Pan Balcer w Brazylji/IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł Pan Balcer w Brazylji
Pochodzenie Poezye wydanie zupełne, krytyczne tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV

W POWROTNEJ DRODZE


Inwokacja. Skroś borów. Kolonja zmarłych. Pozew Piotra Bugaja. Przemowa Horodzieja. Pan Balcer o stepie powiada. Chwytanie bawoła. Uczta. Sierota z Radzynia. Ciężkości drogi. Widzenie. Pan Balcer oświadcza się przeciw zwiadowaczom. Góry. Zwątpienie. Rozpacz Zatraty. Marychna Dudkowa. O świcie. Śmierć Horodzieja. Nowe wrażenia. Pan Balcer o przyszłości rozmyśla. Pożar trzciny. Strzał Zagajnego. Na plantacji. Niechęć do murzynów. Pan Balcer broni Marychny. Pojedynek Zatraty z królikiem. Bitwa. W zapamiętaniu. Krzyż. Spowiedź księdza Blahoty.



I.

O utęsknienie! O duszny ty głodzie,
Którego cudzym nie utłumić chlebem!
Żaglu, co nosisz obłąkane łodzie,
Oceanowych dróg pienistym źlebem!
Wietrze, wiejący ku miłej zagrodzie
Na każdą chwilę i pod każdem niebem!
O bystre skrzydło, na którem się ptaki
Ku gwiazdom noszą śródniebnemi szlaki!

Tyś to nam było gościńcem i drogą,
Którą się nasza rzuciła gromada
W świat, niedeptany jeszcze ludzką nogą,
Gdzie nic po swemu do człeka nie gada,
Gdzie nijak, o nic nie pytać nikogo...
Tyś to nas, jak te żórawiane stada,
W powrót poniosło pod zorzy obłękiem[1],
Obwołujących się żórawim jękiem!
...............


Dotąd ja widzę ordynek[2] nasz cały:
Młódź bystra poprzód, za nią Roch Zatrata,
Tuż Kuba, Ziąba Wawrzon, dwa Koźbiały,
Pietr Bandys, Bugaj, Kacper, zwan Harmata,
Dalej, w starości swej zeszłej struchlały
Horodziej, drepce, włos za nim polata
Mleczny, jako więc łabędziowe pióra,
Za Horodziejem Szczęśniak, Lis, Sekura.

I ciebie widzę, Marychno Dudkowa,
Dzieciątko swoje tuląca w chuścinie,
Drżąca, czy Bóg je weźmie, czy zachowa...
I ciebie, Dudku, i ciebie, Marcinie
Srokaczu! Twoja ogolona głowa,
Jak żywa, tam mi widna w tej godzinie...
Tuż Zagajnego widzę, widzę Struga,
I ciebie, święta staruszko z nad Buga!

Stajała nasza kupa, jak śnieg taje,
Kiedy go słońce marcowe obświeci.
Huk ludu ciągło na one wyraje,
A teraz ostał co drugi, co trzeci...
I oto znowu na ściężaj nam staje
Droga, przez którą ptak ztrudna przeleci,
Niebo i ziemia... A my między niemi,
Ani z pod nieba tego, ni z tej ziemi.

O, ktoby mi dał, iżbym tę gromadę
Mógł wymalować, ku ludzkiej pamięci!
Idą. Dech świszczy. Wychudłe i blade
Twarze. Pod węzełkami idą zgięci.
Stopy ich broczą krwią... Tu więc ja kładę
Rękę, w te ślady, w te krwawe pieczęci,
Iżby nabrała koloru tej męki,
Choć wiem, że nigdy nie zmyję już ręki.


A zaś opowiem wszystko i wypiszę
Aż do ostatka tułackie te drogi.
Bo mi się serce na wichrach kołysze,
Jak sęp rybołów, nad morskie rozłogi.
Ode dna, wielkie głosy biją w ciszę,
Narzekające, i widać tłum mnogi
Mar, z których każda wspominania żąda
I śniadem licem skroś fali przegląda.

A ja, na mary owe patrząc zgóry,
I jęku głosów tych nabrawszy w duszę,
Rozciągam skrzydła, zakrzywiam pazury,
I pierze, rdzawe krwią, na piersiach puszę.
Zaś spadam, błyskiem bijąc w mar tych chmury,
Cały rozwiany w lotu zawierusze,
A ile chwycić i unieść mam mocy,
Tyle ich falom wyrywam i nocy.

Lecz one, wisząc u piór moich końca,
Ociekające deszczami srebrnemi,
Wołają: — «Ty nasz zbawca! — Ty obrońca! —
Ty imię nasze zachowasz na ziemi,
Iż wygładzone nie będzie z pod słońca!»... —
A wtem je smętność grobowa oniemi,
Bowiem przypomną, że nie wrócą żywo,
Lecz jak rozwiane echo i słów szkliwo.
...............

