóżka niepostrzeżonej małości. Głowa zdaje się uginać pod ciężarem ogromnego włosów warkocza, mimowolnie przychodzi ci na myśl, że gdyby go rozpuściła, okryłaby się nim cała jak płaszczem.
A z temi wszystkiemi wdziękami ma coś w sobie, co odstręcza. Zimna prawie, nadzwyczaj przytem śmiała (co trudno pogodzić, ale tak jest), odpycha wejrzeniem, mięsza mową swoją. Na widok jej ruchów męzkich, gestów rozkazujących Junony, przychodzi na myśl coś przeciwnego, miękkiego, łagodnego, potulnego, a nierównie bardziej niewieściego. Czujesz, że kochać ją można, ale i bać się jej razem. Jest to prawdziwa towarzyszka człowieka, co z nim wszystko podzielić potrafi aż do śmierci, gdyby potrzeba.
Historja Izy, którą słyszałem z ust podkomorzego i Cesi, wydaje się powtórzeniem nieraz czytanej w książce powieści. Młodziuchna a piękna, oddana została starcowi zgrzybiałemu prawie, który jej ogromną zapisał fortunę. Dwóch lat nie przeżyła z nim i odzyskała swobodę. Wychowanie odebrała staranne powierzchownie, w istocie nie gruntowne, żadnych zasad nie wpojono jej za młodu: powiedziano, że była piękną, nauczono korzystać z piękności, sprzedano nareszcie, obiecując wolność rychłą, każąc się jej spodziewać jako jedynej pociechy. A przecież mimo to wszystko, Iza sama pracując nad sobą, pojęła życie inaczej; była najlepszą żoną dla starca, i co jej brakło, nabyła z książek i rozmyślania. Najlżejsza płochość nie skalała jej wdowiego życia. Sama, zupełnie swobodna, pani wielkiego majątku, młoda i piękna, rachując się tylko z sumieniem i Bogiem, nie wystąpiła na włos z granic najsurowszej cnoty, najściślej zachowywanych przyzwoitości. Mnóstwo pretendentów ciśnie się do jej ręki, ale Iza z uśmiechem i delikatnem szyderstwem odsyła ich gdzieindziej.
— Jeśli kogo pokocham — powiada — sama się o niego starać będę.
Tymczasem zdaje się być szczęśliwą; czyta, malować się uczy, lubi muzykę, namiętnie zakochana w kwiatach i ogrodzie; i powiadała mi wczoraj przy pierwszej znajomości, że nie pojmuje szczęśliwszej i swobodniejszej nad swoją teraźniejszą egzystencją.
— Bardzo się dziwuję Cesi — dodała z pół uśmiechem — że idzie za mąż. Niech by to była odłożyła na później. Mąż zawsze jest jeszcze panem po staremu; może być najlepszym, najukochańszym, ale nas więzi i przykuwa do siebie, a po trochu do swojej woli. Co do mnie, będę jak najdłużej swobodną; nie chcę pana.
Dziwić się musiałem szybkości, z jaką ona stroi się do każdego charakteru. Z krajczyną rozprawiała o wszystkich podczaszych i wojewodach, o których staruszka mówić lubi; z podkomorzym o gazetach, nowinach i polityce; z Cesią o gospodarstwie, ze mną o muzyce. W każdej rzeczy ma swój sąd własny, ale nim nie zabija cudzego sądu; owszem, tłumaczy go sobie łatwo i ma dla niego zupełną wyrozumiałość. Cesia, jak widzę, boi się jej, i cała przy niej zmięszana; wszyscy się płaszczą przed nią, jej to się zdaje całkiem naturalnem, bo nawet nie uważa na to. Najdłużej i z największem upodobaniem rozmawia z Wrzoskiem, któremu tak się umiała przypodobać, że ją pod niebiosa wynosi. Iza śmieje się z tej niczem nie grożącej zdobyczy starego serca.
— Zmiłuj się — szepnęła mi Cesia, wyprowadzając mnie w ganek — przyjedź do nas; może potrafisz zająć, zabawić Izę. Ja nie umiem zupełnie, papa nie do jej wieku i wyobrażeń. Wcześnie więc weź na siebie urząd gospodarza, bo doprawdy nie wiem jak z nią sobie rady damy.
Zdaje mi się, że niepotrzebnie troszczy się dobra moja Cesia o przyjęcie Izy, gdy ta umie się sama zabawić i tak swobodną jest tutaj, jak we własnym domu. Zrana biegnie sama do lasu zbierać kwiaty lub czytać, potem gra długie godziny; a wreszcie lubi nawet opowiadania podkomorzego o konfederacji barskiej. I to ją zajmuje.
Dla czego ludziom tyle potrzeba przyborów i przygotowań, gdy krok w życiu uczynić mają? Nie pojmuję! Oto dwa nasze domy, oba zupełnie przewrócone, zwichnięte dla tego tylko, żebyśmy w nich przez kilka godzin, pochlubić się mogli przed przybywającymi czemś nowem. Bo dla nas nie dośćżeby było tego co jest, tak jak było? Mówiliśmy o tem z Cesią i ubolewali razem. I możebyśmy wyrzekli się połysku dla kłopotów, gdyby nie dawała tyle czasu dyspensa, której, pomimo najusilniejszych nalegań, uzyskać dotąd nie mogliśmy. Mamże powiedzieć szczerze? mnie te tak długie przygotowania męczą i niecierpliwią. Szkoda mi mego domku, tak jak był dawniej, przywykłem do niego, każdy kątek pamiątkę miał jakąś; teraz się w niem, w ogródku rozpoznać mi będzie trudno. Nie umiem wypowiedzieć, jak mi żal było starej ławki, która stała pod lipą, drugiej pod kasztanem. Obie pamiętały szczęśliwe dzieciństwo moje; na drugiej siadała modlić się nieraz matka kochana.
Na miejsce tych stoczonych od robactwa i popróchniałych prostych ławic, Wrzosek sprowadził z Pełczy kamienne dobrego rysunku siedzenia. Zdało mi się, że z tą małą odmianą miejsce się zmieniło; żal mi popróchniałych szczątek. Toż samo w domu. Stare poczciwe sprzęty ojca i matki musiały ustąpić miejsca nowym nieznajomym, na których usiąść nie umiem.
Niech tylko minie tych kilka dni ceremonjalnych, a powrócę pewnie do starych znajomych.
Wyręczając Cesię, zawiozłem dla zajęcia Izy wszystkie moje dawne nóty i kilka książek. Zdziwiła mnie zastrzeżeniem, że romansów nie czytuje.
— Przynajmniej owych pospolitych, bezmyślnych powiastek i romansów, owych fałszywych historycznych obrazów, które się budują tandetnym sposobem, tuzinami, bez żadnej myśli. Dzieło powinno być jak orzech; biada dziurawemu i bez ziarna. A ileż to książek, nie wyjmując bardzo serjo i niezmiernie uczonych, w których tylko łupina i próżnia!
Nie wiedziałem już co dla niej wybrać: szczęściem czyta po niemiecku i lubi niemiecką literaturę, mogłem jej dać Goethego, Schillera i pieśni kilku nowych poetów. Są to jej ulubieńcy. Francuzi śmieszą ją niewymownie. Coraz bardziej dziwi mnie ta kobieta. Wczoraj wpadliśmy na historję cywilizacji Guizota. Sąd jej o tem dziele zadziwił mnie.
