[233]
II.
W szerokich łunach paliła się zorza,
Gdyśmy na borów stanęli rubieży.
Już obróceni na wschód i do morza,
Za którem — każdy myślał — chata leży.
Za nami puszczy głębokie bezdroża,
Przed nami — wzrokiem jak tylko zamierzy —
Step, skroś sinego ginący otoku[1],
A nas garść, ledwo widna Boga oku.
Ktoby nas widział tam! Te naznaczone
Głowy, na których się już śmierć pisała,
A one, przez gwałt żywe i niesione
Wysoko, w kim choć krzynkę[2] dusza tlała!
[234]
Ktoby nas widział! Ale nikt w tę stronę
Nie patrzał. Tylko ona straszna chwała
Zorzowych ogniów rzuciła nam w lica
Blask srogi, niby płonąca gromnica.
Chwilę stał naród, bo wszystkim się zdało,
Że jakieś wielkie głosy biją z borów...
Więc ten, to owy obróci się mało,
Zalśnie[3] od owych jarzęcych kolorów,
Któremi niskie słońce pnie dzierzgało
Bananów[4], pinjów, palmów, sykomorów,[5]
Czyniąc z nich, przez swą sprawę i robotę,
Na czarnych gęślach puszczy — struny złote.
A choć tam dokół pustka była głucha,
Wyraźniem widział, jak na struny one
Kładą się ręce Zorzowego Ducha,
Co ma wpół złote szaty, wpół czerwone.
Trącił, a oto pieśń puszczy wybucha
W strzelistych głosów górną antyfonę...[6]
Drzewa dostają skrzydeł, chwieją pióry,
I w ogniach stoją, jak anielskie chóry.
Tak się ta puszcza przed nami rozwarła
W pośledniej[7] chwili tej, jak skarbca wieko.
A co nas pierwej męką prawie zżarła,
Teraz, kiedy my od niej szli daleko,
Gwałtem się oczu naszych tam naparła,
Co prawie krwią już, a nie łzami cieką,
[235]
I tak kusiła lud, jak dziwożona,[8]
Tajemną cudność ukazawszy łona.
Ale Pietr Bugaj klęknął, odkrył głowę,
Grzmotnął się pięścią, jakby u spowiedzi,
A wzniósłszy lico wychudłe, surowe,
Ciemne od dusznej i głodowej śniedzi,
Wziął przygarść[9] ziemi, co pod zorze owe
Poczerwieniała, jakby ruda miedzi,
I pierś zaklęsłą wzdąwszy, by tchu złapać,
Ścisnął... Przez palce krew zdała się kapać.
A ów: — «Niechże nas Bóg rozsądzi w niebie!
Nas, co my tutaj przyciągli z za morza
W obiecowany kraj ten, i zaś ciebie,
Ty cudza ziemio! Aboś ty jest Boża,
A my się, grzeszni, na twym struli chlebie,
Że z nas tu sucha kość tylko i koża;
Albo my — prawi, a tyś jest czartowska...
Niechże nas teraz rozsądzi moc Boska!» —
Rzekł i podany w tę złotą srężogę,
Trząsł garścią, a łez wielkie błyskawice
Przez twarz mu jasną uczyniły drogę,
Jak przez gromową chmurę. Tę prawicę
Ściśniętą — widzę do dziś. I nie mogę
Zbyć z myśli, w jakiej to wzniesione lice —
Drgające każdą żyłką — było męce,
Gdy ten chłop tak tę ziemię ściskał w ręce!
Szczyptać to była marna tego, ale
Kto wie, od czego wzlecą albo spadną
One nad światem uwieszone szale[10],
Gdzie ziarno piasku czasem ciągnie na dno.
[236]
Lecz ów, na Boskim jakby trybunale,
W zapamiętaniu klęcząc, mocą żadną
Ocknąć się nie dał, choć Kos go, jak umie,
Tak cieszy: — «Co ta!... Co ta już, mój kumie»! —
I twardy kułak podnosząc do oczu,
Chlipał, a wielkie wąsiska mu drgały...
Ale Horodziej, co stał na uboczu
W płótniance swojej, jak gołąb ten biały,
Powiódł rękoma po onem przezroczu
Powietrznem, w którem jeszcze łuny grały,
I głosem cichym, jakby sam do siebie,
Mówił, spojrzenie utapiając w niebie:
— «W Boskim to widać stało dekretarzu[11],
Byśmy w tych borów puścili się bezdna.
Paś-że nas tera, ty dobry Owcarzu,
Iż nam tu droga ni piesza, ni jezdna,
A daj kość złożyć na onym cmentarzu,
Gdzie szepcą brzozy, i rosi noc gwiezdna...
Ty, co szlakujesz, gdzie owca zapłacze
W cierzniu[12], i jagnię piastujesz tułacze,
Paś-że nas tera!» — A wkoło, jak wodna
Roztocz, step siniał po nieba krawędzie.
Trawy w pas. Idziesz niemi, jakby do dna
Ów nurek, co go trzymają na wędzie,
Nic, tylko głębia zieleni bezbrodna,
Że jak na morzu, ptak tam nie usiędzie
Wędrowny, tylko na bujach[13] rozpięty,
Pod niebieskiemi zawisa odmęty.
[237]
— «Hej! Hej! — zakrzyknie Lis — A to ci pasze
Nie przesieczone żadną ludzką mocą.
Hej, żeby to tak dworskie, a to nasze
Gromadzkie bydło wegnać tutaj nocą»!
A Bugajowa: — «Ja się ta nie łaszę[14]
Na cudze! Co mi ta już tera!... Poco?...
Albo mi to tu Siwula?... Kwiatocha»?... —
Tu żal niewiastę zeprze, więc zaszlocha.
