Pamiętniki nieznajomego/Tom drugi/Czerwiec
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pamiętniki nieznajomego |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi Cała powieść |
Indeks stron |
Zycie nasze wiejskie, jak je pospolicie pojmują i praktykują, jest nie do zniesienia. Kto w niem drugiego celu, zajęcia utworzyć sobie nie umiał, nie wiem jak wyżyć potrafi.
Gospodarstwo zajmuje cząsteczkę jego, reszta święci się próżnowaniu i odwiedzinom. Długie dni płyną przerywane gderaniem, snem, plotkami z sąsiedztwa znoszonemi. Nikt z nas nie pracuje jakby powinien, a każdy użala się na nudy. Musim się nudzić, bo nic nie robim. Gdybyśmy się zajęli czemkolwiek, praca odpędziłaby znudzenie i wiele złego odegnała.
Ta ziemia, którą tradycyjnym sposobem uprawiamy, nie zastanawiając się nad tem: czy nie możnaby większych z niej korzyści wyciągnąć, ludzkiej około niej ulżyć pracy, ta ziemia winnaby być dla wieśniaka pierwszym przedmiotem zastanowienia. Ale u nas pospolicie ulepszenia gospodarskie kończą się zaprowadzeniem gorzelni na wielką skalę, tak jak przyjemności towarzyskie redukują się pijatyką i śmiesznemi balikami w zapusty.
To życie, pomimo książek, pomimo potworzonych celów w niem, zabija mnie. Gdzie się obrócę, ocieram się o ludzi, z którymi rozumieć się niepodobna, sympatyzować nie umiem. W początkach to tylko niecierpliwi, na końcu ogłupia, a trzeba się zaszyć w siebie i żyć sobą. Kończymy jak jedwabnik, co obwinąwszy się przędzą własną, zamiera w niej.
Iza wczoraj do nas przyjechała.
Wszystko uśpione i pracowicie w mem sercu spowinięte, ukołysane, rozbudzać się zaczyna. Oboje podobno wielceśmy się zmienili.
W pierwszej chwili objęliśmy się ciekawym wzrokiem, jakby szukając na sobie śladów przeżytych lat. Ona straciła wdzięk pierwszej młodości, świeżość prawie dziewiczą, z którąm ją pierwszy raz widział; ale zyskała na powadze i wyrazie siły. Widzę, że jest całkiem panią siebie. Ja? nie wiem jak mnie zmienionym znalazła, czuję tylko, że zmienionym. Wieczorem wyjechaliśmy z Cesią, Izą i jednym z sąsiadów do pasieki na podwieczorek.
Na chwilkę oddaliliśmy się od towarzystwa. Iza wpatrywała się we mnie uważnie.
— Powiedz mi — rzekła — jesteś szczęśliwy?
— O ile nim być można — odpowiedziałem — bo wiesz, że w szczęście jak ty nie wierzę.
— Ani ja, mój przyjacielu; ale jak mnie, nie cięży ci życie! Jestem sama, okropnie sama. Szukałam rozrywki, zapomnienia w sztuce, nauce, towarzystwach, podróży; próżno. Człowiek potrzebuje się związać silniejszemi węzły z towarzyszami pielgrzymki.
— Idziesz za mąż? — spytałem.
— Ja? nigdy! — odparła oburzona. — Drogoby to było okupywać jedno cierpienie drugiem większem jeszcze. Powiedz mi, powiedz, jak żyjesz; jak znośne ci życie?
— Nie mam tajemnic, patrz i sądź.
— O! szczęśliwszy, stokroć szczęśliwszy jesteś odemnie! Nie mam familji, nie mam nikogo.
— Od ciebie zależy mieć ją.
— Nielitościwy jesteś. Wielkie musiało być cierpienie, kiedy mnie tu przygnało, gdziem nie powinna być nigdy.
Spuściła głowę, szliśmy w milczeniu.
— Probowałaś modlitwy? — spytałem.
Nie odpowiedziała mi na to.
W tem spotkaliśmy się z Cesią, która z uśmiechem wesołym, wiodąc Adasia za rękę, szła przeciw nas. Ona ani się domyślała, co się działo z nami; swobodnie pokazywała nam zerwany w polu kłos pszenny niezmiernej wysokości i kazała się nad jego olbrzymim wzrostem unosić.