Spodziewałem się bezwarunkowych pochwał, trafiłem na ciekawe ocenienie. Weź pan, rzekła, jakiekolwiek dzieło historyczne, planem i przedmiotem podobne do utworu pana Guizot, ale niemieckie, połóż je obok tego, a zgodzisz się ze mną, że nic w świecie bardziej deklamatorsko-próżnego, tubalnie zapowiadającego wielkie rzeczy, a dotrzymującego dziesiątą część obietnicy zaledwie, nic bardziej powierzchownego, takiego rozgłosu i sławy pozyskać nie mogło. Są tam wysoko przez autora wyniesione ocenienia ludzi, rzeczy, tendencji, które przecież ani nowe, ani uderzające, ani trafne nie są. Połowa twierdzeń nie dowiedziona, a zawsze profesor wymawia się przed słuchaczami, że ich zadługo nudził może suchem poszukiwaniem! Zagadnienia najważniejsze ledwie usunięte i minione; w ogóle myśli głównej nie dopatrzysz i dziwić się musisz oklaskom dobrodusznej publiki, która takie improwizacje z zapałem przyjmuje!
Sąd Izy podzielam zupełnie; ale zkąd jej cierpliwość do czytania dzieł tego rodzaju i zastanowienie tak głębokie nad niemi? kobiecie? Kiedym jej to powiedział, uśmiechnęła się.
— Gdybym miała obowiązki, dzieci naprzykład, męża, famfiję, miałbyś pan prawo wymawiać mi że tak czasu używam; alem swobodna i choć kobieta, mam zdaje mi się prawo sądzić o rzeczach, wedle mojego przekonania; wyrabiać w sobie ten sąd na pewnych zasadach.
Niemniej głębokie były jej uwagi o muzyce. Zgodziła się ze mną na wzgardę, która słusznie należy owym wyrobom muzykalnym tuzinkowym, co tylko głaszczą ucho; sądziła utwory Beethovena ze znajomością i uczuciem. Czyta partyturę z łatwością i długie godziny przesiaduje nad danem jej przeze mnie Oratorio mego ulubieńca: Chrystus na górze Oliwnej.
W istocie dziwna i warta zastanowienia kobieta!
Wrzosek chodzi zamyślony od kilku dni, i słowa do mnie nie mówi; coś go gryzie, nie wiem.
Teraz gościem jestem w domu, wyjeżdżam rano, powracam w nocy; całe dnie siedzę z niemi. Cesia zajęta przygotowaniami, urządzeniami, kupnem, mnie polecono zabawiać Izę. Jesteśmy więc ciągle razem. Tak dziwnie różny od znajomych kobiecych charakter wart jest szczególnego zastanowienia; jestem jak naturalista co nową całkiem schwytawszy istotę, zewsząd ją dla klasyfikacji opatruje i jako ów naturalista, gotów jest może więcej w niej widzieć niż jest. Dwóch liści na drzewie, dwóch tworów podobnych na ziemi nie znajdziesz. Dziwna potęga wlanego w materję ducha, który ilekroć na zewnątrz się objawia, w coraz innej formie!
Dowiedziałem się od Izy, że moja dawna znajoma rozstała się już z Jasieńkiem swoim.
Ta nowa próba najmniej się jej podobno udała; żądali oboje rozwodu i otrzymali go.
Emma stała się wielce nabożną i powiada że porzucić chce świat, a więcej nie będzie probować szczęścia. Iza widziała ją niedawno, czarno ubraną, smutną i niespokojną. Śmieje się ona, mówiąc, że tak długo nie wytrwa. Wiele zawodów, wiele nieszczęść pochodzi z błędnego wyobrażenia o możności szczęścia na ziemi; ale ciężko to ludziom wmówić, że szczęśliwymi być nie mogą!
Iza trzyma ze mną, że życie nie jest pogonią za urojoną szczęśliwością, ale spełnieniem ciężkich obowiązków i drogą udoskonalenia; dodaje wszakże, że błyskawicą przelatują przez nie chwile jasne, za któremi tęsknić, których spodziewać się wolno. W trwałość tylko szczęścia nie wierzy; wszystko bowiem indywidualne, zmienne jest i przemijające; ale nietrwałe dla pojedynczości, wiecznem jest dla pokoleń, w których losach powtarza się co znikło i odrasta co uschło wprzódy. Tak człowiek jest dalszym ciągiem człowieka, pokolenie pokolenia; i nie powinniśmy się uważać nigdy sami z osobna, ale w tej potężnej społeczeństwa i wieków całości. Jakiejże siły duszy potrzeba, aby się zaprzeć na ziemi siebie. Bo w innem życiu, do którego to pierwsze jest tylko przygotowaniem, wszelka pojedynczość zleje się z ogółem, a przecież pojedynczością samą sobie zostać potrafi i czuć się będzie. Iza ma li uczucie religijne? Nie wiem i mówić stanowczo nie mogę. Często zdaje się rozmijać z prawdami religijnemi; częściej jeszcze podpiera się niemi i wyprowadza je w rozmowie.
Wczoraj wieczorem nadeszła straszliwa burza. Cesia z różańcem i świętościami w ręku, cała drżąca, tuliła się w kątek pokoju. Wszyscyśmy byli pod naciskającym wpływem tego szalonego zburzenia żywiołów, niespokojni, przerażeni; wiatr łamał drzewa w ogrodzie, trząsł oknami i ryczał w kominach; piorun padał po piorunie, błyskawice rozświecały swem bladem światłem oblaną potokami ulewnego deszczu ziemię. Podkomorzy odmawiał spokojnie modlitwę w czasie burzy i cztery Ewangelje. Iza stanęła w oknie i milcząc poglądała chciwie na ten majestatyczny, straszliwy obraz; nie zlękniona zdawała się owszem napawać.
Spytałem jej, czy się nie boi?
— Czy się nie boję? — odpowiedziała mi z uśmiechem smutnym. — A czegożbym się bać miała, utraty życia? Jestżem komu na co potrzebna? Zresztą śmierć niestraszna mi wcale. Lubię burzę! Jest to walka sił, niszcząca chwilę, a ożywiająca w przyszłości, jak wszelka walka i bój. Studjuję ją jako artysta; ciekawię się na nią jak dziecię.
Cesia z różańcem i świętościami wydała mi się daleko bardziej kobietą. Biedna moja Cesia coraz dziwniejszego wstrętu nabiera ku Izie, którą sądzi bezbożną, której zrozumieć zupełnie nie może.
One dwie stanowią najzupełniejszą antithezę. Jedna całem sercem wierząca, spokojna na duszy, chłodna a dobra; druga niecierpliwie rwąca się przeciw wszystkim tajemnicom, niepodległa w zdaniach i usiłująca dojść, wytłumaczyć rzecz każdą. Tamtej wystarcza modlitwa, wiara, praca; tej nie dość nauki, rozumowania i badań. Iza urodziła się na mężczyznę, Cesia na kobietę i matkę.
Zaledwie niebo cokolwiek się wyjaśniać zaczęło i gwałtowność burzy ucichła, jeszcze błyskawice przelatywały widnokrąg a grom grzmiał w oddaleniu, gdy Iza otworzyła drzwi szklanne na ganek i wyszła bliżej jeszcze wpatrzeć się w burzę już uchodzącą.
Obłoki płynęły po niebie mglistem, poszarpane, podarte, z szybkością ptaków, kłębiąc się, wywracając i gniotąc; ziemia parowała, z liści drzew spadały gęsto krople deszczu, a po równinach dalekich rozlegał się odbijający huk. Wsparta na balustradzie Iza z oczyma wlepionemi w niebo, dumała długo a długo.
