Pamiętniki nieznajomego/Tom pierwszy/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego
Tom pierwszy | |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta | |
Data wyd. | 1872 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI
Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
PAMIĘTNIKI NIEZNAJOMEGO
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Człowiek urodzony z niewiasty, żywiąc przez czas krótki, napełnion bywa wielą nędz.
Który wychodzi jako kwiat, i skruszony bywa, a ucieka jako cień, i nigdy nie trwa w tymże stanie. Księgi Job. R. XIV, w. 1. 2.
Człowiek podobny stał się marności, dni jego jako cień przemijają. Księgi Psalmów, Psalm CXLIII, w. 4.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
TOM PIERWSZY.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Rogosza, Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
|
Wielka i uroczysta tajemnica — życie. Kto mi z was powie słowo tej zagadki, o którą od wieków pytają milczące Sfinksy i piramidy w piasczystych pustyniach i zielone mórz głębie i szumiące lasy nasze?... Wszystko żyje, a nikt nie wie, co życie. Każdy je tłumaczy ze swojego stanowiska, a zgodzić się dwóch nie może na jedno. Co to życie? co to życie?
A! jabym wam odpowiedział z głębi mojego serca, z wnętrzności duszy mojej... Cóż, kiedy odpowiedź młoda, ledwieby do młodszych serc zakołatała i z niemi jednogłośnie zabrzmiała; w dalszych tonach żywota ludzkiego odzywałby się ten głos pojedyńczy dziwnie piszcząco, niepojęcie dyzharmonijnie.
Życie... to wielki hymn stworzenia dla Stwórcy, to wielki widok na ludzkość, na wieki, na ludy, na światy; z wierzchołka duchowej Himalai, życie... to cudowny, słodki sen między zapomnianą przeszłością, a przyszłością do której serce bije i wzdyma się.
Czemuż, powiecie, zło i fałsz wmięszały się do tego hymnu, kontemplacji i szczęśliwego snu? Czemu? A! bośmy ciałem i ułomnością, bo... bo... (odpowiedź dostateczniejszą później napiszę).
Cudny wieczór wiosenny wyzywa mnie, wywołuje, rzucam pióro; któżby śmiał pisać i nad zimną szmatą papieru łamać sobie głowę, gdy może całą piersią oddychać powietrzem młodej roku pory, całem młodem sercem marzyć?
...O Boże mój, co się z tymi ludźmi dzieje? Szaleni? opętani? czy niepoczciwi tylko kłamcy, co świat chcą podwieść i oszukać? Gdzież oni widzieli zło? zkąd dobyli rozpacz swoją? z czego się rodzi głęboki ich smutek, dzikie odczarowanie i ten uśmiech gorzki, którym witają piękny świat Boży, ludzi swych braci?... życie nareszcie... ten dar nieoceniony, tę złotą czarę pełną nektaru...
Wątpliwość podnosi przezroczystą zasłonę, w której śpię szczęśliwy i zagląda płowemi tygrysiemi oczyma swemi. Wątpliwość! Ale godziż się wątpić póki gorąco bije serce? A jednak już ja wątpię, już mi smutno trochę, patrząc na te tłumy, co się zowią nieszczęśliwemi. Jestli to już przeczucie przyszłości? Już mnie ten widok draźni, przynęca, kusi, gdy dawniej nie chciały, nie umiały go widzieć oczy moje.
Ale precz, stokroć precz z tą niepoczciwą i bezbożną myślą... Nie! nie! świat nasz cudowny, ludzie anioły, nam tu tak dobrze, i tak niebieskie widać horyzonty przed nami!... Czegóż rozpaczać, smucić się i wątpić?
Ci nieszczęśliwi, smutni, utyskujący, odczarowani, to biedni szaleńcy, to biedacy chorzy na umyśle, chorzy może na ciele. Ich powłoka cielesna uciska nieśmiertelnego ducha i skrzydeł platonowskich rozwinąć im nie daje, by wzlecieli w ten kraj, z którego widać niebieską ojczyznę i jasne światła... empireum.
Ci biedni są chyba obłąkani i chorzy; bo jestże widok cudniej wspaniały, większy, piękniejszy, bardziej rozkoszą napełniający duszę, nad widok świata Bożego! A! jedno spojrzenie na niebiosa, na gwiazdy zdaleka nam mrugające, na zielone pola, na kwiaty, na drzewa i cały ród nasz ludzki... tę wielką rodzinę serdeczną, nie dająż już szczęścia?... Bóg wszędzie! Mógłże on nas stworzyć i posadzić w tym raju tak strojnym, tak lśniącym, tak uroczym... na nieszczęścia, cierpienia i zawody? Nie... nie, to są dzikie, chorobliwe wymysły.
Mnie tak lubo, tak rozkosznie na świecie! W sercu mojem tak pogodnie, przyszłość moja tak pewna, tak jasna; a do koła leżą, jak w ziemi bajek czarownej, skarby, skarby nieprzeliczone, tylko się schyl po nie.
Wszystkie cuda stworzenia, nie sąż to miny złote dla człowieka? Od proszku pod jego stopą, do tego drugiego świecącego prochu rozsypanego w ciemnych szafirach nocy, do barwistego motyla, do zielonego przetykanego przezroczystemi żyłki listka trawy... nie sąż to bogactwa nasze? bogactwa dla myśli i serca? A sztuki, a bozka muzyka, a ludzie bracia, a serca kobiece, a my sobie sami. Wiekiby można w szczęśliwości zapatrywania się na to wszystko przepędzić. O! krótkie nasze życie, na użycie tego wszystkiego co nam Bóg dał.
Widzę, że plotę i rzucam bez porządku przedmioty różnej i wcale nierównej wagi. Kobietę, kobietę... to arcydzieło stworzenia, winienem był położyć na początku. Tysiące poetów porównywało ją do gwiazdy życiu naszemu świecącej... Przeklęci poeci! ukradli mi bardzo szczęśliwe porównanie.
Gdybym też ja kiedy ochłódł, zesmutniał, zawiódł się i odmienił? Byćże to może? Nie, nigdy!... Zapewne, trochę, troszeczkę, odrobinkę ostygnąć, podobno jest koniecznością... Ale ci tylko stygną zupełnie, co nienaturalnym płomienili się ogniem. Ja... nie; moje myśli i czucia płyną dziś rozlanem morzem wiosennej powodzi, popłyną później węższem korytem lata, ale to będą też same myśli i uczucia, może silniejsze; bo zebrane w siebie, bo skupione.
Nie powinienbym i nie mogę ostygnąć: marzę ja piękny, piękny wiek siły i dojrzałości i pogodną prześliczną starość. Po niej, jak pogodnego dnia jesieni, suną się jedwabne nici pajęcze, świecą pozłocone drzew liście, wieje wiatr ciepły i zdrowy.
Dziennik mój będzie mi służył za źwierciadło, w którem się będę przeglądał: zapiszę w nim co pomyślę i uczuję. Jak też to się później wyda? A! uchowaj Boże by te myśli wczorajsze wyglądały mi jak frak mojego dziada, który spostrzegłszy, boki zrywałem od śmiechu.
To regestrowanie własnej historji przytrudnem być może. Ale człowiek pisze dla siebie swobodnie, bez oglądania się na nic, bez żadnej obawy: pisze, co mu fala myśli jego dziennych przynosi... Na tym brzegu znajdą się wyrzucone i białe piaski i złociste konchy, domy umarłych istotek i rybki drgające i szum i piana biała, i śmiecie.
Odczytuję com napisał. Pokazuje się na ten raz jasno, jak w południe, że jest jedna rzecz na świecie nie dobra. Człowiek gdy najgoręcej czuje, najchłodniej pisze. Tu nie ma ognia mojego, mego życia, nie ma myśli, którą wylać chciałem, którą sądziłem, że wylewam, jak wulkan leje z piersi swych lawę. Lawa ta zastygła, skostniała i zimna leży teraz przedemną. Możeby potrzeba ręki pracowitej wyrobnika słowa, żeby ją wypolerować i coś z niej zrobić do ludzi.
Jak to opisać, co się dzieje ze mną? To uspokojenie w nadziei, to uszczęśliwienie jednem niczem, tę miłość całego świata, to pobłażanie serdeczne, to politowanie bez granic, to miłosierdzie, tę gotowość ochoczą na ofiary.
Jak opisać moje szalone uwielbienie cudów stworzenia?
Wczoraj chodziłem sam jeden z myślą moją do Zakretu. Wpatrywałem się w pierwsze rozkwitłe, wątłe kwiatki wiosny i z rozkoszy płakałem, poglądając na ich śliczne sukienki, na nietrwałe ich a nieśmiertelne ubranie. Zerwałem com znalazł i cisnąc do piersi, biegłem z niemi pieścić się i cieszyć nad Wilją. Tam widok się uzupełniał. Usiadłem... Co to był za obraz do koła; co za barwy obłoków, różowych, sinych, złocistych i liljowych, piętrzących się ogromnemi masami, to znów rozbijających w drobne bryzgi ogniste, siatką złotą wierzchy niebios opasujące, jaka cisza w powietrzu, przez którą płynęły śpiewy ptasząt świeżo nam zwróconych. U stóp moich rzeka jasna jak niebo! nad głowami chmurki lekkie, zdało się anioły, co leciały nucić hosanna u Bożego tronu; dalej ciemniejące i zieleniejące drzewa. A wonie ich, a barwy obrazu, a dźwięki tej ciszy! O Boże! czemużeś człowiekowi nie dał języka na uwielbienie tych tworów, na wylanie z piersi wezbranej wdzięczności, czci, podziwu, rozkoszy!
Jakbym pierwszy raz w życiu je ujrzał, witałem kwiaty, co znowu ziemię odziewać poczynały.
Mój Boże! co to za głupi pedanci ci ludzie, co potrzebują, dla pojęcia wielkości Stwórcy, zadzierać nos, patrzeć w gwiazdy, mierząc nieskończone, licząc niezrachowane, i milami swemi obrachowując osie słońc niewidzialnych prawie... Alboż wielkość nie jest cała w ziarnie piasku? Dla mnie Bóg jest największy, najpotężniejszy w drobnostkach, w tych tworach niewidocznych, niedotkniętych, które ożywiają powietrze, ziemię, wody, krew naszą; które żyją gdziekolwiek jest miejsceczko. A ileż to miljonów miljonów niewidocznych jeszcze dla nas? Bóg, natura... zawsze maxima miranda in minimis.
Któż mi dowiedzie, że każde ziarno piasku nie jest takim światkiem jak ziemia; że na nim nie ma całego szeregu stworzeń. Doprawdy szaleję... Ależ bo zapatrzywszy się na świat oszaleć łatwo:... tyle cudów...
Chciałbym być razem poetą, malarzem, muzykiem, snycerzem... o! i nie wiem już kim i czem, żeby wszystkiemi temi języki głosić chwałę Bożą i piękność, cudowność stworzenia... A! i tych języków byłoby za mało. Zimne to wszystko przy tem co czuję; zimne, jak lód wyciosany w kształt płomienia.
Nigdy nie zapomnę przechadzki wczorajszej i uczuć, które jej towarzyszyły, któremi pierś moja aż do łez wezbrała. Łzy te były modlitwą dziękczynną za wszystkie dobrodziejstwa Boga.
Mógłżem być szczęśliwym? Nie pojmuję stanu wyższego i nie zazdroszczę aniołom; jestem człowiek, jestem młody, nie śmiejcie się ze mnie, że nie wyobrażam sobie szczęścia nad szczęście ludzkiej młodości. Młodość widzi jedną najcudniejszą stronę prawdy... widzi piękno. Dla niej wszystko harmonją i pięknością: pojmujecież wyższe szczęście? We mnie skarby, przedemną świat cudny, jasny, szeroki, rozmaity, kraina złota i drogich kamieni: nie schylaj się nawet; niepotrzeba! Masz je w sobie, około siebie, stąpasz po nich, gną ci się z gałęźmi do ręki i ust owoce: zbytek cię oślepia, oszala.
A spójrzę-li na przeszłość moją; — i za nią dziękuję Bogu. Śliczna i ta moja przeszłość... zagasła gwiazda, świecąca wspomnieniem, jak czarodziejski kraj roztacza się za mną.
Jak zapamiętam... dawno, w wysokich izbach czarnych starością, nad których dachem ogromnych drzew zwieszały się konary, stała kołyska dziecinna, a nad nią dwie opiekuńcze twarze: z siwym włosem u skroni łagodne oblicze babki; z złotemi sploty, niebieskiemi oczy, uśmiechająca się twarz matki. I szumią odwieczne drzewa kołysząc mnie do snu, śpiewają ptaki na kasztanach i świrkach, kwitną kwiaty na szerokich murawach.
Pamiętam wiosny, pomnę lata i jesienie; długie pasmo różnobarwne wite z zielonych, złocistych, purpurowych i białych nici; moje zabawki dziecinne, moją ciekawość chciwą, co się tak właśnie ku światu rzucała umysłem, jak inne dzieci na księżyc rękoma. Wieleż to rzeczy wówczas mi pobożnie tłumaczonych, do dziś dnia jeszcze pozostało dla serca pragnieniem, dla głowy zagadką! Ale w dzieciństwie żyło się więcej ciałem, ciałem prawie wyłącznie, a rozkoszne było i to życie moje. Bo czegożem zażądał, żebym nie otrzymał? czego poprosił, bym nie dostał? o czem zda się pomyślał, by Aniół-Stróż nie wyszeptał marzenia i nie przyniósł złotego jabłka życzeń? A zawsze te dwie twarze uśmiechały się mi, moim zabawom, moim pytaniom, mojemu podziwieniu, niedoświadczeniu; zawsze one bolały smutkom i tuliły łzy moje. Jasno... jasno nad głową: a jeżeli przeleci wędrowna chmurka, to złocista, to maleńka, to urwana, koniec jej widać i wierzchy się iskrzą słonecznemi blaski niedalekiej pogody.
Jam wówczas nawet nie pojmował śmierci, nie wierzył w nią; a było to nie dziecinna nieświadomość, ale przeczucie nieśmiertelności. Nie pojmuję dla czego żaden jeszcze filozof nie wziął za argument dowodzący wiecznego życia duszy, tego faktu psychologicznego niezmiernej wagi. Może jednak wspólne to nam ze zwierzęty? więc mniejsza; bo mi wcale o argumenta i dowodzenia do żadnego systemu nie chodzi, ja opowiadam po prostu. Ta nieświadomość śmierci, ta pełność życia, była jasną aureolą mojego dzieciństwa. Słyszałem o wychowaniu Montagn’a, którego dźwiękiem wyszukanej muzyki kołysano; mnie było pewnie rozkoszniej, milej, lepiej, dwa moje tylko kochane słysząc głosy, dwa dźwięki rajskie... głos babki i matki.
Ale jeden z nich ucichł wprędce. Było to dla mnie wielkie, pierwsze objawienie... objawienie smutku. Matka pokazała mi niebo i kazała tam szukać zmarłej. Jam się naiwnie pocieszył, czując, że jej tam dobrze być musi.
Pamiętam każdą ważniejszą chwilę dzieciństwa, złote pasmo cudów. Możeż narzekać kto ma matkę? Jej to winienem wszystko, i to uwielbienie moje dla dzieł Stwórcy i łatwe szczęście zapewne, które widzę wszędzie. Ona to nauczyła mnie widzieć wszystko tak jasno, widzieć sercem, kochać.
Drudzy się nudzą młodością swoją; ja się w nią stroję, jak w świąteczną suknię chłopek, ja się cieszę, czuję ją jako skrzydła bark moich; jam nią nienasycony. Tyle mi potrzeba uczyć się jeszcze, tyle zrozumieć, tyle widzieć, uczuć i uwielbić.
Otóżem się zapisał... a tu długi wieczór wiosenny znów zagląda przez okno otwarte. Potrzeba być studentem na to, żeby pióro trzymać w ręku, gdy otwartem oknem wpada taki widok nęcący. Precz z piórem i kałamarzem, prędzej w świat na przechadzkę, gdzie oczy poniosą... Wieczór tak świeży, pachnący, piękny; w drogę prędzej, w drogę!
Zmęczony jestem, zbity przechadzką; ale nie mogę wymódz na sobie, abym się jeszcze położył, gdy z bliskiego ogródka w zawody śpiewające odzywają mi się w uszy słowiki; gdy księżyc taki śliczny, gwiazdy tak jasne, niebo tak przejrzyste i gałęzie rozkwitłych drzew coś mi wonią i szmerem do duszy mówią.
Przechadzka moja była idealną! Wystawmy sobie rzekę, góry, lasy, miasto pełne pamiątek, lud wesoły i gwarzący, kobiety, młodzież... takie rzeczy ani się malują, ani opisują. Szalony chyba wziąłby pióro do ręki, z zuchwałym pomysłem zrobienia z tego obrazu. Ja mam go w sercu.
Wdrapałem się na stromą górę, na której sterczą czerwone ruiny górnego zamku. Trochę mnie zasmuciły rudera i zniszczenie, alem pocieszył się prędko. Przeszłość jest szczeblem dla przyszłości, posłaniem jutra. Na zwaliskach wykwitają nowe budowy rąk ludzkich, lub różnobarwne twory Boże. Wczoraj jest wielką nauką. Nareszcie pamięć nie jestże bytem dla tego, co się spełniło? Co było, to jest i będzie zawsze... nie smućmy się.
Wszystko co wielkie, co wieczne, pogodne jest i wesołego oblicza; znikomość i doczesność cuchnie padłem i gnije; co z ducha było, nie umrze; co suknią ducha, opada jako szata. Ziemia nie płacze ludzkim pogrzebom; bo w tejże chwili obchodzi czyjeś narodziny. Śmierć i życie mieniają się jako pogoda i chmury. Spełnione przeszłości są złamaną orzecha zjedzonego łupiną.
Pamiętajmy, uczmy się, uwielbiajmy, ale nie płaczmy; bo łzy nie posuną nas ani o włos dalej.
Kląkłem na ruinach i pomodliłem się wielkości Boga, nicości nieśmiertelnej człowieka; niezbadanym wyrokom losów ludzkości... Ruiny i kolebki... Co się stało, było potrzebnem i koniecznem; co koniecznem, jest dobrem.
Wolałem więc, niżeli się smucić, wejrzeć z nową radością na nieśmiertelny świat Boży, rzekę, niebiosa, księżyc i całą piersią pociągnąć czystego wieczornego powietrza.
Co za szczęście! co za szczęście! Widok świata, uczucie miłości nieopisanej, uwielbienia, wdzięczności. I znowu miałem łzy moje na oczach, ale nie smutne łzy po przeszłości, łzy rozrzewnienia... ten najostateczniejszy wyraz uczuć nie mogących się już wylać inaczej, ani słowy, ani wejrzeniem, tylko łzami!
Jakże ona była piękną!
Stała o krok tylko odemnie, tuż blisko. Jakby naumyślnie los ją tam postawił (nie wiem, czemu go uparcie zowią ślepym!) tuż, pod oczyma mojemi, by mi nic w tej chwili do szczęścia nie brakło. Ona także patrzała, dziwiła się, nasycała, ale jakoś smutnie.
Byliśmy połączeni braterstwem uczuć pokrewnych... chociaż widocznie nie jednakich; księżyc oświecał twarz jej bladą, pięknych regularnych rysów, otoczoną czarnemi włosy, płonącą dwojgiem oczu czarnych, przysłonionych długiemi rzęsy. Miała na sobie suknię białą i długi szal ciemny; w ręku kilka kwiatów wiosennych. Spoglądała z góry smutnie, tęskno, zadumano... Nie wiem, czy dla przyzwoitości przybrała tę minkę smutną na ruinach; czy w istocie ten wieczór tak rozkoszny, dla jej młodego serca był smutnym.
Po chwilce spojrzała na mnie; jam dawno patrzał już na nią... Myślę, że mnie pojąć i zrozumieć musiała, jak ja ją może zrozumiałem.
Kto wie, czyśmy się nie omylili oboje! Gdym się obudził z marzenia, znikła; alem ją spotkał jeszcze nad Wilją, przechadzającą się powoli, zamyśloną, samą jedną. Kto ona? nie wiem. Dla czego z tylu widzianych kobiet jej blada twarz i oczy czarne najgłębiej do duszy mi zaszły?
Dla czego jedne kwiaty kwitną niebiesko, drugie biało? Bóg to wie.
Zawsze dzień każdy równo modlitwą i tem srogiem dla mnie zaczyna się pytaniem: — Co to życie? Co znaczą niezliczone sprzeczności w niem spotykane? do czego wiedzie nieustanna walka, walka żywiołów, sił, ludzi, charakterów? Tą wojną jest życie; wojna miałażby być elementem żywota wszelkiego? Dla czegoż z głębi serca odzywa się uczucie miłości, pragnienie pokoju? Nowa sprzeczność.
Dwojakie więc życie... Gdzie duch tam cisza, spokój i niezmienność; gdzie ciało, tam bój wiekuisty, tam sprzeczności ciągłe, rozwijające się jedne z drugich.
Już boski Plato, którego nam stary nasz poczciwy profesor uniwersytecki wykłada ze ścisłością filologa, ale bez względu na filozoficzną jego wielkość, chciał ująć wszelkie sprzeczności w jedną formułę pojętną; już za jego czasów walczyły Różność i Jedność. On pierwszy wyrzekł, że w pośrodku sprzeczności jest prawda i życie; ale długie wieki nie zrozumiano go. Czy rozumieją dziś lepiej? Czy wyjaśniło się pytanie? Wątpię... leniwo idzie podobno ludzkość po tej drodze osłonionej tajemnicą dla jej dobra.
Ja także co dzień się chwytam na walce ze światem, na sprzeczności z tem, co mnie otacza i dotyka. Mój zapał brzmi im w uszach fałszywo, nieznośnie, dziwacznie. Gdzież prawda, czy w moim optymizmie, czy w ich pesymizmie skeptycznym? W moim ogniu, czy ich chłodzie?
Mierząc sobą cały świat, nawet rówieśników moich znajduję chłodnymi... Czy ciągłe dotykanie się, ocieranie o zimno i mnie nie oziębi? O! nie... Straciłbym moją szczęśliwość, mój sposób widzenia świata, moje jasne wejrzenie na wszystko co jest... Strzeżmy się! strzeżmy! chłód to zwiastun śmierci.
Znowu spotkałem się z nią... Jeszcze nie wiem kto ona. Wiosna rozwinęła skrzydła jak motyl, co się ze snu długiego budzi i nagle podleciała do góry, ku słońcu; drzewa się rozwijają, powietrze wonne; jak usiedzieć na miejscu, chociażby studjując Platona?... Wieczorem pobiegłem na Antokol, szukając wszędzie tej wiosny, którą mam w duszy: po drodze spotykałem tłumy, ale w Sapieżyńskim ogrodzie było pusto. Stare fontanny, co biły może w oczy bohaterom olkienickich bojów, lub smutnym ich następcom, teraz... milczały. Dwie czy trzy pary, milczące jak one, przesuwały się między drzewy, wpół dopiero liściem okrytemi. Usiadłem na ławce i wpatrywałem się w blaski zachodzącego słońca. Z za pokrzyżowanych gałęzi i gałązek drzew rumieniło się niebo złotemi poprzecinane pasami. Ku górze łony złociste, różowe, lila, zlewały się niepostrzeżenie, cudnie w blady lazur, a dalej ciemne szafiry... Ten widok powszedni, na który już nikt nie pogląda, który nikogo nie zastanawia, jak wszakże uroczy, jak wspaniały. Cóż kiedy powszedni? Człowiek nawykł do niego, jak do wszystkiego, co go otacza i zimny nań. Musiałem się wydać śmieszny przechodzącym, gdy z otwartemi usty, jakbym się dopiero na świat narodził, z zachwytem wlepiałem oczy w zjawisko tak pospolite. Niektórzy przechodnie, sądząc zapewne, żem na niebie coś niepospolitego i dziwnego upatrzył, drugi księżyc, lub kometę; zwrócili także oczy na zachód, patrzali ze mną i ruszywszy ramiony, odeszli.
Są ludzie, którym jak dzieciom ciągle coś nowego potrzeba, aby ich uwagę ospałą zwrócić i na chwilkę przynajmniej zatrzymać.
Anim spostrzegł, jak dwie osoby usiadły przy mnie na ławce. Gasnące blaski zachodnie całego mnie zajmowały; pełzły chmury i smutne na mnie wrażenie czyniły; bom się pytał w duszy siebie, czy nie wszystko tak pełznie na świecie? czy nie tak pełzną blaski młodości z serca? czy nie tak gasną jasne marzenia dni ludzkiej wiosny? Przed chwilą zaogniony różowo obłok stawał się siwy, zimny, ciemny; stopniowo z złocistych mienił się w czerwone, z czerwonych w lila, z liljowych w sine... Niebo stygło i smutniało.
Znowu tedy sprzeczność! znowu walka stanęła mi na oczach, walka światłości z ciemnością. Ale walka ta wiekuista: i co dziś znikło, jutro się odradza; wszystko więc jest wiecznem; zjawisko tylko trwa chwilę, istota trwa wieki.
Tak myślałem i zwróciłem oczy na sąsiadów mojej ławki.
A! była to wczoraj widziana kobieta, z drugą jakąś, podobno starą, bo kaszlącą i odchrząkującą co chwila. Taż sama. Dawno już musiała mi się przypatrywać, jak się naturaliści wpatrują w owad ciekawy: bom spotkał czarne jej oczy utkwione we mnie, z jakimś wyrazem, ledwie nie powiem politowania.
— Cudny wieczór — odezwałem się pomięszany, przychodząc do siebie.
Kobieta uśmiechnęła się smętnie i odpowiedziała cichutko.
— Jak co rok wiosenne wieczory bywają.
— Ja ich tak mało widziałem, że mi się zawsze zdaje, jakbym pierwszy raz na te cuda spoglądał.
— Bardzoś pan szczęśliwy!
W tem prostem słówku, może mimowolnie z ust wybiegłem, było dla mnie wiele tajemnic. Kto się dziwi szczęściu cudzemu, nie mogąc go już sam kosztować, choć je ma w swojem ręku, ten przeżył młodość podobną mojej, wiek prawdy i zachwycenia; ten już wejść musiał w zwątpienie i chłody jesienne.
Uważniej teraz przypatrywałem się mojej nieznajomej... Na jej twarzy widać było ślady cierpień; piękna jeszcze; już nie była ową piętnastoletnią pięknością, której serce do wszystkiego bije.
Piękne, czarne, ogromne jej oczy, osłonione długiemi rzęsy, przyćmione, opasywał prawie niedojrzany ślad łez i cierpienia. Z twarzy spełzł rumieniec, jak owa chmur pozłota, przezroczysta zastąpiła go bladość, pod którą sinemi żyłki grało ostygłe już życie. Usta nie miały tej barwy malinowej dziewiczych warg, która zdaje się uśmiechać do świata, życia i rozkoszy. Wszakże pomimo znużenia i smutku, twarz ta była jeszcze wielkiej piękności; cierpienie nie zniszczyło jej, tylko ją charakterem swym powlekło... Z pod ostygnienia przeglądała zaparta, ale nie zgasła nadzieja i pragnienie... Taką mi się pokazała nieznajoma moja w tem drugiem na nią spojrzeniu.
Po owem „bardzoś pan szczęśliwy“, nastąpiła chwilka milczenia; we mnie tym tęsknym wykrzykiem podbudzone, płomieniło się życie.
— A! — zawołałem — szczęście to nie wyłącznie moje, ale wieku mojego i wszystkich ludzi nawet, co utrzymali się w posiadaniu najdroższego skarbu... młodych uczuć... Młode uczucia są najwłaściwsze młodemu wiekowi; ale nie wyłącznie mu należą. Wielu starców wyniosło ten ogień z sobą w chłodne doliny późniejszych lat; wielu grzeje on do zgonu. Szczęście, które pani mojem nazywasz, nie moje wyłącznie; ma je każdy, kto go potrafi zapragnąć... nie ma, kto w nie nie wierzy tylko. Tu wiara pierwszym dla adepta warunkiem.
Trochę po studencku brzmiała odpowiedź moja; jednak jej nie rozśmieszyła wcale: ciekawie zdawała się słuchać, a gdym skończył, jeszcze (może to przywidzenie) czekała, bym mówił dalej.
— Powtarzam, bardzoś pan szczęśliwy! — dodała — w jego wieku, tak prędko, tak chciwie, można powiedzieć, ludzie ziębną i starzeją, tak pragną się odczarować, że każdy pełen wiary, zapału, ufający swej gwieździe, z przyjaźnem uczuciem witający świat, jest zjawiskiem miłem i dziwnem. Wielu z pańskich rówieśników tak samo czuje, a już się wstydzi swojego zapału i chce udawać oziębłych i starych... Winszuję panu jego młodości.
I uśmiechnęła się. Nie wiem czemu zdawało mi się, żem w uśmiechu postrzegł jakiś przycień politowania.
— Dziwię się tym, którzy mi się dziwują — mówiłem dalej. — Cóż dziwnego, że młodość bogata jest w wiarę, zapał; że wszystko widzi dobrem i pięknem, że nie pojmuje nienawiści, a ledwie zdobyć się może na wzgardę? Co dziwnego, że młodzi są młodymi?
— Nie wszyscy pańscy towarzysze i rówieśnicy jak on myślą; dlatego podwójnie winszuję mu i słucham z upodobaniem tej pieśni wesela. Tak mało go na świecie.
— Dla mnie — odrzekłem — wesele jest wszędzie. Smutek, jak złe, jest fałszem i jest przemijającem czemś, co biernie dopomaga, jak ciemność do pojęcia jasności... Cały świat nie jest-że cudną harmonijną wesela pieśnią, hymnem potężnym, w którym grają jak tony potrzebne i śpiewy ptastwa i gromy burz i fale morza bijące zgruchotanemi okrętami o skały. Pieśń tę trzeba duszą posłyszeć całą, aby ją pojąć; oddzielne jej tony dziwne się wydawać mogą. Tu smutek, boleść, bój, jęk, są przemijającemi, są pozorami. Wieczną rolą natury: życie, szczęście, wesele.
— Jakże to piękne co pan mówisz — odezwała się z westchnieniem, które przytłumić chciała napróżno. — Jakże to piękne!... Powiedz mi pan — dodała — nigdyżeś w życiu nie natrafił na nic, coby jego wiarę w szczęście zachwiać mogło?
— Nigdy — odpowiedziałem. — Z wysokości, na które mnie skrzydła młodości uniosły, wielkie plamy życia wydają się proszki drobnemi... Jednem i jedynem złem, w które wierzę, nad którem boleję, jest brak wiary i zepsucie moralne. Ale i to złe nie jest na ziemi nigdy tak absolutnem, aby się prawdziwem nazwać mogło... Nie ma człowieka całkowicie zepsutego, nie ma życia, coby całe utonęło w niewiarze i zgniliźnie. Są chwile jasne wśród tych nocy; a często w momencie rozstania z ciałem, dusza odzyskuje swoje niebiańskie skrzydła i przypomina niebo, które miała w sobie za młodu... Ten moment żalu, skruchy, zwrotu, jest chwilą ocalenia.
Jam tak zapalony perorował i mówił; ona słuchała mnie cierpliwie, milcząco, sparta na ręku, oddychając tak temi słowy pociechy, jak ja oddychałem wiosną.
Mrok coraz gęstszy padać zaczął; przechadzający nikli z ogrodu; cisza głucha rozlała się uroczyście, przerywana tylko dalekim miejskich dzwonów głosem.
Nieznajoma wstała, spoglądając na staruszkę obok siedzącą, która otuliwszy się chustką, podniosła się także; pożegnała mnie skinieniem głowy milczącem i odeszła powolnie. Kilka razy (zdawałoż mi się) obejrzała się na mnie.
Wstałem i ja i szedłem ku wrotom ogrodowym. Tu jeden tylko stał powóz, czarny, skromny, ale wytworny; ludzie ciemno ubrani, konie bez błyszczących świecideł... Dwie kobiety siadły weń i pojechały; przeprowadziłem je wzrokiem... powoli i nasycając się wracałem do miasta... Droga już była prawie pusta.
Z Tivoli i Chin kilku przypóźnionych graczów bilardowych i przyjaciół kieliszka, głośno rozprawiając, siadali na oczekujące drążki. Mój Boże! godziż się tak trawić życie? tegom jeszcze nigdy pojąć nie umiał, jak w jednym gwarze ogłupiającym, w jadle i napoju można przeżyć całe życie i nie tęsknić za czemś lepszem?
Przed nimi wszystko, co napawa umysł, co otwiera duszę, widoki rozwijające myśl, wstrząsające sercem rozkosznie; tysiące przedmiotów, których badanie uzacnia człowieka; zimno, bydlęco oni mijają to wszystko, idą jak zwierze pić i jeść, a potem spoczywać; dziwni ludzie! niepojęte stworzenia, tak w sobie nieśmiertelną usypiają duszę, jak drudzy ją budzą. Gdy się z niej głos jaki późny odezwie, to go głuszą gwarem... Szkoda że się narodzili... i po co się narodzili; Horacjusz tam kędyś odpowiedział na to, a my go często powtarzamy i powtarzamy, patrząc na większą połowę ludzi.
Wchodzę w miasto i znowu marzę... Ale pocóż spisywać te marzenia, podobne chmurom na niebiosach, stutysięcznych kształtów i barw, a zawsze przecie też same.
A! otóż i moja miluchna izdebka. Gdybym był malarzem, odmalowałbym ją dla wiekuistej pamięci; teraz ją przynajmniej opiszę, jeśli nie dla siebie, to dla ciebie, kochana mateczko, co to czytać będziesz, gdy się zobaczym.
Mógłżem się umieścić gdzieś w izdebce ciasnej, ciemnej, bez powietrza i widoku, wychodzącej w brudne dziedzińce, z perspektywą na bieliznę schnącą i kapiące rynny? O nie! taki widok zabija i dusi... wolałem ująć sobie w czem innem, bylebym oddychał powietrzem czystem i patrzał na życie. Chciałem się, mateczko moja, przenieść za Ostrą-bramę, gdziem był wynalazł dom w ogródku, samotny, śliczny; ale to tak daleko od naszych uniwersyteckich murów, od bibljoteki, od towarzyszów, żem się prędko wyrzec musiał rozkosznej nadziei przypomnień wioski pośród miasta... Umieściłem się więc pod bokiem jezuickiego kościoła i uniwersytetu, naprzeciw święto-jańskiej wieży, wprost długiej ulicy i placu pełnych ruchu i gwaru. Nie ma tu zieloności drzew, gór, ale mam kawałek nieba i dużo ludzi. Ludzie czasem warci są drzew, a pewnie dłużej przedmiotu do myślenia dostarczają. Z wysokości więc poglądam na nich, i próżnuję całe godziny, przypatrując się dziewczętom biegącym po wodę, woźnicom wabiącym przechodniów, pobożnym tłumom idącym do kościoła, gwarliwym sznurom mojej rówieśniczej młodzieży. Ile tu spostrzeżeń z wierzchołka mojego obserwatorjum uczynić można! A nieoszacowani sąsiedzi! Na lewo mam poczciwego młodzieńca, który używa życia, nie troszcząc się o jego znaczenie... Pospolicie nazywają go i znają za gracza... Jeden to z familji tych dziwnych ludzi, których ja nie pojmuję. Słyszę go często wracającego po północy lub nadedniem; czasem świszczącego wesoło, częściej smutnie burczącego na sługę... Całe wieczory niekiedy grzmi gra w jego mieszkaniu, wszystkiemi swemi głosy, głosy wesela, szyderstwa i rozpaczy. Dziwny to, ale nie zły człowiek... próżniak, bezmyślny, ale ma swoje dobre: widziałem go sypiącego sute jałmużny. Nie ma bo całkiem złych ludzi na świecie.
Drugi mój sąsiad grubym odemnie oddzielony murem; słyszę tylko ztamtąd wesołe głoski dziecinne; urzędnik podobno z Radziwiłłowskiej komisji... Na dole podemną kawiarnia... przytulisko próżniaków i pseudo-literatów.
Mam dwa pokoje na drugiem piętrze... pierwszy wygląda prawie na salę, tak wielki, przestronny i wysoki; ale brak przedpokoju czyni go razem salą, sienią, jadalnią i garderobą. Za starym (kwiecistym papierem pokaleczonym) pokrytym parawanem, tuli się mój poczciwy sługa i wszelki sprzęt unikający oczu ludzkich. Tam zbiegowisko tych potrzebnych nieodzownie, a skromnych życia pomocników: naczyń, ruchomości, których fizjognomja piękna jest tylko na flamandzkiej rycinie. Patrzcie jakie dobrodziejstwo tego szarego parawanu, co ogromnemi skrzydły tuli resztę zapartych i zawstydzających swą przytomnością rzeczy razem z łóżkiem Macieja... Kątek użyteczny, mało co ujmuje rozległemu salonowi: przy ścianach jego niegdy sinych, dziś szarych, tulą się zbierane meble różnych wieków, różnych kształtów. Ile to myśli w jednem starem krzesełku! począwszy od gotyckiego fotelu, do trzciną wyplatanego lekkiego naszych izb jadalnych siedzenia!