Rzucili my się skroś borów. A było
Tego, jak morza przed nami. Te drzewa,
Te krze[3], to się to aże bałwaniło
W sobie, jak fala, gdy falę zalewa.
Więc tego ludzką nie przebrodzić siłą,
I wyjść stąd żywo niech się nie nadziewa
Żaden, bo mu ta puszcza pierworodna
Nie pofolguje, i musi iść do dna.

Ale że było rozruchu niemało,
Zanim to sobie naród dał przełożyć.
Bo się każdemu z przodku wydawało,
Że tylko iść, a iść, a kroku sporzyć,
A łbem przebijać gąszcze one śmiało,
To musi bór ten na świat się otworzyć.
A nikt nie liczył — o czem iść? Choć letce,
Co miał, na plecach uwiązał w płachetce.

Wiedziałem, jako tu gdzieś bliższą drogą,
Przez step, do rzeki można, pod wschód słońca.
Lecz za borami naród trzymał srogo,
Jako że owe pożary gorąca
W leśnych nas kniejach tak łatwie nie zmogą.
Więcem już swego nie przeparł do końca,
Bo się niewiasty, dzieciątka co miały,
Też bardzo pilno przy borach ozwały.

Tak my się darli dzień i drugi darli,
Przez bór ten, jak przez okrutne boisko,
Gdzie społem żywi prą się i umarli,
I gdzie od trupa pod nogą jest ślisko...
Lecz my, jak raz się w gęstwinę tę wparli,
Tak szli, nie wiedząc — daleko czy blisko,
I ślepo się w tej plątając obierzy[4],
Gdzie i ten pień ci wróg, co gnijąc, leży.

Naprzód, a naprzód! Hej, są takie moce,
O których człowiek, że je ma, nic nie wie.
Aż gdy nim dola, jak pies, zaszamoce,
W kościach mu ono zajarzy zarzewie...
Na gniazdo lecąc ptak, zcicha świegoce
I wielkie morze przemija w tym śpiewie...
Tak dusza w ludzie czyni się skrzydlata,
Gdy wie, że miłej krainy dolata.

Aż pod noc trzecią — stój! Golaźnia[5] była
Niegwałtem wielka, a na niej szałasy
I krzyż. Pod krzyżem ziemia się czerniła,
Jak kopczyk chróstów wygasłych za czasy.
Ruszym my bliżej, aż ona mogiła
Jak się nie porwie, nie wrzaśnie na lasy!
Jak nie zakrąży nad nami chmurzyskiem
Z okrutnym skrzydeł łomotem i piskiem!

Spojrzę ja — żywe Chrystusowe rany!
A toć tu na żer padła sępów kupa!
Toć tutaj leży człek nie pogrzebany,
W płótniance, w kierpcach, nasz!... Więc się do trupa
Rzucim, a baby w płacz, niby w organy,
A ówże, nakształt krzyżowego słupa
Rozkrzyżowany, śmiejący się niebu
Nagiemi kośćmi szczęk, i bez pogrzebu...

Bo śmiał się. Ten trup — śmiał się. Ta kość sucha
Śmiała się oną śmiertelną rozpaczą,
Co z szczęk otwartych bez głosu wybucha
I z oczodołów pustych, co nie płaczą.
Mróz poszedł po mnie... Ha, jeśli Bóg słucha
Śmiechu tej kości, nad którą tu kraczą
Sępy, to w niebie spać nijak nie może,
Chociaż gwiazdami wysłane ma łoże!

Na krzyżu napis: Polska Kolonija.
Rok osiemsetny dziewięćdziesiąt cztery.
A zaś poniżej: — Jezus i Maryja! —
Kozikiem, grubo wyrżnięte litery...
Krzyż przez ramiona różaniec obwija,
A pod różańcem nacięcia siekiery:
... Raz, dwa, trzy... dziesięć... dwadzieścia... Tak głowy
Padle tu liczył ostatni karbowy.


Wkoło mogiłki,a po nich się czerwie
Mrowi, z szelestem suchym, naskroś piasku.
Sęp to zapadnie, to znowu się zerwie,
W potężnych szumach i w czarnych piór blasku.
Nic znać, co świeżo sypane, co pierwie,
Bo wszędy górki padają się, w trzasku
Spękanej ziemi, i wszędy kość biała
Sterczy, do naga obrana już z ciała.