Cesia zaledwie ochłonąwszy poszła z kluczami po domu; z przestrachu i modlitwy, przechodząc wprost do pracy.
Zwracam nieraz oczy na siebie i pytam własnego serca o przyszłość. To przywiązanie na szacunku oparte, umiarkowane, jakie mam dla Cesi, wystarczy-li nam na życie całe? Nieraz porównywałem gorącą miłość do tłuściuchnego dziecięcia, które chociażby zbyt wiele ciała miało z początku, będzie miało, jak pospolicie mówią, z czego wyrastać. Tak przywiązanie gwałtowne z razu, zmniejszając się potem i oziębiając stopniowo, pozostanie wszakże wystarczającem. A moje? Ja kocham Cesię, ale kocham ją jako siostrę, nic więcej. Ta miłość braterska czy nam wystarczy? Wszak ona nie żąda i nie pojmuje może innej. Ona mnie kocha, ale nie goręcej odemnie, głębiej tylko; bo codzień mi mówi, że miłość jej poczęła się z dzieciństwa. Jakie będzie życie nasze? Spokojne. Czyż nie dość spokoju, gdyby go mieć można? Nie będzież ona wymagać namiętności, kiedy nie w mocy mojej kochać ją namiętnie? Zamykam oczy i nie chcę badać napróżno przyszłości. Ile razy obrachowałem wypadki z widzianych przyczyn i postawiłem obok nich, zdawało mi się, nieochybne skutki, tyle kroć się zawiodłem. Spuśćmy się na Opatrzność; to oko nie zamykające się nigdy, co pogląda nieustannie na drobnego robaczka, człowieka i światy.
Wszystko mija!
Czasem jest to zasmucającą prawdą, czasem pocieszającem przypomnieniem.
Wczoraj się spełniło, czego żądaliśmy oddawna; Cesia moją. Przyszłość określona i zamknięta i słup stanął na drodze życia mego, który nosi na czole: nie pójdziesz dalej.
Uroczyste chwile życia nie opisują się, bo się pomną z najdrobniejszemi szczegółami. Obraz to był powagi pełen; ten starzec przykuty wiekiem i słabością do krzesła, w staroświeckim narodowym stroju, błogosławiący nas wprzód nim kapłan pobłogosławił na nierozerwany węzeł, płaczący od wzruszenia i śmiejący się wśród łez. Cesia z wypogodzoną twarzą, spokojna ale poważna, przyjaciele i znajomi z tylą obliczów rozmaitemi wyrazy napiętnowanych, Iza wreszcie z chmurnem, głębokiem wejrzeniem, zamyślona. Jej zapewne przyszedł na pamięć podobny obrzęd, co ją związał z obojętną i niedobraną istotą. Wrzosek nie tak był wesół jakem się spodziewał, chodził z rękami pod frak schowanemi, spuszczoną głową i namarszczonem czołem.
Iza chce odjechać, podkomorzy i Cesia uporczywie ją wstrzymują, ja nie śmiem słowa dorzucić. Ta kobieta dziwne na mnie czyni wrażenie, przestrach jakiś i niepokój wywołuje we mnie. Jutro jedziemy do Jedlina; kilka dni jeszcze, może więcej, potrzeba przetrwać w tym wirze muzyki, tańca, pijatyki i tłumu, który mnie męczy. Potem zaczną się ceremonjalne odwiedziny w sąsiedztwie, w których ma nam towarzyszyć Iza.
Daleko rozumniej postępują sobie we Francji i Anglji, dozwalając państwu młodym wyrwać się zaraz po ślubie i ujechać w świat, ukryć się od oczów, dopóki ich małżeństwo trochę nie zestarzeje. Wszystko starzeje się tak prędko; o wszystkiem tak łatwo zapominają ludzie. U nas dawniej wystawiano państwa młodych na ognistą próbę wejrzeń obojętnych ludzi, którzy szli aż do łożnicy i kalali wzrokiem poświęcone przez kapłana łoża małżonków. Prawda, że wówczas nie było namiętności w tem wszystkiem, był obowiązek tylko.
Jakkolwiek bądź, wolałbym sam na sam z Cesią oddalić się gdzieś i chwilę spokojnie przesiedzieć nie postrzeżony.
Iza prawie ciągle chora i smutna; Wrzosek jakby z nią sympatyzował, smutny i także chory, jeden podkomorzy wesół i szczęśliwy. A! zapomniałem o nas dwojgu.
Czemuż nie ma tu już ciebie, droga matko moja, abyś mi pobłogosławiła na progu tego domu. A! ja tak potrzebuję twojego z niebios błogosławieństwa na nieodgadnioną przyszłość. Łzy mi się zakręciły w oczach gdy we drzwiach nie było ciebie, abyś klucze nowej gospodyni podała. Cień twój stał tylko, ciągle byłaś mi przytomna, widziałem cię wszędzie, głos twój słyszeć mi się zdawało.
Tłumem wybiegły mnie tylko witać wspomnienia w bramie i poczciwi wieśniacy z chlebem, solą i długą nicią symboliczną, mającą znaczyć życie nasze. O! moja matuniu, jakże mi braknie ciebie. Stało się, czego najgoręcej pragnęłaś, Cesia zajęła miejsce twoje: ale nikt miejsca w mem sercu twojego nie zajmie. Pozostanie ono, jak owo tajemnicze przy ucztach pogrzebowych siedzenie, które pozostawiali Litwini próżnem, w myśli sadząc na niem tego, którego między żywymi im brakło.
Wieczorem modliliśmy się z Cesią za ciebie, z Cesią, co twój relikwiarz oblała szczeremi łzami i przyjęła za dar najdroższy. Pobłogosław nam matko, pobłogosław! ty tylko i Bóg wiecie co się we mnie dzieje; dla reszty ludzi, jam szczęśliwy i tylu mi zazdrości!
Spokój! spokój! spokój! oto najwyższa ziemi szczęśliwość. Niech nas serce własne nie dręczy, niech nie gryzą ludzie, niech nie drze wewnątrz sumienie, a powinno nam być dosyć. Ale spokój jest-że życiem? Spokój taki jest przygotowaniem do śmierci; a tem właśnie powinien być cały żywot chrześcjanina.
Ale bój i chwile zwycięztwa, pomięszane z chwilami spodlenia, poniżenia, upadku; wielkie błyski przy czarnych ciemnościach; albo jednostajny mrok.
Natura nic nam innego nad to nie przedstawia. Pomiędzy dwoma ostatecznościami: życiem i śmiercią, absolutnym ruchem i zupełnym spoczynkiem, terminami abstrakcyjnemi, dwojako rozwija się żywot wszelkiej istoty. W jednym przemiany szybkie, żywe, dziwaczne; w drugim niezmienność prawie zupełna. Kamień trwa wieki; żaba zamknięta w nim żyje (jakiemże życiem?) lat tysiące, a wieleż to pokoleń efemeryd wyrywa się z łona ożywionej duchem materji, zarusza się na słońcu, odetchnie, pokocha i umrze przez ten czas?
Tak i ludzie: oni rozdzielićby się dali na dwie wielkie klasy, połączone z sobą (jak w naturze łączy się i zlewa wszystko) pośredniościami. Jedna wojuje, zdobywa, traci, cierpi, używa: druga zamiera w skorupie i nie czując swego życia, spożywa je powoli, powoli. Natura, skłonności, przeznaczyły mnie do rzędu pierwszych; okoliczności stawią mnie w drugim. Zrzućmy więc z siebie naturę a przybierzmy nową.