W głębi, z drzwiami, komin zimny i nieużyteczny, tuż piec potężny... W ścianie na placyk wychodzącej dwa duże okna, osłonione firankami... niestety! nie dziewiczej już czystości.
Przed ogromną, olbrzymem... kanapą, mój stolik zarzucony papierami, książkami, pióry, nótami i rysunkami. Naprzeciw fortepian najęty, poczciwy rozbity instrument, który mi przecie służy jako może i nie raz z serca wywoła jasną harmonijną nutę. Nad nim jedyna rycina, u której nieraz spędziłem dumając chwilę rozkoszną. Sztych to natchniony kilką wierszami Miltona zapisanemi u spodu, wyobrażający Adama przebudzającego się ze snu i spoglądającego na Ewę. Rajskie przebudzenie! Dokoła natura w pełni życia, w rozkoszy żywota, natura bez skazy, w szatach dzieciństwa nieśmiertelnego; człowiek i u boku jego druga połowa serca, dopełnienie stworzenia, ostatni utwór boży, z obliczem anielskiem, uśmiechem dziecinnym... Ale któren-że malarz wyrazi, co wyrażać powinna twarz Adama? Podziwienie, upojenie, niepokój i radość.
Naszemu rytownikowi wcale się to nie udało. Natomiast kilka wierszy Miltona podpisanych u spodu, wwodzą nas lepiej w czarodziejski ów raj.
Dla czego wszystkie ludy, nawet dzicy mieszkańce Kolumbii, mają mgliste podanie o upadku człowieka, o pierwotnym jakimś stanie jego szczęśliwszym? dla czego w głębi nas odzywa się dotąd żal jakiś po tej przeszłości rajskiej na ziemi, ku której także pędzim ideałami i utopjami co chwila?
Minąwszy fortepian, wchodzim do drugiego pokoju, na którym kończy się moja posiadłość. Maleńki, przyciemny, miły jest wszakże. Tu widocznie przyjmujemy gości; bo nie ma ani rozrzuconych papierów, ani połamanych piór, ani literacko-studenckich owych śmieci, w które obfituje moja poczciwa sala. Natomiast jednostajne krzesełka, mahoniowa kanapka, stolik, wielkie trema w kąciku, historja Pawła i Wirginji na ścianach. I po wszystkiem.
Otóż odszkicowany z większych rysów obrazek mego mieszkania; ale ileż to drobnych poświęcić się musiało. Zapomniałem, naprzykład, wielce charakteryzujących salę, pająka szklannego złocistego, grubo zapylonego, zwieszającego się od sufitu; i ekran u komina, który wyobraża dwa całujące się gołębie... mocno spłowiałe w tym nieskończonym całusie.
Dziennik mój będzie ciągle powtarzaniem jednej pieśni; bo dziś gra mi w duszy toż co wczoraj i leje się mimowolnie na papier.
Jakże na świecie pięknie, wesoło, radośnie; jak śliczny, różowy twój świat o Boże! Biedni, co go nie widzą, albo nań patrzeć nie umieją, albo rozumieć go nie chcą! Jak tu pojąć smutek, zwątpienie w obliczu takiego cudownego świata, tylu rozkoszy, któremi jak różami stwórca usypał nam drogę. Gdzie się obejrzysz, wszystko ci się śmieje, piękne, zachwycające, rozkoszne. Młodość to kwiat życia, jesień to owoc dojrzały, starość to cudna pamiątka, przed którą klęknąć potrzeba, by ją czcić jak relikwję.
Młodzież tak dobra, serdeczna; starzy tacy poczciwi, tak kochający, poważni i szacunku godni; natura tak tajemniczo piękna, tak co dzień inna a zawsze równie zadziwiająca! Tajemnice, cuda, wdzięki, rozkosze, wszystko rozsypane po świecie, by uszczęśliwić człowieka. A życie tak krótkie! Gdybym miał życia dziesięcioro, małoby mi ich było jeszcze. Jak pojąć samobójstwo? Cóż to cierpienie? Walka z niem, to uroczysty bój; możnaż od niego uciekać? Godziż się rzucić po tchórzowsku pobojowisko, nie czekając końca?... Żaden myślący człowiek nie skrócił sobie życia, krom w szale pomięszania; żaden pragnący uczyć się i badać, dla marnego bolu nie przeniósł zasłonionej przyszłości nad to, co mu dane.
A są przecież ludzie, którym na świecie nie dobrze! Nie dobrze, gdy ich otacza wiosna, młodzież, nadzieje i pola niezmierzone dla doświadczeń, badania, nauki... Biedny to czasem ten człowiek; zresztą trzeba mu wiele wybaczyć. Wszystko się psuje i mieni; woda w naczyniu stojąc zatęchnie, chleb pleśnieje, kwiat więdnie, a człowiek miałby na starość trochę się nie napsuć, nie zatęchnąć? Trudno... Grunt jego serca poczciwy, ale ciało schorzałe gniecie mu duszę: w miarę jak mniej widzi i pojmuje świat i siebie, smutno mu jakoś na sercu! wybaczmy! kto wie, co będzie i z nami...
Kiedy to czytać będziesz, kochana mateczko, domyślisz się, że pisząc o starych, nieraz miałem na myśli szanownego naszego, ale niemniej niepojętego dla mnie, pana Wrzoska; i przyjdzie ci na myśl zapewne ten nasz kochany oryginał. Przypomnisz sobie jego maleńką, chudą figurkę, bladą i suchą twarz z uśmiechem tak lubym, choć litościwie... szyderskim; i grubą trzcinę, którą się podpiera, i palone buty, w których chodzi, na przekór modzie, i nieznoszone owe szaraczkowe suknie od powszednia i święta. W mieście zowią go szarakiem, jak zająca, i znają dobrze, zwłaszcza ubodzy, których nietylko po swojemu buruje, wspiera, ale się niemi szczerze zajmuje.
Znając najlepsze serce Wrzoska, poleciłaś mnie jemu; widuję też go często, co dzień prawie, zajmuje się mną jak dzieckiem własnem; ale się z nim zgodzić nie możemy. Stary pan Tadeusz nasz zimny jest, lub przynajmniej udaje zimnego, ja... płomieniem i ogniem. Syczym też ile razy się spotkamy. Nie bój się jednak matuniu, nigdy się nie pokłócim doprawdy. Na próbkę dam ci naszą dzisiejszą rozmowę poranną.
Wiesz jak nasz pan Tadeusz zwykle wchodzi, gdyby się był uczył z komedji le Bourru bienfaisant, nie umiałby lepiej udawać srogo zgniewanego, poburzonego, rozdąsanego; laska na ramieniu, kapelusz na oczach, wzrok obwisły brwiami i spuszczony w dół, usta jakby nabrzmiałe.... Otwiera drzwi i już burczy, gderze za rzecz każdą, wszystko mu się niepodoba... Tak właśnie wszedł dzisiaj rano i zastał mnie nad książką, na kanapie z podwinionemi nogami, w postawie zdeterminowanego na próżnowanie człowieka. Trzeba wiedzieć, że mi żadna moja lekcja nie przypadała z rana: mogłem więc sumiennie przedumać ranek nad książką.
— Nie ubrany waść! nie ubrany! wyleguje się dotąd! — zawołał we drzwiach. — Złapałem waści na uczynku... Matka tam myśli, że schniesz nad lekcjami, aby z drogiego czasu korzystać, a tu jegomość probuje sił na słodkiem far niente.
Uśmiechnąłem się na to.
— Śmiej się waść, śmiej — rzekł siadając na krzesełku naprzeciw mnie — a ja do matuni napiszę.
— Dobry mój przyjacielu — odezwałem się — cóż tak bardzo przewiniłem? Lekcji dziś nie mam zrana, wczoraj do późna przechadzałem się.
— Otóż to! — rzekł — otóż to! Źle żem się przechadzał! — I pogroził mi palcem.
— Dla czego?
— Bo przechadzka jest to tylko inny sposób próżnowania.
— A! mój drogi przyjacielu, chciałżebyś bym jak mól zaszył się w książce, gdy mnie serce ciągnie patrzeć na cuda stworzenia i oddychać wiosną.
Wzruszył ramionami i mrugnął nosem jak ma zwyczaj, gdy co nie pomyśli posłyszy.
— Do djabła, mości panie, nie wyjeżdżajże mi z cudami stworzenia i powietrzem wiosennem, boś mię niemi już i tak przekarmił, a wiesz, że natury cierpieć nie mogę.
— Kochany panie Tadeuszu — odpowiedziałem łagodnie — wszakżem cię raz złapał płaczącego nad...
— Otóż jest! — zakrzyczał — wyjeżdża ze swojem. Gdzie? kiedy? Nie mogłeś mnie waść widzieć, nie widziałeś, nieprawda! Jeśliś mnie widział płaczącego (co być nie może, bo nigdy nie płaczę)... to zkąd wiesz nad czem? Łzy płyną ze środka nas, nie z tego co nas otacza.
— Różnie to bywa.
— Nieprawda! nieprawda!... Wróćmy do waćpana. To nie dość że próżnujesz, ale gdzie waści prowadzą przechadzki? hę?
— Nie mam tajemnic, powiem.
— Wczoraj? naprzykład.
— Byłem w Sapieżyńskim ogrodzie.
— Dobrze! ślicznie! i po nocy wracałem sam jeden, po chłodzie, wyśmienicie, mogłem fluksji dostać!
Rozśmiałem się w głos.
— A było i coś groźniejszego od fluksji — dodał grożąc palcem znowu — przyznaj się.
— Cóż takiego? cóż takiego?
— Patrzcie! udaje że nie wie! Gra ze mną komedję! Ha! Z kim to się siedziało... rozmawiało... wzdychało?
— Przynajmniej nie powiesz, że kłamię i taję się. Siedziałem przy nieznajomej kobiecie, przemówiliśmy do siebie słów kilka.
— Słów kilka, a gadali z sobą po cichu pół godziny! Z nieznajomą! — I potrząsł głową niedowierzając.
— Jak matkę kocham, z nieznajomą — powtórzyłem. Spojrzał mi w oczy.
— Znajoma, nieznajoma — rzekł — a nie życzę ci się ani spotykać z nią, ani bardzo do niej przybliżać.
— Kochany przyjacielu, zastraszasz mnie doprawdy? Znasz więc tę kobietę? Na Boga, powiedz-że mi.
— Hola! hola — zrywając się z krzesła odburknął — nic ci nie powiem, dalipan nic ci nie powiem! Łaska Pana Boga, że jej nie znasz! A musisz mi jeszcze dać słowo honoru, że się starać nie będziesz nawet zbliżyć do niej... Inaczej do matki napiszę, a wiesz, że jak ją nastraszę to się zmartwi.
— Tego nie uczynisz.
— Waść mnie nie znasz! — zawołał perząc się — napiszę, do kroćset, napiszę... jeśli mi nie dasz słowa.
— Tego ani wymagaj nawet!
— Otóż jest! Jasny dowód, toś zaszłapał! zaszłapał!
Chwilkę chodził po pokoju, wywijając laską na wszystkie strony.
— Napróżno młodym gadać, wara od ognia! napróżno! Nie uwierzy aż się sparzy, a czasem na całe życie opali... Ja wiem co to się w waścinem sercu kołacze... kobiety anioły, miłość i t. d. Tere fere mości panie... Waćpan tak znasz kobiety, jak astronomowie księżyc; gotowi mapę jego odrysować, a spytaj ich, czy ma atmosferę czy nie?... bę? ani prztyk! Waćpanu się kobiety świecą gdyby próchno w nocy, co na djamenty wygląda, a po dniu... zgnilizna! Zobaczysz! doświadczysz!
— Mój drogi kochany panie — przerwałem — za cóż tak gorzkie zdanie o ludziach, o droższej i piękniejszej, o szlachetniejszej połowie ludzkości!
— Droższej, piękniejszej, szlachetniejszej połowie! Ha! ha! wyśmienity! Cała ta połowa szeląga nie warta...
— A druga?
— Mniej jeszcze.
— Przestraszasz mnie! zmiłuj się, toż to nieodwołane twe zdanie o ludzkości?
— Nieodwołane.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Niech mnie Bóg broni! — I ramionami ruszył. — A mnie to na co?
— Dla czegoż zajmujesz się naprzykład mną, matką moją?
— Tak sobie... co waści do tego. A że i was nie kocham, to nie. Kto wierzy w ludzi i kocha ich, zginiony! Dlatego z góry widzę, żeś przepadł, mój drogi. Połowę życia będziesz się marnie spodziewał, drugą połowę na zawiedzione nadzieje kawęczał.
Tu spostrzegłszy mój uśmiech, odskoczył.
— Nie wierzy! nie wierzy! Tak jak wszyscy! słowo w słowo! Giń-że sobie kiedy chcesz i gęby już nie otworzę. — To mówiąc, zamknął drzwi silnie za sobą, odemknął je potem równie szybko i dodał uchodząc:
— A chodząc wieczorami, przynajmniej gardło zawiązuj i kładź kalosze.
Nadto jestem przywykły do gderania poczciwego starego, by na mnie rozmowa ta uczynić miała wrażenie; to tylko z niej zauważałem, że zna tę kobietę i za niebezpieczną ją uważa. Ma więc niedobrą sławę. Biedna, jakże mi jej żal, co ona przecierpieć musiała!
Przez kilka dni nawet zapisać słów nie miałem czasu... Im człowiek czuje więcej, tem bardziej rozpacza, by mógł uczucie swe wyrazić słowy. Język jest językiem myśli; językiem właściwym uczucia musi być coś innego. Muzyka? Któż wie?
Nie jedna Sonata Beethovena lepiejby wyraziła smętek rozkoszny mojej duszy, niż słów mnóstwo. A jednak... i w tej muzyce każdyby jeszcze czytał lepiej swoje własne uczucie, niż moje... Uczucie jest niewyrażone i czyn najlepiej jego miarę daje... Dla tego wszelkie uczucie skłonni jesteśmy mierzyć uczynkiem; boć to jego miara najwłaściwsza... wypowiedzieć się nie daje, trzeba je wydać na świat czynem.
Nie wierzę w ślepy traf bo ślepy traf, nie może się tyczeć rozumnych istot; jak skoro mamy pojęcie ślepego trafu, już przez to podlegać mu nie możemy... Ale byłożby to, co zowią... przeznaczeniem? Wszędzie spotykam tę kobietę.
Nie jest to przeznaczenie; inni ją spotykają także, równie często ze mną, a ona na nich tego co na mnie nie czyni wrażenia?... Jest więc sympatja, co nas łączy?
Błogosławię jej, jak wszystkiemu, co mnie w życiu spotyka... Nie widziałem, nie marzyłem idealniejszej istoty. Cała okryta tajemnicą, jak bohaterowie Ossjana mgłami; piękna jak Madona Rafaela lub Murilla; poetyczna jak Korynna... i cierpiąca i politowanie wyzywająca, oprócz innego uczucia... Kilka razy spotkaliśmy się znowu; nic przecie nie wiem o niej, choć ją znam dobrze, choć powiedzieć mogę, żem z nią prawie poufały. Nie wiem nawet, czy jest panną, czy zamężną, czy wdową. Zdaje mi się, że musiała być czyjąś, że przeszła przez srogą jakąś próbę pożycia dręczącego. Ale dla czegoż stary pan Tadeusz zawsze mi nią grozi, jakby coś o niej wiedział, jakby za niebezpieczną dla mnie uważał? Wszakże ona wcale podobać się nie stara, spotkania nie szuka, zimna jest nawet dla mnie, i zdaje się poddawać na chwilę jakiemuś wewnętrznemu popędowi, gdy poufalej mówi ze mną. Ledwie skorzystam z tej poufałości najniewinniej, gdy już chłodna odpycha mnie surowem wejrzeniem.
Nasze rozmowy dotychczas były obojętne, o świecie, o ludziach, nigdy o sobie... ona mnie, ja jej nie pytałem o nic.
I cóżbym się dowiedział? pewnie czegoś rozczarowującego; mnie zaś trzeba ideałów, abym kochał... Tajemnica otacza ją idealnością, dodaje jej blasku... Gdyby była stokroć powabniejszą, piękniejszą, wdzięczniejszą w sukience wiejskiej dziewczyny, nad powszedniem zatrudnieniem, nie wiem czyby mi ku niej serce zadrżało.
Pomimo jej wstrzemięźliwości w mowie, pomimo tajemnicy, którą się otacza, widzę, że przecierpiała wiele, że w nic nie wierzy, że szczęścia się nie spodziewa. Ja apostołuję za mojem przekonaniem, ona lubi mnie słuchać.
Wczoraj mówiła mi:
— Gdybym była pewna, że pan tego za złe z mej strony nie weźmiesz, że mnie nie posądzisz o płochość, że jak wszyscy młodzi, nie wzbijesz się w dumę... powiedziałabym panu, jak miło mi słuchać go, gdy mówisz o szczęściu. Rzadko się słyszy coś podobnego.
Nasz cały świat gra obojętność, lub jest obojętnym i zimnym... Pan głęboko wierzysz w Boga, w ludzkość, w dobro i szczęście. Jestem przekonana, że się mylisz, ale zazdroszczę ci błędu.
Ostatnich słów nie zrozumiałem prawie, takem zapłonął od tego poufałego ci, które pana, zastąpiło może przypadkiem. Pierwszy to raz w życiu obca kobieta powiedziała do mnie, jak się mówi do... kochanka!...
Potoczyłem się kędyś z marzeniami daleko, a ona uszła tymczasem... Jeśli ty to czytać będziesz, droga moja matuniu, nie lękaj się o syna, i nie myśl, że nowe jakieś przywiązanie przyszło umniejszyć to, które mam dla ciebie. Ty wiesz jak cię kocham... po Bogu pierwszą... a miłość Boga i ta druga zlały się w jedno... Przywiązanie, które czuję, które czuć mogę dla tej kobiety, z innej serca komórki wychodzi i wzmacnia wszelką miłość, a żadnej nie osłabia. Ono mnie podnosi, uzupełnia; ono jest nową siłą. Jeszcze jaśniej maluje mi się przed oczyma świat... dziękuję Bogu, że mi dał życie.
Tyle razy wspominano tę sławną Platoniczną miłość, żem nakoniec ciekawy był dowiedzieć się co o niej napisał sam nieśmiertelny filozof. Szukałem jej jak w lesie, po całej Bipontyńskiej edycji dzieł Platona i znalazłem.
Ktoby się spodziewał! Wszakci to może wymówka tylko i apologja Sokratesowych obyczajów. Gdyby nie pomawiano o szkaradę Alcybiadesa i jego, czyby był o tem pisał Plato??
W tych kilku stronicach z okoliczności napisanych, co wielkich, poetycznych bardziej jeszcze niż filozoficznych prawd, co myśli głębokich? Jakie uczucie piękności mieli Grecy? Jak cudnie miłość pojmował Plato?... Dla czegoż tak zniżyli kobietę? Jednąm tylko znalazł Diotynę, idealną; ale ta jest Sybillą prawie i już wyszła z rzędu pospolitych kobiet. Niepojmując co natura kobiety ma w sobie poetyczności, wdzięku, szlachetności, zniżyli ją na narzędzie, na sługę.
Idealniejsze tylko są u Greków postacie bóstw kobiecych, wieszczek i... zalotnic.
Moja miłość (jeśli to miłość?) prawnie się Platoniczną nazwać może... Smutek ją zaprawia; ale smutek rozkoszny... Znowuśmy się z nią spotkali. Zawsze taż sama rozmowa. Ja ją nawracam ku ludziom, ja chcę jej zwrócić wiarę, którą postradała. Szczególniejsze położenie apostoła dwudziestu lat nie mającego, przy trzydziestoletniej (może) kobiecie. Dobra to jakaś staruszka, co jej towarzyszyć zwykła; chodzi, rusza się, patrzy, kaszle, tabakę zażywa, ale zresztą znaku wewnętrznego życia nie daje. Ona nie uważa wcale na nią, ja także; można przy niej mówić co się podoba... Miałażby być głucha? może niema? bo nigdym jeszcze nie słyszał ją mówiącą. Jakby naumyślnie stworzona do swojego stanu; wyśmienicie towarzyszy, a nie cięży nikomu; jest... jakby jej nie było.
Dziś była trochę weselsza, starała się mnie rozpytać o rodziców, położenie towarzyskie itp., ale wet za wet nie dowiedziała się wiele.
— Ja nic nie wiem o pani; nie dopytuję się jej nazwiska, stanu, przeszłości; nic więc także nie powiem jej o sobie... Prędko zwróciła rozmowę na co innego. Mówiliśmy o kobietach, wymówiłem z czułością imię matki.
— Pan masz matkę! — zawołała z jakąś niespokojnością. — O! jakże mu tego zazdroszczę, ja mojej nie znałam.
I posmutniawszy, nagle oddaliła się odemnie.
Przecież istnym przypadkiem dowiedziałem się coś o niej! Ale to fałsze zapewne, to są fałsze! Ja temu nie wierzę. Feliks Tarsza widział mnie z nią rozmawiającego, i szydersko u bramy ogrodu powitał.
— Winszuję ci znajomości!
— Z kim?
— Z panią jenerałową.
— Z jaką?
— Przecież nie udawaj; bom cię widział z nią długo coś rozprawiającego na ławce; a w ręku trzymałeś poufale jej rękawiczkę... Zda mi się, że to są niezbite dowody znajomości.
— Tak dalece znajomość moja dziwna i nie bliska wcale, że ci słowo daję, iż nazwiska jej pierwszy raz od ciebie się dowiedziałem.
— Niech temu wierzy kto chce.
— Feliksie, dałem słowo, a słowu memu potrzeba wierzyć.
— Więc ci wierzę.
— Powiedz mi, znasz ty ją?
— Nie.
— Wiesz o niej?
— Co wiem to ci powiem; wiem co wszyscy, każdy ci toż samo powtórzy. I tu powtórzył mi historję, historję dziwną, pewien jestem fałszywą; jedną z tych bajek, w które tłum stroi tych, których pojąć nie może. Tłumaczenie człowieka jak przekład dzieła, najczęściej się nie udaje. Na tkance kilku faktów, każdy czepia swój pragmatyczny wykład, a każdy inaczej... Bezmyślni łapią to wszystko i mieszają razem, a potem roznoszą po mieście jak gorące paszteciki. Biedne ludziska! Ma ona prawo być smutną, bo ją szkaradnie okłamali; a ludzie w każdym fałszu czują odrobinę prawdy i najczęściej zamiast jej poszukać, cały fałsz przez lenistwo przyjmują.
Młodość jest wiekiem uczucia piękności. My ją może najmniej rozumiemy, a pewnie czujem najlepiej. Co więcej: we wszystkiem co nas otacza, widzim tę jedną tylko stronę prawdy. Wszystko dla nas jest tylko pięknem... Nie szukamy w piękności ani pożytku, ani rozkoszy cielesnej, ani nawet myśli nieśmiertelnej którą wyraża; ale jedynie jej samej.
A we wszystkiem ona jest! Biedny, kto jej już dojrzeć nie może.
Przy całej niepoliczonej rozmaitości tworów bożych, każde napiętnowane jest sobie właściwą, wyłączną pięknością... Są to znowu tysiączne strony jednej piękności nieśmiertelnej. Surowe, straszne rysy skał, i ścian przepaście, ich smętny koloryt, ich kształty ostre, składają całość harmonijną i wielkiego charakteru. Na szczycie ich, na odrobinie ziemi naniesionej wiatrami, porasta zielona trawa, a między nią kwitną alpejskie wonne, nizkie kwiaty... Spojrzyj w te źdźbła zielone, w ich zgięcia, w ich smukłe rysy, w wyrost pręta kwiatowego, w krój kwiatu, a ujrzysz tam znowu tę piękność, którą podziwiałeś w skalnych obrywach, piśmie tysiąc-wiekowem, świadczącem o katastrofach stworzenia, tylko innemi wypisaną głoskami. Na dnie zielonego morza kręcące się algi i nieforemne zda się narosty korali i liczne konchy obdzielone zostały cząstką tej piękności, której niczemu nie braknie.
Lecz jak piękność jest tylko jedną prawdy stroną, tak i ona ma różne strony swoje. Jeden miłuje tylko piękność surową i smutną; drugi ochoczą a wesołą; trzeci smętną i zagadkową, pośrednią, boć ich tysiące rozwijają się na polu świata, od gwiazd do ziarna piasku... A każdy kocha tę piękność, która bliższa jest jemu, i budzi go zgodnością form z nim samym, albo form kontrastem, albo niedocieczonym ich związkiem... Dlaczegożbyśmy nie mogli uczuć i kochać wszystkich stron piękności? Może dla tego, żeśmy my, biedne istoty skończone, niedoskonałe i w jedną stronę ze szkodą innych rozwinięte.
Tyle to jest na świecie, w czem jeszcze ani umiemy dojrzeć piękna, ani się nawet domyśleć.
A gdybyśmy się starali w wieku uczucia piękności, w tej uprzywilejowanej młodości naszej, rozwinąć w sobie uczucie i szeroko je rozlać, tak aby objęło, czego tylko umysł dotknąć nam dozwala??
O! cóż za rozmaitość wdzięków na tym świecie! Widziałem dziś jeden z tych tworów cudownych, jakie się rzadko spotykają, i żyć potrzeba w szczęsnej chwili ich objawienia się na świat, aby je podziwiać; a to nie każdemu dano... Któżby nie zgadł, żem widział kobietę — kobietę, mało powiedzieć... aniołka. Dotąd śliczna twarzyczka blada mojej nieznajomej zdawała mi się ideałem; dziś dopiero postrzegłem, że za mgłami, za cieniami, które coś tajemniczego z niej tworzą, kryje się wiele ziemskiego: przez tę szatę melancholji widać popioły zagasłych namiętności. Wszystkiego nabywamy przez porównanie. Obie piękne, ale jakże różne; a gdyby je obok siebie postawić, jak ziemską wydałaby się moja pierwsza nieznajoma.
Szedłem znowu na Antokol... Od niejakiego czasu polubiłem Sapieżyński ogród. W jednej z ulic wiodących od mego mieszkania ku niemu, w altanie nad murem ogrodowym zawieszonej, którą osłaniały dwie kwitnące, wonne jabłonie, postrzegam kobiecą postać. Bokiem ku mnie i pustej zwrócona uliczce, stała sparta o balustradę belwederku i bawiła się złamaną gałęzią jabłoni. Był to prawdziwy obraz młodości, co łamie kwiaty dla woni choćby miała postradać owoce. Dokoła jasnej, białej, przezroczystej a zarumienionej przecie rumieńcem nienaśladowanym, owalu prześlicznego twarzyczki... uwijały się puszczone bez myśli dwa złociste pukielki... Białe, gładkie czoło, jak u greckich posągów, zrastało się z noskiem, jakby z marmuru odciętym, którego różowy kończyk tak kraśniał zdrowiem i życiem, jak uszka i policzki młodej swawolnicy, co dopiero zapewne po żwawej przechadzce, skoczyła popatrzeć z belwederu w pustą uliczkę. Usteczka śmiały się życia i nadziei uśmiechem właściwym młodości, wiecznym towarzyszem lat złotych, nieodzyskanym już nigdy, anielskim wiary w świat i siebie uśmiechem... W malutkiej rączce wywijała gałązką muszcząc nią szyjkę, to znów pojąc się wonią chciwie. Na niej biała sukieneczka, niebieska chustka na szyi... A! jakaż była piękna, jak była piękna. Malarzby zapłacił za tę ideę niewinności i młodości, co mi się tak nagle objawiła nad głową. Greuze żywy! z całym wdziękiem jego pęzla, a bez jego wymuszonej manjery. Nie potrafię wyrazić, com uczuł na ten widok. Stanąłem nie wiem czy ukląkłem przed nią, i patrzałem... patrzałem.... patrzałem chcąc obraz jej w pamięci zatrzymać. Ale... postrzegła mnie, zaśmiała się i rzuciwszy nie wiem już jakiej myśli spojrzenie na zapaleńca, co wśród ulicy... zatrzymał się... wielbiąc ją... uciekła.
Za mną znany głos pana Tadeusza dał się słyszeć, ze śmiechem przymuszonym... Obróciłem się dla powitania go. Szedł z szydersko zmrużonemi oczyma ku mnie.
— Druga nota na waści.
— Zmiłuj się, takich bez liku.
— Niestety, widzę to aż nadto?!
— Chcesz, żebym nie czuł, bym nie patrzał...
— Chciałbym nadewszystko, abyś myślał.
— Spodziewam się, że i to przyjdzie mi z wiekiem, odpowiedziałem. Nie chcę być starym zawcześnie.
— A starość, — dodał pan Wrzosek, — to wiek odarty ze złudzeń, powiesz, zima mroźna etc. etc. Znajome! znajome! Starość mości panie, to... wiek rozumu i prawdy.
— Prawdy? myślicie? — spytałem. — Maż to być wiek prawdy dopiero, gdy w nic nie wierzym i niczego się nie spodziewamy?
— I na niczem się nie oszukujemy.
— Bo do niczego się już nie bierzem. — Wrzosek głową pokiwał, laskę założył na ramię, dobył tabakierki z portretem Stanisława Augusta, podał mi ją machinalnie i schowawszy do kieszeni szaraczkowego fraka, mówił idąc dalej powoli.
— Widziałem jak adorowałeś piękne dziecko, które tylko co ukazało ci się z nad muru. Co w niem widziałeś, powiedz mi? Same fałsze! piękność jej jest chwilowa, jest więc fałszem; bo co prawdziwe, to wieczne.
— Za pozwoleniem, piękności są znikome, a piękność jest wieczna.
— Tere fere, moci panie, to co się składa ze znikomości nie może być wiecznem.
— Ono się nie składa, ale je tworzy.
— Wpadasz waść w absurda... I ja patrzałem z waćpanem razem, i ja mam dwoje dobrych, zdrowych oczu we łbie... Powiem ci, co widziałem. Oto szatanka kusiciela, co się z wysokości uśmiechał anielsko na twoją zgubę. A we wzroku jego i uśmiechu czytałem zimne roztrzepane dumki... Jam ładna! jam ładna! kochajcie, ja was zwodzić będę! A pod rysy świeżemi dopatrzyłem się rysów które dopisze tam starość, pierwszy poród dziecięcia, pierwszy gniew na męża, pierwsza fantazja niezaspokojona; i odzierałem głowę z włosów jasnych, kładąc na nią siwe; napisałem marszczki na czole i w koło ust, zgasiłem oczy, zmazałem uśmiech; ujrzałem ją jaką będzie prawdziwą. Tyś marę widział i fałsz, ja istotę. Tyś widział co ci przez oczy dusza podała, odbicie własnej młodości uczuć, ja naturę.
— Przyznam się panu, że nie zazdroszczę mu jego prawdy, jeśli ją tak koniecznie nazywać każesz. Ja nawet kiedy na starość, gdy na brzydotę patrzę, szukam w nich śladów młodości i wdzięku. Ten ślad pozostały jest dla mnie prawdą jedyną.
— Tere fere, moci panie, marzenia.
— Powiedz mi pan, byłeś kiedy młodym i miałeś tę co ja wiarę?
Podejrzliwem wejrzeniem rzucił ku mnie pan Wrzosek, jakby wybadać chciał, jaki użytek zrobię z jego odpowiedzi.
— Na co ci to? — mruknął. — Właśnie żem był młodym i że wiem, co kosztuje utrata późna owych złudzeń i marzeń, które się zowią prawdą przez kilka godzin życia, dla tego chcę wcześnie przygotować cię i oswoić z przyszłością; dla tego chcę te złudzenia rozbić.
— Darujcie mi, ależ ja także marzenia i złudzenia widzę w myślach i pojęciach waszych. Trudno się nam przełamać wzajemnie, bo się nie schodzim na żadnym punkcie, z którego byśmy razem iść mogli. Ja wszystko mniemam pięknem, dobrem, i wierzę w szczęście, bo wierzę w Boga i sprawiedliwość Jego; wy wszystko zwiecie zepsuciem, złem, straszycie nieszczęściem, bo nie wierzycie chyba w Boga.
Pan Wrzosek ruszył ramionami z politowaniem.
— Juściż moci panie, wierzę przecie w Boga, ale nie sądzę, aby się miał zajmować każdym z osobna szaleńcem, i kierować losami wszystkich podobnych mu.
— Wierzycie w Boga, a przypisujecie mu stworzenie zła, a czynicie go niesprawiedliwym.
— Wielkie zagadki, do których rozwiązania wać jesteś za młody, ja za stary. Masz rację, że się przekonać nie możemy nigdy, dajmyż pokój rozprawom. Ale rady posłuchaj! Staraj się pozbyć egzaltacji i dziwnego sposobu zapatrywania się na rzeczy... Nie wierz nikomu i niczemu, a najbardziej sobie. Nie ufaj ludziom, nie ufaj oczom własnym; nie rzucaj się tak w życie, jakbyś na posłanie z róż leciał, boć więcej na tem łożu kolców, niżeli kwiatów.
Wzruszyłem ramionami w milczeniu.
— Twoja nieznajoma jest starą zalotnicą, której smakuje młoda ofiara, jak innym smakują młode i kruche kurczęta. To dziecię wdzięczne, przed którem stałeś oczarowany, jest już zwodnicą początkującą, bez czucia w piersi i prawdy w ustach. Twoje rojenia i marzenia są czczemi marami, które nagania nie zaspokojona jeszcze żądza i niczem nie gaszone pragnienie; twoja wiara jest zuchwalstwem niedoświadczonego, co rzuca się oślep w przepaść, mniemając, że na jej dnie miękka go czeka murawa.
— Gdybym się na tem wszystkiem zawiódł, — odpowiedziałem — pozwól mi nie rozpaczać jeszcze. Pozostanie mi nauka, która interes życiu daje; badania, co seciny lat próżnych zapełnić potrafią, i ta nigdy nie zaspokojona, a zatem nie wiodąca za sobą odczarowania i przesytu żądza wiadomości, która jest najpiękniejszym darem danym ludzkości na zgojenie jej ran, które sama sobie dobrowolnie zadaje.
— Tere fere!... Studentowi nie sposób, abym naukę spotwarzał i zniechęcał do niej, — odrzekł pan Wrzosek. — Ale między nami mówiąc, myślisz więc wać, że ją więcej ważę od tego, o czem wprzód była mowa! Bańka mydlana! Nauka mamidłem jest panie, uczy wiedzieć że nic nie wiemy... W nauce wszystko jest hypothezą, niepewnością... Jedna nauka wywraca drugę, jedna teorja łamie sto poprzedzających, im dalej w las tem więcej drew; im dalej idziemy, tem więcej gruzów do koła gromadzim. W dzieciństwie człowiek się bawi pałacami z kart, na starość teorjami naukowemi. Jedno warto drugiego... Powtarzam waści, uczymy się nic nie wiedzieć... i o wszystkiem wątpić.
— Właśnie, — odparłem — wątpliwość jest wielkim bodźcem do pracy.
— Albo zniechęceniem od niej.
— Daremniebyśmy chcieli się porozumieć.
— Przecież są rzeczy, na którebyśmy się zgodzić powinni.
— Tak sądzisz pan? — naprzykład?
— Nie wiem; poszukaj sam lepiej.
Zbliżyliśmy się ku smętarzowi bernardyńskiemu, w tej chwili pustemu. Po nad mur jego wybiegały wysoko smukłe czerwone słupki i łuki facjaty św. Anny, tego arcy-dzieła architektury gotyckiej u nas... na wieżycach jej posiadały czarne kawki trzepocząc skrzydłami i rozmawiając między sobą... Obok na większej facjacie bernardyńskiego kościoła rozpięty Chrystus na krzyżu, zdawał się skrwawione ręce wyciągać nad miastem Gedyminowem, chcąc je przytulić ku sobie i zgarnąć pod skrzydła swej łaski.
Ze smętarza dawał się słyszeć głos cichy, urywany; łkanie i jęk; nie owe na pokaz do uszu ludzkich wyrobione umyślnie, ale mimowolnie wyrywające się z piersi. Pan Wrzosek pierwszy je pochwycił.
— Słyszysz Waćpan? — spytał prostując się.
— Słyszę, to płacz.
— Na smętarzu?
— Tak się zdaje.
— Chodźmy więc.