Na kościach widne siermięgi, kapoty
Podlaskie, szyte taśmami czarnemi,
Chusty, rańtuchy niewiast, i włos złoty
Dzieciątek, z onej wygrzebany ziemi
Więc uderzyły na mnie zimne poty,
A żadnej ślozy[6] nie czułem za temi
Oczyma, com je wbił w one mogiły,
Twarde a zimne, jak lodu dwie bryty.

Poklękły baby: — «Wieczne spoczywanie!»...
Szepcą, wzdychają... A już się krew we mnie
Rzuciła warem... Tak krzyknę ja na nie:
— «Ciszej tam!... Co tu gębę psuć daremnie!
Tutaj nie cmentarz! Tu kruki i kanie
Wyżer swój mają! Tu ziemia nikczemnie
Zdradza swe trupy przed sępów oczyma,
A spoczywania żadnego tu — niema!»

Więc płacz tem cięższy buchnął. — Ot, ci dola!
Ot, panowanie, bogactwa, wolności!
Ogolonego z boru szmatek pola,
I te psie budy, i nagie te kości!
— A niechże tam już!... Niech Boska już wola!...
Niechże już świecim tym borom, w jasności
Tych białych czaszek, co są, jak miesiące
Zaryte w ziemi, a w niebo patrzące!...

Chcieli iść ludzie w szałasy — nie dałem.
Kto wie, jakie tu po nich biły mory...
Więc tylko nad tem nie grzebanem ciałem
Gorzec my piasku usypali spory.
Zaczem leżącą siekierę porwałem,
I dawszy zacios ostatni przez kory
Krzyża, by regestr głów dopełnić Bogu,
Szedłem w gorzkości precz z onego stogu.
...............

A patrz! Tak wszystkie serca się ustały
W tych łzach, jak kłosy obciążone rosą,
Kiedy się po nich przechodzi wiatr mały,
A one za nim lekuchno się niosą.
Więc gdym wstecz ruszył, i chłopy krok dały
Za mną z nawrotem. Czuł naród, że to są
Wrota, co tutaj zatrzasły się same,
I że nam nie lża przez czarną tę bramę.




II.


W szerokich łunach paliła się zorza,
Gdyśmy na borów stanęli rubieży.
Już obróceni na wschód i do morza,
Za którem — każdy myślał — chata leży.
Za nami puszczy głębokie bezdroża,
Przed nami — wzrokiem jak tylko zamierzy —
Step, skroś sinego ginący otoku[7],
A nas garść, ledwo widna Boga oku.

Ktoby nas widział tam! Te naznaczone
Głowy, na których się już śmierć pisała,
A one, przez gwałt żywe i niesione
Wysoko, w kim choć krzynkę[8] dusza tlała!

Ktoby nas widział! Ale nikt w tę stronę
Nie patrzał. Tylko ona straszna chwała
Zorzowych ogniów rzuciła nam w lica
Blask srogi, niby płonąca gromnica.

Chwilę stał naród, bo wszystkim się zdało,
Że jakieś wielkie głosy biją z borów...
Więc ten, to owy obróci się mało,
Zalśnie[9] od owych jarzęcych kolorów,
Któremi niskie słońce pnie dzierzgało
Bananów[10], pinjów, palmów, sykomorów,[11]
Czyniąc z nich, przez swą sprawę i robotę,
Na czarnych gęślach puszczy — struny złote.

A choć tam dokół pustka była głucha,
Wyraźniem widział, jak na struny one
Kładą się ręce Zorzowego Ducha,
Co ma wpół złote szaty, wpół czerwone.
Trącił, a oto pieśń puszczy wybucha
W strzelistych głosów górną antyfonę...[12]
Drzewa dostają skrzydeł, chwieją pióry,
I w ogniach stoją, jak anielskie chóry.

Tak się ta puszcza przed nami rozwarła
W pośledniej[13] chwili tej, jak skarbca wieko.
A co nas pierwej męką prawie zżarła,
Teraz, kiedy my od niej szli daleko,
Gwałtem się oczu naszych tam naparła,
Co prawie krwią już, a nie łzami cieką,

I tak kusiła lud, jak dziwożona,[14]
Tajemną cudność ukazawszy łona.

Ale Pietr Bugaj klęknął, odkrył głowę,
Grzmotnął się pięścią, jakby u spowiedzi,
A wzniósłszy lico wychudłe, surowe,
Ciemne od dusznej i głodowej śniedzi,
Wziął przygarść[15] ziemi, co pod zorze owe
Poczerwieniała, jakby ruda miedzi,
I pierś zaklęsłą wzdąwszy, by tchu złapać,
Ścisnął... Przez palce krew zdała się kapać.