Dla czegoż jakby naumyślnie przeznaczenie (zawsze ten tajemniczy wyraz na pióro mi wpada) zesłało tę kobietę, aby mi spokój zamącić? aby wywoływać nie dogasłe myśli z duszy i jątrzyć nie zbliznowane rany?
Dla czegoż nie powraca nazad, nie porzuci nas? nie odjedzie? Dla czegoż tego początku nawet jasnego zwykle małżeńskiego pożycia swobodnie skosztować nie mogę? Jakaś fatalność zsyła na mnie kobiety i niemi znaczy główne epoki życia. Emma, Marja, Cesia, Iza, cztery imiona z których jedno tylko dziś wspominać mi wolno; z których dwa jeszcze prócz niego cisną się na myśl i do serca. Między Marją a Izą jest-że najlżejsze podobieństwo? żadnego. Czemuż tamta, zmarła, zdaje się przekazała swe dziedzictwa dla tej i tak podobne uczucie skłania mnie ku Izie? Wyrzekłem wreszcie przed sobą, czego dotąd sam powiedzieć nie śmiałem: tak jest, cierpieniem zwiastuje się ten nowy życia mojego wypadek. Będę panem siebie.
A ona? Ona! Dla czegoż pozostała tu dłużej, dla czego długie godziny zapomina się ze mną, chce jechać i odkłada, smutna i wesoła na przemiany? Nie wiem, nie chcę wiedzieć. Moje przywiązanie braterskie dla Cesi wywołuje uśmiech na jej usta. Byliśmy sami nie dawno.
— Powiedz mi pan, — spytała szydersko, — jak to do tego przyszło, żeś się z Cesią ożenił. Wasze ożenienie wygląda całkiem na staroświeckie, dawne, ułożone familijnie. Kochacie się, ale powiem wam szczerze, nic waszej miłości zrozumieć nie mogę.
— Jak to? — spytałem rumieniąc się.
— Pan jesteś poważny, rozważny i chłodny. Cesia wyrachowanie czuła; oboje bez zapału, entuzjazmu, nawet w pierwszych chwilach.
— Zdaje mi się, — odpowiedziałem, — że Bóg tylko o sercach i przywiązaniu sądzić może; a im się co mniej objawia, tem silniej jest wewnątrz siebie, w sobie.
Poczęła obrywać różę, którą trzymała w ręku i dodała szydersko znowu:
— Będziesz się gniewał, — rzekła, — lepiej nie powiem co myślę.
— Nie posądzaj mnie pani przynajmniej o rachubę, — rzekłem, — do tej nigdy w życiu skłonności nie miałem. — Zamilkliśmy, ale zacięte usta i osłonione wejrzenie które rzuciła na mnie, okazały żem może odgadł jej przypuszczenie dziwne i niesprawiedliwe.
Odtąd jesteśmy coraz gorzej z sobą. Czemuż widząc co ja widzę, przeczuwając wzrost tego co już egzystuje, nie oddali się?
Jestem na żarzących węglach; a kiedy Cesia pyta mnie wieczorem, co się ze mną dzieje, dla czegom pomięszany, niespokojny i smutny? muszę na wspomnienie matki, której nam niedostaje, zrzucać wszystko. Niech mi to przebaczy Bóg; mamże jej powiedzieć straszną prawdę w kilka dni po ślubie!? Nie, nigdy! Odwagi, zwyciężym!
Naumyślnie więc zgotowane mi były wszystkie próby, wszystkie ofiary, abym nie mógł umierając powiedzieć, żem nie żył, bom nie cierpiał. O! żyłem!
Nigdy nie zapomnę wczorajszego wieczora; ognistemi głoski Baltazarowemi wypisał się w mojej pamięci 9. września.
Wczoraj dokończyć nie mogłem: głowa mnie piekła, ręka mi drżała: dziś siadam znowu posłuszny nałogowi, rzucić nową na papier pamiątkę. Cesia zajęta była domem i chorymi, którzy widząc w niej zastępcę matki mojej, tłumami idą prosząc o rady i lekarstwa; zostawiłem ją w ganku otoczoną kobietami i dziećmi i dzielącą między nie co znalazła w apteczce i śpiżarni. Iza pociągnęła mnie do ogrodu.
— Przejdźmy ulicą, — zawołała chwytając mnie za rękę, — Wrzosek pójdzie z nami.
Ale Wrzosek zagadawszy się z ludźmi pozostał, musiałem jej sam towarzyszyć. Coraz ciemniejszy wieczór padał. Przeszliśmy w milczeniu prawie ulicę długą i zwrócili pod ławkę, z której ten piękny mój ulubiony widok na rzekę, na lasy, na błonia i dymiące sioła, które sina mglista osłona pokrywa. Usiedliśmy, począłem wzruszony opowiadać jej moją młodość, moje uczucia, walki, wspomnienia, wszystko co mi się na usta cisnęło, czego powstrzymać nie mogłem, chociażem był obowiązany. Tak dawno nie zwierzyłem się nikomu, coby mnie pojmował.
Opowiadałem życie i śmierć Marji. Oczy jej zapłomieniły się w początku, zwilgotniały potem, pochyliła się na ramię moje i kryjąc głowę, wyjęknęła bardziej niż wyrzekła.
— Czemuż nie byłam Marją!
Uczułem na twarzy, jakby gorące żelazo, pocałunek co mnie oblał płomieniem. Nie wiem, nie wiem co się działo ze mną; była to chwila przemijającego szału, w której straciłem przytomność, władzę nad sobą, pamięć. Wyrzekłem kilka słów, wyrzuciłem z siebie tajemnicę, co na zawsze powinna była pozostać w głębi serca; ale dźwięk wyrazów własnych obudził mnie i rozległ się w sumieniu. Uciekłem, odepchnąłem ją od siebie.
Nie widziałem jej aż wieczór: była surową i smutną, milczącą przeciw zwyczajowi. Cesia napróżno usiłowała ją rozweselić i dopytać przyczyny.
— Jutro jadę, — odpowiedziała — i nie dziwuj się, że mi porzucić was tęskno.
Schwyciłem jej wejrzenie, co go opisać nie można, żegnało mnie na zawsze; odpowiedziałem zimnym i rozkazującym wzrokiem: — Rozstańmy się... rozstańmy... potrzeba!
Dzisiaj wyjeżdża. Czemuż nie wprzód jeszcze? Nie miałbym na pamięci tego pocałunku wypieczonego, co mnie gryzie i niepokoi, nie wiedziałbym że mnie kocha i nie miałbym więcej jednym żalem, na pełnem i tak sercu. Zostaniem więc sami, sami.
Iza śmiertelnie chora leży. Dwa dni już nie odstępujemy od jej łóżka. W chwili wyjazdu padła zemdlona; od tego poczęła się jej słabość; doktorowie wezwani czynią nadzieję, ale długą rokują konwalescencję.
Trzeba więc było, abyśmy byli razem, blizko oko w oko, przy sobie, nie mogąc się oddalić, przymuszeni cierpieć.
Wrzosek albo co słyszał, albo wszystko tylko zgaduje. Wczoraj wymyślił jakieś pilne interesa usiłując mnie oddalić z domu. Dobry poczciwy przyjaciel zagląda w głąb serc, starając się wszelkiemu grożącemu niebezpieczeństwu zapobiedz. Pojadę, odpowiedziałem mu.