Poszliśmy; tuż za furtą siedziała uboga kobieta, nie stara jeszcze; łachmanem zatuliła twarz bladą i płakała. Wrzosek wpatrywał się w nią chwilę jakąś uważnie. Na kolanach trzymała coś zawiniętego w szare i zbrukane płótno, podobne barwą do odzienia, którem była okryta.
— Znam ją, to Janowa, uboga tutejsza — pytał cicho. Ale czegoż tak płacze?
Zbliżył się dobywając trzygroszniaka z kieski, ja miałem już na pogotowiu złotówkę. Nimeśmy doszli do płaczącej, postrzegł mój biały pieniądz, i ukazując mi trzygroszniak, rzekł: waćpan dajesz rzadko i sypiesz po pańsku, ja codziennie i dla tego niewiele. — Dawaj miedzią, a dawaj zawsze. Zarumieniłem się mimowolnie.
— Zkąd wiesz, że daję rzadko?
— Inaczej nie dałbyś złotówki, panie akademiku.
Uboga posłyszawszy głosy, podniosła głowę. Dziwny był na niej wyraz obłąkanej rozpaczy. Chude policzki, do których przylepły włosy mokre, czerwieniły się na wydatnych kościach, oczy można rzec wypłakane były, i z siwych w białe prawie przeszły, białka zaś zżółkły jak skóra twarzy; usta nie miały żadnej barwy... Naga szyja była tylko skórą a kośćmi...
Kobieta ta nigdy piękną nie była, przecież mogła w piętnastu leciech, z uśmiechem na ustach, różowemi pełnemi policzki i niebieskiemi oczy, być typem pewnego rodzaju wdzięku, jakim rozkwitają na chwilę te córki ludu, które prędko potem stradają odrobinę piękności, od łez i pracy, lub zepsucia i rozpusty.
— Co ci to Janowa? — spytał pan Tadeusz.
Uboga nic nie odpowiedziała, odwróciła się twarzą ku Zbawicielowi na froncie odmalowanemu, poczęła szlochać; a potem konwulsyjnie przytuliwszy do ust owe zawiniątko leżące na kolanach, ukrywała w niem łzy swoje.
— Co ci to Janowa? — powtórzył Wrzosek. — Ona nie umiała odpowiedzieć jeszcze.
— Musiało jej dziecię umrzeć! — szepnąłem cicho. — Chodźmy, są boleści które szanować należy, o które pytać się nawet nie godzi. Złożyliśmy jałmużnę na kolanach wdowy, która zdawała się jej nawet nie widzieć i zadumani odeszliśmy w ponurem milczeniu. Po niejakiej chwili rzekł żegnając mnie stary.
— Widzisz mości panie, że się na coś zgodzić możemy... na to, że cierpiącym ulgę przynosić należy, że to jest słodkim i pierwszym obowiązkiem, pomyśl o tem.
Myślałem nad słowami pana Wrzoska.
Zgadzamy się na jedno... Na cnotę, na obowiązki, jednem słowem na moralność chrześcjańską, czemuż się wreszcie tak szeroko rozchodzim? Mielibyśmy przesadzać oba? miałażby prawda być w pośrodku nas?
Nie... prawda jest ze mną. Wszelkie przeczenie i niewiara jest i musi być fałszem; one reprezentują ciemności w świecie moralnym, które są tylko odjęciem światła... Pan Wrzosek widzi świat w stosunku ciągłym do swego Ja, do siebie; nigdy nań nie spojrzał z wyższego, całość ogarniającego punktu, z którego indywidua nikną, ogół powstaje. Aby świat pojąć i pokochać, trzeba nań spojrzeć z wysokości, zkąd wzrok płonących chat, ani wywróconych miast, ani kośćmi zasłanych pobojowisk krwawych nie dojrzy, tylko piętrzące się góry, zielone doliny i niebieskie wód przestrzenie i wielkie linje rosnących grodów i zasiane pola złociste... Nigdy ze stanowiska osobistości, jakiem jest mizantropja, nie dojrzy się nic wielkiego, nic prawdziwego, tylko szczegóły, które przez się wzięte są fałszami; bo mają znaczenie tylko w całości potężnej, której są nierozdzielną częścią.
Jeszcze raz i stokroć razy niech Bogu podziękuję za życie i młodość.
Jak jasne horyzonty przedemną! Przyszłość roztacza się kręgiem złocistym... Sława, wielkie imie, cześć i wdzięczność ludzi, serce kobiety, złoto, wszystko jest przedemną do zdobycia. Gdzie oczy duszy podnieść mogę, wszędzie sięgnąć mi wolno, skoro w sercu ku temu czuję odwagę. Nie ma laurów którychby mi marzyć nie dozwalała młodość, nie ma niedobytych twierdz... Czegoż niepokona praca, wytrwałość, silna wola i wiara w pomyślność! Życie roztwiera się jak kielich emblematycznego lotusu, na którem siada bóstwo Egiptu... Wszystko dla mnie, wszystko moje... Dla mnie ten świat z czarodziejską rozmaitością swoją, dla mnie doświadczenie i mądrość wieków, dumanie filozofów i pieśni poetów, dla mnie świecą oczy czarne i niebieskie ziemskich aniołów, dla mnie stanowiska nie zajęte, z których użytecznym, na których sławnym być można.
O! sława! sława... to piękna i święta jest rzecz! Żyć w pamięci ludów, w błogosławieństwie pokoleń, najwyższa to nagroda życia, warta poświęceń i znojów... Sława, powiadają fałszem, marnością, czczym dymem... nieprawda! Znamię to uroczyste, którem ludy piętnują wybranych, a głosy ludów... głosem Boga. Sława jest uznaniem człowieka przez braci... sława nie dymem czczym, ale rzeczywistą i najwyższą płacą... płacą ducha duchowi... Ja chcę, ja muszę być, ja będę sławnym.
Źle czynią ci, co synów chowają doma, na rodzinnem gnieździe, nie dając im w wieku młodszym wyjrzeć na ten zawiązek świata i towarzystwa, który się zowie młodzieżą uczącą. Co tu przedmiotów do myślenia pobudzających, ile charakterów dobitnych, ileż stron jednego charakteru ludzkiego odbijających oddzielnie i wyraźnie... Począwszy od spragnionego chleba i bytu lepszego sieroty, co buty współtowarzyszowi czyści, a w przyszłości stanie może wyżej tego, któremu służy, pracą i talentem; aż do utrefionego młodzika z panem guwernerem Francuzem, z końmi wierzchowemi i kucharzem przyjeżdżającego do uniwersytetu... już w tych twarzach młodzieży ujrzysz wszystkie typy rozwinąć się mające późniejszem życiem... Na powleczonych młodością twarzach widać wszystkie jednostronne pasje ludzkie, znamionujące tłum, i dzielące go na kategorje dwie naprzód, głupców i rozumnych, samolubów i bliźnich, (boć bliźnim nie jest, kto drugich za bliźnich nie uznaje).
Z tych dwu klas stojących na krańcach, nieznacznemi mieszaninami kształtuje się ogół i rozróżnia. Oto dziesięć twarzy jednego typu, dziesięciu ludzi w jednej prawie formie odlanych; każdy przecie inny. Tego zafarbowała inna, tego inna panująca namiętność; tamtemu braknie, czego drugi ma do zbytku... Młodzi już nie za jednem gonią. Na ławie szkolnej ten czyta Rinalda Rinaldini, ten Goethego, ten Euklidesa, inny poezje Lamartina, inny szkaradne priapeje Voltaira. A w wyborze tych ksiąg i ich upodobaniu często cała przyszłość leży... Jeden zapisuje słowa nauczyciela, inny ich nawet nie słucha, ten im wierzy ślepo, ów przeczy szydersko, inny pracuje, by je objaśnił i sprawdził... życie objawia się wszystkiemi swemi stronami; a najprzeciwniejsze skutki często z najbliższych przyczyn płyną: bo sprzeczności wynikają z zapatrzenia się w jedną stronę. Wczoraj mnie Ludwik do siebie na wieczór zaprosił. Był to prawdziwy akademicki wieczór. Dwie izdebki, w których mieszka z Ferdynandem i Feliksem, nie potrzebowały wyporządzenia i przygotowań na tę ucztę, którą składały sucharki, herbata w różnej wielkości szklankach i fajki.
Zeszliśmy się gromadnie, bo wszyscy kochamy Ludwika... Chłopiec to szlachetny aż do przesady, jeśli szlachetnością przesadzić można; co mi się nie zdaje. Ma wszystkie wady ludzi swego charakteru; rozrzutność nierozważną i niepamiętną jutra, obraźliwość na najmniejszy zarzut sobie lub komu z przyjaciół uczyniony, odwagę nieustraszoną i zbytnie może zamiłowanie towarzystwa, przyjemności życia pospolitych, łatwość do zakochania i t. d. Chwilami wesoły do zbytku, ma potem godziny znużenia i wyczerpania. Jest to koniecznością charakteru, który w niczem miary znać nie chce i pije do przesytu, nie umiejąc się zatrzymać. Worek Ludwika, serce, dłoń, otwarte dla wszystkich, sam nie umie prosić, nie potrafi usługi wzajemnej zażądać. Korzystają z niego jak chcą.
Rodziców zamożnych, ale wcale nie bogatych, traci zawsze więcej niżby powinien, i ztąd niewyczerpane zmartwienia. Uczy się prawa, ale nauki tej nie lubi; ojciec mu kazał, słucha go jak może; ale zamiast na lekcje, uczęszcza na bilard i na kawę, pod której pretekstem długie i żywe wiodą się gawędki w tej stancyjce ciasnej, obok murów św. Jana, gdzie się schodzić musimy, nie mogąc bywać w miejscach publicznych.
Ferdynand, współtowarzysz Ludwika i rówieśnik, całkiem do niego niepodobny, metodyczny, wyrachowany, zimny pozornie, na twarzy pełnej zdrowia, krasnej rumieńcem, z oczyma czarnemi, ma wyraz nieprzełamanej woli. Czarne brwi jego schodzą się nad nosem, wierzchnia warga nieco zaklęsła, dolna wystająca, włosy zadarte do góry i postrzeżone krótko. Ubrany co dzień jednostajnie, godziny ma, wydatki i prace porachowane. Nic go z drogi zbić nie potrafi. Przyjemnościom żywota tak wyznacza miejsca, jak na szachownicy ma swój kwadrat laufer i wieża. Młodość nie unosi go nigdy nad zamiar, bo ją trzyma w ręku.
Ten zimny zwany charakter, ma przecie za podstawę ogniste przekonanie o potędze woli własnej; w głębi szlachetny, ale poświęcenie mierzący jednakże, nie wymaga nic od drugich, nie lubi, aby też wymagano od niego, ale sam gotów z ofiarą, gdy się na nią zdobyć warto. Prawy, fałszem się nigdy nie splami: niełatwy do zwierzenia, przeszłość swą, myśli, nadzieje, tajemnice młodzieńcze w piersiach chowa... Wszyscy go szacują, ale nie ma serdecznego przyjaciela.
Feliks Tarsza, ubogi chłopiec, przyjęty na mieszkanie i utrzymywany przez dwóch pierwszych, jest przecie z nimi na stopie zupełnej równości. Wysoki, ciemno-blondyn, rysy ma ludu, wydatne, grube ale proporcjonalne i wdzięczne, zdrowiem jaśnieje mu twarz; barczysty, silnych rąk i szerokich ramion, znać z młodu pracą codzienną siły fizyczne wyrobił w sobie... Poznasz po grubych palcach i narobionej skórze, że nie próżnował z dzieciństwa, że przebolał i przewalczył. Pomimo to najweselszy i najstalej wesoły z nich wszystkich; bieda tylko temu coby jego niższość w jakikolwiek sposób dał uczuć. Na samo wspomnienie, rośnie, olbrzymieje, dumnieje i z ust jak grad sypią się ostre, nieważone i nieumiarkowane słowa. Pracowity z rachuby; bo całą przyszłość ma w pracy, nie lubi jej wszakże, bo nie wie, że to co mu się ciężkiem być zdaje, rozwija go i życie weń wlewa. Nieposkromiony w mowie, o sobie, na siebie, o swoich, o obcych, rozpowiada co słyszał, co się domyślił, co mu się nieledwie przyśniło. W zwadzie trzyma uciśnionych i słabszych; pierwszy jest do szydzenia z bogatszych, z tych, którzy imię noszą znane lub zasłużone. Ci się go boją, ale witają przyjaźnie i ściskają za rękę nawet na ulicy. To ich wszakże przy zdarzonej okoliczności nie ochrania od słówek dotkliwych.
Stancja Ludwika i jego towarzyszów, składająca się z dwóch izdebek i przedpokoju, wychodzi oknami na ulicę; schodki do niej wiodą ciemne, które nieraz przeklęli bedele. Na wieczorną pogadankę nie potrzeba nam było przygotowań wiele. Dwie świece łojowe paliły się w dwóch pokoikach, które dym wagsztafu napełniał; Ludwik leżał na łóżku, my siedzieliśmy koło niego na kuferkach, na krzesłach, na komodzie, gdzie kto padł. Roznoszono herbatę z sucharkami, w szklankach różnych kształtów i barwy, z niedostateczną ilością łyżeczek, które szczęśliwym się tylko dostały, reszta mięszała piórami i scyzorykami, lub nie mięszała wcale. Kilka cybuchów z małemi fajeczkami czarnemi, nieustannie napełniały się suchym tytoniem i wypróżniały pod piecem.
Jedni przybyli w szlafrokach, drudzy w narzuconych płaszczach, inni w starych wytartych mundurach. Kilku tylko przeniosło wista w pierwszej izbie, wista, co się nieochybnie sztosem i faraonem miał skończyć, nad gawędkę. Możecie miarkować, jaka była wrzawa, hałas, ile szczerego śmiechu i wesołości.
Zaczęło się od lekcji i profesorów, a każdy wedle wydziału, do którego należał, swoich chwalił lub przeklinał. Rzadki jednak co złego o nauczycielu wyrzekł, większość kocha ich i słabości nawet tak łatwo łapać się dające, pobłażaniem szacunku okrywa. Anegdotki o życiu prywatnem, o żonach profesorów, o zwyczajach ich, o śmiesznostkach, powtarzano po raz tysiączny. Każdy tam swój grosz dorzucić musiał. Układano się o korepetycje, o pożyczanie spisanych lekcyj i książek. Cieszyłem się widząc, ile już samo nabywanie nauki ożywiało nas wszystkich. Walka ze spotykanemi trudnościami wywoływa siły; biedacy tylko na umyśle chorzy, podupadli na odwadze, szukają sposobów jak najłatwiejszego wyuczenia się na pamięć tego, co przyswoić sobie należy.
Ludwik przez cały czas leżał na łóżku z nogami na poręczu i w milczeniu fajkę palił.
— Co ci tam u licha — zapytał Adam zbliżając się — milczysz jak mruk? Czy dajesz nam przez to do zrozumienia, abyśmy sobie poszli.
— Gdybym miał tę myśl, niechybniebym wam ją objawił bez ceremonji; ale widzisz sam, że jestem nie w sztosie.
— Nie masz pieniędzy?
— To najmniejsza, nie mam ich nigdy.
— Zakochałeś się?
— Jestem zakochany zawsze.
— Zgrałeś się?
— Nie gram na kredyt.
— Cisną cię dłużnicy... Szewel za surdut nowy, Opitz za tytoń i papier, a Malinowski za zaległe w twym żołądku jadło, a w kieszeni miesięczną płacę?
— Oswoiłem się z tem.
— Chory jesteś i...
— Pfe! co za podejrzenie!
— A cóż ci jest u licha?
— Jestem smutny.
— Bez powodu?
— Nie może to być zapewne bez powodu, alebym rad bardzo, żebyś mi go odkrył, bo go nie wiem.
— Daj puls — rzekł Feliks przystępując z komiczną powagą Moljerowskiego doktora. Wszystkie trapiące dusze smutki pochodzą od ciała, w ciele szukać należy przyczyny wszystkiego, bo wszystko jest ciałem.
— Obrzydły materjalista! — zakrzyczał Ludwik, Feliks z pewną dumą się uśmiechnął.
— Choroba twoja zowie się Atonia vaga. Najedz się dobrze, przejdź się w wesołem towarzystwie i nie nadużywaj niczego; wiesz że post... — Tu powiedział dość głupi aksiomat łaciński.
— Pójdź precz!
— Każę ci krew puścić, jeśli mi jeszcze powiesz słówko.
— Mości panowie — odezwał się głos z drugiej stancji od kartowego stolika. — Ktoś idzie po schodach. Chód bedela! Baczność. — W chwili byli wszyscy na nogach, drzwi się powoli przetworzyły, i wszedł nie bedel, ale maleńki, odarty żydek z koszem pomarańcz i cytryn.
Był to dobry nasz znajomy, co gołym kredytował, smutnych cieszył, a przed maskaradami nieraz pożyczkę kilku złotych ułatwił. Powitano go głośnym wesołym śmiechem i rzucono się na kosz pomarańcz, którego żyd napróżno obraniał. Nastąpiły żarty, na które starozakonny wyćwiczony odpowiadał śmiało i raźnie.
Znowu chód po schodach.
Drugi żyd we drzwiach; przekupień starych książek. Było ich kilku, co się tym handlem zyskownym trudnili, łącząc do niego różnie zamaskowaną lichwę i frymarki. Każdy z nas nieraz się nie porachowawszy, uciekać musiał do Jankiela, który z najzimniejszą krwią dawał dziesiątą część wartości, a cenił swój towar w dwadzieścioro.
Mina Jankiela okazywała człowieka, co pewien siebie i swej wyższości, nie nawykł ulegać nikomu. Książki pod pachą były mu tylko paszportem dla wnijścia. Kiedy wracamy z wakacyj, z pełnemi workami, częstuje nas książkami, w ciągu roku wykupuje co sprzedał z początku, w ten sposób handel się obraca na kilkudziesiąt książkach, z nieskończonemi zyski; bo w dodatku usłużny żydek zabiera co zobaczy. Wszystko przydać mu się może. Chodzi nawet w starych butach akademickich.
— A! a! Jankiel, jak się masz?
Żyd pociągnął po nas wzrokiem, policzył i już wiedział co bytność jego przynieść może.
— Dostałeś mi dykcjonarz grecki? — spytał jeden.
— Jeszcze nie, ale targuję.
— Dostałeś mi Laplace’a?
— Jutro będzie.
— Masz co do czytania?
— Nie ma nic nowego.
— Kupisz stary płaszcz? — spytał Ludwik zrywając się z łóżka.
— Proszę pokazać.
I z miną pogardliwą przystąpił do egzaminu podszewki, peleryny i wierzchu.
Jeśli kiedy matuniu moja czytać będziesz te notatki, zdziwisz się może fizjognomji studenckiego wieczora, i spytasz w duchu, za co go opisuję? Właśnie najbardziej dla ciebie. Początek jak wszystkie początki, składał się z wrzawy, śmiechu hucznego i kilku epizodów, to jest żydowskich odwiedzin. Trochę później i ci co grali, i ci co szeptali osobno po kątach, i zimny Ferdynand nawet, który w pośród tego gwaru rachunek jakiś kończył, zebrali się wszyscy w kupkę... Rozmowa z rozerwanej, przelała się w jedną i stała dla wszystkich zajmującą; zeszliśmy z drobnych osobistości naszych na plac szeroki zagadnień obchodzących wszystkich... Młodzież to tylko tak rozprawiać umie, i przedmiot tych rozpraw lubi. W późniejszym wieku jedni idą oparci na wierze, drudzy na obojętności, inni na wyrobionem jako tako przekonaniu, ostatni, a tych najwięcej... omackiem. W pierwszych tych latach tylko człowiek się bije głową o zapory zakrywające mu niedocieczone tajemnice. Mówiliśmy o życiu, o przyszłości, o duszy, o nieśmiertelności, nie tak uczono jak z serdecznem i namiętnem zajęciem. Mimowolnie przypominał mi się co chwila djalog Platonowski, w którym tak malowniczo odmalowana śmierć Sokratesa. Rozmawiający nie mieli nauki uczniów Sokratesowych; ale mieli ich zapał i gorącą żądzę wiedzenia.
Z zadziwieniem postrzegłem, żeśmy się bardzo w sposobie pojmowania rzeczy różnili, i że większa część młodzieży staro widziała świat. Feliks pierwszy jako medyk, a za nim wszyscy uczniowie medycyny zaparli się duszy, usiłując ją wyprowadzić z ciała i uczynić cielesną. Dla nich duch nie egzystował, bo go im Bielkiewicz nigdy na stole anatomicznej sali nie pokazał, znali tylko płyn nerwowy, znali mózg jako fabrykę myśli, ale fabrykanta... duszy, dopatrzeć się nie mogli. Ludwik przeciwnie, ze mną i dwoma innymi stronę ducha trzymał.
Ferdynand nie mięszał się tylko urywanemi słowy do rozpraw, rzucając pociski bez różnicy to na tę to na tę stronę, i zdając się z równą obojętnością obie z kolei popierać... Widać nie troszczył się o to, która zwycięży, bo z żadną nie sympatyzował. On reprezentował tu obojętnych skeptyków, co biorą rzeczy jak są, nie wiele ceniąc ich istotę i przyczynę.
Nie lękaj się kochana matuniu, gdy ci powiem, że u nas wielu a wielu postradało wiarę, nabywając nauki... Znałem ich w początkach, przybyli z domu młodymi, zestarzeli w pół roku na ławie uniwersyteckiej. Tak być musiało, bo podobno nauka tutejsza, jakkolwiek się przebiera w pobożne postacie, jest przecie pochodzenia szkoły materjalistów, a co jest w głębi nauczyciela, to, choćby wykładał cztery działania arytmetyczne, na wierzch się wybić musi.
Nauka medycyny najwięcej gubi, bo pojęta jest w sposób taki, że nigdzie nie okazuje duszy. W innych nawet wydziałach wykładają się przedmioty ze stanowiska przeszłego wieku widziane. Śniadecki bije na idealistów niemieckich i promowuje doktrynę senzacji, szkołę szkocką; Capelli drwi ze wszystkiego z sceptycyzmem i cynizmem prawdziwie włoskim; literatów i prawników odzierając z resztek domowego wstydu; inni nauczyciele, z wiedzą lub niewiedzą, sami wychodzą z zimnego materjalizmu... W początkach ścisłość wykładu, powaga nauczyciela, nie daje dojrzeć szkód, jakie się na duszy ponoszą; oglądają się dopiero, gdy postradali, co się już odzyskać nie może.
Późno w noc rozeszliśmy się rozmaitemi myślami targani, każdy w swoją stronę. Ulice miasta oświecał księżyc w pełni. Cisza na nich panowała; wracałem powoli do mojej izdebki z Ludwikiem, który mnie przeprowadzał, dla użycia świeżego powietrza... Zdziwiło mnie światło, które błyszczało w moich oknach i dźwięk fortepianu, dochodzący wcześnie naszych uszu. Pospieszyliśmy... poznałem po grze mistrzowskiej Wiktora Każyńskiego... On to zaszedł do mnie i bez myśli zasiadłszy do fortepianu, zapomniał gdzie był, co robił, grając już od dwóch godzin zapamiętale!
Ani nas postrzegł, jakeśmy weszli i słuchać zasiedli, tak był zajęty myślą, którą rozwijał, przeinaczał, przetwarzał, z kolei rozkazując jej płakać i śmiać się, boleć i radować.
Myśl to była z Mozartowskiego „Don-Juana“. Porzucił ją nareszcie, ręce mu zwisły, głowa spadła, głęboko się zamyślił.
— Dobry wieczór — odezwałem się.
— A! ty tu! — zawołał. — Gdzieżeś był?
— U Ludwika.
Brał za czapkę, chcieliśmy go zatrzymać.
— Nie mogę, nie mogę, dobranoc.
Widać cały był w swej myśli muzycznej i uciekł z nią co prędzej, aby jej nie stracić.
Wiktor jest prawdziwym artystą, namiętnym, ognistym... Ale co znaczy artysta u nas? Skazany na układanie kontradansów i dorabianie melodij do piosnek śpiewanych na teatrze, schnie w Wilnie nieuznany, a raczej zapoznany. Biedny chłopiec... Wierzę przecie, że prędzej, później wybić się musi nad tłum i zdobyć to współczucie, którego pragnie dusza artysty. Prawdziwy talent przepaść nie może, choćby jak owemu Francuzowi, brakło mu rąk do malowania, będzie malował nogami, a będzie artystą[1]. Myśl w duszy jest nieprzezwyciężoną potęgą, jest-li myślą silną i wielką, znajdzie sposób objawienia się, przemówienia i rozkaże się uznać i uznana zostanie. Nie wierzmy tym, co nam prawią, że mogliby czemś być gdyby chcieli... kto może, ten chce; nie chce kto siły nie ma.
Przeklęty Wrzosek!
Byliśmy z nią znowu w Sapieżyńskim ogrodzie, liście coraz gęstsze na drzewach, słowik śpiewa coraz raźniej, coraz piękniejsze wieczory; długo, długo rozmawialiśmy po cichu. Wstała potem i idąc powolnie, ciągnęła dalej rozmowę, towarzyszyłem jej. Staruszka siadła do powozu, jenerałowa chciała iść pieszo. Podałem jej rękę, pierwszy to raz byłem tak blisko niej, w głowie mi się zawracało. Bluźniłem gdym mówił, że nie piękna! O! piękna, o cudnie piękna. W czarnych jej oczach ileż to myśli, ile uczucia, ile nieopisanych marzeń... Co za postawa szlachetna, jaka godność w cierpieniu. Bo ona cierpi widocznie; każde jej najobojętniejsze słowo zdradza boleść, z której wyrasta. Przeszliśmy tak Antokol cały i wsunęli się w miasto; powóz noga za nogą szedł za nami. W drodze mówiliśmy o Beethovenie... pokazało się, że nie znam symfonji i marszu pogrzebowego, który jedną jej część stanowi. — Dam panu tę symfonję — rzekła z cicha.
Serce mi zabiło, bo w tej obietnicy była druga razem, było pozwolenie odprowadzenia jej do mieszkania. Z daleka pokazała mi oświecone okna na Zamkowej ulicy. — Tu mieszkam — powiedziała.
Szła tak powoli, tak powoli! Zdaje się, naumyślnie zwalniała kroku, im bardziej zbliżaliśmy się ku oświeconym oknom wskazanym; milczała, z spuszczoną głową, z jakimś widocznym niepokojem dochodząc do mieszkania... Nieśmiałem przerywać jej dumania.
Jużeśmy byli w progu prawie, jużeśmy mieli wchodzić na schody, gdy „dobry wieczór“ dał się słyszeć za mną.
Oglądam się, to Wrzosek; jenerałowa pobladła, zadrżała, puściła moją rękę i chwilkę się zastanowiła w niepewności.
— Proszę pana ze mną, mam mu coś ważnego do powiedzenia... list od matki! — rzekł Wrzosek z przyciskiem.
Ona znikła szybko, ja musiałem zwrócić się trochę zawstydzony, do starego przyjaciela, którego w duszy przeklinałem. Jestem pewny, że umyślnie wybrał tę chwilę!
— Co mi każesz? — spytałem, gdyśmy odeszli kilka kroków.
— Ja? nic — odparł zimno.
— Miałeś list od mojej matki?
— W istocie... słyszałem że jest na poczcie!
— Na poczcie! ale nie macie go z sobą!
— Nie chciano mi go oddać.
— Dla czegoż więc?
— Możesz nie kończyć! rozumiem. Chcesz pytać dla czegom ci nie pozwolił odprowadzić pani jenerałowej na górę? Oh dla tego, że wiem kto ona jest, kto wać jesteś i co z tego wyniknąć może. Nieszczęście życia całego! Chodźmy razem, słuchaj, powiem ci kto ona jest.
— Słyszałem! ależ to są niegodne kłamstwa.
— To co ja ci powiem, będzie najwierniejszą prawdą; nie wiem co mogłeś słyszeć o niej, ale to co ja wiem, wiem, bom widział, bom przecierpiał.
— Ty?
— Ja! ale nie za siebie, za kogoś drugiego.
I westchnął.
Służący dogonił nas i oddał mi symfonję obiecaną, którą smutnie odebrałem. Wrzosek z nieufnością po oddaleniu się służącego nuty obejrzał i nie znalazłszy w nich nic, z nieukontentowaniem mi je wrócił. Przechadzka przeprowadziła nas mimo mieszkania mojego, wywiodła na placyk ratuszowy, gdzieśmy na ławeczce usiedli. Wrzosek zaczął mówić.
— Byłeś waćpan bardzo małym chłopięciem, kiedy poznałem Emmę.
— Znałeś ją więc?
— Aż nadto, jak się zaraz przekonasz. Rodzice jej bardzo bogaci ludzie, wypieścili ją i wykochali jak jedynaczkę. Była też zepsutem dzieckiem, w całem znaczeniu wyrazu.
Na całą okolicę sławną była z piękności i najbogatszą partją... Ojciec poczciwy stary, który wychowania nie pojmował wcale, matka, która je pojmowała pieszczotami, ciotka wyegzaltowana kobieta, i dwór unoszący się nad pańskiem dziecięciem, otaczali ją przez kilka lat pierwszych. Sąsiedzi, mający zwłaszcza synów, obsypywali pochlebstwy i podarunkami śliczną Emmę. Można sobie wyobrazić, jaki charakter wywiązał się takiem wychowaniem. Samowolna i przekonana, że wszystko jej służyć powinno, dorosła na panienkę. Żyłem w sąsiedztwie, syn mój poznał ją.
— Mieliście syna? — spytałem.
— Nie wspominaj mi tego. Był to mój jedyny, moje także ukochane dziecię... Płomienista dusza jak twoja, nad której pożarem płacząc, lubiłem się przecie wpatrywać weń, bo się człowiek stary przy nim rozgrzewa i wracają mu nieodzyskane dni młodości! Emma nie miała jak nie ma serca, była płochą zalotnicą od początku. Nie dziwię się memu biedakowi, że ją pokochał, była piękną jak aniołek, jak dziecię wesołą i samowolną jak królowa. Miłość już jej się śnić musiała, choć w sercu nigdy jej nie było, bo ona nie ma serca. Chciała sprobować kochania i sprobowała go na nim biedaku.
Może też ukarany zostałem za to, żem rachując coś na ich miłość, nie bronił jej, oczy na nią zamykał, za nadto wierząc w majątek, i chcąc go dla syna. Biedny mój co dzień prawie latał do Sosnowa... Przyjmowała go czule. Schadzki wieczorne, przechadzki poranne, tajemne rozmowy pod cieniem drzew rozłożystych, co dzień bardziej rozpłomieniały poczciwą, anielską jego duszę. On jej wierzył, ona była zimną i nawet ten gorący ogień młodej, pierwszej miłości, nie potrafił rozgrzać zalotnicy. Pisywali do siebie, schodzili się, przysięgali i zamienili nawet obrączki.
Wiecznie to taż sama głupia historja, mości panie, historja nadziei opartych na sercu, na uczuciu, za którego przyszłość któż odpowiadać może? Emma przeszła z nim całą tę pierwszą miłość, nieuczuwszy nic.
Tymczasem, gdy zaufany mój biedak spał na przyszłość, spokojnie rojąc ją sobie szczęśliwością niebieską, tłum wielbicieli kręcił się koło Emmy. Rodzice zupełną swobodę wyboru jej zostawiali. W pośród mnóstwa innych, zjawia się smukły pułkownik, jakieś grafiątko ze stolicy, szczebiocące po francusku, śpiewające prześlicznym tenorem, dowcipujące wybornie. Nie potrzebuję mówić co nastąpiło: pułkownik otrzymał słowo Emmy.
Na wieść o tem, leci mój biedak do niej... Powraca zbladły, trzęsący, ze łzami w oczach i na usilne moje prośby nic mi powiedzieć nie chce... Nazajutrz rano nie żył. Przybił sobie kulą do serca kawałek wstążki niebieskiej i zwiędłe kwiatki, dawniej niegdyś od niej mu dane.
Stary Wrzosek zapłakał i umilkł na chwilę. — Myślisz — dodał — że to najmniejsze na niej uczyniło wrażenie? W tydzień potem wesoła, świeża Emma zaślubiona została ślicznemu pułkownikowi.
Ale i on padł ofiarą.
— Jakto? i on — spytałem.
— Tak... i on — dodał Wrzosek. — W rok nie więcej pojechali do stolicy; książątko jakieś podobało się Emmie, pułkownik wyzwał i padł.
— A ona?
— Powróciła wdową do kraju.
— I wszystkoż? — spytałem.
— O! to dopiero połowa!
— Poszła więc drugi raz za mąż?
— Nie, ale wzbudziła jeszcze nie jedną namiętność, którą zawiodła. Zawsze zalotna w różny sposób w początku, dająca nadzieje, zakochana nawet; po pewnym przeciągu czasu odwraca się zimna, znużona i nie raczy spojrzeć nawet na swoją ofiarę.
Nie chcę ci liczyć tych nieszczęśliwych, których długi szereg począł mój biedak. Było ich dosyć! Znasz teraz tę kobietę?
— Sądzę, że ani wy, ani ja, nie znamy jej jeszcze z tego wszystkiego — odpowiedziałem — widzimy skutki, nie pojmujemy powodu.
— Bez serca zalotnica! nic więcej! Jakiegoż innego powodu szukać ci jeszcze potrzeba? jeśli nie kocha, po cóż zwodzi?
— A jeśli ci sami się zwiedli?
— A mąż?
— Nie wiem! Trzebaby ją poznać bliżej, aby o tem sądzić; ja widzę tylko tajemnicę. — Wrzosek ruszył ramionami. — Nowa gotuje się ofiara — rzekł — której podobno wyrwać już nie potrafię... Dobranoc... przypomniałem syna i serce mi się krwawi, o nim już tylko myślę.
Napróżno chciałem mu towarzyszyć, odwieść rozmowę i rozerwać starego; odszedł spiesznie, unikając mnie.
Do późnej nocy grałem symfonję heroiczną i rozmyślałem o niej... Wrzosek całkiem inaczej rozpowiada jej historję; ale na dnie jej leży tajemnica jakaś. Ona nie może być zalotnicą nieczułą, zwyczajną, jej oczy za wiele mówią, głowa za wiele myśli; nadto głęboka boleść tryska z każdego jej ust wyrazu! Za parę dni odniosę jej nóty, będę u niej... Żeby mi tylko stary nie przeszkodził znowu.
Dziś wieczorem wszedł do mnie stary z jakąś miną tajemniczą, w tym samym wprawdzie szaraczkowym fraku, w którym chodzi zawsze, ale w białej chustce na szyi, a nawet w rękawiczkach, których cierpieć nie może.
Przeszedł się kilka razy po sali i odezwał się wreszcie:
— A co, ubieraj-że się waćpan.
— Dokąd? — spytałem zadziwiony.
— Dokąd? Będziesz wiedział, a ubieraj się przecie, boć widzisz żem ubrany, i nie darmo. — A zobaczywszy żem zaciekawiony, nie wiedząc sam dla czego przebierać się począł, zamyślił się i chodził znowu mrucząc pod nosem. Dosłyszałem tylko tych słów:
— Zawsze byłoby lepiej... któż wie? któż wie? Czynię co mogę.
Prędko byłem gotów, bo nasz strój akademicki nie zabawi długo. Stary nic mi jeszcze nie powiedział, ale zawrócił się milcząc w zaułek i poprowadził machając laską. Doszliśmy do muru otaczającego ogródek, nad którym w kwitnących jabłoniach stoi ów belweder pamiętny moją niebieskooką nieznajomą... Wrzosek doszedł do furtki, otworzył ją i dawszy mi znak, abym szedł za nim, wpuścił mnie za sobą. Byliśmy wprawdzie w miejskim ogródeczku, ciasnym, obmurowanym, bez widoku, czystym jak salonik, a przecież miłym. Przypominał on wielce klasztorne wirydarzyki. Ulice wysadzone były szpalerkami agrestu, porzeczek i malin, wysypane żwirem i piaskiem. W kwadratach siedziały drzewa fruktowe, wybiegające gałęźmi za wysoki mur po powietrze i światło, gdzie niegdzie kwitnął kląbik irysów, narcyzów, jacyntów, saksyfragi i aurykułów wiosennych. Pod starą gruszą była odświeżona darniowa kanapka, dalej altanka zielono malowana, chmielem i fasolą ubrać się później mająca, dalej jeszcze zawieszona na dwóch słupach hojdawka. Z pomiędzy drzew wyglądał ciemno-kamiennego koloru domek, którego wystawę zdobiły liczne kwiatów wazony.
Domyśliłem się, dokąd i dla czego wiódł mnie Wrzosek; chciał on wybić klin klinem, jak później mówił.