— Chodźcie na poziomki! — mówiła — herbata stygnie.
Iza spojrzała na nią, uśmiechnęła się przymuszenie i poszła.
Nieraz nie przyjdzie nam na myśl depcząc robaka, co się wykłuł z ziemi, że śmierć zadajem; a ile takich razów moralnych w słowach naszych, co lecą nie wiedząc że zabić mogą.
Wieczór był długi i ciężki do przebycia. Iza zamyślona milczała, Cesia napróżno usiłowała ją dziecięciem swem, jego zabawami i różnem opowiadaniem rozerwać.
Potrzeba mi całej mojej odwagi, całej siły jaką mam; oddalę ją ztąd. Razem być nie możemy. Gdybym miał do wyboru? Trudnyby wybór był nawet. Przysięga, którą człowiek składając rozmyślnie zawsze obowiązany jest dotrzymać, wiąże mnie do niej; i dziecię i lata przeżyte. Kocham ją jak siostrę. Winnaż ona, że mnie nie rozumie i rozumieć nie może? Winnaż, żem przyszedł i powiedział: bądź moją! Tem słowem zaręczyłem jej przyszłość i zaręczenia dotrzymam. Nikt wrócić nie może złamanego życia, nikt nagrodzić takiego zawodu. Schylmy więc głowę i powiedzmy: obowiązek przedewszystkiem! Niech nawet nie wie, niech się nie domyśla, co się w sercu mojem dzieje. Dosyć jednej Marji, której cień stoi widoczny między nami.
Piszę do Izy, oczekiwać będę odpowiedzi; proszę jej, żeby jechała. Rozgniewa się, zapomni, wzgardzi? wszystko przyjmę. Życie krótkie, wszystko minie.<br
Nie miałem odwagi oddać jej listu. Zawieszony między niemi dwoma, waham się i nie wiem co począć. Jedna i druga mi drogą; ale pierwszej przysiągłem, dotrzymam. Zwykle obowiązek i przysięga u ołtarza uważać się zwykły lekko i jakby niewymagające ofiar żadnych, jakby coś czysto formalnego. To się nie godzi.
Byliśmy sami, mówili z początku o rzeczach obojętnych; słowa zimne na pozór pokrywały inne wcale uczucie.
— Izo — rzekłem nakoniec — ulituj się nademną. Ja cierpię, bo ty tu jesteś; przytomność twoja jest mi ciężką, jest mi słodką, ale zgryzota mięsza się do tej rozkoszy nieprawej, kradzionej. Kto wie jak daleko oślepiająca zaprowadzić mnie może namiętność.
— Ciebie? — odparła z uśmiechem szyderskim prawie. — Tyś tak panem siebie! Słucham twoich wyrazów, a w nich nie widzę namiętności. Nie masz się o co lękać.
— Ale ja cierpię ciężko, ale ja gryzę się wewnątrz, między powinnością a sercem.
— Doprawdy? — spytała tym samym tonem urazy. — Nigdybym była nie domyśliła się tego. Tobie więc przystało wymawiać mi swoje cierpienie, tobie?! A jaż? Ja nic nie mówię, bo czuję więcej daleko. Egoista! nie chcesz mi więc pozwolić nawet uspokoić się widokiem waszego życia, przekonaniem twego szczęścia? Tych kilka chwilek skradzionych ci cięży?
Zamilkłem. Cesia weszła na ganek.
W tem niebo poczęło się, kołysząc słońce do zachodu, stroić i ubierać w fantastycznych kształtów obłoki. Na tle niebieskiem rozwiły się pomarańczowe jakby pajęcze tkanki, po różnych stronach zaświeciły chmury ogrzane promieńmi zachodu, odbijające żywo od chłodnych, sinych, w cieniu stojących obłoków. Oczy nasze obróciły się na ten widok cudny.
— A! — zawołała Iza — co za kolory! jakie barwy! jaka harmonja w ich zlaniu! jaka rozmaitość kształtów. Nie są, nie mogą to być po prostu szmaty mokre sączące deszcz na ziemię. I w nich, jak we wszystkiem stworzonem, objawia się którąś stroną idea piękności!
Cesia popatrzyła chwilkę i dodała:
— Słońce zachodzi na deszcz i wiatr, a deszcz nam wcale niepotrzebny, kosowica się poczyna. — Iza spojrzała na nią i zamilkła.