Cesia nie chce mnie puszczać od siebie, płacze na myśl choć krótkiego rozstania, którego przyczyny pojąć nie może. Wrzosek obowiązał się wytłumaczyć jej interes dla którego odjeżdżam. Podkomorzy śmieje się swobodnie z córki i zięcia; dla niego cień procesu jest aż nadto dostatecznym powodem do podróży; poleca mi prócz tego swoje interesa do ułatwienia. Wyjeżdżam więc...
(W papierach które mamy przed sobą, nowa znajduje się przerwa, wedle wszelkiego podobieństwa, dosyć znaczna. Nie ośmielamy się jej żadnemi domysłami zapełniać. Pamiętniki naszego bohatera (jeśli go tak nazwać można), będące widocznie składem jego myśli i uczuć najskrytszych, pisane w różnych czasach, rzucane na długo, ciągnione znowu dalej, mają na sobie ten charakter rzetelności i prawdy, jakiej pomimo najstaranniejszego naśladowania nosić nie będzie żadne podrobienie najzręczniejsze. Nie chcemy psuć go sztukowaniem.
Arkusze poprzedzające od następnych, przedzielone są w rękopiśmie oryginalnym rozmaitemi notami, urywkowemi zdaniami i datami.
Noty po większej części odnoszą się do czytanych w tym czasie dzieł i odbytych przejażdżek po kraju i za granicą; urywkowych zdań pochodzenia oznaczyć niepodobna; daty całkiem enigmatyczne. Jakkolwiek bądź z tego wszystkiego wnosić można, że Juljusz wszedł w życie przeznaczone mu, z odwagą i chęcią silną spełnienia obowiązków. Kilka wmieszanych listów od żony do niego i od niego do niej pisanych świadczą o wzajemnem ich przywiązaniu, szacunku i niczem nie zamięszanej spokojności pożycia.
Nowy dziennik rozpoczyna się następującemi myślami rzuconemi bez daty, jak większa część dalszych).
Czegoż ci mam życzyć mój drogi mały Adasiu? Siedzę nad twoją kolebką, dumam i nie wiem. Genjuszu? O! wielki to ciężar do dźwigania w ciągu życia. Genjusz co się nie zna czem jest, zapoznany też bywa przez ludzi i sam nie wiedząc czego mu braknie, czuje przecież jakby mu zbywało na czemś koniecznem. Genjusz co się czuje sobą, jak wielkie ma na barkach obowiązki! A uznanemu przez naród, ileż najrozmaitszych wykreślą dróg nalegając, aby szedł niemi koniecznie.
Genjusz winien się zabić na ołtarzu powszechnego dobra i poświęcić tym, nad którymi jaśnieć będzie; on nie należy do siebie, ale do ludu który przedstawia, co go uznał za wyraz swej myśli i uczuć. Nie bądź genjuszem! Adamie. W naszym kraju genjusz i talent zyskują poklask przemijający, ale nigdy trwałej wdzięczności i sławy. Gdzieindziej są groby, które wieki szanują i czczą; są imiona niepokalanem uwielbieniem otoczone; u nas dziś podnoszą cię pod obłoki, jutro tarzają w błocie. Pokażcie mi jedno imie, jeden grób, na któryby kamieniem świętokradzkim nie rzucono. To też Adamie nie pracować ci na sławę. Sława jest czczą marą, jeśli nie jest narzędziem do czynu. Gdybyś miał genjusz, pracowałbyś z obowiązku, nie dla sławy.
Czego mam ci życzyć Adasiu? Cichego życia w mierności co graniczy z jednej strony z dostatkiem z drugiej z ubóstwem prawie; spokojnego serca i sumienia, jednego przyjaciela prawdziwego, jednej choć w życiu pamiątki, coby jak wstęga przepleciona przez warkocz kraśniała. Spokoju! spokoju! i rezygnacji.
Spisz Adasiu a nie wiesz, ile troski nad kolebką twoją; przyszłość cała na tych troskach i staraniu. Czem będziesz, jedna chwila może, jeden nadany kierunek stanowią. Życie jest ciągiem obowiązków surowych. Z młodu masz je względem swej przyszłości, względem ojca i matki; później dla społeczeństwa, którego jesteś częścią, dla familji której jesteś głową; dla domowników których być powinieneś tarczą i przykładem, dla żony, dla dzieci. Żyć sobie samemu, dla siebie, jedna nie pozostaje chwila. Z wzajemnych ofiar składa się to co zowiemy życiem; szczęście tutejsze w sumieniu czystem, przyszłe? w wierze.
Powracam powoli do moich młodzieńczych zatrudnień; nauki, sztuka są wielką życia osłodą. Człowiek potrzebuje oderwać się od świata i rzeczywistości, bo przylgnąwszy do nich skrzywi się i skarleje; nauka podnosi go i oswobadza, daje mu cel zewnątrz pospolitych celów, wyższy, inny i niepodlegający zmianom.
Nie licząc najważniejszego że się doskonali, wiele już zyskuje gdy się wyrwał z zimnego objęcia dni troską ziemską poczynanych i kończonych. Gdyby nie była sobie sama celem, umiejętność byłaby jeszcze dobrodziejstwem dla tych, którym pasza bydlęcia nie wystarcza. Ze stanowiska wyższego drobnieje wszystko co się nas tycze, co drugich żywo obchodzi, głęboko rani. Jak pszczoła wynosi człowiek z wszystkiego miód który składa w sobie. Nauka odkrywa nam prawdę świata; sztuka piękność jego; obie spajają się i łączą w jedność, a odrębnie wzięte, nie pełne są i ułomne. Prawda, piękność, dobro, są członkami jednej całości.
Kiedy myślą przebiegam ubiegłe życie z miejsca na którem stoję, gdy się zastanowię nad tem co przebolałem, pytam nieraz siebie: jakie korzyści i zdobycze moralne wyciągnąłem z tego co przetrwałem? Nic w życiu bezużytecznem być nie ma; przyjemność, cierpienia, myśli, wypadki, uwagi, powinien człowiek na korzyść duszną obrócić; a ten po którym spływa wszystko, jak potok po kamieniu, niezdolny jest do udoskonalenia i jakby umarły. Iść wyżej a wyżej coraz, to cel pojedynczego człowieka; iść wyżej a wyżej, to przeznaczenie ludzkości. Postęp! czarodziejskie słowo, jest ruchem ku doskonałości. Każdy wiek i każdy człowiek postępuje, ale w sensie jaki nadaje doskonałości ku której dąży.
Stary mój przyjaciel pożegnał nas na wieki. Braknie mi go; zdaje się że ostatniego opiekuna i opatrzne nad sobą oko straciłem. Pobłogosławić miał czas zaledwie mojego Adasia i poszedł na świat lepszy, w który wierzył. Ostatek jego myśli był jeszcze dla nas, dla ludzi. Z przytomnością rozporządził tem co miał; rozdając część ubogim krewnym, część ubogim obcym, resztę nam których kochał, jak familję serca.
Nigdy nie lękał się śmierci i widząc zbliżającą się, przyjął jak miłego dawno oczekiwanego gościa. Ostatek dni zajęły przygotowania do tej podróży ku wieczności; z łoża z którego wstać nie mógł, rozporządzał tem co miał. Uspokoiwszy duszę, rozdał majętność.
Książki pozostawił mi jako pamiątkę, ale napróżno prosiłem go o notatki i papiery. Kazał je przynieść, rozniecił ogień i powolnie palił bez litości.