Zastaliśmy w ogródku dwoje nie bardzo młodych państwa regentostwa, chłopaka ich synka wyrostka, w mundurzyku szkolnym i jakiegoś sztywnego jegomości, z krochmalnym kołnierzem i zdaje się także krochmalną szyją, wyglądającego na pretendenta. Poznałem go jako jednego z urzędników uniwersyteckich, w administracyjnej części pracującego.
Państwo nasi przyjęli pana Wrzoska, pomimo jego niepozornego szaraczkowego fraka i śmiesznych trochę butów palonych, z jakiemś uszanowaniem i wielką skwapliwością. On względem nich stawił się poufale, grzecznie, nie bez tej jednak wrodzonej pozornej szorstkości obejścia, której się nie pozbywa nigdy.
— Syn mojego przyjaciela — przedstawił mnie — a dziecię mego serca; od czasu gdym stracił syna, jego tylko kocham. A! wiele — dodał — mam z nim kłopotu! — I machnął laską. — Muszę ci przyznać matuniu, że mi się wewnątrz i ogródek i ci państwo i całe towarzystwo ich nie bardzo podobali. Czysta to była proza życia; porządnie, miluchno, jasno, ale zimno. Wolałbym nad ten ogród i jego drzewa symetrycznie siedzące, poobcinane krzewy, poopielane kwiatki, wolałbym matuniu, brzeg naszego rodzinnego Styru, lub znanego Horynia, z najeżonym w nieładzie lasem, z poplątaną leszczyną i tarnem, z bujnemi tataraki i trzciną... Tam nie ma tych nudnych murów, tych porozpinanych smętnie winogron, które boleć się zdają na swych kratach, jak męczennicy, tych kapryfoljów utapirowanych na rusztowaniach, którym jak Bóg przykazał, rosnąć nie wolno.
Rozmowa poczęła się od wiosny i pogody. Regentowstwo mówili o wiośnie, jak mieszkańcy miasta, co ją tylko z reputacji i nowalji znają; urzędnik jako o porze, w której corocznie zwykł brać majową kurację z ziół gorzkich... Mojej jasnowłosej nie było... a nie było. Spodziewałem się, oglądałem napróżno i ja i mój rywal urzędnik, który na tę intencję świeżo wystąpiwszy, nie chciał zapewne postradać napróżno pracowicie ułożonego stroju.
Szelest sukienki, chód żywy, oznajmiły przybycie Marylki. Jeszcze mi się dziś wydała piękniejszą, różowa była jak malina, ale czegoś smutna; niebieskie jej oko pływało w łzie niedokończonej. Urzędnik całował ją w rękę z uśmiechem który odkrył, że nie miał już nieborak tylko mniejszą połowę danych mu od przyrodzenia do gryzienia piór zębów.
Pan Wrzosek przedstawił mnie szydersko.
— Państwo się znacie, — szepnął na boku Maryli; — złapałem tego panicza, jak w zachwyceniu stał raz na ulicy u belwederu... nie prawdaż?
Marylka zarumieniła się bardzo, rozśmiała i rzuciła na mnie wzrokiem śmiałym, jakim tylko młode jak ona dziecię, lub stara rzucić potrafi bezwstydnica... Zimno mnie przeszło na wskróś.
— Przedstawiam go pani także jako wielkiego amatora muzyki i rozbijacza fortepjanów. Młóci po nich nielitościwie... ja się na tem nie znam, ale mówią...
— Proszę mnie w oczy nie chwalić — przerwałem.
— A zkąd waćpan wiesz com miał mówić? Hm?
Marylka rozśmiała się serdecznie. Urzędnik trochę chmurny, wyprostowany bardzo, zbliżył się ku nam.
— Mówimy o muzyce — szepnęła dziewczynka, podnosząc znów na mnie oczy niebieskie, pan sowietnik także amator?
— Na czakanie — odrzekł z flegmą jegomość. — Grywałem na flecie, ale zarzuciłem go, dla słabych piersi. Bardzo lubię muzykę.
— Chodźmy do fortepianu! — zawołała Marylka pociągając nas i rodziców za sobą oczyma. Wszakże i tak herbata gotowa a komary dokuczać zaczynają.
— Z warunkiem że nam pani zaśpiewa — rzekł Wrzosek.
— Pan nie lubisz śpiewu!
— Alboż ci go tylko lubią, co niezmiernie chwalą? Proszę pani! chciej wierzyć, że czasem najwięcej mówi, a pewnie najwięcej czuje, kto milczy.
— Jestem tego zdania, co preopinujący! — dodał urzędnik poważnie.
Fortepian, niech mu stokrotne będą dzięki, zbliżył mnie ku temu aniołkowi. Co za żywość, wesele, co za ogień w tej młodocianej prawdziwie piersi. Ile razy spojrzy na mnie, cały poemat, całe życie jakieś długie, niepojęte, nieśmiertelne zdaje się wypowiadać jej wzrok... Zaczęła od pokazywania mi nót. Nauczycielem jej był ów jednooki Renner, którego kochamy wszyscy, artysta zwłaszcza w ekzekucji, umiejący nas zachwycać swą grą, pełen życia i ognia. Smutno mi że wśród Piksisów, Würflów, Dusseków i Czernych nie znalazłem żadnego Beethovena. Nie zna więc tego boskiego mistrza, tego muzyka-poety.
Zacząłem jej mówić o nim. Słuchała mnie z zajęciem, jam mówił z zapałem.
— Teraz, — dodała — pojmuję lepiej muzykę, to wcale nie zabawka dla ucha, jak myśli Czerny, ani łamiręka; to wielka i wzniosła sztuka, to boski język!
— O! tak — zawołałem — to język dopełniający naszą mowę, wydający uczucia, którym już ona podołać nie może. Ale ludzie i mowy i muzyki na dzieciństwa użyć potrafią... Wszak piszą triolety i warjacje?
— A czemuż nam pani nie zaśpiewa? — przerwał urzędnik z pokłonem.
Maryla schwyciła zeszyt i milczącym rzutem oka, zdawała się przerwanej mi żałować rozmowy. Siadła i czystym głoskiem zabrzmiało: Di tanti palpiti. Urzędnik bił takt akompanjamentowi na krzesełku; Wrzosek patrzał na mnie zwycięzko, ojciec i matka rozkoszowali się poglądając to po sobie, to na córkę. Ja... nie wiem co się tam ze mną działo, wiem żem rozkosznie marzył.
— Cudownie! cudownie! — zawołałem gdy skończyła.
— Ja wolę pierścioneczek lub brzozy, — dorzucił Wrzosek, bo to rozumiem lepiej i coś mi przypomina.
— Zaśpiewam panu pierścioneczek!
Nie wypowiem znowu, matuniu droga, jak ona cudnie, naiwnie, smętnie, jak świeżo wyśpiewała tę prostą piosenkę. We mnie serce drżało: byłbym dał pół życia, żeby nad moim tak śpiewała pierścionkiem; biedny stary nasz przyjaciel, nie wiem czemu, choć starannie się odwracał, ukrywał, płakał przecież... Może mu na myśl przyszedł pierścionek dany przez Emmę jego synowi!
Marylka postrzegła pochlebne łzy staruszka i przerwała na trzeciej strofie, czegom szczerze żałował. Wrzosek aby ukryć pomieszanie, począł żartować naprzód ze mnie, potem ze wszystkich; jednemu tylko urzędnikowi nic się nie dostało.
Zacząłem znowu o muzyce, i uważałem że rada była, bo ją to od nienawistnego podobno pretendenta uwalniało, który pomimo chęci, nic tu o czakanie dołożyć nie mógł. W końcu dopiero dodał:
— Są sztuki wyśmienite na czakan i fortepian.
— Ja czakana nie lubię — odparła żywo nielitościwa dziewczynka.
— A przecież to miły i romansowy instrument.
— Właśnie dla tego, że ma takie pretensje, jeszcze żywiej szepnęła Marylka.
Urzędnik odszedł powoli, ale z przyzwoitą powagą, jak człowiek pewien siebie, który na rodziców rachuje i omylić się nie może... zostaliśmy sami przy fortepianie. Nie napiszę ci matuniu, co tam były za mowy, wyszedłem zachwycony, przejęty, rozpoetyzowany, powiem lepiej rozkochany.
— Już kiedy masz koniecznie głupstwo robić, róbże o ile możności najmniej niebezpieczne, — rzekł wychodząc Wrzosek. — Wolę żebyś się kochał w Marylce, która tak zestarzeje i zbrzydnie ci jak inna, niż w jenerałowej. To szatan wcielony. Mówią, że miłość broni młodych od rozpusty, kochaj więc, cóż robić, niech cię djabli biorą!
— Ale — dorzucił po chwilce — nie powiesz żem cię nie ostrzegał. Ze wszystkich namiętności ludzkich, to najniebezpieczniejsza dla młodego. On widzi, czego nie ma; spodziewa się, czego mieć nie może. Jego ideał urzeczywistnić się mógłby tylko w części jak wszelki ideał, a to go nie zaspokoi. Zawsze więc zawiedziony zostanie i boleć musi. Nauka, to morze bezdenne, nie wypijesz naparstkiem, miłość się wyczerpuje i kończy, a ideał pozostaje czem był... marą. Złoto się nabywa, duma się jako tako nasyca, jedna miłość musi pozostać niezaspokojona nigdy, zawiedziona zawsze.
— Przyjacielu — rzekłem ściskając go, — Marylka jest całym, całkowitym ideałem.
— Zobaczysz — dorzucił smutnie. — Ideały są w niebiosach, jeśli gdzie są! na ziemi są ludziska mościpanie, wcale nieidealni. Ale cóż począć z tymi, którzy koniecznie ideałów potrzebują? Zobaczysz, i zobaczysz! Przynajmniej miłość młodej, poczciwej, niezepsutej dziewczyny nie grozi niebezpieczeństwem. Spodziewam się żeś uczciwy człowiek, i że o tem nie zapomnisz, że miłość pozyskana wkłada wielkie i święte obowiązki.
— Przyjacielu! zawołałem — możesz-że o tem wątpić na chwilę?
— Nie wątpię, ale przypominam. Bądź zdrów i nie każ mi żałować dzisiejszego kroku.
Uściskałem starego.
Ledwieśmy się rozeszli, a ja z głową zwróconą spoglądałem na belweder, jakbym się tam jeszcze raz Marylkę ujrzeć spodziewał; gdy zaturkotał powóz i...
Domyślisz się, że traf... (na cóż go tak zowiemy?) ukazał mi bladą twarz mojej nieznajomej. Wyznam ci matuniu, że mi się wydała starą, zbrzydłą i nie wiem dla czego, fałsz jakiś zdał się patrzeć z jej oczu. Ukłoniłem się jej zdaleka, odebrałem uśmiech i uciekłem.
Sam nie pojmuję siebie. Możnaż kochać dwie razem kobiety? którąż z nich dwóch kocham? Nie wiem! nie wiem.
Ty sobie pomyślisz, czytając to matuniu, że ja tylko trzpioczę się, bałamucę, latam, a nic się nie uczę; dziennik mój może ci to podać do myśli. A jednak tak nie jest, przysięgam ci na ojca którego nie znałem, na twoją matkę, którąm tak kochał, że umiem niepowrotny czas szacować. Nauka jest prócz tego dla mnie źródłem tylu przyjemności!
Najsuchsza jeszcze zajmuje i dotyka nas z którejś strony. A jestże taka, którąby suchą nazwać słusznie można? Suchą czyni ją chyba wykład, sposób w jaki się na nią zapatrują, oderwanie jej od tego, czego część żywotną składa. W każdej umiejętności jest wreszcie Bóg na początku, człowiek na ostatku; — ten, który wie i stwarza, i ten, który nie stworzywszy pojmuje... dwa wyrazy ogromnego szeregu istot... pierwszy i ostatni. W każdej umiejętności wyczerpanej do dna, znajdziesz wszystko, bo wszystko jest we wszystkiem, jeśli się zastanowisz surowiej. Całe stworzenie rządzi się jednem wielkiem prawem.
O moja matuniu! skarby drogie są w nauce, nie myśl abym jej miał zaniedbywać; nie lękaj się także bym Boga z oczu stracił. Nauczyłaś mnie widzieć go wszędzie, szukać go zawsze, i obejść się teraz bez Niego nie mogę... Nie myśl bym poeta, jak mnie pan Wrzosek, w listach do ciebie nazywa, dla poezji naukę rzucił. Nauka dostarcza materjału poecie, ona mu szerokie roztwiera pola, jasne ukazuje przestrzenie. Nie ma nauki suchej... wszak Pytagoras w nauce liczb znalazł poetyczną swą sfer harmonję, muzykę stworzenia; wszak Plato buduje świat na wzór poprzedników swoich z liczb i trójkątów; a przecież nie znam poety, coby mu zrównał. Homer jest poetą ludu, i ten przecie znał swą Helladę, znał jej dzieje, był na swój wiek uczonym. Nie! poezja nie wyłącza nauki, owszem, obejść się bez niej nie może. Ale kto ją ma w sercu, temu przesiąknie wszystko poezją, jak soki ziemi, przechodząc łodygę róży, w jej się zapach mienią, jak w pszczółce pokarm miodem się staje i woskiem.
Opiszę ci matuniu, moje zatrudnienia, abyś się przekonała że nie próżnuję przecie, choć w moim dzienniku same tylko widać rozmowy i przechadzki. Pozwoliłaś mi chodzić na filozofję i literaturę, ulubiony mój przedmiot; byłbym cię usłuchał, nawet gdybyś mi inny cel wyznaczyła. Ja cię tak kocham; a ty powiadasz, że Bóg kobiecie, matce, daje instynktową wiedzę tego, co jej dziecku potrzebne i dobre na przyszłość. Uczę się więc czego pragnąłem i uczę z zapałem. Większość naszych nauczycieli ze wszech miar na wdzięczną zasłuży pamięć. Są to ludzie zamiłowani w swym przedmiocie, a to zamiłowanie jest największą rękojmią dla uczniów. Wyżej pisałem podobno, że patrzą ze stanowiska materjalistów, ale czyż temu winni?
Uczyli się, młodymi byli, gdy nauka na tem stanowisku prawie wszędzie stała; nie dziw więc, że się i oni na niem znaleźli. Nie są to jenjusze, coby w jakikolwiek sposób reformować mieli; ale ludzie z talentem i sumienni. Jeden tylko, nazwiska ci nie powiem, cudzoziemiec, szyderstwem zbywa, najpoważniejszy przedmiot, który traktuje. Dwa wielkie imiona, dwa luminarze nasze, nie na moim horyzoncie świecą, są to pochodnie innej naukowej drogi, nie będę więc ich sądził. Ja z moich zwłaszcza rad jestem. Kocham Leona Borowskiego... jest to skeptyk w głębi podobno, ale człowiek głowy i serca, nauki wielkiej, wyrozumiały dla nas i przyjazny wszelkiemu młodemu talentowi. Mówiłem z nim kilka razy, zachęcał mnie nawet, jestem z tego trochę dumny.
W ciągu tygodnia uczęszczam regularnie na lekcje, które mi przypadają w różnych godzinach przed- i poobiednich. Krok mam tylko z mieszkania do sal uniwersyteckich, nie tracę więc czasu na przejścia i oczekiwania. Oprócz języków, historji, literatury i tego co do oddziału mego należy, chodzę na lekcje malarstwa, rysuję z natury.
Jest tu atletyczny wzór, który nam na pierwsze potrzeby wystarcza. Biorę prywatne lekcje muzyki, jenerał-basu i kompozycji. W pozostałych godzinach tyle jest do czytania obcego, naszego, dawnego i nowego! Muszę grać, rysować i spocząć; nie mogę być całkiem obcy towarzyszom moim... Widzisz więc matuniu, że dnie mam zajęte, a zawsze mi się krótkimi zdają. Na moje pragnienie nauki, życia doprawdy zamało.
Jedno, które mam, zaledwieby wystarczyło na przedmiot jeden. Ale cóż to jeden przedmiot? Wydzielaj go jak chcesz, zawsze to będzie odłamana cząstka. Mnie się widzi, że nic dobrze pojąć nie można, nie obejrzawszy wprzód całości. Wszystko się wiąże z sobą; wszystkiego się więc uczyć potrzeba, aby coś jednego umieć.
O! jak życie krótkie matuniu, gdy część jeszcze jego i Marylce i szczęściu oddać musimy; gdy nieprzewidziane wypadki, interesa, ta kuchnia życia, zabiorą znowu swoje. W najbardziej zajmującem miejscu tej księgi, która się życiem zowie, śmierć przyjdzie... Tak, ale ona nam da nieśmiertelność, wiedzę i szczęście, uspokojenie na wieki!
Musiałem przecie odnieść pożyczoną symfonję heroiczną... poszedłem bez bicia serca i niepokoju, bo obraz Marylki mi towarzyszył; szła ze mną niepojęta kobiety historja, świeżo jeszcze słyszana z ust Wrzoska.
Zaczynało szarzeć na dworze, wiedziałem że jenerałowa była w domu. Po woskowanych wschodach dostałem się na pierwsze piętro... Wazony kwiatów zasłaniały wejście salonu... Służący w ciemnej liberji wprowadziwszy mnie, poszedł oznajmić. Długą chwilę czekałem i miałem czas przypatrzeć się miejscowości; któż nie wie, że ona najlepiej może maluje człowieka, że ją człek na swój obraz i podobieństwo tworzy? Przyciemniony firankami jedwabnemi pokój, do którego wszedłem, oddychał smutnem milczeniem. Wszystko w nim było przyćmione, barw niepewnych, bez blasku. Ciężkie trochę starych form mahoniowe meble stały w porządku dokoła, angielski fortepjan kąt jeden zajmował, przy nim etażerka założona nutami. Wazony kamelji, datury, fuksji, rododendrów cisnęły się do okien i balkonu. Na stole kilka książek religijnej powiększej części treści, jak uważałem z tytułów; krośna z poczętą robotą na boku. Na półkach mało tych fraszek, któremi zwykle ubierają salony, i te co były, miały charakter poważny, surowy. Po większej części wzory posągów i monumentów, grupy z ciemnego bronzu: przez na wpół zasłonione drzwi do innych pokojów widać było gabinet pełen książek z stojącą lampą astralną na wielkim stole pokrytym zielonym dywanem.
Nic zresztą zastanawiającego, szczególnego, mogącego rzucić jakie bądź światło na charakter właścicielki. Na ścianach salonu kilka ciemnych rozwieszono obrazów. Chrystus wypędzający szatana z opętanego z jednej, Chrystus powołujący dziatki do siebie z drugiej strony; dwa portrety flamandskie prześliczne... po bokach.
W czarnych bogatą snycerszczyzną ozdobnych ramach dwa portrety, starego już mężczyzny, z listem w ręku i niemłodej kobiety z prześlicznem dziecięciem. W twarzyczce tej poznałem a raczej domyśliwałem się Emmy. O! jakże była piękna, jakże wymowne jej oczu spojrzenie.
Szelest tajemniczy jedwabnej sukni wyrwał mnie z dumań, odstąpiłem od obrazów; weszła. Pierwszy to raz widziałem ją w domu, w salonie. Miała na sobie czarną suknię, włosy gładko uczesane, żadnych błyskotek. Poważnie weszła do salonu i powitała mnie uśmiechem, ale smutnym.
Potem przybliżyła się do kanapy i spiesznie usiadła. Rozmowa musiała się rozpocząć od muzyki; ale była zimna i przymuszona.
— Pan znasz — spytała po kilku zboczeniach — pana Wrzoska? — To mówiąc wpatrywała się we mnie, chcąc podchwycić pierwszą myśl, jaką to imie na moją twarz wywoła.
— Znam go — odpowiedziałem — jest to stary przyjaciel mojej matki, a dziś mój jakby opiekun... Dziwny może, ale najpoczciwszy z ludzi. — Zamilkła, odwróciła się ku oknu.
— Pani znasz go także? — dodałem.
— Znałam go dawniej, ale widno, że mnie sobie przypomnieć nie chce? — i wlepiła z zapytaniem oczy we mnie... Trochę pomięszany odpowiedziałem:
— I owszem.
— Mówił co o mnie? — Nie mogłem wzroku jej badającego uniknąć, alem się widocznie pomięszał. — Jestem tego pewna.
— Mówił — odrzekłem krótko.
Jenerałowa powstała i poszła ku balkonowi, schyliła się nad kamelje... potem jakby dla przerwania rozmowy, otworzyła fortepian, prosiłem ją aby grała... nie odpowiedziała mi nic; ale w tejże chwili prawie ozwały się pierwsze nuty znanego Hummla koncertu.
Znasz go matuniu, bo ja go lubię, bo go gram także, jest to może jedno z najwyborniejszych dzieł jego. Głęboki a pełen wdzięku smutek, smutek posągu greckiego, smutek idealny oddycha w tej kompozycji. Sztuka ukrywa się tu za głębokiem uczuciem, które wyraża, wszystkie trudności egzekucji są koniecznościami dla rozwinienia myśli. Emma wykonywała go z pojęciem artysty, z łatwością, jakby improwizowała, słuchałem z zachwyceniem. Na drugiem tutti stanęła.
Zaczęliśmy mówić o Hummlu, o fortepjanistach i znowu o muzyce; jam się unosił, ona sądziła.
— Sztuka — dodała — jak życie, nigdy nie odpowiada przecie idei, którą mamy jaką być powinna. Największe dzieła, najszczytniejsze utwory pozostawują coś za sobą, jak najszczęśliwsze życie, jeszcze się kończy niezaspokojonem żądaniem.
— Jest to najpiękniejszy dowód duchowości człowieka — dodałem. — Zwierze tylko kończy swój zawód na ziemi, i nic nad to, co tu znajduje, nie pragnie; człowiek ani myśli swych całych wyrazić, ani się życiem zaspokoić nie może, bo ma duszę, bo jest nieśmiertelny. Gdyby tu był nasz cel, tu byśmy uspokojenie znaleźli.
— Pocieszający to i nieraz już wywoływany dowód — przerwała mi — ale to niezaspokojenie każe rozpaczać o sobie. Możnaż cokolwiek przedsiębrać, możnaż jakąkolwiek zachować nadzieję, pamiętając o tem, że nic się nie spełnia dla nas na tej ziemi?
— Dla czegoż nie? Są przecież chwile całkowitego uszczęśliwienia, są błyskawice, w których poeta całą duszę, muzyk całe swe czucie przelewa.
— Chwile! błyskawice!
— I życie samo jest chwilą.
— Tak, prawda — dorzuciła — wszystko przechodzi i my przechodzim jak zwiędłe trawy, wedle słów psalmu. Ale możnaż, pytam pana, być z tą myślą szczęśliwym?
— Z tą myślą i drugą podpierającą ją myślą innego życia, wieczności.
— A jeśli wieczność ma być karą?
— Karą!? za co!
— Za życie tutejsze. — I westchnęła spuszczając głowę na piersi. — Któż powie, że czysty jest i niewinny? komuż mimowolnie występki nie ciężą na sumieniu? Milczeliśmy oboje; ona tarła chustkę w ręku. Służący wniósł lampę do salonu, a z lampą razem weszła z ukłonem staruszka, siadła u stolika i poczęła pończochę, ledwie na nas spojrzawszy.
Zdawało mi się, że czas ją było pożegnać, wstałem więc i wziąłem kapelusz.
— Tak prędko? — spytała mnie z cichą wymówką.
— Boję się, bym pani nie zawadzał.
Uśmiechnęła się dziwnie. — Odwiedzisz mnie pan czasem?
— Jeśli pani pozwolisz...
— Wszak proszę.
I zmienionym głosem dodała: — Nie lękaj się pan mnie tak bardzo, Wrzosek nastraszyć go musiał. — Zaczerwieniłem się i pomięszany wyszedłem. Jakby dając pretekst powrotu, jenerałowa podsunęła mi nowe nuty, prześliczną sonatę Beethovena, siódme jego dzieło, i Septuor Hummla.
Dla czegoż, powiedz mi matuniu, każda z tych dwóch kobiet z kolei, gdy ją widzę, gdy chwilę z nią jestem, tak mnie silnie zajmuje, tak mi serce rozkołysze? Czemuż nie mogę powiedzieć, która bardziej za serce mnie ujęła, czemu na wybór ośmielić bym się nie potrafił? tak do siebie niepodobne, jedna, zdaje się, dopełnia w mem sercu drugę, jedna z drugą całość stanowią. A przecież tak różne, tak niepogodzone... Marylka to wiosna w całej swej krasie, weselu i pełności życia; Emma to śliczny dzień jesieni, z kwiatami jeszcze i złocistemi liśćmi; ze smutnem już weselem, z ostatkiem życia! Smutna! smutna! tak, że człowiek chciałby ją koniecznie, koniecznie pocieszyć, tak mu jej żal serdecznie.
Nie pojmując sam siebie, błądziłem z myślami po ulicach. Piękny wieczór wywabił wszystkich na bulwary, do ogrodów, na przechadzkę w różne strony. Spotykałem garstki śmiejących się kobiet, wesołych towarzyszów moich i ludności miejskiej. Widok miasta ożywionego wysypaną ciżbą różnobarwną, oświeconego księżycem, który z zaciemniających wież kościelnych na czystem niebie się podnosił, miał w sobie coś uroczego. Wszystkie rysy ostre, wszystkie sprzeczności przy blasku słonecznym tak dotykalnie rażące, znikały teraz.
Poszedłem na bulwar, ale na pół drogi spotkałem rodziców Marylki z nią i panem urzędnikiem. Wrzosek towarzyszył im zamyślony, posępny, po przywitaniu włączyłem się do ich towarzystwa. Stary dostrzegł, że miałem z sobą nuty jakieś, domyślił się widać wszystkiego, bo mi szepnął:
— Byłeś u jenerałowej?
— Byłem.
Ruszył ramionami. Szliśmy dalej powoli po nad Wilją. Co chwila mijaliśmy się ze znajomymi, krzyżowali z przechadzającymi i urywki rozmów przelatywały nam mimo uszu. Marylka była wesoła, pomimo przytomności sztywnego urzędnika... Z początku szliśmy dalej od siebie, ale w końcu los nas połączył, podobno z pomocą starego Wrzoska, któremu chodzić musiało o to, abym co prędzej wrażenie mojej bytności u Emmy zatarł drugiem żywszem. Po rozmaitych więc przemianach sąsiedztwa, które przy rozmijaniu miało miejsce, Wrzosek pozostał od brzegu przy niej, i za pierwszą zręcznością usunął się w tył, chwytając regenta. Urzędnik przez grzeczność musiał towarzyszyć matce, jam został w parze z Marylką. Jakby dla sprzeczności z tamtą kobietą, była trzpiotowato wesoła; unosił ją widok naszej pięknej rzeki i tych gór w ruinach nad jej brzegami zwieszonych, i tego różnobarwnego tłumu. Nieznacznie wpadliśmy w żartobliwe przycinki, od których najczęściej zaczynają się czulsze rozmowy młodych. Widząc mnie z początku zamyślonym, smutnym, przypisywała to, jak zwykle... zakochaniu.
— Opisz mi pan swoję ulubionę — odezwała się nareszcie. Spojrzałem na nią i naturalnie, odmalowałem jej własny obrazek.
— Teraz zgadnij pani kto to taki? — zapytałem.
— O! doprawdy nie znam nikogo podobnego.
— I nie widziałaś pani nawet w zwierciedle?
— Żartujesz sobie pan ze mnie... I niby serjo zamyśliwszy się dodała: — wiem ja lepiej wszystkie pańskie tajemnice, niż się spodziewasz.
— Mnie się zdaje, że nie mam żadnych tajemnic.
— Bardzoby mi go w takim razie żal było... taka to miluchna rzecz! Chcesz pan abym mu powiedziała, z kim siadujesz na ławce w Sapieżyńskim ogrodzie?
I figlarnie spojrzała na mnie.
— Ja pani sam to powiem.
— Doprawdy? nie zaprzesz się? nie zawstydzisz?
— Nie.
— Więc przyznajesz?
— Żem kilka razy ją spotkał.
— I był u niej.
— Raz tylko.
— A widzisz pan że zgadłam! A! powiedzże mi, jakże tam u niej; bogato, strojnie, wytwornie?
— Nie mówmy lepiej o tem.
— O! znowu tajemnica wychodzi!
— Powiedz mi lepiej, — szepnąłem półgłosem korzystając z przypadkowego oddalenia rodziców, gdzie cię czasem spotkać i częściej choć zdaleka zobaczyć można?
Marylka zamilkła i spuściła oczy, obejrzała się za siebie.
— Zostanęż bez odpowiedzi?
— Gdybyś pan szukał, znalazłbyś sam może to, na co mu poradzić nie mogę.
— Przecież... Wszak chcę tylko zdaleka czasem napoić się widokiem tej którą pani opisałem, wszakże w tem nie ma nic złego?
— Chodzim zwykle na mszę ranną o ósmej do Augustjanów — odpowiedziała widocznie pomieszana. — Pan zapewne tak często na mszy nie bywasz.
— Uczynisz mnie pani nabożniejszym.
Znowu oddaliliśmy się trochę od rodziców.
Marylka dodała:
— Źle to z mojej strony, żem panu o tem powiedziała... Nie godzi się z taką myślą chodzić do świętego miejsca. Nie przychodź pan proszę, będę to miała na sumieniu... Bardzo, bardzo proszę o to. Wszak widzieć możesz kiedy zechcesz? wszak dom moich rodziców otwarty? Nieprawdaż? co za piękny widok na lewo? — przerwała zwracając rozmowę. — Z naszego belwederu nie wiele widać, przecież siadywać tam lubię. Ulica pusta, zdaje mi się żem na wsi, a ja tak wieś lubię.
— Byłaś pani kiedy na wsi?
— Kilka miesięcy raz w życiu! O! ślicznych kilka miesięcy, które mi nigdy z pamięci nie wyjdą. Śliczna wieś! wolałabym ją nad miasto nasze, choć je kocham bardzo, bom się w niem urodziła. Ale na wsi tyle swobody, tyle wdzięcznych widoków, drzew, kwiatów, łąk, wody... O! mój Boże, jakżebym chciała mieszkać kiedy na wsi... w takim maleńkim białym domeczku, nad brzegiem szumiącej jak Wilja rzeki, pod cieniem starych lip.
— Sama jedna?
— Z rodzicami.
— Tylko?
— Z bratem!
— A więcej?
— Nikogo więcej.
— Zaręczam pani, że przynajmniej sowietnik niechybnieby się tam przyplątał.
— O! dajże mi pan z nim pokój.
— Niechybi on pani.
— Bardzo się mylisz; ja go cierpieć nie mogę.
— Chociaż gra na czekanie?
Marylka rozśmiała się serdecznie.
— Chociaż nosi tak ślicznie krochmalony kołnierzyk? Wszak za to przynajmniej trochęby mu wdzięczności mieć potrzeba. Taki ekspens krochmalu! i dla miłości pani; kraje sobie nielitościwie uszy! Męczennik.
Tak się poczęła śmiać znowu, że zwabiony tem urzędnik, któremu niesmakowało wcale, żem szedł sam na sam z Marylką, zbliżył się z miluchnem zapytaniem.
— Cóż panią tak rozwesela?
— A! nigdybyś pan sowietnik nie odgadł.
— Doprawdy? Probować więc nawet nie będę; ale zazdroszczę temu, co ją w tak wesoły humor wprawić potrafiło.
— Nie zazdrość pan nikomu, — żywo odparła dziewczynka...
Z bulwaru wróciliśmy powolnie do miasta; pożegnałem ją u furtki mieszkania, a dotykając usty jej prześlicznej rączki, uczułem jakby lekkie przyciśnienie... Zdawało mi się może. Urzędnik wszedł z rodzicami do środka, ja zastanowiłem się trochę na ulicy; jakiś głos tajemny mówił mi, że ją jeszcze choć na chwilkę zobaczę. Podniosłem oczy na belweder... nikogo. Po chwilce mignęło mi coś z góry... to ona! nie omyliłem się... Z schyloną głową patrzyła w ulicę, zobaczyła mnie, ciche „Dobranoc“ przeleciało, i zbiegła nazad.
Wróciwszy znalazłem twój list matuniu kochana, list twój ostatnich dni kwietnia pisany. Dzięki ci za niego! Jestże serce nad macierzyńskie? Jak ty mi umiesz napisać o wszystkiem co zajmować tylko może. Nawet rozwijanie się naszych drzew starych, nawet moją ławkę pod świerkiem i mego poczciwego Brysia i konia nie zapomniałaś. Czemuż mi tak mało i krótko piszesz o sobie? Ucałowałem pismo twoje, bo w każdym wyrazie czytam to przywiązanie, na które bodajbym potrafił zasłużyć. Ty mnie tak kochasz, że mi aż wstyd matuniu; bo w mojem sercu tyle jest różnych węzłów, gdy w twojem Bóg tylko i dziecię... O! daruj!
Dawno już nie zajrzałem nawet do mojego dziennika, codzień mi trudniej wypisywać się ze swoją duszą na tych kartkach, które może obojętna schwycić ręka.
Niewiele dni, a wiele wypadków!... Będziesz myślała matuniu, że mam co taić przed sobą i tobą, możesz się zasmucić sądząc, że dziecię twoje wstydzi się swoich uczynków. O! nie lękaj się napróżno. Jam się nie zmienił wcale; ale tyle przeżyłem w tych kilku szybkich chwilach, że sam teraz pojąć nie mogę, jak się to w nich zmieściło.
Po owym wieczorze, całym należał do mojej złotowłosej Marylki. Nie śmiałem szukać jej w kościele; starałem się spotykać na drodze tylko i powitać, dając do zrozumienia, żem nie zapomniał, gdzie ją widzieć można. Często także chodziłem w pustą uliczkę na którą wygląda belweder... a dziwnym trafem, nawet w pochmurne dnie znajdowałem ją opartą o poręcz i jakby na mnie oczekującą. Witaliśmy się wejrzeniem, rzadko słowem, kilka westchnień i spotkany wzrok stanowią całą historję tego cudnego marzenia. Na co nam słowa? my się tak doskonale bez nich rozumiemy, a jej oczy tyle mówić umieją... Niekiedy przychodziłem do rodziców, grywaliśmy i śpiewali razem.
Zbliżyliśmy się do siebie, nieraz maleńką jej uścisnąłem rączkę, nieraz ją pocałować mogłem i nie żądam więcej. Byłoby to okradać własną przyszłość, a ja o niej marzę roskosznie... Teraz wiem że ją kocham, ją tylko, ją samą i na wieki.
Wrzosek się śmieje z tej wieczności, ja się gniewam. Rzadko mówić z sobą poufale możemy, rodzice są nieodstępni i surowi. Ale z belwederu widywać ją codzień prawie mogę... dzięki i za to. Chciałbym matuniu, abyś ją widzieć mogła, abyś mnie po twojemu całując w głowę, powiedziała że mi jej kochać nie bronisz, że ją kochasz także. Bez tego świętego potwierdzenia nie śmiem jeszcze rzucić się całkiem na faliste marzenia przyszłości. Ale ty ją kochać musisz!
Niedawnom ją poznał, widzę w niej wszakże zmianę wielką. Z trzpiotowatej dziewczynki, stała się dziewicą poważną. Co za cudny nasz wyraz Dziewica, jak on maluje, dla mnie przynajmniej, tę anielską czystą istotę, która przestała być dziewczynką (wpół jeszcze dziecięciem), a stoi już na progu życia poświęceń, ofiar, życia pełnego życia... boju... Bój to uroczysty i chwały pełen. Ale oko dziewicy ledwie go przegląda; ono widzi tylko spokojne zacisze i domowe swe szczęście i obowiązki, którym bije samotne serce.
W jej oczach postrzeżesz już że myśleć poczęła, że życie codzień pojmuje lepiej, że się gotuje do niego. Ta chwila jest jakby jej modlitwą do Boga o przyszłość. Straciła całkiem swą żartobliwą płochość, swą wesołość dziecka, oczy nie latają jak przedtem, ale spojrzenie jej do głębi przeszywa mnie. Czemuż tak często smutna? czy mnie nie wierzy?
A kiedy ukradkiem pocznę jej malować szczęście, jasną przyszłość, to potrząsa głową z niedowierzaniem, z wątpliwością, jakby rzec chciała: nie tak będzie... Czemużby nie tak być miało? Wszak tak być musi. Nigdy mi jeszcze nie powiedziała że mnie kocha. Mogę zgadywać tylko żem jej nie obojętny, lubi być ze mną razem, szuka sposobu widzenia mnie, czeka nieraz choć deszczyk pruszy wyglądając z belwederu... mimowolne czuję drżenie jej ręki; nieraz łzy widziałem w oczach. Czemuż, gdy się jej usilnie pytam, czy mnie kocha, nigdy odpowiedzi wybłagać nie mogłem; zawsze mnie zbyła milczeniem? Czemu i czemu tak smutna? Chciałem jej dać pierścionek, pierścionek święty dla mnie, bo od ciebie matko pochodzi; byłoby to przyrzeczenie tak wielkie, jakbym je poprzysiągł u ołtarza. Zmięszała się, ale go przyjąć nie chciała.