Nuże uradzać, że się to iść ckniło[15],
O tych zagonach naszych, o chudobie,
Jak to, jak owo będzie, jako było...
Ta ziemia cudza sobie, a ci sobie,
Więc że tam wszystko bujało, kwieciło,
Ni ich to grzeje, ni ziębi w tej dobie,
A każda małość z tej Wóli, z tej Woli,
Za serce trzyma i cieszy, i boli.
...............
Idziem. W dzień cichość dzwoniąca się zdawa.
Step w blaskach stoi, jakoby nieżywy.
Wyprostowana w niebo sterczy trawa,
Bez ruchu, gęste ustroszywszy grzywy,
Tylko się po niej świetlista kurzawa
Toczy, migając tęczowemi szkliwy,
I nic, i człowiek zgubiony w tej ciszy
Na sto mil dokół — dech tylko swój słyszy.
Nagle się szumy szerokie zrywały
Nie wiedzieć odkąd, jak na morskiej toni.
Wizgiem[16] się wtedy zanosił step cały,
Roztętniał jakby pod tabunem koni,
I cichł... I znowu szumy przepadały
Nie wiedzieć kędy, i cichość znów dzwoni.
[238]
I tylko wdali, z chróścianych zasieczy[17],
Murzyn na skórze wężowej[18] zabeczy.
Dopieroż pod noc budzą się muzyki
Zaczarowanej w tym stepie kapeli.
Dopierożbrzęczą te złote gęśliki[19],
Co je z drzew rajskich strugają anieli,
Dopieroż gwiazdy, trzepoty, pokrzyki,
Furczenie, jakby srebrzystej kądzieli,
Cykania, kląski[20], poświsty, podmuchy...
Stronami ciężki łomot i ryk głuchy.
Idziem, aż z onych zielonych czeluści
Piechotnych dropiów porywa się stado,
Skrzydła, jak żagle rozwiedzie, rozpuści,
I wpław pomyka krzyczącą gromadą.
A tuż ci z pod nóg zwierz prychnie, zaszuści[21],
Przepadł! I tylko za nim, tą lewadą,
W głęboką brózdę nurt trawy się poda,
Jakoby czółnem rozcięta skroś woda.
Idziem — nad nami chrząsty[22] biją w błony,
By drogi kamień w kosztownym sygnecie.
Jedne jak bławat, a drugie, jak ony[23]
Krwawnik[24], a zasię — jak ruta — te trzecie.
Właśnie, jak kiedy z królewskiej skarbony[25]
Klucznik przygarściem klejnoty pomiecie,
[239]
A te, jak żywe płoną, lecą, brzęczą,
Jasną, w kolory malowaną tęczą.
A wtem, na onych szerokich krwawicach[26],
Które tam słońce zachodnie rozlewa,
Powietrze całe staje w błyskawicach
Złotopierzystych ptaków. Jak ulewa
Iskier, gdy młoty uderzą w kuźnicach,
Tak lecą. Wszystko drga, pali się, śpiewa,
Krzyczy, zatacza sobą i szaleje,
Jak dziecko płacze, jak szatan się śmieje.
Aż na ostatniej mdlejących łun krasie
Pokładzie pióra to i wsiąknie w zorze...
A im mrok głębszy czyni się, tem zasię
Mocniej poczyna gorzeć stepu morze.
Jak srebrne blaszki na krakowskim pasie,
Albo jak świeczki w żydowskiej komorze,
Gdy szabas zajdzie, tak gęsto nabite
W trawach, ognice[27] świecą złotolite.
Zrazu głęboko palą się tajniki
Stepu, jak próchna, gdy w borach gorzeją.
A zaś się wzbiją one latarniki[28]
I księżycowych blasków w step naleją.
Aż zawirują, zawiodą tan dziki,
I gwiazd lecących uderzą zawieją...
Z traw bucha ogień i w trawy znów nurka,
A coraz suchy trzask, jakbyś tknął kurka.
Iż są w tym stepie dziwne czarokwity[29],
Co nocą z trzaskiem otwierają kwiaty,
[240]
Jedne — jak tarcze, a insze — jak kity,
A te — jak miecze, a te — jak bułaty...[30]
Chwieją się, szumią, kwiat świeci odkryty,
Do serca wnętrzne roniąc aromaty,
A nad nim, z głośnem buczeniem się miota
Ćmów, bąków, trzmieli pospólna hołota.
Bo tam noc nie jest, jako u nas, rzewna
I pełna łaski na duszną tęsknicę,
Kiedy to leda fujarka ci z drewna
Łzami urosi spalone źrenice...
Nie jest ni cicha taka, ni tak śpiewna,
Ni zadumane nad ziemią ma lice,
Lecz, jako wiedźma lecąca na miotle,
Kipiący wrzątem życia miesza w kotle.
Więc gdy się nasza pośpiła gromada,
Po ciężkim znoju o ziemię rzucona,
Dusza się we mnie zrywała i rada
Snuła te myśle, jak przędzę z wrzeciona...
A jako pszczoła na kwiecie usiada,
W kolorach jego i w woni zgubiona,
Takem się gubił w te cuda, w te strachy,
W te blaski, szumy, poświty, zapachy.
A co największy dziw, ta ziemia wszystka,
Sama tu pani, sama gospodyni.
Boć z trudna za wieś liczyć kretowiska,
Co je po stepie kopają murzyni,
Które, gdyby zaś nie dymek z ogniska,
Co się tu, owdzie skroś trawy zasini,
Łacno, idący, przestąpiłbyś nogą,
Jako mrowisko w brzeźniaku[31] nad drogą.
|