— Nauka obejdzie się bez moich odkryć, — mówił. — Kto zresztą wie, czy nie odkrywałem nowych światów jak Ameryk Wespucjusz, w ślad za Kolumbem o którym nie wiedziałem, a który mnie poprzedził. Nauka była mi zabawą, zajęciem, pracą, co życie słodziła; owoce jej dla mnie tylko znaczenie mieć mogą, dla świata ich chować, pożal się Boże! dumą by było.
Szły więc zwitki na ogień, jeden po drugim, a stary patrząc jak gorzały, uśmiechał się.
— Nie jeden z tych paczków kosztował mnie rok życia! — mówił wesoło. — Już do was nic nie dodam, bądźcie mi zdrowe. Idźcie w popiół, chwile mojego życia!
Sparty na chudym ręku nie położył się, aż wszystko dogorzało; potem usnął spokojnie. Przebudziwszy się zwrócił oczy na komin i odezwał się do mnie.
— Patrz waćpan, panie Juljuszu, przeżyłem kilka dziesiątków lat, dobiłem się starości, ażebyś waćpan wiedział jak mi to migiem przeszło! Teraz kiedy spojrzę w tył, to sekunda! A moje radości i płacze, wesela i boleści, wszystko to mizerota! dzieciństwo! Spomnij na to, jeśli ci Pan Bóg da cierpieć. Nic tak nie podnosi człowieka, jak myśl znikomości własnej. Od dzieciństwa, które mi staje na myśli, jakby wczoraj słońce jego zaszło dopiero, do dnia dzisiejszego co będzie może ostatnim, chwila! I dla takiej chwili części tysiącznej, dla roskoszy co kropelką jest w kropelki oceanie, miałby człowiek poświęcić sumienie? Głupi ludzie, co za szczęściem i użyciem biegną. Nie widzą jutra.
Potem zaczął żartować, zwołał psy swoje na łóżko, pieścił się ze starą Harną, polecił mi ją; kazał okno otworzyć, aby powietrza wciągnął świeżego; usnął znowu, ale już się nie obudził. Dla niego błysk ten zwany długim żywotem, skończył się.
Nie odstępowałem ciała razem z wiernemi psami, które się od zimnych zwłok oderwać nie dały. Sam obiłem przygotowaną wcześnie przez niego trunę, wysypałem ją kwiatami i dałem mu krzyż w ręce, ów kij pielgrzymi na drogę.
Bądź mi zdrów, stary przyjacielu młodości!
A! zobaczymże się kiedy?
Wszystko tak powoli opada jak liść w jesieni; tracim tych co nas otaczali i zostajem coraz bardziej, coraz ciężej osamotnieni. Ci z którymi łączyły nas węzły najściślejsze latami związane, odchodzą i rzucają samych. Oglądamy się i widzim, że nic ich nie zastąpi. Smutna pielgrzymka nasza!
Wrzosek był jednym z najdziwniejszych ludzi, jakich porodził wiek ostatni; przerósł on głową swój czas, przerósł go sercem, a przecież znać było, że do niego należał. Wstydził się swoich uczuć, wstydził myśli, które nie kwadrowały z będącemi w obiegu za jego czasów. Na ostatku spalił, nad czem długie lata pracował, bo się jeszcze wstydził może, i chciał zakryć głębię tajemniczą swej duszy.
Jedno wspomnienie krótkie jak moje życie, i wszelki ślad po człowieku zatarty. Tak rozstępują się na moment fale pod wiosłem, zaszumią, opadną i śladu nie dopatrzysz, którędy łódź przepłynęła.
Zycie nasze wiejskie, jak je pospolicie pojmują i praktykują, jest nie do zniesienia. Kto w niem drugiego celu, zajęcia utworzyć sobie nie umiał, nie wiem jak wyżyć potrafi.
Gospodarstwo zajmuje cząsteczkę jego, reszta święci się próżnowaniu i odwiedzinom. Długie dni płyną przerywane gderaniem, snem, plotkami z sąsiedztwa znoszonemi. Nikt z nas nie pracuje jakby powinien, a każdy użala się na nudy. Musim się nudzić, bo nic nie robim. Gdybyśmy się zajęli czemkolwiek, praca odpędziłaby znudzenie i wiele złego odegnała.
Ta ziemia, którą tradycyjnym sposobem uprawiamy, nie zastanawiając się nad tem: czy nie możnaby większych z niej korzyści wyciągnąć, ludzkiej około niej ulżyć pracy, ta ziemia winnaby być dla wieśniaka pierwszym przedmiotem zastanowienia. Ale u nas pospolicie ulepszenia gospodarskie kończą się zaprowadzeniem gorzelni na wielką skalę, tak jak przyjemności towarzyskie redukują się pijatyką i śmiesznemi balikami w zapusty.
To życie, pomimo książek, pomimo potworzonych celów w niem, zabija mnie. Gdzie się obrócę, ocieram się o ludzi, z którymi rozumieć się niepodobna, sympatyzować nie umiem. W początkach to tylko niecierpliwi, na końcu ogłupia, a trzeba się zaszyć w siebie i żyć sobą. Kończymy jak jedwabnik, co obwinąwszy się przędzą własną, zamiera w niej.
Iza wczoraj do nas przyjechała.
Wszystko uśpione i pracowicie w mem sercu spowinięte, ukołysane, rozbudzać się zaczyna. Oboje podobno wielceśmy się zmienili.
W pierwszej chwili objęliśmy się ciekawym wzrokiem, jakby szukając na sobie śladów przeżytych lat. Ona straciła wdzięk pierwszej młodości, świeżość prawie dziewiczą, z którąm ją pierwszy raz widział; ale zyskała na powadze i wyrazie siły. Widzę, że jest całkiem panią siebie. Ja? nie wiem jak mnie zmienionym znalazła, czuję tylko, że zmienionym. Wieczorem wyjechaliśmy z Cesią, Izą i jednym z sąsiadów do pasieki na podwieczorek.
Na chwilkę oddaliliśmy się od towarzystwa. Iza wpatrywała się we mnie uważnie.
— Powiedz mi — rzekła — jesteś szczęśliwy?
— O ile nim być można — odpowiedziałem — bo wiesz, że w szczęście jak ty nie wierzę.
— Ani ja, mój przyjacielu; ale jak mnie, nie cięży ci życie! Jestem sama, okropnie sama. Szukałam rozrywki, zapomnienia w sztuce, nauce, towarzystwach, podróży; próżno. Człowiek potrzebuje się związać silniejszemi węzły z towarzyszami pielgrzymki.
— Idziesz za mąż? — spytałem.
— Ja? nigdy! — odparła oburzona. — Drogoby to było okupywać jedno cierpienie drugiem większem jeszcze. Powiedz mi, powiedz, jak żyjesz; jak znośne ci życie?
— Nie mam tajemnic, patrz i sądź.
— O! szczęśliwszy, stokroć szczęśliwszy jesteś odemnie! Nie mam familji, nie mam nikogo.
— Od ciebie zależy mieć ją.
— Nielitościwy jesteś. Wielkie musiało być cierpienie, kiedy mnie tu przygnało, gdziem nie powinna być nigdy.
Spuściła głowę, szliśmy w milczeniu.
— Probowałaś modlitwy? — spytałem.
Nie odpowiedziała mi na to.
W tem spotkaliśmy się z Cesią, która z uśmiechem wesołym, wiodąc Adasia za rękę, szła przeciw nas. Ona ani się domyślała, co się działo z nami; swobodnie pokazywała nam zerwany w polu kłos pszenny niezmiernej wysokości i kazała się nad jego olbrzymim wzrostem unosić.