— Później! — odpowiedziała żywo i odwróciła się, aby ukryć pomięszanie. Chowaj go jak pamiątkę matki i nie oddawaj nikomu.
— Weź go ode mnie.
— Później Juljuszu, później! Nie pora jeszcze, nie wiąż się niczem.
— Ale obowiązek byłby dla mnie szczęściem.
— Poczekaj... poczekajmy.
I nic więcej wymódz na niej nie mogłem. Od czasu wszakże jakem jej chciał dać twój pierścionek, zdaje się czulszą dla mnie jeszcze... Czemuż tak smutna? Ja tego pojąć nie mogę.
Powiem ci matuniu o drugiej, wiesz już o kim. Przypomnisz sobie, żem miał jej odnieść pożyczoną Sonatę. W dni kilka przysłała mnie prosić wieczorem; nie wiem jak mnie wyszukał służący? Poszedłem, znalazłem ją samą. Salon nie był już tak spokojnego pozoru jak przedtem, gdym go raz pierwszy zobaczył... Krzesła porozstawiane, okna na balkon otwarte, fortepjan zarzucony nutami... Ona przechadzała się żywo.
— A! przepraszam — zawołała, — żem się ośmieliła zabrać mu chwilę.
— Jestem prawdziwie wdzięczen, bo sambym nie śmiał.
— Czemu?
— Wiesz pani, żem aż do śmieszności nieśmiały, nie pewien siebie; nieraz szydziłaś nawet z tego.
— Ale może przerwałam mu jakie zatrudnienie?
— Czytałem.
— Coś naukowego może.
— Wstyd mi powiedzieć... nic wcale... Czytałem Wilhelma Goethego.
— Dziwna książka, co za postacie!
— Znasz ją pani?
— Jak chcesz bym nie znała co Goethe, co autor Werthera napisał? Zdaje mi się wszakże, że nadto wielką wagę przywiązywał do tego utworu poeta.
— Są tam prześliczne i dziwnie trafne rysy.
— Ale są i nic nieznaczące i może wielkiego poety niegodne. Ludzie to idealni całkiem, świat idealny... Jednę Mignon pokochać można.
— A... przepraszam panią, pierwsze sceny tej powieści?
— Za cóż przepraszasz mnie pan? — spytała. Pierwsze sceny są mistrzowskie.
— Bałem się żebyś im pani nie zrobiła jakiego zarzutu, i mnie się one najlepiej podobały. Ta aktorka.
— Prawdziwa kobieta! — żywo odparła jenerałowa — i nieszczęśliwa jak my wszystkie.
Z tego początku wtoczyła się rozmowa na losy kobiety. Jam je wynosił, ona je poniżała. W szczególnem była usposobieniu jakiemś, jakby ją trawiła gorączka; twarz płonęła niewidzianym rumieńcem, pokaszliwała czasami, na miejscu usiedzieć nie mogła; głos jej silniejszy był niż zwykle. Rozmowa stawała się coraz a coraz żywsza, aż nareszcie rzuciła się na kanapę i jakby przemagając wstręt, który miała od tego, poczęła.
— Nieprawda, słyszałeś pan o mnie wiele... wiele złego?
— Złego? — spytałem — nie... słyszałem wiele, ale nie śmiałem sądzić.
— Dziękuję ci... dziękuję. Ludzie mnie osądzili, i wyklęli;... piękna i czysta twoja dusza nie przyjęła tego sądu. Posłuchaj... jutro jadę... przypadek poznał nas z sobą, wola i rozum rozłączyć powinny. Jutro jadę, ale nie chcę zostać czarną w twojej pamięci; bo cenię cię, boś może pierwszy młody, który mojemu ideałowi młodości odpowiadasz.
Łatwo pojąć jak byłem zmięszany, nie wiedziałem co odpowiedzieć, a smutek jej głęboko mnie dotykał; szczęściem nie było na odpowiedź czasu, mówiła dalej.
Wiesz zapewne od Wrzoska, żem była jedynem, ukochanem mych drogich rodziców dziecięciem. Tu spojrzała w stronę, gdzie wisiały portrety i teraz dopiero postrzegłem, że ich już na ścianach nie było. Dzieciństwo moje wspominam ze łzami. Jedyna to chwila w mem życiu szczęśliwa. Nie było marzenia, którego matka i ojciec urzeczywistnieć dla mnie nie chcieli. Miałam czegom zapragnęła, robiłam co chciałam. Przyszłość opisywano mi rajską, to mnie zgubiło. Nigdym nie słyszała o obowiązkach i cierpieniu, zawsze o roskoszach życia. Nie domyślałam się rzeczywistości. Tak dorosłam, noszona na ręku, wykołysana pieszczotami, rozmarzona i upojona życia początkiem.
Ciotka dawała mi książki, które sama czytała bez wyboru, czytałam wcześnie i wiele, ale pocóż przypisywać książkom, co nie one rozwijają? W książce to tylko znaleźć może człowiek, powiedział jenjalny pisarz francuzki, co ma w sobie. Każdy czyta i korzysta po swojemu, i mnie wyegzaltowały książki dla tego tylko, żem musiała tem lub owem przejść do stanu duszy, który był dla mnie koniecznością... Miłość, czarodziejskie tajemnicze słowo, we snach i na jawie kołatało do mojego serca. Pragnęłam poznać co to jest i szukałam do koła kogo kochać. Ale w pierwszej chwili, jam sobie stworzyła ideał kochanka i miłości. Posłuchaj! Miłość jakąm ją sobie wyobrażała, była namiętnością heroiczną, przywiązaniem bez granic, bez pamięci, w którem zniknąć miały wszystkie obowiązki dawniejsze. Wyobraziłam ją sobie szałem szlachetnym, szałem Platońskim, ogniem palącym dwoje serc, łączącym w jednym płomieniu dwie istoty... na wieki. Miłość moja nieziemską była i niepodobną. Któż kochać tak może? A do tej idealnej miłości wyobrażałam sobie idealnego kochanka, istotę doskonałą, wyższą, zbiór wszystkich przymiotów, coś nieludzkiego w ludzkiej szacie. Nigdy mi na myśl nie przyszło, żem ani podobnego przywiązania, ani takiego człowieka nie była warta. Biedne ideały moje głęboko zapadły z głowy chorej w chore serce; nic ich już ztamtąd wyruszyć nie może, ani cierpienie nawet, ani zawody.
W tych kilku słowach historja całego mojego życia i wszystkich nieszczęść; to klucz do pojęcia wypadków, o których słyszeć pan musiałeś zapewne... Pierwsza miłość moja błysnęła mi na chwilę urzeczywistnieniem wszystkiego, ale prędko postrzegłam, ile jej brakło... Dobry, szczery, serdeczny Edward, syn sąsiada, kochał mnie aż nadto, ale nie pojmował. Tej miłości brakło myśli. Zimno i nadto szybko, bez zastanowienia zerwałam ją, szukając innej. Następna zdawała mi się zawsze dopełniać to, co brakło poprzedzającej.
Bodajbym była na pierwszej spoczęła! Ileż ją razy opłakałam potem! Nie, nie opłaci serca! Byłabym choć w części szczęśliwą... Edward się zabił, a ojciec jego w chwili rozpaczy przekląć mnie musiał!... Przekleństwo to nie odstąpiło mnie do dziś dnia. Mąż mój pojmował mnie zapewne, ale nie miał serca; tej drugiej miłości prędko ostygłej, brakło znowu uczucia. Podwójnie płakałam Edwarda. Na cóż mam mówić dalej, w tej pogoni za ideałem uczucia i ideałem człowieka, wyschło życie moje; straciłam sławę, spokojność, wszystko. Zawsze oszukiwana, zdradzona zawsze; dla nieszczęsnych bogactw otoczona tłumem ludzi, co ich zdobycie za pierwszy i najświętszy obowiązek życia poczytują... dożyłam tak rozczarowania, chłodu, prawie rozpaczy. Z twojej rozmowy, mój młody przyjacielu, tchnął na mnie pierwszy powiew religijnych uczuć, pierwszy raz usłyszałam człowieka wierzącego w szczęście, nie lękającego się przyszłości, obowiązki przenoszącego szlachetnie nad wszystko, i w życie zapatrującego się poważnie, uroczyście. Dotąd przywykłam za fraszkę mieć wszystko. Nie pochlebiaj sobie, nie uczułam dla pana miłości; aleś mnie tchem swoich myśli odświeżył, uszlachetnił... Nie kocham cię — powtórzyła z przyciskiem — nie kocham — mówiła boleśnie — nie, nie. W dowód szacunku zostawiam ci to wyznanie, którem się żaden twego wieku człowiek pochlubić nie może... Bądź zdrów, bądź pan zdrów, i nie sądź biednej kobiety surowo.
Gdy to mówiła, oczy jej zaszły łzami, powstała żywo i wyszła.
Nie wiedziałem jeszcze co począć z sobą, gdy wchodząca sługa oznajmiła mi, że pani jej przeprasza, iż mnie pożegnać nie może. Musiałem odejść. Wyznam ci matuniu, żem był wzruszony i długo, długo uspokoić się nie mogłem. Chciałem zobaczyć ją jeszcze, mówić, pocieszyć... Bóg wie, najdziksze myśli krążyły mi po głowie.
Późno w noc wracając do siebie, znalazłem przyniesione tam pudełeczko. W niem piękny złoty krucyfiks z Chrystusem z kości słoniowej i pierścionek z trzema emblematycznemi kamykami: wiary, nadziei i miłości. Na kartce jej ręką dopisana data i te słowa:
— Z życzeniem szczęścia, z prośbą o pamięć.
Nazajutrz rano pobiegłem, ale już jej nie było; w dziedzińcu świeże kół ślady, okna otwarte w pokojach; nikt mi powiedzieć nie umiał dokąd wyjechała. Ty matko pożałujesz jej, jakem ja żałował. Biedna kobieta.
Ja jej nie rozumiem! ja jej pojąć nie mogę... Ona ma coś na sercu z czem mi się wydać nie śmie, czy nie chce; co dzień bardziej smutna, wczoraj gdyśmy siedzieli u fortepianu, a matka wyszła na chwilkę do drugiego pokoju, mówiła mi:
— Smutna to rzecz miłość; tyle tylko o niej wiem, że się kończy tem większą boleścią, im szczersza jest i większa, im w czystsze padnie serce.
— Dla czegoż boleścią?
— Dla tego, że koniec wszelkiego ziemskiego nią być musi.
— Mój Boże! i w jej więc młode serce zajrzało już zwątpienie, i ona zawahała się na progu życia! Gorąco odpowiedziałem jej, słuchała mnie z uśmiechem na ustach różowych, plącząc białą rączką złote włosy swoje.
— Są to marzenia, są to sny młodości, patrz i przekonaj się, że miłość kończy się zawsze smutnie, a biada tej, co się weselem zamyka.
— Jakto, chciałażbyś, aby się inaczej kończyła?
— Nie mów żebym chciała, jabym chciała, żeby na serce ludzkie więcej rachować można.
— Nie wierzysz mi więc?
— Tobie!... a! wierzę... ale człowiekowi, nie! o! nie!
— Zkąd ci te myśli?
— Posłuchaj, przyszły mi nie dziś, ale co dzień nowy je podsyca przykład. Najzapaleńsi kochankowie różnią się pobrawszy; ziębną i stają sobie obojętni, jeśli nie gorzej. Jest jedna tylko chwila w życiu na to piękne uczucie, które się zowie miłością, a kto je chce wynieść z sobą pamiątką na dalej, ten zerwać powinien i niedokończonej żałować.
— Nie poznaję cię Maryniu.
— Co dzień starsza jestem... co dzień widzę więcej i myślę. Jeśli nie tu, wszak czyste przywiązanie, co się oczu boskich nie wstydzi, zakończyć może w niebie. Tam nadzieja.
— Nie wierzysz więc w uczucie człowieka, w trwałość przywiązań, w świętość przysięgi.
— Wierzę w cnotę, o! bez tej wiary trudnoby żyć było; ale cnota nie zastąpi uczucia, a człowiek zawsze być mogąc cnotliwym, nie zawsze jest uczucia swego pewien.
— Powiem ci szczerze — odpowiedziałem — takie myśli jak twoje nie przystały wiekowi twemu. Kiedy z niewiarą w człowieka stary nasz pan Tadeusz występuje, nie dziwię mu się; wiele cierpiał; ale ty, mój aniele?
— Jam wiele przeczuła.
Zamilkłem... Wszyscy się więc spiknęli, aby mi odebrać tę ufność w przyszłość, tę pogodę wiary, z którą chciałem iść dalej... nawet ona, i ona mi grozi tą przyszłością. Czemuż ja w niej strachów tych nie widzę?
Miałżeby każdy człowiek mienić zarówno z wiekiem przekonanie, jak mieni rysy twarzy młodocianej? Miałyżby nadzieje nasze padać z zębami, siwieć z włosami i marszczyć się z czołem? Miałażby jedna młodość być wiekiem wesela, radości życia, i to przez niewiadomość prawdy, przez niepojęcie siebie i świata?
Nie wierzymy w to!
— Nigdy więc nie będziesz szczęśliwą — mówiłem jej — gdy z góry w szczęście nie wierzysz. Powiedz mi, dla czegoż nie chcesz razem ze mną spodziewać się spokojnej, szczęśliwej przyszłości? Mówiłaś mi kiedyś, że chciałabyś mieszkać na wsi, myśl że razem z tobą, z moją dobrą matką mieszkać będziemy, mój aniele; domek nasz stoi nad rzeką, ocieniony staremi drzewy, co nad nim szumią jak niańki nad dziecka kołyską. Mamy ogród do przechadzki, mamy zielone smugi i złociste łany. Będziemy żyć spokojnie, sami, dzieląc czas rozmową, muzyką, śpiewem, dumaniem.
— O! na Boga nie marzmy, ja drżę cała, abyś mnie nie zaraził nadziejami. Nie mów więcej — przerwała — proszę cię, ani słowa! Jutro, tajemnica! jutro nie nasze; jutro... nie obiecuj mi go, abym ci się o nie nie upominała.
— Masz do tego prawo.
— Żadnego! żadnego! kilka chwil razem przebytych i uczuć podzielonych, to wspomnienie miłe, nic więcej. Myślisz-że, iżbym ofiarę całego życia twojego przyjęła? Cóżbym ci dać mogła w zamian... serce? wam tego za mało. Prędko i prędzej niż myślisz, zatęskniłbyś za światem, ludźmi, pracą, bojem. Naówczas jabym pozostała na zawsze samą, osierocona, tybyś ujść musiał odemnie. A nie uszedłbyś ciałem, uciekłbyś myślą. Smętne oczy podniósłbyś w świat i serce by ci do niego drgało. O! nie, nie marzmy, Juljuszu... Jutro niech będzie Boże, nie nasze, nie zwijmy go własnością swoją.
— Patrz, co robi brak wiary! ty i we mnie nie wierzysz!
Uśmiechnęła się. — Jakto? jakto? wszak nigdy nie wyzwałam przysięgi, nieprawdaż? wszak nie chciałam żadnych przyrzeczeń.
— Tak, ale wzajemnie, nie otrzymałem żadnych, nawet drogiego słówka tego, którego pragnie dusza moja, którego wymodlić niepodobna... nadziei mi nie dałaś... nigdyś mi go nie powiedziała.
— Jeśli nie wierzysz, pocóż ci one? jeśli je przeczuwasz, pocóż ci znowu?
— Sofista jesteś, mój aniele.
— Cóżby ci pomogło to słówko?
— Nie czujesz więc, jakby mi je miło posłyszeć było?
Zamilkła, schyliła się do nut i zdawała się szukać czegoś, potem zagadała rozmowę obojętnie.
Poszedłem wieczorem do Wrzoska. Siedział w domu; u drzwi już jego tłum ubogich wskazywał, kto mieszkał. W skromnych kilku pokoikach na zaułku mieszka nasz przyjaciel, ale ma widok na ogródek, na zielone drzewa. Jeden stary jak on sługa, jeden chłopczyk sierota, oto dwór cały. Wewnątrz czysto, porządnie, ale nie wytwornie. Trzoda brzydkich wyżłów i pudlów, które dla ich brzydoty chowa, a czasem dla kalectwa umyślnie za faworytów wybiera, zastąpiła mi ode drzwi. Wszędzie ich było pełno, na kanapach, na łóżku, na poduszkach, na podłodze i krzesłach, pan Tadeusz miał suczkę ze szczeniętami na szlafroku.
Jamund, stary sługa, Litwin, w szarym kubraku rozdzielał chleb i trzygroszniaki ubogim w przedpokoju; chłopak uczył się czytać na elementarzu.
Mieszkanie do pana podobne, niepokaźne, nic do przyjemności i ozdoby. W sypialnym portret ukochanego dziecka, w bawialnym dwa stoliki, lulka z długim cybuchem w kącie i książka otwarta.
Rad byłem złapać na czytaniu przyjaciela naszego, bo się z tem tai jak ze wszystkiem co czyni; pobiegłem więc do książki i nim mi ją zakryć potrafił, dojrzałem djalogów Łucjana... po grecku!! Co u licha! Ten człowiek co udaje nieuka, co w żadną naukę nie wierzy, miałby być uczonym? Tak jest przecie. Był to dzień szczęśliwy do odkryć; bo na kanapie zawalał się rachunek astronomiczny i tablice pochylenia gwiazd, które znalazłszy, osłupiałem. Nasz przyjaciel stanął mi w nowem niespodzianem świetle. My go nie znamy!
Nadzwyczaj się srożył i gniewał, żem mu książki jego zobaczył.
— Waćpan gotów jesteś myśleć, że to moje — dodał. — Uchowaj Boże! Ja tego nie rozumiem nawet co to jest? Byli u mnie dwaj profesorowie i musieli te książki zostawić. Niechaj Jamund pamięta poodnosić.
Stary sługa odwrócił się tylko i kiwnął głową.
— Dobrze, dobrze.
— Gotów sobie nie wiedzieć co myśleć.
Byłbym się zachwiał i doprawdy uwierzył mu, że książki nie należały do niego, gdyby nie rachunek astronomiczny, widocznie ręką jego pisany. Dziwny człowiek, tak się starannie ukrywa z nauką i udaje prostaka, jak drugiby z nią się popisywał usilnie. W rozmowie napróżno chciałem się coś od niego nauczyć, wybadać; udaje zawsze nieuka i trzyma się zupełnie Sokratycznej metody. Wywodzi swego rozmówcę na twierdzenia, które powoli z udaną przeprowadzając niewiadomością, przez rozmaite stopnie ich rozwoju... kończy na wplątaniu w absurda, z nich zaś żadnem twierdzeniem nie wyprowadza i skeptycznem zamyka szyderstwem. Ta prostota, nieuctwo, gburowstwo, ta niewiara i dobroć razem, czynią go jednym z najdziwniejszych ludzi, jakich w życiu widziałem. Z ubogimi i niższymi od siebie skromny, uniżający się, łagodny; z dumnymi i tymi, co się bez prawa wyższymi być sądzą, przybiera ton prostaczy a ostry... Biada, kto mu na ząb wówczas popadnie. Nikt od niego boleśniej wyszydzić nie potrafi!
Z ludźmi dumnymi nauką tak właśnie postępuje, jak z dumnymi rodem lub groszem; z pokorą pozorną poczyna, kończy zwycięstwem.
Mruczał długo jeszcze chcąc mnie przekonać, że książki nie należały do niego, milczałem; ale poczuł stary, żem mu nie wierzył... Chociaż bowiem nigdy domyślić się głębokiej w nim nauki i ciągłego badania nie mogłem, kiedy był rozruszany, rozgrzany rozmową, wyrwał się ze słówkiem dającem do myślenia, że więcej umiał niż powiadał. Ale złapany nawet na gorącym uczynku, zapierał się uporczywie. Mówił mi później Jamund, że mnóstwo książek kupował, sprowadzał, ale je zamykał w garderobie, od której klucz zawsze przy sobie nosił.
Zrzuciwszy z kolan suknię, począł się troszczyć czem mnie przyjąć i pootwierawszy szafki, dobywał pomarańcze, cukierki, ciasteczka.
— Waćpanowie to lubicie — mówił — to jedz-że póki smakuje.
— Daj mi pan pokój z łakociami, smutny jestem.
— No, no! I cóż to znowu? Marylka ci coś pewnie nie dopisała. Może nie wyszła pożegnać z balkonu?
Zarumieniłem się, bo nie wiedziałem, że zbadał już i te spotkania nasze.
— Ja wszystko wiem — dodał — to stara historja, łatwo ją odgadnąć. Gdybym nie wiedział, tobym się domyślił.
— Domyśl-że się, co ci wymawiać przyszedłem?
Chwilkę pomyślał, namarszczył brwi, popatrzał na mnie z uwagą.
— Hm! hm, mości panie... a jak zgadnę?
— Oszczędzisz mi przykrego zaczęcia.
— Powiem ci: myślisz pewnie, że ja twojej Marylce napędzam niewiarę w przyszłość i nieufność ku tobie.
— Nie zgadłbyś, gdybyś tego nie uczynił! — zawołałem.
— Nie ja... nie ja! A cóż mi z tego, mój kochany? kiedym cię wprowadzał do ich domu, starałem się wprzód poznać dziewczynę. Znałem dawno poczciwych jej rodziców, przypatrzyłem się jej pilnie... Kiedy masz głupstwo robić, starałem się, aby było jak najmniej niebezpieczne. Cóżby mi przyszło z przeciwieństwa? Czyliż nie widzisz, że dla rodziców, dla niej nawet, twoja młodość jest powodem niewiary, nieufności podstawą? A potem, kto u licha wie, co się w tych kobiecych sercach dzieje, to są bezdna mości panie... Nie zapominaj waść, że byłem szambelanem Stanisława i widziałem wiele.
— A może i przebyłem wiele? — spytałem — ale z tamtych czasów o naszych sądzić się nie godzi. Nie mieliście wiary.
— Hm! hm! powiedz nie mieliśmy obyczajów kochanku... a wiara była w głębi. Jedna chwila jej nie wypędzi z serc. Wy się swoją chlubicie, a macie pozór tylko. Zresztą człowiek człowiekiem zawsze; a twojemu kłopotowi jam nie winien wcale. Teraz zaś mój młody przyjacielu, pomówmy cokolwiek rozsądnie.
To mówiąc, usiadł, wziął Harnę faworytę swoją pudlicę na kolana i tak zaczął:
— Co ci się to śni? myślisz się żenić?
— Nie dziś zapewne ani jutro, ale myślę i czuję się obowiązanym.
Stary porwał się, aż Harna upadła i nie wiedząc co się z nią stało, przeraźliwie szczekać poczęła. Mimo wzruszenia widząc niepokój starego, musiałem się uśmiechnąć.
— Do licha, mocipanie, miałżem się na waszeci zawieść! toby było niegodnie! Jesteś, spodziewam się, człowiek uczciwy; są krzywdy, których nic nie zagładza, nawet ślub mocipanie!
— Zmiłuj się, mój przyjacielu! nie zachodź myślą tak daleko. Czuję się obowiązanym, bo ją kocham, bo sądzę, że i ona mnie kocha.
— Boś ją w rękę pocałował? — dodał stary — hę?
— Nic więcej, daję słowo.
— Harna, pójdź sam tu, jestem spokojny... Nastraszyłeś mnie wać niepospolicie... Myślisz się tedy żenić?
— Chcę i nie widzę nic nad to, dla mojego szczęścia lepszego.
— Zaprawdę! śliczne! śliczne zakończenie życia, ledwie dwudziestu lat doszedłszy, ożenić się, siąść w domu i finis. Cóż to będzie z tą wychwaloną w ustach waści nauką, z tą pożądaną sławą, z błogosławieństwy ludzkości, których pożądałeś? Ha? Zaprawdę! wyborne słupy Herkulesa! A wiesz-że waćpan co to znaczy w jego wieku ożenić się, osiąść na wsi i uszczęśliwić się. Ja waćpanu powiem: to znaczy miesiąc szczęścia, rok marzeń, dwa lata znośnego bytu, w trzecim niechybne znużenie, oziębienie, nie daj Boże spór i nie wiem już co dalej! Dzieci obsiądą, majątek się potrzebami umniejszy, kłopoty głowę obejmą, żona zestarzeje, zapalczywa miłość zmieni się w nienawiść... wyczerpie się do dna szczęście, zostaną fusy i łupinki. Tak to bywa zawsze, mocipanie.
— A więc nigdy się nie żenić?
— O! bardzo przepraszam... w późniejszym wieku inaczej się rzeczy robią... Żeni się szacunkiem nie miłością zapaleńca; szacunek trwa, a z nim spokój i pomyślność, jeśli nie szczęście. Od razu widzisz co masz mieć i nie uwodzisz ideałami nie mogącemi wcielić nigdy. Nakoniec powiem ci, com sto razy powtórzył: szczęścia tu nie ma, a Bóg je święty raczy wiedzieć, gdzie ono jest.
Nie było co mówić, stary jakby żałował, że mnie trochę zachmurzył, począł z innej beczki.
— A dla tego waćpan sobie kochaj się i myśl nawet o ożenieniu... to choroba wieku, inaczej być nie może. Ale ożenienie trzeba odłożyć, potrzeba wprzód siebie wykształcić, podnieść, stać się ludziom użytecznym, dług święty spłacić, który na nas wkłada towarzystwo tyle dla nas czyniące; a potem gdy oboje przekonacie się, że miłość wasza przetrwała próby oddalenia i najtrudniejszą próbę czasu, niech pan Bóg błogosławi. Nie bogata, to prawda, imienia nie ma; ale piękna, skromnie wychowana, pobożna. Dla kobiety to potrzebne — dodał ciszej.
Wiesz matuniu, że poczciwy nasz przyjaciel z modlitwą i uczuciem religijnem tak się kryje jak ze wszystkiem. W towarzystwie ledwie nie niedowiarka gra rolę, a tajemnie raniuchno modli się po kościołach. Spotkać go tam, to się wymawia jak z grzechu i dowodzi, że szukał kogoś. Nigdy ci się do niczego dobrego nie przyzna.
— Czemu się waćpan nie wybierasz na ferje do domu? — spytał potem. — Matce by to wielką było pociechą niewdzięcznika zobaczyć, co to woli piękną twarzyczkę Marylki, nad poczciwe choć zwiędłe matki oblicze.
— Nie mów tego — zawołałem żywo. — Bóg mi świadkiem, że kocham mego anioła, ale gdyby szczęście matki wymagało tego, gdyby jej w tem tylko była wola, poświęciłbym siebie.
Uścisnął mnie za rękę a potem dodał:
— Tak to wać mówisz, bo wiesz, że ci ona na wszystko pozwoli.
— Nie znasz mnie — rzekłem.
— No! no! — I odwrócił się. — A czemu się do matki nie myślisz wybierać? Myślisz sobie baraszkować po Wilnie?
— Nie, mój drogi przyjacielu... pojechałbym, ale mam być szczerym? Wiesz, że nie jesteśmy bogaci, matce samej gospodarując o grosz ciężko, straciłem więcej niż się spodziewać mogłem, muszę za to w Wilnie posiedzieć.
— Banialuki! dalipan chcesz mnie oszukać. Matka ci właśnie na podróż przysłała pieniędzy.
— Kiedy? ja ich nie odebrałem?
— Są na poczcie, ale podobno jak zwykle na moje imię, myślałem, że ci znać dali; jutro odbiorę.
— Nic o tem nie wiedziałem.
— Miałem list dawniejszy, w którym wyraźnie matka pisze, abyś przyjeżdżał. Jeszcze taka poczciwa, o zabawkach nawet dla waszeci myśli. Gotuj-że mi się bez żartu do drogi.
— Jeśli tak... to pojadę.
Na tem rozeszliśmy się. Mam silne podejrzenie, że stary mnie oszukuje, rachując coś na oddalenie. Myli się! przecież może to być, bo matka mi nieraz pieniądze pod jego przysyłała kopertą. Musi tam być list do mnie, jutro się więc przekonam, czy nie zwodzi pobożnie, dla usunienia mnie z Wilna. Kocham cię matuniu droga, i serce mi bije na samą myśl, że cię zobaczę; ale daruj mi, daruj, że smutno rozstać się z nią, tak na długo ją porzucić. Ona tak smutna, tak mało mi wierzy! Przez tyle czasu jej nie widzieć! Jak jej to powiem! Serce tu i tam mnie ciągnie. Czemuż nie możemy być wszyscy razem!... ty byś ją pokochała, ona tak łagodna, tak miła, tak piękna! Pokażę ci jej miniaturę, choć mi się wcale nie udała... Biedne to malarstwo, gdy mu przyjdzie z żywem walczyć życiem o wyraz. Nigdy nie czułem tego mocniej.
Zeszliśmy się znowu na przechadzce. Rodzice postanowili odpocząć w ogródku Tivoli, ja im towarzyszyłem, urzędnik także nieodstępny. Świeżo odebrane pieniądze dozwalały mi przyjąć ich podwieczorkiem; cieszyłem się z tego. Regent lubi grać w bilard, zagrają się więc z panem urzędnikiem, a ja zostanę z matką i córką, myślałem. Była to filuterna rachuba.
Przez cały ciąg przechadzki rozmowa była powszechna i naturalnie nic nieznacząca. Sowietnik skończył majową kurację i cieszył się odzyskanem zdrowiem, ojciec niekiedy robił uwagę nad szparagami i zieleniną, matka poczciwa milczała, my z nią rozmawialiśmy wejrzeniem. Traf czy przeznaczenie napędziło nam pana Wrzoska, który szparko machając laską, nas dognał. Towarzystwo podzieliło się trochę i byliśmy już swobodniejsi. Mogłem z nią cichą prowadzić rozmowę.
— Wiesz — szepnąłem — ja jadę do matki.
Zarumieniła się i odpowiedziała mi:
— Wiem o tem.
— Zkąd?
— Przeczułam; pojedziesz, a może nie wrócisz.
— Chybabym umarł! — zawołałem.
— A może wrócisz zmieniony; dla tego nie chciałam od ciebie przysiąg, obietnic, pierścionka. Dusza moja czuje, że to wszystko przejdzie jak sen.
— Nie mów mi tego, serce mi tem krwawisz! Dla czegoż zawsze ta niewiara? Jeśli nie we mnie, wierz w Opatrzność, co nie darmo zbliża ludzi i wiąże.
Uśmiechnęła się na to.
— Czy też nigdy nie uważałeś — spytała — w obcem miejscu, w podróży, jak się czasem spotykamy z ludźmi zda się znanymi, których gdzieś niby widzieliśmy i kochali; z którymi zamienim tylko jedno wejrzenie... i idziem każdy w swoją stronę... na wieki. Takie są wszystkie ludzkie związki, jedno wejrzenie, jedno słowo, jeden rok, a nawet całe jedno życie, cała jedna młodość, nierówneż są gdy minęły? I czy nie lepiej czasem rzucić się i rozstać nim naprzykrzym się sobie, nim się odczarujem, unosząc skrzydlatą anielską pamiątkę? A potem życia resztę żyć marzeniem pięknem, piękniejszem od rzeczywistości.
— Na Boga, w rozpacz mnie wprowadzasz! Ja cię nie rozumiem.
— Zrozumiesz kiedyś — odpowiedziała zwolna — później, później, gdy oddalony, w obcej stronie, przypomnisz sobie Marję i złote marzenia twoje. Kiedyś, w smutny wieczór może jesienny, u komina domowego, przyjdzie ci na myśl ta przechadzka i ja... i wszystko co nas na chwilę związało.
— Dla czegoż na chwilę? Ja całe życie chcę przepędzić z tobą! Wczoraj mówiłem o tem z poczciwym przyjacielem naszym.
Spojrzała na mnie niespokojnie, badawczo.
— Cóż ci powiedział? W spojrzeniu i pytaniu dostrzegłem, że się go bać musiała.
— Znasz go — stary biedny i odczarowany jak ty. Ale ani się mi przeciwił, ani w tem upatrywał twoje niepodobieństwa. Mówił tylko, że kto na uczuciu postawić chce całą przyszłość swoją, winien się wprzód o prawdziwości i stałości jego przekonać, że muszę wytrwać próbę... najnieznośniejszą dla mnie... próbę czasu. Wszystko więc zależy od tego, czy mi słowa i wiary dotrzymasz.
— Słowa? nie dałam, nie przysięgłam wiary.
— Nie masz litości nade mną.
Po tych słowach szybko oddaliłem się od niej i przerwałem rozmowę. Kilkadziesiąt kroków szliśmy zadumani, w milczeniu. Widziałem jak bystry wzrok starego śledził każde poruszenie nasze. Ona zarumieniona, smutna, ale nie gniewna, nie myślała już zbliżyć się do mnie. Byliśmy pod lipami naprzeciw św. Piotra; naprzeciw klasztoru z którego okien klasztorny spokój wiał na nas. Razem zwróciliśmy tam oczy.
— Ulituj się nade mną! prosiłem, powiedz mi słówko pociechy.
— Nie wymagaj ode mnie więcej niż mogę uczynić, niż powinnam. Nie wiąż sam siebie, proszę cię... i nie myśl o mnie.
Tu przerwała... spostrzegłem łzę na niebieskiem jej oku.
Ale zbliżenie rodziców i natrętnego urzędnika z krochmalnym kołnierzykiem przerwało wszystko. Marylka wyrwała się naprzód zakrywając oczy kapeluszem, mnie stary zatrzymał; byliśmy we wrotach do Tivoli wiodących. Prosiłem ich na podwieczorek... szczęśliwy byłem że przyjęli... pobiegłem naprzód. Kazałem postawić stolik pod drzwiami w ogródku; a gdy moi goście jedli i pili, jam walczył z sobą, aby co prędzej zbliżyć się do niej i dokończyć poczętej rozmowy. Szczęściem, urzędnik z Regentem wybrali się na bilard, Wrzosek podjął się zabawiać matkę, opowiadając jej bale dawane przez Stanisława Augusta dla księżnej kurlandzkiej: ja zostałem z nią tak jak sam. Poczęliśmy przechadzkę po nie wielkiej uliczce naprzeciw ławki, którą zajmowała matka i przyjaciel mój stary.
— Dokończ... dokończ coś zaczęła, — zawołałem oddaliwszy się kilka kroków.
— Chciałeś... niech będzie jak chciałeś... powiedziała z uczuciem przez które łzy mówiły bliskie. Chciałeś aby ci powtórzyły moje usta, o czem wiesz dawno, niech więc powtórzą ze łzami... kocham ciebie.
Byłbym upadł na kolana, widok matki mnie wstrzymał, schwyciłem ją za rękę i przycisnąłem do ust. Ale nie dziękuj mi — dodała. O! ciężki to dar odbierasz ode mnie. Nie chciałam cię nim wiązać i swobody twej mącić, chciałam cię wolnym puścić. Ja biedna, ja cię kocham i kochać będę całe życie, całe życie, ale ty?
— Możeszże wątpić?
— Na Boga, nie zaklinaj się i nie przysięgaj, nie chcę, nienawidzę przysięgi. Na co masz być krzywoprzysiężcą? Będzie co Bóg da. A przyjdzie cierpienie, jak się spodziewam zniosę go mężnie... bo głos tajemny mi mówi, że ono wisi nade mną. Ty pojedziesz, ty zapomnisz! Próba czasu jest dla nas konieczna, tyś za młody... ale ty jej nie przetrwasz.
— Nie będę więc przysięgał... zobaczysz... Mógłże-bym o tobie, o tobie mój aniele zapomnieć kiedy? O! nigdy! nigdy. Teraz weź obrączkę mojej matki.
Zawahała się trochę, potem wsunęła ją pod rękawiczkę i uczułem jak mi podała maleńki z rubinem cieniuchny pierścionek. O! jak byłem szczęśliwy, tego wypowiedzieć nie potrafię. Będziemyż tak szczęśliwi w niebie? możnaż być drugi raz tak szczęśliwym na ziemi?
— Jeszcze o jedną łaskę cię proszę... Dzisiejszy dzień jest dniem najjaśniejszym mego życia... nie zasmuć go odmówieniem... powiedz jak mam pisać do ciebie?
— Pisać? o! nie wiem... poczekaj... pomyślę. Boję się tego, pismo kłamie; nie lepiejże się spuścić na uczucie?