Proszę jej, ale napróżno; odjechać nie chce.
— Nie mamy się lękać czego — odpowiedziała mi — oboje panami siebie jesteśmy. Ty głową się rządzisz nie sercem, myślą nie uczuciem; ja ochłodłam od zaraźliwego zimna, które zewsząd na mnie wieje. Ostatni raz widzimy się z sobą, nie przyjdę więcej pokoju wam zamącić, aż gdy zestarzejem się, gdy palec czasu zdejmie z nas ostatnie piętna młodości, gdy będziemy łupiną żywą; wówczas powrócę jeszcze może i spytam cię znowu:
— Byłżeś szczęśliwy? niczego nie żałujesz?
— Odpowiem ci co dzisiaj: byłem spokojny na duszy i nie żałuję niczego. Będę mógł umrzeć wszystkiego wyglądając od drugiego życia, bom w pierwszem nic nie miał. Teraz jam już nie swój. Od kolebki począwszy, od samolubnej młodości, człek doskonaląc się, z ciasnego swojego Ja wychodzi i uznaje się częścią całości, ale nie pojedyńczą całością. Godzi się w szale pierwszych godzin życia wszystko chcieć sobie święcić; ale im dalej idziemy, tem mniej sobie celem i sobie panami jesteśmy. Wchodzim w towarzystwo i święcić się musimy obowiązkom obywatela, męża, ojca. Odtąd cel człowieka zewnątrz niego; osobistość jego tonie w wielkim ogromie, którego się uznał potrzebną częścią. Zostaje mu w duszy jako ostateczna pociecha to, że się doskonali, że się oswobadza od samolubstwa zwierzęcego.
Dziś jam mężem, ojcem, obywatelem! i nie godzi mi się wprzód myśleć o sobie, niżeli o obowiązkach moich. Ofiary ze strony człowieka są czynnemi dowody jego nieśmiertelnej duchowej natury. Zwierzę nie zna nic krom siebie, bo jest zwierzęciem, jest szczeblem tej drabiny, która od stworzenia do skończenia świata wyraża jakąś myśl wielkiej księgi przyrodzenia, bez poznania siebie i wiedzy o sobie. Człowiek przeciwnie, doskonaląc się sam, posuwa z sobą czasem wiek swój i następne pokolenia ku doskonałości. Stopniami postępu człowieczego są ofiary.
Nikt lepiej nademnie nie uczuł, jak wiele kosztuje poświęcenie siebie, własnej myśli, uczucia, powinności. Czynię się zimnym, abym owiewające mnie zewsząd płomienie przetrwał nie spalony. Wreszcie, wszelkie tak zwane szczęście ludzkie, każda rozkosz ziemska, nie wiedzież za sobą odczarowania, zawodów? Wszystko czegośmy nie użyli, nie zużyli, wydaje się nam w całej glorji i jasności swej. Zyskujem ideały wszędzie.
Oddycham nareszcie, jesteśmy sami; spokój powrócił, żal zagaśnie. Nie zobaczym się więcej. Iza jedzie do Włoch podziwiać Boże twory i ludzkie arcydzieła; zapomnieć tam zawodów życia, przeszłości. Kiedyśmy się rozstawali, Cesia poczciwa płakała ściskając ją.
— Zostań z nami — mówiła — nie wiem dla czego wyrywasz się i jedziesz tak daleko? Weselej byłoby nam z tobą, tobie z nami. Mieszkalibyśmy razem i tybyś mi Juljusza rozweseliła czasem rozmową, ja nie umiem. A tak często humor traci, tak często dnie całe słowa nie przemówi! Żal mi go biednego.
— Powrócę kiedyś do was — mówiła Iza — ale nie prędko może, tymczasem pisywać będę. Obejdziecie się łatwo bez Izy, która rozweselić sama nawet siebie nie umie.
Wzięła na ręce Adasia i ucałowała go ze łzami. — Bądźcie zdrowi — zawołała raz jeszcze, wzrok się nasz spotkał. Nie ma jej. Usiadłem na progu z Cesią i długo wpatrywaliśmy się w tuman pyłu, który uciekał drogą.
Całe życie człowieka składa się z tych uciekających tumanów.