— Chodźcie na poziomki! — mówiła — herbata stygnie.
Iza spojrzała na nią, uśmiechnęła się przymuszenie i poszła.
Nieraz nie przyjdzie nam na myśl depcząc robaka, co się wykłuł z ziemi, że śmierć zadajem; a ile takich razów moralnych w słowach naszych, co lecą nie wiedząc że zabić mogą.
Wieczór był długi i ciężki do przebycia. Iza zamyślona milczała, Cesia napróżno usiłowała ją dziecięciem swem, jego zabawami i różnem opowiadaniem rozerwać.
Potrzeba mi całej mojej odwagi, całej siły jaką mam; oddalę ją ztąd. Razem być nie możemy. Gdybym miał do wyboru? Trudnyby wybór był nawet. Przysięga, którą człowiek składając rozmyślnie zawsze obowiązany jest dotrzymać, wiąże mnie do niej; i dziecię i lata przeżyte. Kocham ją jak siostrę. Winnaż ona, że mnie nie rozumie i rozumieć nie może? Winnaż, żem przyszedł i powiedział: bądź moją! Tem słowem zaręczyłem jej przyszłość i zaręczenia dotrzymam. Nikt wrócić nie może złamanego życia, nikt nagrodzić takiego zawodu. Schylmy więc głowę i powiedzmy: obowiązek przedewszystkiem! Niech nawet nie wie, niech się nie domyśla, co się w sercu mojem dzieje. Dosyć jednej Marji, której cień stoi widoczny między nami.
Piszę do Izy, oczekiwać będę odpowiedzi; proszę jej, żeby jechała. Rozgniewa się, zapomni, wzgardzi? wszystko przyjmę. Życie krótkie, wszystko minie.<br
Nie miałem odwagi oddać jej listu. Zawieszony między niemi dwoma, waham się i nie wiem co począć. Jedna i druga mi drogą; ale pierwszej przysiągłem, dotrzymam. Zwykle obowiązek i przysięga u ołtarza uważać się zwykły lekko i jakby niewymagające ofiar żadnych, jakby coś czysto formalnego. To się nie godzi.
Byliśmy sami, mówili z początku o rzeczach obojętnych; słowa zimne na pozór pokrywały inne wcale uczucie.
— Izo — rzekłem nakoniec — ulituj się nademną. Ja cierpię, bo ty tu jesteś; przytomność twoja jest mi ciężką, jest mi słodką, ale zgryzota mięsza się do tej rozkoszy nieprawej, kradzionej. Kto wie jak daleko oślepiająca zaprowadzić mnie może namiętność.
— Ciebie? — odparła z uśmiechem szyderskim prawie. — Tyś tak panem siebie! Słucham twoich wyrazów, a w nich nie widzę namiętności. Nie masz się o co lękać.
— Ale ja cierpię ciężko, ale ja gryzę się wewnątrz, między powinnością a sercem.
— Doprawdy? — spytała tym samym tonem urazy. — Nigdybym była nie domyśliła się tego. Tobie więc przystało wymawiać mi swoje cierpienie, tobie?! A jaż? Ja nic nie mówię, bo czuję więcej daleko. Egoista! nie chcesz mi więc pozwolić nawet uspokoić się widokiem waszego życia, przekonaniem twego szczęścia? Tych kilka chwilek skradzionych ci cięży?
Zamilkłem. Cesia weszła na ganek.
W tem niebo poczęło się, kołysząc słońce do zachodu, stroić i ubierać w fantastycznych kształtów obłoki. Na tle niebieskiem rozwiły się pomarańczowe jakby pajęcze tkanki, po różnych stronach zaświeciły chmury ogrzane promieńmi zachodu, odbijające żywo od chłodnych, sinych, w cieniu stojących obłoków. Oczy nasze obróciły się na ten widok cudny.
— A! — zawołała Iza — co za kolory! jakie barwy! jaka harmonja w ich zlaniu! jaka rozmaitość kształtów. Nie są, nie mogą to być po prostu szmaty mokre sączące deszcz na ziemię. I w nich, jak we wszystkiem stworzonem, objawia się którąś stroną idea piękności!
Cesia popatrzyła chwilkę i dodała:
— Słońce zachodzi na deszcz i wiatr, a deszcz nam wcale niepotrzebny, kosowica się poczyna. — Iza spojrzała na nią i zamilkła.
Proszę jej, ale napróżno; odjechać nie chce.
— Nie mamy się lękać czego — odpowiedziała mi — oboje panami siebie jesteśmy. Ty głową się rządzisz nie sercem, myślą nie uczuciem; ja ochłodłam od zaraźliwego zimna, które zewsząd na mnie wieje. Ostatni raz widzimy się z sobą, nie przyjdę więcej pokoju wam zamącić, aż gdy zestarzejem się, gdy palec czasu zdejmie z nas ostatnie piętna młodości, gdy będziemy łupiną żywą; wówczas powrócę jeszcze może i spytam cię znowu:
— Byłżeś szczęśliwy? niczego nie żałujesz?
— Odpowiem ci co dzisiaj: byłem spokojny na duszy i nie żałuję niczego. Będę mógł umrzeć wszystkiego wyglądając od drugiego życia, bom w pierwszem nic nie miał. Teraz jam już nie swój. Od kolebki począwszy, od samolubnej młodości, człek doskonaląc się, z ciasnego swojego Ja wychodzi i uznaje się częścią całości, ale nie pojedyńczą całością. Godzi się w szale pierwszych godzin życia wszystko chcieć sobie święcić; ale im dalej idziemy, tem mniej sobie celem i sobie panami jesteśmy. Wchodzim w towarzystwo i święcić się musimy obowiązkom obywatela, męża, ojca. Odtąd cel człowieka zewnątrz niego; osobistość jego tonie w wielkim ogromie, którego się uznał potrzebną częścią. Zostaje mu w duszy jako ostateczna pociecha to, że się doskonali, że się oswobadza od samolubstwa zwierzęcego.
Dziś jam mężem, ojcem, obywatelem! i nie godzi mi się wprzód myśleć o sobie, niżeli o obowiązkach moich. Ofiary ze strony człowieka są czynnemi dowody jego nieśmiertelnej duchowej natury. Zwierzę nie zna nic krom siebie, bo jest zwierzęciem, jest szczeblem tej drabiny, która od stworzenia do skończenia świata wyraża jakąś myśl wielkiej księgi przyrodzenia, bez poznania siebie i wiedzy o sobie. Człowiek przeciwnie, doskonaląc się sam, posuwa z sobą czasem wiek swój i następne pokolenia ku doskonałości. Stopniami postępu człowieczego są ofiary.
Nikt lepiej nademnie nie uczuł, jak wiele kosztuje poświęcenie siebie, własnej myśli, uczucia, powinności. Czynię się zimnym, abym owiewające mnie zewsząd płomienie przetrwał nie spalony. Wreszcie, wszelkie tak zwane szczęście ludzkie, każda rozkosz ziemska, nie wiedzież za sobą odczarowania, zawodów? Wszystko czegośmy nie użyli, nie zużyli, wydaje się nam w całej glorji i jasności swej. Zyskujem ideały wszędzie.
Oddycham nareszcie, jesteśmy sami; spokój powrócił, żal zagaśnie. Nie zobaczym się więcej. Iza jedzie do Włoch podziwiać Boże twory i ludzkie arcydzieła; zapomnieć tam zawodów życia, przeszłości. Kiedyśmy się rozstawali, Cesia poczciwa płakała ściskając ją.