— Pismo twoje podsycać je będzie.
— Jutro... jutro... zobaczym, przyjdziesz do nas, będziemy w domu wieczorem, pomyślę...
Dobrze zmierzchło gdyśmy Tivoli opuścili, świat mi się ubrał cudnie, tak byłem szczęśliwy. O matuniu moja, jakże Bogu dziękuję za życie! Serce miałem pełne, a pierwszym raz poczuł, że do wszelkiego szczęścia mięsza się niepokój. Niepokój to był roskoszny. Drżałem o moje szczęście. Niebo zachmurzyło się i nad miastem poczęło błyskać: przyspieszyć musieliśmy kroku. Nie było co mówić: zmierzch i ciemność dozwoliły mi popieścić jej rękę, która lekko drżała w mojej dłoni. Ona zawsze była smutna. Jakże różna od tej wesołej dziewczynki którą poznałem uśmiechającą się, szczęśliwą, przed tak niewielą jeszcze dniami. Kilka słów tylko przemówiła, a i te nie weselsze były od pierwszych.
— Wymogłeś na mnie więcej, niżelim powinna była, niż chciałam uczynić. Żałuję tego. Na cóż ci było wiedzieć co się dzieje zemną, będzie to ciężar dla przyszłości twojej. Ja cię niczem wiązać nie chcę. Niech ja sobie cierpię, przecierpię i umrę... ty bądź swobodny i szczęśliwy. Ja twoją... nigdy być nie mogę, nie będę... to próżne marzenie, to sen niebieski tylko! słupy Herkulesa! tobie potrzeba światła, ludzi, zgiełku, ruchu; nie zaciszy i jednego biednego serca jak moje, które wystarczyć ci nie potrafi.
— Jakże mnie źle rozumiesz!... jak sądzisz mnie powierzchownie.
— Nie myślmy o jutrze, o przyszłości.
Doszliśmy już skropieni od deszczu do furtki muru opasującego dom regentowstwa, błyskawice co chwila przerzynały niebo i grzmot odskakiwał od gór Ponarskich, tocząc się wspaniale gdzieś daleko.
— Dobranoc... Dobranoc.
Wrzosek opuścił nas na wejściu w miasto, ja zostałem z urzędnikiem, który z wielką uczynnością chciał koniecznie podzielić ze mną parasol: to prozaiczne, nędzne pokrycie wówczas gdym z roskoszą chciał biedz kąpać się w powodzi i zaglądać błyskawicom w oczy. I jego rozmowa piekła mnie żelazem rozpalonym: bo swą zimną, szarą barwą zakrywała mi tyle słów drogich sercu, które zapamiętać chciałem. Drogobym był okupił uwolnienie z tej niewoli. Szliśmy pod parasolem, uważnie, ostrożnie i niestety noga za nogą. Z początku interesować go zdawał się tylko deszcz i nowy frak, rynwy pod któremiśmy przechodzili i błyskawice: ale w pół drogi zmienił nagle głos i ton.
— A kiedyśmy sami, rzekł, i możemy się rozmówić, to i dobrze, dawno tego pragnąłem. Nietajno zapewne mu, że się staram o pannę Marjannę.
— A! pierwszy raz o tem słyszę, — odpowiedziałem.
— Tak jest, realnie, mam nawet poniekąd przyrzeczenie rodziców.
— Wielce mnie to cieszy.
— Doprawdy? cieszy? Pan więc nie miałbyś nic przeciwko temu?
— Przeciwko ożenieniu projektowanemu? Zamilkłem.
— Bo mi się zdawało, — dodał, — że pan nieobojętnem okiem patrzysz na pannę Marjannę.
— W istocie, — odpowiedziałem, — jeśli się szczerze rozmówić mamy, ja kocham pannę Marjannę.
— Ja także.
— Pozostaje nam życzyć sobie wzajemnie pomyślności, szczęścia i dobrej nocy.
Po tych słowach wyrwałem się z pod parasola i uciekłem.
Wieczorem poszedłem do nich, zastałem kilka osób, między innemi młodziuchną mężatkę, żonę znajomego mi profesora, przyjaciółkę mojej Marylki. Siedziały obie na balkonie i tworzyły obrazek prześliczny. Obie ładne, a każda z nich inaczej, wyglądały z za zielonych wazonów: moja miała białą sukienkę, tamta dzikiego koloru z czarnemi ozdobami, ubrane we włosy; wydawały się jakby umyślnie zbliżone dwa typy, dwóch piękności. Ta złotowłosa, jasnooka, biała, tęskna i smutna; druga czarnobrewa, rumiana, żywa z uśmiechem w ustach i ogniem w oku. Był to harmonijny kontrast. Zatrzymałem się rysując w myśli te dwie główki po nad któremi, zielonemi gałęźmi spinał się bluszcz lśniący i Salvia okryta kwiatami.
Ze spojrzenia jakie na mnie rzuciła przyjaciółka, poznałem że wie wszystko, że między niemi nie ma żadnych tajemnic. Uśmiechnęła się złośliwie, zmierzyła mnie od stóp do głowy, a potem zwróciła czarne oczy na Marję, która zarumieniona skryła twarz, niby przypatrując się kwiatom. Niestety! nieodstępny sowietnik stał na progu balkonu! poszedłem powitać rodziców, którzy mnie dość zimno przyjęli. Ojciec zdaje się nic nie wiedzieć, matka niespokojna. Długo krążyć musiałem, nim na chwilkę potrafiłem zbliżyć się do niej. Przyjaciółka porwała tymczasem urzędnika i poczęła coś z nim szeptać, widziałem jak się cały perzyć, burzyć i żywo mówić począł, zupełnie wapno nie gaszone gdy nań wody naleją. Musiała go czemś dotknąć do żywego.
— Kazałaś mi czekać do jutra... doczekałem go, zmiłuj się nade mną, pozwól pisywać, daj sposób.
— Wszak nie nadługo jedziesz?
— To ty nazywasz nie długo? dwa lub może trzy miesiące.
— A! prawda! to nieraz cały wiek człowieczy, cała przyszłość, pisz pod kopertą profesorowej, jutro dam ci jej adres... jutro będę u niej i ty zapewne.
— Nie godzi się pytać o to. — Ucałowałem jej rękę i wyrwałem z niej zmięty kwiatek.
— Czemu nie nosisz pierścionka?
— Noszę go ale nie na ręku. Byłby widoczny, a ja, wstyd mi wyznać, pierwszy raz taić się muszę nawet przed dobrą matką moją. Nie bój się, nie rzucę tej pamiątki, a jeśli umrę odbierzesz ją.
— Zmiłuj się droga, nie myśl i nie mów o śmierci. Na co ją mięszać do wszystkiego, niech sobie pospolici kochankowie nią wojują. O! my żyć będziemy.
Ścisnęła mnie za rękę i nic nie odpowiedziała. Musieliśmy wejść do pokoju na herbatę. Profesorowa zaprosiła mnie do siebie na jutro, figlarnie, żartobliwie, wesolutko: spodziewam się, dodała, że pan czasu straconego żałować nie będziesz. Na szóstą proszę.
— Nie chybię.
— Zapowiadam panu, że prosiłam także sowietnika, wiedząc o ich wzajemnem przywiązaniu i sympatji.
Rozśmiałem się mimowolnie.
Egzamina się poczynają, Wrzosek nagli mnie do wyjazdu, obiecuje wyrobić pozwolenie wcześniejszego oddalenia (zapewne przez sowietnika, który radby się mnie pozbyć); a ja... muszę ci wyznać matuniu droga, ja, im bliżej ten wyjazd, tem więcej się go boję. Marja straszy mnie ciągle, sam wątpię o sobie, nie wytłumaczonym sposobem smutno mi odjeżdżać, choć do ciebie jadę, do swoich.
O! jak łatwo w człowieku zachwiać tę wiarę szczęśliwą młodości: ja codzień czuję ją słabszą w sobie; samo szczęście czyni niespokojnym, bojaźliwym. Ale pocóż to wszystko! Wszak jest Bóg, jest opatrzność i strzegą mnie matki modlitwy, wszak czysty jestem na sumieniu.
Spieszyłem o samej szóstej na wyznaczone miejsce; postrzegłem je stojące na balkonie zdaleka; ale gdym się ukazał znikły.
Z przedpokoju posłyszałem głos profesorowej, która żywo śmiejąc się odzywała.
— Niechże pan sowietnik siada, proszę bardzo pana sowietnika.
Na progu już postrzegłem, że to był strach tylko na mnie, bo nikogo prócz nich dwóch nie było, profesorowa śmiała się serdecznie.
— A co, nieźle pana nastraszyłam? — spytała podając mi malutką rączkę, nieprawdaż?
Marja siedziała jak zawsze smutna na kanapie.
— Jakaś ty szczęśliwa, — szepnęła, — z tą swoją wesołością!
— Niedawno, niedawno jeszcze i ty mi pomagałaś, ale cię teraz nie poznać. A temu wszystkiemu ktoś winien? I pogroziła mi. Mam z panem na pieńku!
— Nie wiń mnie pani przynajmniej. Wezmę za świadka pannę Marjannę, że ją zawsze jak mogę ze smutku tego i nieufności w przyszłość staram się wywieść, ale napróżno. Mnie to trapi najwięcej, bo...
— Bo taki pan winien jesteś! — dorzuciła profesorowa. — Popsułeś mi moją serdeczną siostrzyczkę! dawniej póki miała sowietnika, trzpiotałyśmy się jak ja. Teraz zostałam sama, i bardzo mi z tem nudno... a co gorzej zarazić się boję.
— Pani!
— A tak, ja!
— Pewne uczucie, które przez uszanowanie nie nazwę, tak właśnie jak żydzi imion pewnych Boga nie ośmielają się wymawiać.
— Znać studenta! — zawołała profesorowa.
— Pewne uczucie jest jak wino.
— Stare porównanie! — czytałam go w Anakreoncie mego męża.
— Jedni upojeni niem są weseli, drudzy smutni, inni gniewni... Pani należysz do szczęśliwszych, którym daje wesołość.
— A zkądże pan wiesz, że jestem upojona tem uczuciem.
— Wszakże masz pani męża?
Profesorowa zaczęła się śmiać serdecznie.
— Nigdym się tak naiwnej odpowiedzi nie spodziewała — odrzekła. — Ale ja... od roku i więcej podobno poszłam za mąż, kocham sobie spokojnie, głowa mi się nie kręci. Moja miłość, to wcale co innego. Radzę Marylce pójść za sowietnika, a będzie wesoła jak ja.
To powiedziawszy zakręciła się i pobiegła myśleć o herbacie! Zostałem z Marją. Nie napiszę cośmy z nią mówili, rozmowa nasza będzie mi i bez tego pamiętną, a spisać bym jej nie umiał.
Co za serce w tej kilkonasto-letniej dziewczynce! co za szlachetna dusza. Kiedy mówi o przyszłości, jak surowo pojmuje obowiązki swoje względem rodziców, względem świata... Nic ci nie przyrzekam, mówiła — jam twoją na wieki sercem, ale nie chciej bym ci więcej obiecywała. Poddam się woli matki i ojca, powiem im i wyznam wszystko, gdy mnie spytają. Bogu polećmy przyszłość. Ty nie wiąż się także, pozostań swobodny, zachowaj mi tylko pamięć, wspomnij czasem Marję twoją, która cię więcej kocha niżeli myślisz. Ja ci się wydam zimną, ale nie wierz nigdy uczuciu co się płomienisto objawia. Płomienie te są zewnątrz, nie ma ich w sercu; kto głęboko czuje, ten westchnąć i zapłakać tylko umie.
I ciągle mi powtarzała jeszcze, że ma jakieś smutne przeczucia. Cały jestem tem przejęty, głowa mi się kręci, ucieka i moja spokojność. Chodziłem późno w noc pod bulwar i siedziałem z godzinę, słowik śpiewał w ich ogródku, może i ona go słuchała.
Biedny sowietnik przyszedł jakby tajemnie uwiadomiony także, ale właśnie w kilka minut po jej wyjściu. Musiałem grać z nim wista...
Dnie lecą, ani ich zatrzymać? A są przecie ludzie co się na nieznośną długość czasu skarżą? Historycznie pewien jestem egzystencji tych ludzi, ale racjonalnie pojąć ich i wytłumaczyć sobie nie mogę. Cierpienie! męka! przedłużają czas nieznośnie. Lecz cierpienia wielkie prędko się kończą, kończą śmiercią. Boleść mniejsza da się odegnać pracą.
Witaj mi wielka, niepojęta ideo pracy!
Począwszy od Byronowskiego Kaina, wszyscy narzekają na pracę; ale Bóg co w biblji przeklął rodzaj ludzki skazując go na nią, przeklinał ojcowskiem sercem; kara Jego była razem pociechą. Kto się skarzy na pracę, ten życia nie pojął; ona jest wielką dźwignią, którą się i porusza wszystko. Umysł nie spi nigdy. Biada tym, co jak kamienie bezwładne spoczynku potrzebują, bo spoczynek to śmierć, a praca... to życie.
Nasze bezsenne noce spędzone w przygotowaniach do egzaminu, jakże roskoszne! Jak wszyscy czujemy w sobie podniesione, spotęgowane władze, jak po nich milej stokroć wypocząć wypoczynkiem dumania.
Jestże pora w którejby można zażądać serjo spoczynku zupełnego? Nie rozumiem, nie pojmuję. Jedno to, co chcieć śmierci.
Jeśli kiedy to teraz chwili w dniu nie ma wolnej. Wstaję rano, a ranki poczynają się zaraz po północy, miasto całe spi jeszcze; oknami otwartemi świeże wchodzi powietrze, po kościołach dzwonią na jutrznię; pierwszy zawsze odzywa się bernardyński dzwonek, najpóźniej farny. My schodzim się i siedzim nad książkami. W przestankach nauki, mowa o przedmiocie. Jak często najpospolitsze z pozoru umysły trafne mają postrzeżenia i z niezwykłej rzecz widzą strony; co za rozmaitość władz w ludziach. Jedni z nas uczą się i zapominają prędko; drudzy mozolnie w pamięci mieszczą wyrazy i myśli cudze, gdy im najłatwiej o swoje. Każdy pojmuje inaczej. Szyderskie umysły nigdy za skorupę rzeczy nie przechodzą, a co gdzie zbiorą, to w słowach wysypią, nie szukaj tajemnic w ich głębi; próżno tam i ciemno. Przeciwnie, nawykli serjo zapatrywać się na rzeczy, mówią nie wiele i najmniejszą drobnostkę podnoszą. Boć dla drobnych tylko umysłów egzystują drobnostki, nie ma ich dla głów potężnych, co w ziarnie piasku widzą więcej niż głupcy w iskrzącem miljonem światów niebie. Szyderca wszystko zmala, zniża, kraje, szczegółuje, trwoni; biada idei i człowiekowi, co się mu dostanie na pastwę! Co dotknie zabije.
Szyderca nic nie stworzy nigdy, niszczy co napadnie; biedni to ludzie, próżno im w sercu, próżno w głowie. Midasy, obracają wszystko czego dotkną w błyskotkę, co ani karmi, ani żywi. Litujmy się nad nimi, litujmy nad ślepymi rodzicami, co najpierwej w dzieciach wyrobić się starają popęd ku szyderstwu.
Cały dzień tak zajęty, przecież wymykam się do niej. Rano lecę tylko ją zobaczyć, tylko się mignąć pod murem, z którego ona spogląda; wieczorem trafiam na ich przechadzkę instynktem, lub znajduję w domu. Widząc mnie tak zajętym, Marja pyta o najdrobniejszy szczegół, wszystko ją zajmuje i czasem zdaje się lękać o moje zdrowie. Mówiła mi wczora: jesteś bledszy, mizerniejszy, nie pracuj tyle; przed tobą życie, ty w nie wierzysz, oszczędzaj się dla swojej przyszłości.
— I dla niczego więcej?
— I dla kogoś jeszcze, kogo pokochasz potem.
— Marjo.
— Proszę cię! nie zaklinaj się. Ja tak widzę tę przyszłość niechybną, jak gdybym jej twarz w twarz, oko w oko patrzała.
Wczoraj także pytała się mnie.
— Czy ty się modlisz?
— Możeszże wątpić o tem!
— Nie wątpię że w duszy masz wiarę, zaszczepiła ją matka twoja, którą znam z twego opowiadania, jak gdybym ją widziała, z nią żyła. Ale wielu z was, mając uczucie religijne wstydzi go się przed ludźmi, zaniedbuje... Może i ty...
Nie mogłem skłamać, musiałem wyznać, że modliłem się pracą i czystem westchnieniem do Boga.
— To nie dosyć, — odrzekła, — mów pacierz choć jeden dla mnie, za mnie jeśli chcesz, módl się do Najświętszej Panny. Modlitwa duszę podnosi, wielkie myśli wzbudza, modlitwa w szczęściu i cierpieniu jest lekarstwem; ona przypomina wątłość naszych nadziei i nieprzebrane miłosierdzie Boże. Proszę cię, módl się. Nie wiesz jak łatwo, przez zaniedbanie modlitwy, stać się obojętnym, a potem bezbożnym, krok tylko od jednego do drugiego.
Słuchałem ją i wielbiłem, święta matka moja inaczejby nie mówiła do mnie, w jej ustach miały te słowa urok i potęgę niepokonaną.
— Będę się modlił, — odpowiedziałem, — i dziękuję ci za radę.
— A później, później, gdy się na wieki rozstaniem, — dodała, — modląc się i mnie czasem przypomnisz mimowolnie, nieprawdaż?
Jestże to przeczucie okropne, czy tylko taki jakiś stan chorobliwy jej serca, zapływającego smutkiem i obawą? Nie wiem, nie rozumiem, ale mnie to przejmuje do głębi i przestrasza.
Wrzosek najczęściej teraz u mnie przesiaduje, nawet faworytę pudlicę przyprowadza i całe godziny milczący przysłuchuje się powtarzaniu lekcji naszych. Widoczna teraz dla mnie, że udaje tylko nieuka, bo na jego twarzy znać, jak rzecz pojmuje głęboko.
Gdyśmy się posprzeczali o tekst grecki Platona, stał wryty nad nami, kąsał się za usta, żeby się z czem nie wymówić, a nareszcie machnął laską i odskoczył na drugi koniec sali... Koledzy mają go za fiksata, drwią nawet z niego, ale on to znosi jakby nie widział; ja zaś z góry im zapowiedziałem, że nadal najmniejszy, najdalszy przycinek na niego wymierzony, wezmę jak do siebie i nie daruję go. Podszepnąłem także im, że to człek mimo dziwactwa niezmiernie uczony, i poczynają nań innem okiem poglądać. Mam podejrzenie na starego przyjaciela, że mnie tak przysiadując pilnuje i radby także przekonać się, czy się dla Marji nie opuściłem.
Dziś zastał mnie samego, biedzącego się nad Phaedonem, i posiłkującego sobie tłumaczeniem Marsyljusza Ficina, do pojęcia tekstu. Miałem wątpliwość i rozwiązać jej nie umiałem. Widząc mnie skłopotanego, stanął za mną i czytał.
— Co to takiego? — spytał udając, że nie rozumie.
— Phaedon Platona.
— Czytałem go dawniej, w doskonałem tłumaczeniu niemieckiem — rzekł zafrasowany i wstydząc się — zdaje mi się, że pamiętam dobrze, powiedz-no mi o co chodzi, może ci pomogę; tłumaczyłem dosłownie, objaśnił z łatwością i z trafnością wielką; ale ledwie skończył, począł się śmiać.
— Co to, waść gotów jesteś myśleć, żem tęgi w greczyźnie, a ja prócz „kirje elejson“, choć zęby powybieraj; tylko pamięć mi Pan Bóg dał niezłą.
Anim się spostrzegł, jak mi moja rozprawa w bruljonie ze stolika znikła; dziś ją znalazłem i odczytywałem. Pełno w niej było poprawek obcą ręką, posądzam go wielce, że mi moją łacinę oczyścił. Śmiejąc się dziękowałem, ale się zapierał z najpocieszniejszą w świecie miną.
— Co waści w głowie! oszalał, ja nie rozumiem nic krom przysłowiów naszych i kuchennej łaciny staropolskiej. Ot to mi także człowiek podejrzliwy. Musiał który kolega zrobić ci tę tajemną przysługę.
— Żaden nie byłby w stanie, a potem...
— Ale daj-że mi pokój!
I począł się prawie gniewać.
Zamilkłem.
Znowu mój dziennik długo leżał zaniedbany, ale jest-że czas na notowanie myśli, gdy ich człowiek ma tyle?
Na te ostatnie dni tyle spadło zatrudnień, tyle uczuć, tyle tęsknoty. Potrzeba jechać! Droga matko, nie miej mi za złe, że z boleścią oddalam się od tej, którą po tobie najżywiej kocham. Widujemy się teraz co dnia, czasem na dzień dwa razy, ale się nic w stosunkach naszych od niejakiego czasu nie zmienia. Co się to stało z tą wesołą złotowłosą Marylką; zamyślona, poważna, milcząca. Rodzice biedni myślą, że chora i kilka razy używali przyjaciela swego Porcjanki, aby jej poradził, ich uspokoił.
— Nic jej nie jest! — powiada doktor — daj nam Boże wszystkim takie zdrowie; bądźcie spokojni. Za mąż jej tylko trzeba!
Ojciec z matką poglądają po sobie.
— To przejdzie — powiadają, ciesząc się wzajemnie.
Widziałem ją na mszy! Nigdy jeszcze poetyczniejszej twarzy nie wymarzył pędzel malarza, zdawała się jaśnieć i promienieć, a taki spokój, taka ufność w Bogu oddychała z jej wejrzenia, przy łagodnym smutku. Ja także patrząc na nią, zacząłem się modlić, modliłem się, aby mnie Bóg połączył z tym aniołem.
Czemuż ona nie wierzy w szczęście na ziemi i nie ma ufności we mnie? czemu zawsze zowie moje nadzieje marzeniami? I ja nawet lękać się poczynam; słysząc od niej co dzień prawie smutne tylko i poważne rezygnacji słowa, zastyga mi radość w sercu, tęsknota je obejmuje; boję się także jutra, lękam siebie, mógłżebym zapomnieć o niej?
Co dzień zapytuje mnie o mój wyjazd.
— Nie zatrzymuj się dla mnie — powiada — matka cię czeka, a każda chwila jej niespokojności srodze mi cięży, gdy ją sobie przypisuję. Święte i wielkie są prawa matki; masz dla niej obowiązki pierwsze zaciągnione z życiem, nigdy dość nie mogące się zaspokoić. Wierz mi, ciężko, smutno, boleśnie będzie mi rozstać się z tobą, a kiedy wiedzieć będę, że się widzim, że się żegnamy raz ostatni, nie wiem, nie wiem co ze mną będzie. Bóg chyba siły mi doda; bo nie ufam w przyszłość mój drogi. Jednakże, kiedy myślą polecę do samotnej wioski waszej, do tego domku, któryś mi tyle razy malował, gdy przeczuwam, jak cię wygląda, jak oczekuje, jak się niepokoi twoja matka, chciałabym abyś już wyjechał.
— Jeszcze dni kilka, tylko kilka dni krótkich i rozstanie na dwa, na całe dwa miesiące. Ale przyrzecz mi jeszcze, że pisać będziesz.
— Na cóż powtarzać przyrzeczenia?
Dziś dzień ostatni, jadę jutro, ostatni! W głowie mi się zawraca. A przed kilką miesiącami tak byłem wesół, spokojny, tak byłbym leciał radośnie naprzeciw matki mojej... Wielkie odmiany w sobie czuję; gniewam się na siebie. Ostatni dzień i ledwie widzieć się będziemy na chwilkę, wieczorem, na przechadzce.
Stało się! rozstaliśmy się.
Na pozór była to tylko przechadzka jak inne, trzeba było taić w sobie, co się z nami działo; z nami, bo i ona płakała, a gdym całował jej rękę, ścisnęła mnie gwałtownie raz pierwszy i chwilkę zdawało się, że mnie zatrzyma przy sobie. Chciałem zostać, nie jechać i wszystko jej poświęcić. Stary Wrzosek nielitościwie mnie śledził i nie odstępował. Przez cały czas mówiłem jej tylko o powrocie, zaklinałem, aby miała ufność we mnie, aby wierzyła mojemu przywiązaniu. Ona milczała prawie, rzadkie urwane słówko z jej ust tęskno wybiegło. Udana żywość osłaniała niepokój i smutek. Anim się postrzegł, jak zmierzchło, jakeśmy wrócili. U furtki należało pożegnać. Nie mogę tego opisać; to nad siły moje. Stałem skamieniały długo... wyszła na balkon, zkąd ją widziałem raz pierwszy i dała mi znak chustką. Nie uważała nawet, że Wrzosek był przytomny. Słyszałem spieszne jej kroki, gdy zbiegła ze schodków belwederu.
— Chodźmy — odezwał się stary — dosyć tego dzieciństwa; żal mnie bierze waćpana.
I całą drogę nie przestawał gderać. Chciałem raz jeszcze powrócić, byłem bezprzytomny; stawałem, opierałem się o mur, płakałem. Wrzosek niecierpliwił się.
— Tfu! słychane to dzieciństwo, rozjeżdżają się na dwa miesiące. Otóż to wasze miłości niebiańskie, od których serce pęka! Daj mi waćpan pokój, a nie mów o nich więcej. Zupełnie szalony. Słowa teraz nie powiem, żeń się sobie choć jutro, abyś tylko nie oszalał ze wszystkiem; to podobno jedyna kuracja. Nie odstąpił mnie, ażem się w łóżko położył przy nim. Ale zaledwie był za drzwiami, zerwałem się, ubrałem i pobiegłem jeszcze. Czy to marzenie? zdało mi się, że ją widziałem, nie śmiałem odezwać... dnieć zaczynało, gdym powrócił złamany i znużony do domu. Ale jakież było podziwienie moje, gdy zwracając się postrzegłem nieopodal opartego o mur, z laską pod pachą nieodstępnego starca. Poczciwy przyjaciel czuwał nademną, i gdy ja szalałem pod murami tego ogródka, on z chłodną krwią wartę odprawiał nademną.
Rzuciłem się, aby go uściskać, ale wyrwał mi się i uciekł, coś tylko zamruczawszy pod nosem.
Daleko już Wilno, daleko, nie widać go za lasami; nie ma jej przy mnie! I ona także tam może tęskno w stronę moją pogląda. O! ta boleść płaci za wiele szczęścia. Ciężka boleść... przecie ją jeszcze raz niespodzianie widziałem na samem wyjezdnem. Od rana stał nademną Wrzosek, sam kazał zapasy podróżne poskupywać i poznosić, dał mi powóz własny, obmyślił wygódki nawet, a tak mu widać pilno było mnie wyprawić, że mi posłał po konie pocztowe. Napróżno chciałem mu się wyrwać choć na chwilkę, nie uspokoił się, aż wyszliśmy razem z nim; przeprowadzał mnie do Ostrej-bramy.
Tu ją spotkałem, ale słowa nie mogliśmy rzec do siebie; miejsce, świadkowie, wzruszenie, zamykały usta. Raz jeszcze jej niebieskie wejrzenie spotkałem... modliła się już! czy za mnie tylko, czy za nas oboje?
A! ona w tę przyszłość nie wierzy!
Szparko uniosły mnie konie. Znużony z otwartemi oczyma, byłem przecie pół senny, pół upojony. Serce się zawracało nad wspomnieniami żywemi, przedmioty zdawały się wzlatywać i kręcić dokoła. Domy, wzgórza, lasy, wszystko szumiąc odbiegało w tył, leciało gdzieś za mnie, tam... ku Wilnu. Oglądałem się i nic już widać nie było, a słyszałem jeszcze znajome mi dzwony w oddaleniu. Bądź zdrowe moje drogie miasto; moja skarbnico pamiątek, mój raju na chwilę utracony. A! muszę sobie przypominać, że jadę do matki, aby mi było mniej tęskno; że pisywać do niej mogę, że ona do mnie napisze, że wrócę, że się znowu zobaczym, jak dawniej, że będziem kiedyś z sobą na zawsze... Na zawsze!
Uciekło już Wilno; oglądam się... nie widać; las ciemny dokoła; słucham, tylko szum jodeł i sosen; pusto, głucho, smutno. Czemuż przynajmniej jednym nie jadę ciągiem; ruch powozu mnie durzy, spoczynek nęka. Tak długo zaprzęgają te konie. A! przecież, jedźmy, jedźmy... wszak jadę do matki!
Nie! nie! nie ma nic w świecie straszniejszego nad rozstanie choćby na godzinę! nad samą myśl rozstania!!
Zrana poszedłem na stare zamczysko, wesoły śmiech rozlegał się po ruinach; byli to towarzysze moi, jak ja powracający do domu, ale z wesołą myślą, z uśmiechem. Mnie pochwyciło opowiadanie Bielskiego o Aleksandrowej wyprawie przeciwko Tatarom. Tak żywo stało mi przed oczyma, że mi się zdało, jakbym widział przed sobą wbitą na tykę głowę Tatarzyna, co przywieziona tutaj, pierwsza między zaufanych i niedowierzających, postrach mający wywołać męztwo, rzuciła. Stary kronikarz tak żywo maluje te sceny panowania Aleksandrowego, że zdaje się, jakbyśmy mu byli przytomni.
A gdy ja dumałem o najściu tatarskiem, witali mnie zewsząd towarzysze, którzy z fuzyjkami czatowali rankiem na kaczki. Książki poszły w kąt; cali teraz zajęci byli użyciem wolnego czasu, marząc o domu, sąsiadach, myśliwstwie i kuzynkach na nich oczekujących. Ludwik wprosił się ze mną jechać bo go wesołość towarzyszów męczyła, a on także potrzebował jak ja, uspokoić się, być z sobą. Co też się z nas wyśmieli! Ja uchodzę u nich zawsze za marzyciela i poetę, prześladowali mnie też Marją, z którą nie raz spotkawszy na przechadzce, łatwo się domyślili, że ją kocham. I Ludwika tam kimś prześladują; ale Ludwik źle pierwszą swą miłość umieścił. Wiem i ja coś o tem. Wspomnienie jest mu razem zgryzotą.
Wszyscy oni weseli, ja jeden oszalały od bolu, czemuż im nie zazdroszczę? O! są boleści skarbnice co rozszerzają serce, co podnoszą człowieka, z któremiby się nie rozstał nigdy z dobrej woli. Ja pielęgnuję moją.
Witaj mi spokojny domku, witaj.
Z wzruszeniem wszedłem na ciche progi twoje i ze łzą w oku zobaczyłem znowu wszystko, co żyło w pamięci mojej.
Im bliżej ku matce, tem bardziej o nią niespokojność moja wzrastała. Wczoraj nareszcie minąłem znajome miasteczko i dowiedziałem się o zdrowiu kochanej matki. Mówiono mi jednak, że się mnie nie spodziewa. Prześlicznym wieczorem wiosennym dojeżdżałem, wspiąłem się, aby co prędzej wierzchołki jodeł, topoli zobaczyć, serce mi biło.
Całe dzieciństwo moje wyszło naprzeciwko mnie i witało tysiącem wspomnień. Rozeznawałem znajome miejsca: oto krzyż nade drogą... meta dziecinnych przechadzek, tam w prawo rzeczułka nasza, w lewo wieżyczka parafjalnego kościoła. Nic, nic się nie odmieniło tutaj. Nad drogą też same mchem porosłe leżą siwe kamienie, też same stoją krzyże, białemi opasane fartuchami.
Już widać w ulicy domek nasz biały na ciemnem tle zielonych drzew, zdaje mi się, że rozeznaję ludzi przechodzących po dziedzińcu; mógłbym powiedzieć, co w tej porze dnia robią. Nie mogłem dosiedzieć w bryce, konie szły tak wolno, wyskoczyłem i pospieszyłem pieszo. Witałem się z drzewem każdem. Niektóre topole poschły, młode powystrzelały do góry, też same różowe groszki, które tu dawniej zbierałem, kwitły nade drogą. To ogród starego Fabjana z pasieką i zielone zza parkanu patrzą jabłonie, na których tak smaczne rosną owoce. Coraz widniej mi na dziedziniec, za szerokim mostem rozściela się zielona murawa, i brzozy w kupkę na niej zebrane, naprzeciw ganku z jedliną czarną rosnące. Jakże cicho i samotnie, nikogo coby mnie powitał. Psy tylko powstawały, popatrzały i zaszczekały, ktoś głowę przez okno wysunął, popatrzał, wychodzi.
To stary Fabjan tak mi się przypatruje ciekawie, nie poznał i kroczy, aby zajść drogę od domu. Ledwiem słowo przemówił, krzyknął i porwał mnie w pół stary z radością.
— Julek! panicz nasz! Jak Bóg miły, panicz! — Razem z Fabjanem rówieśnik jego pudel Aport ciśnie się do mnie, łapami obejmuje i wyje z ukontentowania. Wszyscy wybiegli z oficyn.
— A matka?
— Zdrowa panie, dzięki Bogu, siedzi u siebie; niechże pan idzie, to to będzie szczęście; bośmy się pana nie spodziewali. Ależ wyrósł i zmężniał.
Z bijącem sercem spieszę na ganek... przechodzim sień, w której poczciwy zegar od tylu lat jednostajnym przez niezmierzoną wieczność stąpa krokiem; w salonie pusto i jedno krzesło z miejsca się nie ruszyło. Twarz ojca tak samo patrzy ze ściany łagodnem obliczem.
— Kto tam? — znajomy głos odezwał się z drugiego pokoju.
— Fabjan pani i z gościem — dodaje chrząkając stary sługa.
Nie dałem czasu wstać matce i padłem jej do nóg. Ona z radości nie mogła się wstrzymać od płaczu. Dom cały przewrócił się w jednej chwili i rozruch powstał po wszystkich kątach.
Dowiaduję się teraz, że się mnie matka nie spodziewała, że mi nie posyłała pieniędzy na podróż; wszystko to są figle starego przyjaciela naszego. Matka błogosławi mu i dziękuje. Muszę jej opowiadać o nim, o sobie, o wszystkich znajomych i nieznajomych, którzy się tylko mnie tyczą. Ledwie mam czas odetchnąć, zarzucony pytaniami, zakarmiony, zawitany. Co chwila wbiega ktoś ze starych poczciwych sług, których przyjaciołmi stosowniej nazwać by było, aby mnie zobaczyć, aby mi się przypomnieć. To Fabjan, to stara Gąsiorosia, to strzelec, to nieoszacowany Dulowski, ekonom jeszcze za mojego ojca. Gąsiorosia jakby przez przeczucie napiekła mi ulubionych tłuczeńców, Fabjan ma doskonałe charty, na moją intencję wprawione; Dulewski pamiętał, aby mi ujeździć wierzchowca; strzelec zapowiada nieporównane polowanie, bo wszystkie knieje od mego wyjazdu nie tknięte.
Mój Boże, jakże ludzi nie kochać? Jeśli w nich wiele jest zła, ileż więcej za to uczuć poczciwych i szlachetnych.
Do późnej nocy musiałem opowiadać matce, bo nienasycona była szczegółów! Odprawiła mnie całując w czoło, do mego dawnego pokoiku... Z jakiem-że uczuciem powitałem moje stare mieszkanie.
Możnaż się dziwować przywiązaniu do żywych istot, gdy martwe miejsca nawet wywołują z serca uczucie ku sobie. Wiem, że z wzruszeniem przestąpiłem próg izdebki. Zastałem ją nieruszoną, i tak przygotowaną, świeżą, jakbym wczoraj odjechał. Dobra matka moja, powiada Fabjan, niemal co dzień chodziła i porządkowała.
Wszystkie moje znajome książki na półeczce, nawet ich kurz nie przysuł; Chrystusów wizerunek nad łóżkiem, też same na ścianach obrazki, strzelba moja w pokrowcu, moje biórko stare, nawet w puharze staroświeckim kwiaty, które lubię, rodzone braciszki przyjaciół mojego dzieciństwa.
Pożegnawszy Fabjana, który się zabierał całą noc rozpowiadać mi, jak mu pszczoły odpadały, jak stary gniady źrebiec zdechł i pszenica wymokła... siadłem pisać do Marji. Sen mnie nie brał, dumałem jak rozkoszneby życie być mogło nam dwojgu przy matce... Wyszedłem na ogród powitać się z drzewami, księżyc właśnie wschodził nad szerokiemi ługi, z których sine pary powstawały jak morze... Stare jodły, klony i kasztany szumiały spokojnie, powoli. Szedłem na ławkę nad rzekę i przewodząc w pamięci moje rozkoszne wspomnienia, przesiedziałem do późna. Zbudziło mnie klekotanie bocianów niedalekie i turkot młyna.
Ledwiem miał czas się ubrać, matka już była u mnie. Ledwie odeszła, Fabjan się przystawił ze smyczą chartów, strzelec chciał mnie zaraz na polowanie wyprawić, a Gąsiorosia po kawie tłuczeńcami nakarmić. Siadłem na konia powitać gaje nasze i pola; Dulewski na stępaku mi towarzyszył. Chodziło mu bardzo o to, abym jego gospodarstwo pochwalił; a ja byłbym się drogo opłacił, żeby mnie był samego zostawił. Musiałem słuchać historji każdego morga ziemi od czasu wyjazdu mojego. Koło wymokłej pszenicy zacytował wszystkie podobne w sąsiedztwie.
Jakby mi nic już do szczęścia nie brakło, gdyby tu jeszcze była Marja! Wczorajszy list nie odprawiony dotąd, dziś go drugie tyle przybędzie. Cięży mi na sercu, żem dotąd matce nie zebrał się nic powiedzieć, ale ile razy chcę to uczynić, jakiś niepojęty wstyd, bojaźń wstrzymują mnie. Któż wie, może to ją niepokoić będzie, może się przestraszy? za cóż mam ją trapić? Widzę, że jej Wrzosek nic nie pisał o tem, boby mnie już zapytała. Dziś, jutro, muszę jej przecie wyznać wszystko; może najlepiej będzie dać jej mój dziennik do czytania, nie chcę mieć tajemnic; tak będzie najlepiej. Jutro więc.
Musiałem dziś, pomimo znużenia i chęci odpoczynku w domu przy matce, ruszyć już w odwiedziny. Ona sama żądała, abym powitał naszą krewnę; mnie się mniej do niej, niż do innych jechać chciało. Wiem, że mnie zawsze w myśli matka swata z Cesią, a samo to przypuszczenie teraz tak mi przykre. Cóż mi z tego, że podkomorzanka bogata; że piękne ma imię, że ładna! dla mnie jedna tylko jest Marja na świecie.
Ale matka chciała, musiałem jechać. Jak w naszym kątku wszystko po staremu, tak tu wszystko znalazłem wielce zmienione. Podkomorzy bardzo się coś posunął i postarzał, trudno mu dla podagry z krzesełka o kiju się ruszyć... Cesia wyrosła z dziecka na słuszną, nawet ładną panienkę, byłbym jej nigdy nie poznał.
I tu przyjęli mnie serdecznie. Stary bo nasz podkomorzy, najpoczciwszy człowiek, i gdyby nie miał manji procesowania się wiekuiście o granice i zajmowania polityką gabinetów europejskich, których myśli już mu połapać trudno, bo to polityk z czasów pana Mikoszy, kochałbym go stokroć więcej! W ganku między kwiatkami spotkałem Cesię, ale długo zawahałem się, nim odważyłem ją przywitać, tak bardzo się odmieniła. Ona także zastanowiła się chwilę, nim mnie nazwała po imieniu.
Porwawszy mnie za rękę, poprowadziła do ojca.
— Jakże papa będzie rad Juljuszowi, jak będzie rad... chodź proszę, chodź.
Weszliśmy do gabinetu starego. Podkomorzy siedział w krześle znajomem u stołu, w czerwonej czapeczce na głowie i okularach na nosie, czytał właśnie ostatni numer „Kurjera Litewskiego“. Dokoła stały powiązane sznurkami zbiory gazet starych i fascykuły procesowe. Ekranik szyty przez córkę, poduszka na imieniny dana, stanowiły najpokaźniejsze sprzęty pokoju, w którym jeszcze staroświecka kanapka biało pokostowana i takież stoliki, królowały od lat kilkudziesiąt. Podkomorzy chciał się ruszyć z krzesełka, aby mnie uścisnąć, tak się ucieszył przybyciem, ale nieborak nie mógł. Napytawszy się o mnie, o matkę, o podróż, posadził przeciw siebie i zagaił rzecz słowy:
— Cóż nam ciekawego de publicis przywozisz? Co słychać w gabinetach europejskich? — Nie wiele miałem mu do powiedzenia, a Cesia bojąc się, aby ojciec nie wydał się śmiesznie ze swoją polityką, odwróciła rozmowę. Stary przecież nie dał się tak łatwo pokonać, i wciąż, albo mi swój ostatni proces graniczny opowiadał, albo wykładał system polityki gabinetów europejskich wedle swojej teorji.
Gdy córka wyszła, stary z figlarnie zmrużonemi oczyma wskazując na drzwi, spytał mnie:
— A co? mospanie, hoża dziewoja!
— Urosła i wypiękniała tak, że ledwie kuzyneczkę poznałem.
— Prawda, że urosła i wypiękniała co się zowie. Ale to są marności, uroda przechodzi! Gdybyś wiedział co za gospodyni z niej. Jak widzisz, ja z tą podagrą nieszczęsną pokochawszy się, nie mogę wyleść z krzesełka, a to... mój sekretarz, komisarz, rachmistrz, kasjer i gospodyni. A na wszystko panie ma czas! Gospodarstwo idzie jak w zegarku, ludzi umie bez surowości utrzymać przecie w zbawiennym rygorze, słowem panie, cud dziewczyna, powiadam waści. To to będzie komuś żona, perełka, klejnot! bo rząd i ład wniesie do domu, fiu fiu jej nie w głowie, stroju nie lubi, fatałaszki jej nie bawią, a grosz się z jej rąk nie rozlezie. Przy tem, dodaj waść, że to na całą okolicę najbogatsza panna. Po mojej śmierci dziedziczka klucza, co jak ziemia obiecana, mlekiem i miodem płynie, bez egzageracji, bo trzysta krów się doi i trzy tysiące pni pasieki chowa się na zimę. A tymczasem pod poduszkę mosanie wyliczę gotowizny, którą mam na zawołanie, sto tysięcy talarów! Poszukaj waść takiej drugiej, a przy takich przymiotach, kata zjesz, żebyś znalazł o sto mil.
Mówiąc to, stary gładził siwego wąsa. Nadjechał z Łucka adwokat, z którym potrzebując się naradzić, podkomorzy mnie wyprawił.
— Idź waść, panie Juljuszu, na herbatę do salonu z Cesią. Znajdziesz tam starą kuzynkę naszą, panią krajczynę Ziółkowską, która nam towarzystwa dotrzymuje, i powiedz Cesiuni niechaj ci też pochwali się gospodarstwem, ogrodem. A nie odjeżdżaj proszę, nie widząc się ze mną, bo ci mam ważną zrobić uwagę względem polityki angielskiej w Indjach.
Przeszedłem do salonu. Trochę był odświeżony od czasu jak go widziałem, ale nie wiele się przecież odmienił, czystość i porządek w całym domu prawdziwie holenderskie. Cesia i krajczyna czekały już na mnie. Stara rezydentka bardzo się posunęła i silnie ogłuchła, zawsze jednak chodzi w czepeczkach z pąsowemi wstęgami i buzię sznuruje na pamiątkę dawnej piękności. A jak jej biedaczce powyrastały brodawki! Jedyna to podobno część ludzkiej powłoki, która jak mech na drzewach w jesieni, na starość najżywiej wyrasta. Widząc wiedeńskie przepyszne piano w salonie, pokryte skórzaną deką, chciałem Cesię zaprosić do niego, ale mi się wymówiła, że nie strojone od dawna, bo grać nie ma czasu i muzyki wcale nie lubi. Chciałem także pomówić z nią o książkach, ale mi nie dotrzymała i poszła gdzieś z kluczykami. Za powrotem szerokośmy prawili o pszenicy i wymokłych polach tegorocznych; o cenach zboża, o nadziei podniesienia się wartości wełny i t. d.
Ta postać niewieścia dziwną jest dla mnie i wielką sprzeczność stanowi z ideałem kobiety, jaki wymarzyłem. Z powierzchowności jest wdzięczną, miłą kobietą, a zdaje się jednak żadnego uczucia niewieściego nie mieć. Kiedy spojrzy, rzekłbyś że jej oczy o czemś zaświatowem, niebieskiem mówią, uśmiech ma melancholiczny, prawie smutny, ruch choć trochę sztywny, przecież zręczny, strój pełen prostoty; dla czegoż taką prozą gospodarską żyje cała? Starałem się ją zbadać co lubi... pokazało się, że wszystko prawie dla niej obojętne, prócz gospodarstwa i rządu domowego. Mówiąc o ogrodzie, utyskiwała, że wiele pańszczyzny wychodzi na utrzymanie ścieżek i klombów, a najlepsza ziemia pod trawnikami się marnuje; literatury nie lubi, muzyki zapomniała. Żyje więc cała gospodarstwem, kuchnią życia. Nie darmo chwalił ją podkomorzy, widzę, że zasługuje na pochwały. Serce ma dobre, widziałem jak przybyłą ubogą szlachciankę obdarzyła groszem, suknią i chlebem, jak się czule koło niej krzątała, co więcej znaczy niż datek. Miałażby na wieki pozostać zamkniętą dla wszelkiej myśli większej, dla uczuć na niej wyrastających; miałażby tak spokojnie, w niewiadomości innego świata przejść cały zakres swój?
Z wielką troskliwością wypytywała mnie o matkę, o jej zdrowie, o nasze gospodarstwo, użalając się razem, że, jak słyszała, jęczmiona u nas bardzo licho się okazały. Poszliśmy potem do podkomorzego, który właśnie przy swojej kawie poobiedniej jedyną lulkę tureckiego tytoniu powoli pykał. Adwokat już był odjechał, stary jednak wciąż przemyślał o procesie.
— A cóż Cesiuniu, byliście gdzie z Juljuszem, pochwaliłaś się mu gospodarstwem, ogrodem?
— Gospodarstwem nie było czasu, byliśmy tylko w ogrodzie.
— Szkoda! byłby cię choć pochwalił, jeśli się co zna na tem, bo może za nauką, to mu tam nocje wszelkie naszej gospodarki wywietrzały. Ja, panie, ledwie interesów mogę dopilnować i z temi nieszczęsnemi procesami się uporać. Kalkuluj, że mam ciężki graniczny spór o kawał lasu z sąsiadem, z którym rady dać nie mogę. Słuszność za mną. Dyferencja odwieczna, na mapach wszędzie oznaczona, używalność nasza od niepamiętnych czasów, przecież się procesuje dowodząc... ale waści to może mało obchodzi? A miałem ci coś powiedzieć ważnego o polityce angielskiej w Indjach, posłuchaj tylko. Jest to myśl moja, ale sam zważysz jak głęboka.
Tu mi dowodzić począł, jak niebezpieczną dla Europy jest przewaga Wielkiej Brytanji w posiadłościach kompanji wschodnio-indyjskiej. Trwało to do zmierzchu, wyrwałem się nareszcie i pospieszyłem do matki; poczciwa Cesia wstawić mi kazała kosz kalafiorów, które matunia lubi bardzo. Wdzięczen jej jestem za pamięć. W istocie będzie to najlepsza żona... ale nie dla mnie! Co za różnica od Marji. Mógłżebym wyżyć z kobietą, z którą mówić nie ma o czem, z którą się myślą nie sposób podzielić?
Przyniesiono z poczty list! Serce mi biło, sądząc, że od niej, alem się omylił; jest to pisanie poczciwego Wrzoska, który się dowiaduje jak dojechałem. Słowa mi nawet nie napisał o niej stary, nielitościwy. Piszę znowu do Marji, piszę codzień, a za kilka dni wyszlę jej nie list już, ale cały dziennik moich myśli i uczuć. Bodajby uwierzyła ich szczerości i zaufać mi chciała. Jutro dam dziennik mój matce; niepewność ta mnie dręczy, muszę się przecie raz dowiedzieć, co ona o tem myśleć może, muszę jej wyznać wszystko. A jednak drżę, sam nie wiem czemu, na to; nie chciałbym jej zasmucić, boję się. Strzelec wywołuje mnie gwałtem na polowanie, dla niego więcej niż dla siebie pojechać muszę.
Stało się jak przewidywałem: matka wzięła z sobą zostawione umyślnie na stole, gdym jechał na polowanie, kartki początkowe dziennika. Powróciwszy znalazłem ją już przy świecy, z rozognioną twarzą i pałającemi oczyma doczytującą.
— Daruj mi Juljuszu, — rzekła powstając poważnie, żem poczęła czytać nie spytawszy się ciebie, czy ci to przykro nie będzie; ufałam w to że dziecię dla matki mieć nie powinno tajemnic, bo nie ma tam przywiązania gdzie są skrytości. Przekonałam się z czytania, że notatki twoje były i dla mnie przeznaczone; nieraz spłakałam się nad niemi; poczciwe, dobre jesteś dziecię. O! jakżem się lękała tej jenerałowej twojej, jakem była wdzięczną kochanemu Tadeuszowi naszemu, co jak anioł stróż czuwał nad tobą.
— I nic nie masz przeciwko Marji, — zawołałem klękając i całując jej ręce.
— Płakałam i nad tem — odpowiedziała, — siadaj mój drogi i mówmy z sobą jak przyjaciele, jak matka i syn mówić powinni. Moim obowiązkiem jest czuwać nad szczęściem twojem, a gdy ty szukasz go w uczuciu, wskazać ci przynajmniej, że jednem uczuciem życia całego zamknąć nie można; kocham twoją Marję, podoba mi się, ale boję się o was oboje.
— Mamo! i ty mi więc nie wierzysz?
— Moje dziecię, któżby ci nie wierzył? Ale ty sam jeszcze nie wiesz, co dla ciebie leży w przyszłości. Któż pewien być może, że młode twoje, czyste i śliczne przywiązanie nie odmieni się? A wówczas! a! nie mówmy o tem lepiej. Pamiętaj o tem także żeśmy nie bogaci, że ledwie mierny mieć będziesz majątek, nie wiele mogłam ci go przysporzyć.
— O! będzie mi go aż nadto!
— Dla ciebie, może; ale zniesieszże aby twe dzieci mniej jeszcze miały, abyś im losu pewnego, zabezpieczonego nie zostawił? Ty, dziecię drogie, od dzieciństwa, jesteś cały w marzeniach i uczuciach. W mojem może ślepem sercu matki zdawało się i zdaje, że nie aniołka coby ci latać pomagał od ziemi, ale dobrej, czułej, troskliwej potrzeba ci żony, coby za ciebie o wszystkiem myślała, coby cię oswobodziła od dziennych kłopotów swoją pracą, coby czuwała nad tobą jak nad dzieckiem. Twoja Marja poetyczna, muzyczka, marzycielka jak ty; a mój drogi, dla serca twojego może najlepszą przyjaciółką; dla przyszłości, jej za mało. Kto nad wami czuwać będzie, gdy mnie nie stanie?
— Pan Bóg. I nie myśl droga mamo, żebym dla marzeń wyrzekł się jakiejkolwiek pracy, bodajby najprzeciwniejszej moim upodobaniom.
— Będziesz chciał, pracował, męczył się, i nic nie dokażesz. Ludzie się rodzą, mówiono, do ziemi lub do niebieskich dumań o niej, do badań nad nią. Obojgu wystarczyć niepodobna. Słuchaj jednak Julku, ja ci radzę, ale ci nic nie rozkazuję, nic nie narzucam; ja cię proszę, poczekaj.
— Prośba twoja... rozkazem, będę cierpieć i będę czekać.
Matka znowu zapłakała.
— O! gdybym wiedziała, — rzekła, — że wam nigdy nie da się uczuć ciężki niedostatek, że żałować nie będziesz, jakbym chętnie was pobłogosławiła.
— Moja mamo, nawzajem pozwól mi, — odezwałem się, kilka tylko słów przemówić za sobą. Przywykliśmy patrząc na życie, poczynać od troskliwego zapewnienia się o dostatku dla ciała; chcemy tylko rachować na siebie, a nic na opatrzność i na Boga. A codzień widzim jak to kruche rachuby, jak najpewniejsze, najsilniej zawarowane od niedostatku egzystencje kończą się nędzą prawie. Iluż uboższych od nas żyje i wznosi się, a ilu bogatszych upadło?
— Wszystko to prawda mój drogi, ale mnie twoje uwagi nie zaspokoją. Powiem ci wreszcie, wszak to niczem wiązać cię nie może, inne miałam projekta dla ciebie.
— Domyślam się ich mamo.
— Tak, chciałam cię ożenić z Cesią. Dobra, gospodarna, pracowita, z sercem prostem ale pewnem dziewczyna. Zdawało mi się, że z nią tyś powinien być szczęśliwy.
— Nigdy mamo; szacuję ją, ale kochaćbym jej nie mógł.
Matka spojrzała tylko na mnie i zamilkła.
— Próżne to były marzenia, — dodała po chwili. — Z nią jednak zostawiłabym cię spokojna o przyszły byt wasz.
— Bogata, prawda, — przerwałem — piękna, dobra, ale droga matuniu, ja czegoś więcej chcę; ani majątku, ani wdzięków nawet, tylko duszy, duszy, serca.
— Rozumiem, to czego ty chcesz w kobiecie najwięcej w niej się łączy z płochością (co nie daj ci Boże spotkać), czasem z dumą, która od wszelkiej pracy i spełnienia obowiązków uwalnia. Mój drogi, świat nie jest krainą waszych ideałów, ale smutnym padołem płaczu, ziemią rzeczywistości nagiej i ułomnej; niedoskonałością i grzechem. Nie szukaj na nim idealnego szczęścia, bo go nie znajdziesz, dość gdy ci Bóg da pokój i trochę swobody.
Smutno te słowa tyle razy już słyszane, w które nie chcę wierzyć, brzmiały mi w uszach znowu wyrzeczone przez matkę. Teraz od niej, głębiej niż kiedy wpiły się we mnie, poczułem rozczarowanie, chłód obejmujący mnie i tę jakąś rozpaczliwą tęsknotę, zmęczenie, od których mnie wiara w przyszłość wprzódy broniła.
Świat ten więc jest tylko drogą bolesną ku drugiemu światowi, krzyżowym pochodem na Golgotę. Za nic więc spodziewane szczęście, za nic nawet wielkie heroiczne męki, które marzyłem; męczarnią żywota będzie prozaiczne, drobne kłucie szpilkowe, na które poskarzyć się nie można; będą ohydne nikczemnostki, brudy, poczwarne stosunki. Trzeba więc utonąć w prozie i żyć w niej, trzeba zgłupieć koniecznie. O jak wymowna jest bajka starożytnych o Ikarze. Każdy z nas podleciawszy wysoko, najwyżej, pod samo słońce, odgrzał swe skrzydła i upada na brudne morze. Wszystko więc znikczemnieć, zmaleć nam i spowszednieć musi, we wszystkiem mają się znaleźć plamy?...
Nie! nie! stokroć nie. Nie chciałbym żyć takiem życiem. Dla czegoż w duszy mojej ciągle gra coś idealnego, dla czego Bóg położył w niej znamię niebieskie?
Starzy to tylko nas tak straszą; i że im dusza zaziębła, chcą nas przedwcześnie ochłodzić. Na matkę moją wpłynąć musiało przekonanie pana Wrzoska, on pewnie pisał do niej; inaczej onaby się nie sprzeciwiła mojemu szczęściu.
Jutro wyprawiam list do Marji, nie chcę ją martwić rozmową naszą, donoszę tylko żem mówił z matką, że nie jest przeciwna, że radzi (ale radzi tylko) poczekać. Dodam, że i tę radę musiał bojaźliwy nasz podać przyjaciel.
Cały dzień dzisiejszy spędziłem w lesie, poczciwy Ihnat zaprowadził mnie w głębokie knieje i postawił na najlepszem stanowisku; dziwił się że nic nie zabiłem; a ja nawet nic nie widziałem. Lepiej mi w lesie, mogę myśleć bez przerwy, a są chwile, że człowiek łamać się z sobą potrzebuje. Wróciłem późno, zastałem Cesię z krajczyną. Nie było o czem mówić z moją drogą kuzyneczką, która cała swojem gospodarstwem zajęta i niem się tylko zapala; dla mnie to rzecz cale obca. Podkomorzy prosi mnie przez usta Cesi, abym przyjechał do niego. Znalazł coś ważnego w gazetach, czem się ze mną podzielić pragnie.
Szczęściem o dziewiątej rozeszliśmy się, a ja mogłem resztę wieczora spędzić w ogrodzie. Mój Boże, jakże mi żal było tych ludzi, którzy zasypiali widok jednej z najcudniejszych nocy. Ja tylko i stary strzelec Ihnat nie spaliśmy we dworze, zastałem go na progu chaty za ogrodem siedzącego, zadumanego, spartego na ręku, wpatrującego się w rzekę i dalekie lasy.
— Cóżto, nie spisz jeszcze? — zapytałem.
— O! sen bo nie bierze, paniczyku. Noc tak piękna, ptacy się odzywają, drzewa szumią, miesiąc świeci, człowiekowi chce się popatrzeć i podumać.
Stary ten, częściej będąc sam na sam z widokami przyrodzenia, nauczył się widzieć ich piękność, ich pięknością roskoszować. A gdy nasz cywilizowany świat szuka szczęścia w poduszkach, on słucha głosu ptaków, szumu lasów, mruczenia wody i chodzi myślami dalej niż oni, dostaje się jak po stopniach, po myślach swych, do tronu Bożego.
— A wy paniczyku, — spytał stary, — co tak nocką chodzicie i dumacie?
— I mnie jak tobie, — odpowiedziałem, — piękna noc spać nie daje. Jak bo to zasnąć kiedy świat taki śliczny. Ot, popłynęlibyśmy po rzece, gdybyś powieźć mnie chciał a obijanik znalazł.
— O! już to obijanikiem ciężko, ale czółenkiem bezpiecznem, kiedy chcecie?
— Czem ci się podoba.
Ihnat wziął z za drzwi wiosło i powiódł mnie ścieżynką między kępami, sitowiem i oczeretami, do zatoki wiodącą, gdzie do pala przywiązane kołysało się czółenko. Szelest naszych kroków spłoszył stado krzyżowek, które szelepiąc skrzydły poleciały i padły na rzece.
— Ot! gdyby fuzja! — rzekł Ihnat, — taka noc miesięczna.
Płynęliśmy dalej. Roskoszna to była przejażdżka. Głosy nocy uroczyste jej towarzyszyły; pieśni ptastwa, szumy drzew i trzciny, plusk wody, szamotanie się wiatrów przelatujących po nad głowy; a potem cisza, cisza. I z niej, jak z ciemności, występowały potem znów kolejno głosy, dźwięki jak różnobarwne światełka, zlewając się w harmonijną całość. Zdawało się, że ptacy, jak strażnicy nad uspionemi wartowali i podawali sobie hasło, bo ledwie jeden się odezwał, za nim wszyscy kolejno, aż daleko gdzieś decrescendo cichły wołania nie dosłyszane.
Nie! natura nie jest poczwarną macochą ducha; ona jest czułą matką, ona jest piękną, cudowną.
Zapomniałem o moim smutku, utopiwszy go w kontemplacji nieporównanej tej nocy. Woda rwała oczy do siebie. Tam gładka jak szyba szklanna, odbijała najmniejszy listek, indziej zmarszczona fałdowała się w srebrzystą pianą dzierzgane frendzle, w marszczki drobne, których wierzchołki połyskiwały. Tam niebo, tam lśnił się w niej księżyc, a na powierzchniach rysowały się nurty, czerniały liście sagitarji i nimfców żółtych i białych, z pozamykanemi na noc kielichy; powietrze napełniała woń nie opisaną, która także obudzała myśli. I powonienie czasem uderza aż o duszę. Była chwila takiego jakiegoś natężonego we mnie uczucia, że mi się zdawało, iż ot, ot, mowę powietrza, wiatru, ptastwa, ziemi, zrozumiem, pojmę... że mi się otworzą zamknięte organa jakieś i błyśnie potężny świat tajemnic... Serce wybiegało naprzód szukając tych drzwi do raju, niestety! na wieki dla ludzi zapartych!!
Dumałem, przysłuchiwałem się, modliłem uwielbieniem!!
Nie chciało mi się wysiadać z czółna; ale stary Ihnat bojąc się by mi przydługa nie zaszkodziła przejażdżka, gwałtem prawie na brzeg wysadził.
— Czas bo spać paniczyku i wilgoć na dworze, a pani jak się dowie, gotowa się gniewać na mnie.
Musiałem go posłuchać.
Próżno posyłam na pocztę; nie ma nic od Marji, trzy już listy pisałem, w trzecim ośmieliłem się prosić profesorowej, aby mi doniosła co się dzieje. Jestem niespokojny; ci ludzie odebrali mi wiarę, drżę żeby mnie nie spotkało jakie nieszczęście.
Dwa tygodnie mija od mojego wyjazdu z Wilna; gdyby w dni trzy, cztery napisała, jużby mnie list jej dojść powinien. Nie pojmuję. Wierzę jej, ufam przywiązaniu, bo to pierwsze, święte i serdeczne zaślubiny, których pamięć pozostaje do śmierci; ale któż wie. Ona co się lękała słowem przywiązać mnie do siebie, co nie chciała moich przyrzeczeń, abym był swobodny; może boi się także pisać, pomimo że mi przyrzekła.
Matka mi wymawia mój smutek. Trudno o wesele teraz.
— Ty ją więc bardzo kochasz? — pytała mnie wczoraj wieczorem, gdym jej dawał dobranoc. — Kochasz już nawet więcej niż matkę, bo ja cię nawet po chwilowem od niej oddaleniu utulić nie mogę. Mój drogi Juljuszu, bądź spokojny, nigdy do szczęścia twojego nie będę zawadą. Ale daj Boże, aby ci przyszłość taką była, jaką ją marzysz.
Wszyscy mają na sercu żeby mnie rozerwać; muszę udawać zapalonego myśliwego, aby się niby bawić polowaniem. Tam jestem sam i swobodny. Jutro muszę znowu jechać do podkomorzego i słuchać procesów, polityki i gospodarstwa. Jak ci ludzie wyżyć mogą? Nie dziwię się starcowi, bo ma sztuczny interes w życiu, wyrobiony zajęciem, polityką i procesami; ale Cesia, tak młoda i tak prozaicznem zaspokajająca się życiem?
Znowu list od Wrzoska, a żadnego od niej! Cóż się tam dzieje? Czasami porywa mnie chęć szalona siąść na koń i lecieć czwałem do Wilna; a tu jechać potrzeba do podkomorzego i Cesi.
Cały dzień strawiłem z nimi.
Stary jeśli nie o polityce, jeśli nie o procesie, to o córce mówi. Cały objad wychwalał jej znawstwo na kuchni i gospodarstwie. W istocie objad był prawie wytworny; Cesia tryumfująca. Biedne dziewczę! co za życie. Tak świeża, tak ładna, tak dobra, a tak zupełnie nic nieznacząca! Chyba zakochany mógłby ją sobie wyidealizować. Miałem za sąsiada u stołu niezmiernie grzecznego kawalera, zapewne pretendenta do Cesi. Skończył szóstą klasę, ubiera się smakownie, perfumuje wymyślnie i czyta francuskie romanse, ale o żadnym ważniejszym przedmiocie sądzić nie potrafi sam przez się, do każdego sądu dodaje: tak mówią w Paryżu, tak lubią w Paryżu, tak utrzymują w Paryżu. Pan Cousin zdaje mu się arcy-filozofem, a Hugo arcy-poetą; reszta świata jest mu zupełnie nieznana, nawet z nazwiska. O kim nie czytał w Revue des Deux Mondes, o tym pewnie nie wie.
Podkomorzy ceni go ze trzech wiosek, które są w ekspektatywie, ale sądzi o nim z tą dziwną trafnością, z jaką częstokroć prości nasi starzy oceniają instynktowo ludzi.
— To mości dobrodzieju aktor, — powiedział mi na ucho; zważaj tylko, jak wszystko robi dla popisu, a nic z własnego uczucia. Przyszłość jak na dłoni. Straci co ma, ożeni się i skapcanieje. Głowa pusta, a łata się cudzem.
Łatwo się domyśleć, że do Cesi trudny był przystęp; ona wieśniaczka, słuchała z uszanowaniem konceptów naśladowanych z Charivari i Korsarza, ale ich nie rozumiała wcale i serdecznie się nudziła.
Ku wieczorowi odjechał kawaler nazad; mnie kazano się zostać.
— Nie takiego fircyka dam za męża mojej Cesi, — odezwał się podkomorzy. — Nie mam ochoty zbyć się jej z domu, a gdyby nawet za mąż poszła, położę za warunek mieszkanie razem. Muszę więc wybierać sobie zięcia i jej męża; podwójna trudność. Ale Cesia młoda, czasu dosyć. Spoglądał na mnie, jakby słówka wywoływał, ale ja milczałem. Przywieziono gazety z poczty i rozstaliśmy się. Cesia przeprowadziła mnie ulicą za dwór.
Nie mając o czem mówić, począłem ją zlekka prześladować pretendentem.
— Daj mi pokój Juljuszu, — odpowiedziała obojętnie, — gdzieżby ten Francuzik mógł się zająć taką jak ja prostaczką. — I uśmiechnęła mi się figlarnie. — Nie pójdę za mąż, — dodała, — ojcu jestem potrzebna, a nowe obowiązki mogłyby mnie od niego oddalić. Stary mój kochany ojciec nie obszedłby się bez swojej gospodyni.
— Bóg ci za to przywiązanie dobrym mężem nagrodzi, — rzekłem, — zobaczysz! Ja cię wyswatam.
— Ty? — i spojrzała na mnie dziwnie. — Za kogo?
— Zobaczysz, ja ci sam kogoś wyszukam.
— Dobrze, dobrze, wezmę go na twoje słowo kuzynku.
Daliśmy sobie dobranoc, siadłem na karego i ruszyłem dla rozerwania się czwałem. Ciemno już było prawie, ale droga znajoma i gładka, koń pewnych nóg, a co najwięcej, żem o tem wcale nie myślał; zachciało mi się ruchu, szału, po kilku godzinach odrętwienia.
Na trakcie, którym werstę jechać potrzeba nim się ku naszej wiosce zawróci, spotkałem towarzystwo złożone z kilku kobiet i mężczyzn. Wszyscy konno jechali, ale powoli, rozmawiając, śmiejąc się. Postrzegłszy mnie pędzącego czwałem bez pamięci wypuścili konie także; może aby ich sprobować. Odważne panie nie straszyły się wcale tej pogoni. Znalazłem się w dziwnem położeniu; wyścigający z nieznajomymi, ale mój kary nie zrobił mi wstydu, chociaż z początku wyprzedzili mnie o kilka kroków, jam ich potem zostawił daleko za sobą. Zwolniłem kroku i począłem jechać stępo, ciekawy byłem przypatrzeć się im zbliska. Równa ciekawość musiała ich napędzić także, zrównaliśmy się. Widziałem jak mi się ciekawie przy zmroku przypatrywali i coś między sobą szeptali.
— Pański koń nasze zawstydził, — odezwała się jedna z kobiet.
— Mnie chyba, — odpowiedziałem, — bo ze wszech miar należało mu się przez grzeczność dla pani dać wyprzedzić. Ale koń młody, nie mogłem go w porę zatrzymać.
— Dobry biegus — rzekł jeden z mężczyzn, — pozwoli się pan zapytać, czy nie jest do zbycia?
— O! nie, sam go potrzebuję.
— Szkoda, byłby dobry do chartów, — przerwała kobieta.
Zdziwiła mnie trochę w ustach kobiety ta uwaga.
— Pan zdaleka? — zapytała druga.
— Owszem, jestem na własnej ziemi, odpowiedziałem zwracając na prawo ku dworowi i życząc dobrej nocy towarzystwu, puściłem karego kłusem.
Uważałem że pojechali dalej traktem.
Matkę zastałem jeszcze oczekującą na mnie; na zapytanie o spotkane towarzystwo, powiedziała mi, że to są nowi sąsiedzi z Drzewnej, nie dawno kupili majątek, mieszkali wprzódy w mieście, że nikt ich na wsi nie zna jeszcze; że dziwnie ich obyczaje opisują. Ojciec, dwóch synów i dwie córki; wszyscy jeżdżą konno, zapamiętali myśliwcy, czas pędzą na łowach lub w stajni. Powiadają że bogaci, nie byli jeszcze nigdzie i nie poznali się z nikim. Przypomniałem sobie, że mi Ihnat mówił o kilkakrotnych napadach na nasze lasy od Drzewnej, nawet sforę gończych im zabrał, o którą się nie upominano. Każę ją jutro odesłać.
Dzięki Bogu, choć słówko! Cały dzień się niem cieszę, przeczułem je od rana, nie wiedziałem jak nagrodzić temu, co mi tę pocztę przywiózł. Będę o nim pamiętał! O! warto długo cierpieć, aby uczuć taką radość, jaka mnie przejmuje. Noszę na sercu tę drogą kartkę, jej ręką pisaną. Czemuż tak kruciuchno? czemuż tak nie wiele o sobie? czemuż zawsze tak smutnie?
Nie chciałem nic o tem mówić matce, onaby może za złe jej to wzięła, za płochość, za nierozwagę; musiała wyczytać, domyśleć się i ciągle pytała mnie o przywiezioną pocztę.
— Jeden tylko list? od kogo?
— Domyślam się, — dodała, — nie mów już, kiedy ci to przykre. Ale mój drogi, pamiętaj, im bliższe związki, tem obowiązki świętsze zaciągasz. Możeszże ręczyć za serce swoje? Jeśli ci uwierzy, uczynisz ją na całe życie nieszczęśliwą; jeśli ostygły, zechcesz spłacić dług, sam siebie poświęcić będziesz musiał. Obojgabym nie chciała.
Nie mogłem się oprzeć, wyjąłem jej list i dałem matce. Czytała go z rozrzewnieniem, ta smutna a poważna rezygnacja, przy jawnem przywiązaniu, ta gotowość na poświęcenie, przejęły ją. Położyła list i zamyśliła się. Nie dziwię się że ją kochasz, rzekła po chwili, a boleję nad tem dla was obojga. Bóg niech wam obmyśli co wie że lepsze, ja nic już radzić nie będę, bo w szczęście nie wierzę, — dodała biedna ze łzą w obu.
Z dumą pochwyciłem list Marji; napiszę jej słowa matki, może ją choć to pocieszy. Ona tak uporczywie nie chce także uwierzyć w przyszłość.
Wiele prawił o tem Montesquieu, jak klimat przeważnie wpływa na człowieka; powtarzano za nim uznaną prawdę. Wszakże w tym wpływie wiele jest przesadzonego. Sensualiści zwykli więcej przypisywać wszelkim wpływom ciała na ciało, niż duszy na duszę. Wpływ klimatu, jak uważał jeden z późniejszych pisarzy, najwięcej się objawia pośrednio. On rozprasza ludzi pod gołem niebem, lub na długie czasy zamyka ich w ciasnem mieszkaniu; ztąd odmienne wcale stosunki, ztąd osamotnienie lub towarzyskość i zbliżenie ludzi, a za niemi wcale odmienne obyczaje i myśli. Przyszło mi to na myśl, zastanawiając się jak na ludzi wpływa, jak ich odmienia mieszkanie na wsi lub w mieście. Jeden człowiek w tem dwojakiem życiu musi się zmienić. W mieście, ciągłe ocieranie się o ludzi, brak widoków przyrodzenia, zapatrywanie się na dzieła przemysłu ludzkiego dają zbytnią wiarę człowiekowi w człowieka, oddalają go od Boga, przyzwyczajają w drobnych przyczynach widzieć powody wszystkiego; odbierają mu wszelką idealność, poetyczność. Na wsi, mój prosty Ihnat obcując z lasem, wodą, naturą, widzi Boga ciągle; majestatyczne burze, niepohamowane zalewy siłę mu jego objawiają, dusza jego olbrzymieje; dla tego mówi językiem poetycznym, widzi wszystko ze strony poetycznej. Mniej obcując z ludźmi nie rozprasza się ciągle, potęguje w sobie będąc z sobą i uczy myśleć.
W mieście nie mają myśleć czasu, a nie jeden za pracą, za hałaśliwą zabawą, za spoczynkiem ospałym gwałtownie potrzebnym, nie zastanowił się nigdy nad sobą, nie podumał nad tem co go najżywiej obchodzić powinno. Ciągłe widoki ruchu, gwaru, nie dają spocząć myśli i zwrócić się w siebie.