— Zostań z nami — mówiła — nie wiem dla czego wyrywasz się i jedziesz tak daleko? Weselej byłoby nam z tobą, tobie z nami. Mieszkalibyśmy razem i tybyś mi Juljusza rozweseliła czasem rozmową, ja nie umiem. A tak często humor traci, tak często dnie całe słowa nie przemówi! Żal mi go biednego.
— Powrócę kiedyś do was — mówiła Iza — ale nie prędko może, tymczasem pisywać będę. Obejdziecie się łatwo bez Izy, która rozweselić sama nawet siebie nie umie.
Wzięła na ręce Adasia i ucałowała go ze łzami. — Bądźcie zdrowi — zawołała raz jeszcze, wzrok się nasz spotkał. Nie ma jej. Usiadłem na progu z Cesią i długo wpatrywaliśmy się w tuman pyłu, który uciekał drogą.
Całe życie człowieka składa się z tych uciekających tumanów.
Wielce się zawiódł kto siadał do tej książki w myśli, że w niej znajdzie powieść wydarzeń pełną, niepokojącą rozwiązaniem, wzbudzającą ciekawość, poruszającą serce do bicia. Dość zdaje mi się, nowych wyrobów podobnych, i mogliśmy się przesycić niemi. Pamiętniki te są prostem zdaniem sprawy z uczuć i myśli człowieka pospolitego, którego imie nawet nas nie doszło, którego dwie części życia są nam zakryte. Ale ci, których rozwijanie się człowieka zajmować może, co w uczuciu głębokiem dramat cały widzą, dostrzegą i tu dramatu, czynu wewnętrznego i nie jednej peripetji.
Dość innych malowało się namiętności i upokarzający stan człowieka, co jej ulega. Pamiętniki nasze zdają się dowodzić, że panem siebie być można i daleko jest wznioślej, szczytniej, duchowniej, że tak powiem.
Kto szuka w książce karmi dla wyobraźni, wzruszenia sztucznego, niech tę porzuci. Komu myśl nie zdaje się być zawadą w powieści, wziąć ją może.
Nie będziemy oceniali pamiętników tych, bo to do nas tem bardziej nie należy, że pozornie musim się uważać za ich autora, choć może tak w istocie nie jest; postaramy się raczej kilką jeszcze słowy nieco je dopełnić. Wielka przerwa w Pamiętnikach zajęta jest pamiętną epoką, która odmalowana tu być nie mogła. W niej Juljusz służył obywatelsko krajowi, dopóki usługi jego cel i znaczenie miały. Wypadki tego czasu pozostają okryte tajemnicą. Więcej wiemy o późniejszem życiu naszego bohatera; życie to było konsekwentnym ciągiem poprzedzającego.
Po oddaleniu się Izy, której listy z Włoch pisane mamy w ręku, Juljusz uczuł potrzebę silnego zajęcia, pracy, coby się sercu samolubnemu z piersi wyrywać nie dała. Gdybyśmy pracować chcieli! Ileż do tego pomocy, ile więcej niż gdzieindziej mamy zręczności. Wszystko, rzec można, leży odłogiem i na użyźniającą myśl czeka.
Mieszkamy na ziemi, której materjalna uprawa zaniedbana; stoim obok ludzi, względem których najświętsze mamy obowiązki nauczycielstwa, opieki; żyjem w społeczeństwie, na które skutecznie wpływać możemy; ostatecznie mamy przed sobą pole nie obejrzane okiem, umiejętności, sztukę, rozmyślanie.
Biada temu kto u nas pracować nie chce, mówiąc, że praca niepodobieństwem. Nigdzie ona szerszego pola nie ma, większych nie obiecuje korzyści. Juljusz pojął jak wielostronnie użytecznym być mógł i wziął się do roboty. Jedno zajęcie było mu wytchnieniem po drugiem; życie biegło jak strzała do celu, i czas, co drugim tak cięży, że go zabijać muszą, wydał mu się niepochwyconym. Nie jeden raz jeszcze ozwała się w sercu tęsknota, nie jeden raz łza potoczyła się po twarzy niewidziana, sen mu odnowił wrażenia młodości i nadzieje tamtego wieku; nie jeden ranek pochmurny zszedł na rozmyślaniu i wspomnieniach. Ale życie tymczasem upływało, schodziło i zbliżało się do końca niepostrzeżenie. Coraz lżej było barkom, które je dźwigały.
Tak skwarny dzień chłodzi się wiatrem wieczornym i nadzieją ożywiającej nocy. Noc ta nadeszła bez burzy, bez wstrząśnień, ozłocona zachodem spokojnym.
Poczuł w sobie brak sił i powiedział, że praca się skończyła. Przejrzał myślą życie swoje i nic nie mając do wyrzucenia sobie, ufał w przyszłość. Wiara i sam rozum mówiły mu, że rozwinienie człowieka, który z siebie doskonalszą czyni istotę, niżeli był w początku; że życie postępu nie może się kończyć nicością, zgonem. U wrót śmierci każdy jest tem czem się uczynił przez życie; a kto nie powie w sercu swem, że zdobył stanowisko wyższe, kto nie może ani myślą, ani czynem usprawiedliwić swych praw do innego żywota, ten zapewne nie posiędzie go. Śmierć człowieka, co spełnił lata swe w staraniu o doskonałość, o cnotę, jest uśnieniem spokojnem.
Jest to anioł ów Jana Pawła, co na białych ręku niesie duszę-niemowlę kołysząc ją, w inne światy. A na czarnej ziemi przechadzając się, wiele dusz ciemnych jak ona, nie podniesie, bo ich nie widzi; błyszczące tylko jasno jak owe majowe robaczki w trawach, dusze promienne niebieskiemi myślami zdejmuje z pobojowiska.
Śmierć Juljusza była wesołem prawie rozstaniem z utrapioną pielgrzymką, prawdziwem do lądu przybiciem, zrzuceniem zapylonych szat na progu gospody.
Pożegnał żonę, dziękując jej za wszystkie chwile jasne, które z nią przeżył; pożegnał dziecię, życząc nowemu zapaśnikowi odwagi i szczęścia.
— Adziu mój — rzekł — nie spodziewaj się szczęśliwości na ziemi, w rozumieniu takiem, jak ją pospolicie biorą. Gdybyśmy tu mogli być szczęśliwi, nie bylibyśmy gdzieindziej; szczęście tutejsze, to spokój sumienia, to zaparcie się siebie, to udoskonalenie duchowne. Innego wyglądać mogą tylko biedni ślepi, co omackiem idą. Nie patrz na przyszłość jako na wesołą przechadzkę, po której bokach rosną wonne kwiatki i szemrzą strumienie; ale jak na ciężką pielgrzymkę wiodącą do celu wielkiego.
Nic poważniejszego, surowszego nad życie, a kto je chce zbyć żartami, ten go nie pojął. Bądźcie zdrowi!... pochowajcie mnie nie daleko jodeł, co rosną na grobie matki.
Tak skończył.
Wiemy z góry, że wielu a wielu wyrzucać nam mogą jako grzech, monotonję tej powieści (jeśli ją tak nazwać można) i ze stanowiska sztuki nie znajdą w niej, co im się zdaje, że być tu powinno. Podpisujem się na wszelki sąd jakikolwiek bądź, bodaj najsurowszy, mając nadzieję, że się znajdzie także ktoś, jeden może przynajmniej, co powie po cichu składając książkę: jest to historja nie jednego życia i nie jednego Juljusza!