W mieście przez obcowanie z ludźmi, rozwija się człek na zewnątrz, uczy lepiej stosunku do ludzkości; na wsi jest w stosunku z sobą i duszą swoją. Ztąd wielkie odróżniające cechy mieszkańców miast i wsi. Wszelka tak zwana dzicz więcej ma w sobie poezji od cywilizowanej na pół miejszczyzny. Chciałbym żyć na wsi. Miasto musi powoli ścierać z człowieka wszystkie rysy szlachetniejsze; nawyka do tajenia się, do niewstydu, do obojętności na wszystko. Nawet widok śmierci, tej katastrofy uroczystej, przejścia w świat drugi, z którą tysiące węzłów się zrywa tak nagle i niepowrotnie, przestaje działać na tych, co ją widzą ustrojoną, dzień w dzień idącą z muzyką i chorągwiami do grobu; a za nią jak za okrętem zamykające się fale żywego oceanu.
Gdyby tu Marja była! Ona przeczuwa wieś i tęskni do niej; razem z nią przypatrywalibyśmy się cudnym widokom przyrodzenia, razem czytalibyśmy, grali i dumali. O! co za życie. Ty Boże, coś tyle stworzył cudów, nie możeszże dać człowiekowi na chwilę takiego szczęścia o jakiem marzym, do którego tęsknim? Dla czego wszystko nas przestrasza i odejmuje ufność w Tobie? Dla czego najlepsi z ludzi nie wierzą w szczęście i pielgrzymują z spuszczoną głową i smutnem obliczem?
Codziennie mówię o tem z matką, ale ją nieszczęścia dawne bojaźliwą uczyniły. Strata męża, dzieci (bo nas było kilkoro) odebrały odwagę na zawsze. Modli się i spodziewa, ale nie w tem życiu. Przecież, kto żąda tak nie wiele jak ja? Cały wieczór byliśmy sami z matką.
— Młodemu twemu sercu, — mówiła, — cały teraz świat zamknięty w jednem przywiązaniu, ale to piękne i szlachetne uczucie nie jest przecie celem człowieka, ani jego najwyższem dobrem. Słusznie ci mówił Wrzosek, potrzeba być użytecznym ludziom naprzód, doskonalić się samemu, szczęście serca idzie dopiero za tem.
— A pogodzić się z tem czyż nie może? Człowiek uspokojony na sercu tem chętniej dopełni obojga warunków.
— Nie, dziecię moje, człowiek szczęśliwy ucieka w głąb siebie, aby używał tego co posiada, łatwo on zapomina o obowiązkach. Trzeba być całkiem swobodnym, aby się poświęcić ludzkości, lub udoskonaleniu siebie. Jam kobieta, ale czuję to przecie. Dla tego u nas najpiękniejsze powołanie duchownego, co się święci dla ludzi, wydziedziczone jest ze związków, coby je krępować i do ziemi przykować musiały. Szczęście odbiera człowiekowi siłę i usypia go. Miałżebyś mój Juljuszu, z twemi talentami i piękną duszą, zagrześć się na wsi i żyć tylko sobie?
— Nie, matko droga, ale zdaje mi się, że ani własnemu udoskonaleniu, ani użytecznemu wpływowi i usłudze społeczeństwu, nie przeciwi się ciche szczęście domowe, którego pragnę. Gdy będę spokojny, wówczas dopiero potoczę wzrokiem do koła siebie swobodnie i rozpatrzę się w tem, co mam czynić.
Matka zamilkła.
— Rzecz nieuchronna, — dodała, — ty musisz uczynić co ci się zdaje do szczęścia prowadzić, ale nie daj Boże, bym była prorokiem, będziesz żałować później. Odezwie się co teraz w duszy zamarło i westchniesz za utraconą swobodą.
Zegar w sieniach wybił dziesiątą, stary Fabjan przyszedł z lampką do pokoju matki, dając znać, że czas nam się rozejść; rozeszliśmy się, nie umiejąc zgodzić na jedno. Do późna czytałem Wilhelma, Goethego. Życie! wielka zagadka! Goethe... pisarz wielki!
Co trzy dni posyłam na pocztę; nie ma i nie ma znowu nic od niej. Lękam się o jej zdrowie, drżę cały; Wrzosek pisuje, ale nic nie donosi, przecież gdyby co okropnego, (na myśl samą drżę i stygnę), możeby mnie uwiadomił! Milczenie wszakże coś znaczy. Miałżeby list zastrzęgnąć gdzie na poczcie. W głowie mi się przewraca! I obcy człowiek zimny, szyderski, rozłamałby pieczątkę aby naśmiewać się z czystego jej uczucia, aby je poplamić brudną myślą. Nie, nie, przypuszczać tego nawet nie mogę, tak mnie to burzy i nęka.
Dobra Cesia była wczoraj u nas, chodziliśmy po ogrodzie.
— Co ci to kochany kuzynku, — spytała ze swą zwyczajną pogodą i spokojem, zwracając ku mnie jasne, śmiejące się oczy. Dawniej byłeś weselszy; teraz ja, matka twoja, mój ojciec, wszyscy postrzegamy, żeś smutny, zamyślony, jakby ci co ciężyło. Nie śmiem ci się dopominać ufności dawniejszej? przecież, mówią, że wypowiedziawszy smutek się zmniejsza.
— Tak ci się zdaje Cesiu, ja jestem jak zawsze, ani mniej ani więcej niespokojny i smutny, wierzaj mi.
— Musiałeś się zakochać gdzieś w Wilnie.
Zamilkłem.
— Nieprawdaż — dodała, — że zgadłam?
— Słyszałaś co może.
— Nic, tak mi coś szepnęło w ucho, mimo woli.
— A gdybyś zgadła?
— Żalby mi cię kuzynku, bo ci z nami źle i nudno być musi. Powracaj do Wilna, a kiedy ci tam znowu źle będzie, przyjedziesz wówczas do nas, my zawsze jednem cię przyjmiemy sercem. Na wsi dłużej ludzie jednakowi, trudniej się zmieniają.
Pierwszy raz widziałem ją trochę wzruszoną; dobra Cesia, chciałbym jej dotrzymać słowa i wybrać męża jakiego warta. Tak łatwo wdzięczni jesteśmy za słówko pociechy.
Niedaremne były przeczucia; wszystko się skończyło, skończyło okropnie!
Piszę ze łzami, ostatni raz; krótko trwało marzenie, nie bez powodu nie chciałam wierzyć w szczęście, w przyszłość. Chwilkę mam tylko wolną, żeby ci oznajmić, żeśmy dla siebie powinni być obcy na wieki. Na stoliku leży mój wianek ślubny, koło mnie suknia panny młodej, jutro przysięgnę na obowiązki, które spełnię święcie. Rodzice mieli prawo wymagać ofiary z dziecka, żądali jej; stanie się zadość. Ale ty nic nie wiesz. Muszę zebrać siły, aby ci o wszystkiem oznajmić. Po wyjeździe twoim, ojciec mój utracił zajmowane od kilkunastu lat miejsce. Położenie nasze pogorszyło się. Całem mieniem pozostał znajomy ci domek i ogródek, a na nich długi. Nie godzi mi się, dziś mniej niż kiedy, badać dla czego w tej chwili właśnie zgłosił się sowietnik z formalnem oświadczeniem o moją rękę. Żałowano mnie, byliśmy sami; padłam im do nóg, powiedziałam że kocham ciebie, żem ci przyrzekła, żem wzięła pierścionek i przyrzeczenie twoje; zapewniłam ich, że ty nie zawiedziesz nas. Ale ojciec słuchać nie chciał, matka na ciebie nie śmiała rachować. Jedynym sposobem uniknienia niedostatku było oddać mnie jemu. Ze łzami w oczach żądali bym nie odmawiała; on obowiązywał się utrzymywać rodziców, popłacić ich długi i zaspokoić przyszłość. Wierz mi mój drogi, wszystko co córka powiedzieć może rodzicom, powiedziałam; wszystko com uczynić mogła, zrobiłam. Ale przywiązanie nie wchodzi w żadną rachubę na tym świecie; i my go już nie rachujmy! Nie bolej nade mną, spełnię obowiązek, a potem umrę. Czuję to... umrę prędko i lepiej mi będzie gdzieindziej. Nie staraj się widzieć ze mną, na co powiększać ciężki smutek i do rozpaczy się przywodzić. Rozstańmy się tęsknie żegnając do zobaczenia, a cała przeszłość niech nam będzie snem uroczym.
On śmieje się z moich łez; mówiłam mu że cię kocham, że kochać cię będę. To przejdzie odpowiedział, wiedziałem o tem, ale się tem wcale nie niespokoję.
Biedna matka płacze, ja ją pocieszam jak mogę, a co się dzieje w sercu, Bóg to wie jeden.
Bądź mi zdrów, bądź mi zdrów, na zawsze. Proszę i zaklinam cię, zapomnij o mnie. Pierścionek twój zostanie przy mnie, nie jako znak związku, ale jak ostatnia pamiątka. Powrócisz do Wilna, nie szukaj mnie, nie staraj się spotykać, nie widujmy się więcej; chyba we snach i myślach naszych. Jutro rozdziela nas na zawsze. Daruj mi, jam niewinna; przebacz swoją boleść, jak ja mojej niepamiętać będę rodzicom. Wszystko się skończyło, nie miałamże powodu nie ufać w przyszłość?
— Pomiędzy innemi miejskiemi plotkami, donoszę ci (co może i zmartwi), że panna Marja jutro wychodzi za mąż za znajomego urzędnika. Tak to mało na serce ludzkie rachować można, kochany Juljuszu. Nie trap się tem, proszę, nie warto. Różne okoliczności spowodowały tę nagłą determinację. Regent utracił miejsce, został bez kawałka chleba, a pretendent znajomy jest z zamożności. Panna Marja wcale się nie drożyła i nie namyślała nawet. Widziałem wprawdzie łzy na oczach, ale te prędko oschną zapewne.
Tak, mój młody przyjacielu, rzeczywistość zawsze zabija marzenia, a choć to ciężko i smutno, przykujmy się do rzeczywistości. Ona rządzi człowiekiem. Widziałem cię w Wilnie tak rozgorączkowanego, że nie wiem jak tę nowinę przyjmiesz. Pozwól sobie przypomnieć, żeś nie kobieta, i że wielkiem nieszczęściem nie zowie się osobista przykrość, ale klęska ludzkości, ale upadek moralny. Kto nie umie znosić nieszczęścia mężnie, ten nie potrafi i szczęśliwym być nigdy. Rozpacz jest utratą przytomności i cechą słabych; a kto rozpacza ten głupieje. Ani też przypuszczam, żebyś to inaczej, jak filozoficznie miał wziąć. Powiedz sobie, że na podobnych uczuciach nic budować, nic rachować nie można. Powzdychaj trochę, popłacz nawet w kątku, ale idź dalej swoją drogą. Ani długiego smutku, ani łez wielu wypadek tak spodziewany, tak przeczuty, nie wart. Ja od początku wiedziałem, że się to tak skończy; marzenia młodości zawsze się rozbijają o rzeczywistość. A potem, chciałżeś, aby wielce niepewnej nadziei gołąbkowania z tobą, poświęciła rodziców i swoją przyszłość? Toby było tyrańsko, mój drogi. Bądźmy rozumni. Piszę do twojej matki, aby ci się zasklepiać w desperacjach nie dawała. Mojem zdaniem, najlepiej by ci teraz do Wilna nie powracać.
Nie wiem tego z pewnością, ale mi się zdaje, że mnie temi czasy interesa w wasze strony zapędzą. Może nawet nie wiele ten list przybycie moje uprzedzi. Bardzom rad, że to tak w porę dla mojego serca się składa. A zatem do zobaczenia tylko.
Teraz z zimniejszą krwią mogę myśleć o tem; wszystkie okoliczności stają mi przed oczyma wyraźniej, jaśniej. Ja sam wszystkiemu winienem, łudziłem się nadziejami, które ziścić się nie mogły. Wszak ona nigdy przyrzekać mi nie chciała, nie przyrzekła, wszak jakby przeczuwając co na nas spaść miało, smutnie patrzała w przyszłość. Ona niewinna, ja pokutuję za własne zaślepienie. Czemuż nie było uroczyście mówić z rodzicami, zapewnić ich o sobie? Byliby dla szczęścia Marji wstrzymali się z poświęceniem jej, byłbym im pomagał, byłbym oddał wszystko. Ale po cóż teraz napróżno wywoływać co się nie stało, a stać się było powinno. Szczęście mojego życia zniszczone na wieki. Każdy raz w młodych chwilach spotyka w pielgrzymce swojej ten ideał, którego obraz przyniósł z innego świata; ale raz tylko: szczęśliwy kto go pochwycić potrafił. Kto utracił, ten się z nim drugi raz nie spotka nigdy.
Idealna postać owa rozpryśnie mu się na tysiące cząstek; w każdej kobiecie upatrywać będzie coś ze swojego ideału, ale w żadnej całego. Próżna byłaby nadzieja, drugi raz nigdy już tak człowiek nie kocha; pierwsze wrażenia pękły, powtórzyć się mogą, ale będą to owe kwiaty późnej pory, co wykwitają na bocznych łodygach blade, wątłe i bez zapachu. Już mnie o tem nie myśleć. Zamknę się w sobie i pocznę życie inaczej. Surowiej teraz staje mi ono przed oczyma, walką, bojem, pochodem wojennym! Naprzód, śmiało, nie mamy nic do stracenia prócz życia; a cóż znaczy życie? Marzenie we śnie? A co śmierć? Może sen bez marzenia, może sen z marzeniem, jak Hamlet powiada. Jedno warto drugiego, ni mniej ni więcej! O! głupie życie! marne życie!
Od kilku dni przyjechał poczciwy Wrzosek. Ani matki, ani mnie zwieść nie potrafi zmyślonemi powodami podróży, widzę, że przybył umyślnie dla mnie... i dziękuję mu za to. Stary myśli, że mnie swą wesołością nadrobioną rozweseli; szamocze się też próżno dzień cały. Jak nie cenić tego złotego serca? jak jeszcze nie kochać ludzi? O! nie, nic mnie nie może wywieść z miłości ludzkości jaką mam i przekonania, że złe jest na ziemi wyjątkiem. Żaden zawód nie zrazi mnie; człowiek sam zawsze winien sobie, nie powinien ufać nadto w siebie, ani budować wiele na przyszłości. A potem? potem? Wiele wybaczyć potrzeba ludziom, bo któż nie czuje słabości swej. Wszelkie złe pochodzi ze słabości, złości nie masz w człowieku właściwie. Patrzmy także, jak ta biedna ludzkość ma być cnotliwą zawsze, zawsze szlachetną, gdy nikt nie myśli, aby ją ku temu usposabiać? Większa część braci naszej żyje nie pojmując siebie i życia.
Łzy mi w oczach stają, gdy widzę z jaką prawdziwie macierzyńską czułością stara się smutek mój rozerwać matka, jak stary pan Tadeusz czuwa nademną, jak wszyscy otaczający w milczeniu śledzą każdy mój krok, jak nawet podkomorzy i Cesia weszli do tej miłosiernej ligi. Niepodobna nie być wdzięcznym, chociaż w sercu człowiek się boleśnie uśmiecha, pytając, nie jest-li ta natrętna pociecha, co cię ogarnia zewsząd, raczej ciężarem niż ulżeniem? Napróżno starają się mnie oderwać od myśli mojej, chodzę i żyję nią i z nią. Gdybym tak przed kim wylać się potrafił, szczerze, otwarcie, całkowicie? mówią, że to ulgę przynosi?
Poczciwa Cesia wespół z matką i podkomorzym, przekonani, że jestem zawołanym myśliwcem, zapalonym Nemrodem, przygotowała mi wielką obławę w lasach swoich. Ale Wrzosek nie opuścił mnie i tu. Stanął ze swoją Lepage’ówką na sąsiedniem stanowisku i zabawiał mnie rozmową.
Dwór Stanisławowski, jego intrygi, jego życie i cały ten dramat dwubarwny, na którego obliczu połyska francuska cywilizacja uśmiechnięta, wielkiemi słowy prawiąca, grzeczna a zepsuta; w którego środku łzy i krew i przekleństwa pokoleń, cały ten dramat rozwija się w jego opowiadaniach wybornie. Czemuż nie jestem przytomniejszy, pamiętniejszy, aby to wszystko spisać. Cały czas prawił mi o balach dawanych dla księżnej kurlandskiej, o Karuzelu na pamiątkę zwycięstwa pod Wiedniem i t. d. Nareszcie, gdyśmy zeszli ze stanowiska i siadać mieli na bryczki:
— Słuchaj, panie Juljuszu — rzekł — powiedz mi, długo to tak będzie?
— Co takiego?
— A ten twój, licha wart, romansowy smutek?
— Alboż wiem?
— Bo przyznam ci się, że mi się zdaje, jakby go już dosyć było. Nie męcz przyjaciół, i co najgorsza... matki; waść nie wiesz co ona cierpi.
— Życia bym nie żałował, aby jej oszczędzić boleści; ale powiedz mi, jest-li to w mojej mocy?
— Niechybnie. Zacznij wać od udawania, przez sumienie, a przywykniesz do swego położenia i nie będziesz się objawiał ze smutkiem. Wiesz co ci jeszcze powiem, gdybym był w twojem położeniu, umyślnie bym grał wesołość, aby swego smutku na ludzkie wejrzenia nie podawać.
Mówił jeszcze długo w tym sposobie; uważałem, że się nie spodziewał, aby smutek mój miał trwać tak długo. Myślał, że jak pospolicie młodzi, w pierwszej chwili będę sobie życie odbierał, a trzeciego dnia się zakocham! Ale mi szczęściem nigdy na myśl nie przyszło odebranie sobie życia. Nie mamyż jeszcze w niem tylu ciekawych do uczynienia na sobie doświadczeń, tylu z niego użytków? Jeśli nie jest złem, to zawsze głupstwem lub szałem jest samobójstwo. Mój smutek cichy jest głęboki, ale nie skończy się tak prędko.
Chcąc biedną matkę moją pocieszyć, grałem, wedle rady pana Wrzoska, swobodniejszą myśl, bo wesołości nie mogłem. Mówiłem wiele, udawałem, żem zapomniał o wszystkiem, rozsnuwałem dalekie projekta?
Widziałem radość na twarzy starego przyjaciela i wejrzenia, jakie rzucał na moją matkę. Po objedzie znalazł się otwarty fortepjan; usiadłem grać; ale ledwiem dotknął klawiszów, ten dźwięk tyle mi przypomniał niepowrotnego, nieodzyskanego, utraconego na zawsze, żem uciec musiał do ogrodu, bo zdaje mi się, żem płakał.
Nie chcę, wyrzekam się muzyki! To także marzenie podnoszące człowieka, egzaltujące go, marzenie miłosne; a ja jużem się ich wyrzekł... Żegnam cię mój serdeczny Beethovenie! Chciałem malować, i na pędzlu znalazł się obrazek, co mi przypomniał przeszłość, rzucam więc pędzle na zawsze. Są inne przedmioty surowsze, wzniosłe, a nic prawie z pospolitem życiem do czynienia nie mające, którym się oddać mogę. Nieraz zapewne zechce mi się jeszcze dotknąć klawiszów, porwać za ołówek; ale mam wolę, i wolą rozumną pokonam pragnienie nałogowe.
Przeznaczeniem człowieka nie jest szczęście, ale spełnienie powinności, ale wzniesienie się moralne bojem, walką, cierpieniem, bodaj męką całego życia. Dziękuję ci Boże, żeś mi to na wstępie młodości, srogiem, ale potrzebnem razem przypomniał!
— Dzięki ci Boże! a! ale ciężka to próba i sroga boleść... i całej potęgi wiary potrzeba, żeby wyrzec chrześcjańskie: stań się wola Twoja!
Powracamy razem z panem Wrzoskiem do Wilna za dni kilka; nie chciałbym, nie życzyłbym znowu zobaczyć tych miejsc, ale potrzeba, muszę i uczynię jak powinienem. Przeboleję, cóż z tego? Boleść jeśli nie zabija, to podnosi człowieka. Witaj mi bodźcu wielkich czynów, podnieto myśli genjalnych, witaj mi boleści, którą sam Bóg Chrystus znieść się nie wahał i uświęcił. A cóż te mizerne cierpienia nasze, przy niezmierzonych mękach Zbawiciela? Godziż się jedne przy drugich wspominać?
Wracamy więc do Wilna, kończę nauki, aby się potem poświęcić cały użytecznemu zawodowi jakiemu. Dotąd studjowałem filozofję i literaturę, ale tego mi teraz za mało; będę się uczył czego innego, inaczej. Przez filozoficzne i literackie prace mało u nas użytecznym być można jeszcze; one mają przystęp tylko do wybranych, do niewielu.
Kilka dni ostatnich muszę poświęcić odwiedzinom, pożegnaniom. Dziś byliśmy u podkomorzego, który mnie czule ściskał. — Jedź, jedź, a powracaj nam co prędzej — rzekł — bo tęskno tu bez ciebie i matce i przyjaciołom. — Cesia przeprowadzała ulicą... mówiliśmy z nią o mojej matce, o jej ojcu.
— Pod twoją opieką zostawiam matkę moją — rzekłem — nie zapominaj o niej proszę, przynajmniej póki tu będziesz blisko; bo wiem pewnie, że nie długo ktoś nam ciebie pochwyci. Nim powrócę, zmienisz zapewne i stan i nazwisko.
— Żartujesz Julku — odpowiedziała — zastaniesz mnie trochę starszą, ale zresztą taką jakąś zostawił. Nie pójdę za mąż tak prędko. Po co się mam spieszyć? Nie bój się o mamę, ja ją tak kocham, będę z nią często.
Gdyśmy się rozstawali, pocałowała mnie w czoło tym pocałunkiem czułym a czystym, co po sobie gorącego nie zostawuje śladu. A jednak tęskno mi było po rozstaniu; dziwne serce ludzkie, tak łatwo lgnie do wszystkich? Biedneśmy my istoty, słabe, kruche i nigdy siebie nie pewne.
Pan Wrzosek został z podkomorzym, ja powracałem sam, konno. Śliczny był wieczór jesienny. Spotkałem znowu towarzystwo z Drzewnej, które wyścigałem już raz na gościńcu. Na ten raz mogłem mu się lepiej przypatrzeć, bośmy dłużej z sobą jechali. Ojciec, brat jeden i dwie siostry składały orszak, z którym jak pół-znajomy powitałem się. Rozmowa żywo i poufale prawie się zawiązała.
Ojciec, człowiek lat około pięćdziesięciu, olbrzym z postawy, całkiem ma minę angielskiego gentlemana; ubiorem go nawet przypomina. Ryżo-siwych włosów, ogromnych brwi nachmurzonych, rumianych policzków, z krótko podciętemi włosy i bakembardami, ubrany był w kurtkę jasną i botforty. Siedział na koniu pięknej krwi, młodym i ognistym, którego zażywał uczenie i zręcznie. Syn, wysmukły, chudy, żółty, ale także ryży, z uśmiechem na ustach głupkowatym trochę, na mierzynie kłusował. Najdziwniej wydawały się dwie siostry. Obie brunetki, czarno-okie, śmiałe, żywe; ale jedna piękna zupełnie, druga prawie brzydka. Kierowały swojemi ładnemi konikami jak amazonki prawdziwe i młodsza (ładniejsza) przesadziła w moich oczach rów, nie zadrżawszy na siodle nawet.
Po kilku ogólnikach musiałem się wymówić z podziwieniem mojem, że panie mogły znajdować przyjemność w tak niezwykłem kobietom zajęciu końmi i myśliwstwem (prowadzono za niemi charty).
Ojciec się uśmiechnął.
— Byłem dawniej wojskowym, lubię konie, polowanie; córki mi się mimowolnie do tego przyuczały. I nie myśl pan, żeby to było jedyne ich zatrudnienie! Ale na wszystko jest czas, wolę je widzieć u mego boku na koniu, niż w domu za romansem francuskim niby bardzo rozumnym, a w istocie wiatrem nadzianym! Ba! jeśli nie gorzej jeszcze.
— A cóż to złego — spytała Emilja, młodsza — że lubim konie?
— Złego? albożem powiedział. Gdyby mi się co podobnego mimowolnie i bez myśli wyśliznąć miało, najmocniej przepraszam. Uderzyć mnie tylko musiało, co nie jest wcale u nas pospolitem.
— Mnie się zdaje — dodała starsza — że koń i pies milsze mi jeszcze, dla tego właśnie. A jak to wesoło, zabawnie, słyszeć dziwne dziwy z tego powodu wymyślających ludzi, którym kobieta na koniu zdaje się czemś nakształt potworu? Co też to o nas prawić muszą w sąsiedztwie?
— Zaręczam pani — przerwałem — że w sąsiedztwie nic nie mówią. Nasza okolica milcząca i dość pusta.
— Drugi raz przecie spotykamy pana wracającego z sąsiedztwa podobno?
— Tak, od krewnych.
— Od podkomorzego?
— Tak jest. Jeździłem go pożegnać.
— Pan opuszcza te strony?
— Wracam do Wilna, do książek.
— A! — rzekł ojciec — kończyć zapewne kursa. W uniwersytecie? ślicznie!
Syn się uśmiechnął, panny także.
Jechaliśmy czas jakiś milczący. Stary przypatrywał się pilnie mojemu koniowi i mnie.
— Pomimo małej naszej znajomości — rzekł po chwilce, pozwolisz pan zrobić sobie jedną uwagę?
— Najchętniej.
— Tycze się ona konia i osiodłania pańskiego — kończył z powagą.
Syn i córki uśmiechnęli się do siebie znacząco.
— Koń nie jest utrzymany jak być powinien.
— Bardzo być może, bo ja mało się znam na tem i ludzi do tego nie mam.
— Szkoda, koń wcale nie zły; ale nogi i uszy wystrzydz i lepiej by włos utrzymywać należało, to raz; powtóre mało wyrobiony w pysku, to widać.
— Ojciec ma jeszcze na sercu, żeś go pan wyprzedził wówczas.
— Mundsztuk za ostry dla źrebca. Nie dziwuj się pan, ani mi miej za złe, że go chcę uczyć; bo to nad siły moje wstrzymać się, gdy widzę co koło konia nie wedle formy i reguł. A koń, powtarzam, wcale dobry, gdyby był w moim ręku...
W tej chwili pomknął się zając, niedaleko z kotliny i charty spuszczono ze smyczy. Mój nauczyciel kiwnął tylko głową i przesadziwszy rów sunął najpierwszy za psami. Za nim syn, za tym córki. Ja naturalnie przypatrzywszy się pogoni trochę, posunąłem powoli do domu. Szczęśliwi ludzie, których koń, pies i zając zajmować mogą tak silnie. Nie mamże słuszności utrzymywać, że świat jest niewyczerpanym skarbem? Ile tu zajęć, ile przyjemności tak rozmaitych dla wszystkich? Spojrzałem na dom, w ulicę; smutno mi się zrobiło znowu: przypomniałem, jak pełen nadziei przyjeżdżałem tutaj, jak inny całkiem powrócę do Wilna. Kilkadziesiąt dni rozdzielały dwie tak różne epoki mego życia: wiarę w szczęście, od wiary w obowiązki i świętość cierpienia. Czemużem tego nie przeczuwał, czemu nie wierzył, gdy mi przepowiadano? Zapewne dla tego, że zawsze słyszałem o rozpaczy bezrozumnej, o rozczarowaniu odejmującem wszelką poezję życia, a tych i teraz pojąć nie mogę. Wierzę jak wierzyłem w ludzi, w cnotę, ale nie wierzę w szczęście na ziemi. I lepiej: kto się niczego nie spodziewa sobie, wiele może dla drugich.
Im bliższy dzień wyjazdu, tem smutniejsi jesteśmy wszyscy. Matce zapewne się zdaje, żem narażony na jakieś niebezpieczeństwa, nie radaby mnie wyprawić od swego boku, narzeka na konieczność rozstania. Pan Wrzosek zamyślony chodzi, pociera siwych włosów, lub staje w zadumie przeciw okna, jak zwykł, kiedy się czem frasuje. O sobie nie ma co mówić. Podwójnie ciężko mi na sercu. Wyjeżdżać ztąd, wracać tam, jest to boleć dwa razy. Nie chciałbym narazić się na przypomnienie... a muszę.
Całe dnie pracuję nad sobą, i nieraz ze łzami w oczach, ze łzami, których się ciężko wstydzę; walczę z sobą, aby męztwo, aby odwagę wyrobić, której mi chwilami braknie. Wzywam imię obowiązku, aby mi świeciło na przyszłość, wzbudzam w sobie szlachetne popędy, rozgrzewam się myślami, gdy nie mogę sercem. Nadto świeże rany jeszcze, nadto krwawe. Nie prędko odzyskam swobodę i przytomność; szczęścia, nadziei... nigdy!
Poczciwy stary nasz przyjaciel zmaga się i wysila na dowody, że w moim wieku wszystko się odzyskuje, że jak u płazów odcięte członki, odrastają serdeczne nadzieje, utracone marzenia. Ja czuję, że to może być prawdą dla płazów, ale nie dla mnie. Nadto wiele rachowałem, nadto zabrnąłem daleko w nadziejach.
Wszystko zapewne odzyskać się może, krom raz utraconej wiary w cokolwiek. Ja nie mam już wiary w urzeczywistnienie ideałów, w możność szczęścia na ziemi.
Całkiem różne mamy pojęcia: Wrzosek pojmuje miłość czemś trywjalnem, jakimś popędem zwierzęcym, który czyni wybór, ale nigdy absolutnie nie przywiązuje się do jednej istoty; ja to uczucie wielkie z Platonem razem, anamnezą niebieskich widzeń, wcieleniem ideału piękności przyniesionego z innego świata, czemś raz tylko rozgrzać mogącem i unieść nas w obłoki. Jakże się pojąć możemy wzajemnie?
Każdy ma swój jedyny ideał, mówię z głębi serca. Dla niego wszelka piękna, dowcipna, młoda kobieta grać może ideału rolę. Myślę, że my dwa, każdy swem przekonaniem w tej mierze, malujem dwa wieki; on ubiegły, ja biegący. A u niego i u mnie wynikły one nieznacznie z całej więzi pojęć o świecie, duszy i życiu.
Kto wie zresztą; myśli on tak istotnie, czy udaje przekonanie takie, sądząc, że okazaniem jego mnie pocieszy i z ciężkiego wyprowadzi smutku?
Jutro wyjedziemy zapewne.
Dziś chodziłem z pożegnaniem do moich przyjaciół tutejszych, prostych ludzi wiejskich, strzelca, ogrodnika; do konia potem, do ogrodu, drzew i miejsc znajomych. Wiążemy się ze wszystkiem co nas otacza; a ta nieuchronna jednostajność natury jest dla nas jakby miarą, co wybitniej wskazuje nam zmiany ciągłe, jakie w nas zachodzą.
Kto wie, jak znowu te miejsca powitam? Żegnałem je tak swobodny, wesół i pełen złudzeń, co mi sercem do głowy biły; powitałem rzeczywistością szczęśliwą, nadziejami żywemi; żegnam znowu w żałobie po jednej, po wielkiej nadziei... szczęścia. A jak znowu powitam te miejsca?
Wszystko tu jak było wczoraj, nawet wedle słów tęsknych Karpińskiego, nie pochyliło się znacznie ku starości. Dom, drzewa, wody, trwają jakby jedna tylko noc przedzieliła pożegnanie od przywitania. Ławka pod kasztanem tylko się głębiej zasunęła w ziemię trochę, i jeszcze na niej znać daty wycięte studencką ręką. A na mojej-że duszy znać-li ręką matki pobożnej zapisane prawdy święte, prawdy wielkie, co ze mną umrzeć powinny?
O! zatarły się nieco; ale są jeszcze.
Jesteśmy już daleko od domu. Pożegnałem cię znowu ze łzami dobra, najlepsza matko, i pamiętać będę twoje słowa na odjezdnem, któremi chciałaś mnie pocieszyć.
Niech ci Bóg błogosławi, żal mi cię, że cierpisz; ale nigdy więcej, nawet radą nie przyczynię się do cierpienia twego. Kieruj się jak cię serce natchnie, a pamiętaj o mnie; ja cię zawsze równo kocham i będę kochać. Będę kochać i tę, którą wybierzesz.
Bądź spokojna, nie uczynię już wyboru. Wszystko skończone. Jak wywołany cień, ukazała się postać anielska i znikła; drugi raz żadne ją nie wskrzesi zaklęcie.
Nie zapomnę nigdy waszego pożegnania, poczciwi starzy przyjaciele moi, coście się zebrali na ganek, aby mnie raz jeszcze uściskać ze łzami i oczyma przeprowadzić, a może serdeczną modlitwą. Wy nie jesteście słudzy, wyście najwierniejsi druhowie moi. Nigdy nie zapomnę o was, a daj wam Boże nieopłacone zawdzięczyć.
Kiedy powóz ruszył od ganku, Wrzosek miał łzy na oczach, ale je pokrywał, ocierał i burczał, udając, że się śmieje z tych czułostek. Całą drogę potem narzekał na skobieciałość serca, jako na jednę z klęsk wielkich dla przeznaczonego do działania i boju... mężczyzny.
Biedny człowiek, jakże usilnie pracuje, żeby się okazać gorszym i innym niżeli jest w istocie.
Powtarzam zawsze to wielkie moje pytanie, które coraz z innego widzę punktu. Co to życie? co to szczęście? Czem życie dwóch ludzi związanych z sobą a podobnych sobie, czem życie różnych charakterów gwałtownie spojonych? Na dnie ciągłych sprzeczności, któremi obsypuje mnie towarzysz podróży, czuję ja napróżno, że się na wiele godzimy rzeczy, przecież ta różność zdań mnie męczy. I zapytuję się w duchu, czy sprzeczność czy zgodność charakterów jest rękojmią szczęścia? Źle mówię: szczęścia nie ma, jest to próżne imię stanu nadziemskiego; mówmy lepiej, rękojmią spokoju pożycia.
Nie zgodziłbym się tu na pospolite w tej mierze pojęcia. To, co zowią charakterami zgodnemi, jak dwa jednoimienne bieguny magnesu, odpycha się wzajem. Potrzeba więc sprzeczności, by do życia budziła? Czemuż mnie męczy kochany Wrzosek? Bo czuję, że co innego ma w sercu, co innego na ustach. Myśli, że przykładem swoim zrobi ze mnie człowieka zimnego na wszystko i przez to szczęśliwego. On w chłodzie stoicznym zakłada szczęście... Biedny stary!
Całą drogę prawiliśmy o tem.
— Wierzaj mi, — mówił, — nie trzeba czuć, nie trzeba nic kochać, trzeba się zahartować na kamień, życie ograniczyć w małej liczbie potrzeb, a wówczas zbliżym się do szczęścia.
— Jest to nauka starożytnych, ale nie przeto lepsza. To, co zowiecie cierpieniem, czego się lękacie, unikacie, jest właśnie życiem. To, co zowiecie szczęściem, jest pół-śmiercią. Dobre to było takie szczęście dla świata starożytnych, co z tej strony grobu mieścił wszystko, dalej nic nie widział, i obrachowując zyski boju i straty, doszedł że lepiej nie wojować, bo nie ma o co. Dziś zmieniły się rzeczy. Mamy przyszłość i cel. Celem jest udoskonalenie nasze, wzniesienie moralne; a do osiągnienia tego celu idziemy przez boleści, płacim je łzami; dumni będąc i radzi w sercu ofiarom. Stoicyzm godzi się tylko dobrze z niewiarą, z materjalizmem.
Jest to egoistyczny obrachunek strat i zysków i wstrzymanie się od uczestnictwa w życiu czynnem. Ale powiedźcie mi szczerze, gdyby takiem przekonaniem cały jeden kraj żyć myślał, coby ztąd wynikło?
— Przypuszczenia nic nie dowodzące. Cóż człowiek wygrywa, gdy czuje wiele? że wiele cierpi.
— Zapominacie, że ten tylko może cierpieć wiele, kto wiele się nasycił, kto bardzo był szczęśliwy. Wszystko to się równoważy i opłaca.
— Z tą różnicą, że dobra chwila leci, a zła się wlecze.
— Kochany panie Tadeuszu, wszystko co minęło, jakby równo trwało. Czas jest złudzeniem teraźniejszości, nie ma go, za nią wyszedłszy.
— Często cierpimy za jedną godzinę życie całe.
— I słusznie! Jedna godzina warta była życia. Wszystko co jest, jest jak być powinno i ściśle najściślej sprawiedliwem.
— Jesteś niepokonanie uparty!
— Możeż być inaczej? Jestem młody i pewien tego, co trzymam za prawdę?
— I nie wierzysz w doświadczenie starości?
— Wierzę w to, że wzrok słabnie, ucho tępieje w podeszlejszym wieku.
— Dziękuję! i rozum zapewne.
— Nie; ale pojęcie żywego i czynnego życia, od którego się starzy usuwać muszą.
— Tak tedy myśmy wam niepotrzebni? zawali-drogi? kłaniam się.
I chmurno zakończyła się nasza rozmowa.