A ów: — «Niechże nas Bóg rozsądzi w niebie!
Nas, co my tutaj przyciągli z za morza
W obiecowany kraj ten, i zaś ciebie,
Ty cudza ziemio! Aboś ty jest Boża,
A my się, grzeszni, na twym struli chlebie,
Że z nas tu sucha kość tylko i koża;
Albo my — prawi, a tyś jest czartowska...
Niechże nas teraz rozsądzi moc Boska!» —

Rzekł i podany w tę złotą srężogę,
Trząsł garścią, a łez wielkie błyskawice
Przez twarz mu jasną uczyniły drogę,
Jak przez gromową chmurę. Tę prawicę
Ściśniętą — widzę do dziś. I nie mogę
Zbyć z myśli, w jakiej to wzniesione lice —
Drgające każdą żyłką — było męce,
Gdy ten chłop tak tę ziemię ściskał w ręce!

Szczyptać to była marna tego, ale
Kto wie, od czego wzlecą albo spadną
One nad światem uwieszone szale[16],
Gdzie ziarno piasku czasem ciągnie na dno.

Lecz ów, na Boskim jakby trybunale,
W zapamiętaniu klęcząc, mocą żadną
Ocknąć się nie dał, choć Kos go, jak umie,
Tak cieszy: — «Co ta!... Co ta już, mój kumie»! —

I twardy kułak podnosząc do oczu,
Chlipał, a wielkie wąsiska mu drgały...
Ale Horodziej, co stał na uboczu
W płótniance swojej, jak gołąb ten biały,
Powiódł rękoma po onem przezroczu
Powietrznem, w którem jeszcze łuny grały,
I głosem cichym, jakby sam do siebie,
Mówił, spojrzenie utapiając w niebie:

— «W Boskim to widać stało dekretarzu[17],
Byśmy w tych borów puścili się bezdna.
Paś-że nas tera, ty dobry Owcarzu,
Iż nam tu droga ni piesza, ni jezdna,
A daj kość złożyć na onym cmentarzu,
Gdzie szepcą brzozy, i rosi noc gwiezdna...
Ty, co szlakujesz, gdzie owca zapłacze
W cierzniu[18], i jagnię piastujesz tułacze,

Paś-że nas tera!» — A wkoło, jak wodna
Roztocz, step siniał po nieba krawędzie.
Trawy w pas. Idziesz niemi, jakby do dna
Ów nurek, co go trzymają na wędzie,
Nic, tylko głębia zieleni bezbrodna,
Że jak na morzu, ptak tam nie usiędzie
Wędrowny, tylko na bujach[19] rozpięty,
Pod niebieskiemi zawisa odmęty.

— «Hej! Hej! — zakrzyknie Lis — A to ci pasze
Nie przesieczone żadną ludzką mocą.
Hej, żeby to tak dworskie, a to nasze
Gromadzkie bydło wegnać tutaj nocą»!
A Bugajowa: — «Ja się ta nie łaszę[20]
Na cudze! Co mi ta już tera!... Poco?...
Albo mi to tu Siwula?... Kwiatocha»?... —
Tu żal niewiastę zeprze, więc zaszlocha.

Nuże uradzać, że się to iść ckniło[21],
O tych zagonach naszych, o chudobie,
Jak to, jak owo będzie, jako było...
Ta ziemia cudza sobie, a ci sobie,
Więc że tam wszystko bujało, kwieciło,
Ni ich to grzeje, ni ziębi w tej dobie,
A każda małość z tej Wóli, z tej Woli,
Za serce trzyma i cieszy, i boli.
...............

Idziem. W dzień cichość dzwoniąca się zdawa.
Step w blaskach stoi, jakoby nieżywy.
Wyprostowana w niebo sterczy trawa,
Bez ruchu, gęste ustroszywszy grzywy,
Tylko się po niej świetlista kurzawa
Toczy, migając tęczowemi szkliwy,
I nic, i człowiek zgubiony w tej ciszy
Na sto mil dokół — dech tylko swój słyszy.

Nagle się szumy szerokie zrywały
Nie wiedzieć odkąd, jak na morskiej toni.
Wizgiem[22] się wtedy zanosił step cały,
Roztętniał jakby pod tabunem koni,
I cichł... I znowu szumy przepadały
Nie wiedzieć kędy, i cichość znów dzwoni.

I tylko wdali, z chróścianych zasieczy[23],
Murzyn na skórze wężowej[24] zabeczy.

Dopieroż pod noc budzą się muzyki
Zaczarowanej w tym stepie kapeli.
Dopierożbrzęczą te złote gęśliki[25],
Co je z drzew rajskich strugają anieli,
Dopieroż gwiazdy, trzepoty, pokrzyki,
Furczenie, jakby srebrzystej kądzieli,
Cykania, kląski[26], poświsty, podmuchy...
Stronami ciężki łomot i ryk głuchy.

Idziem, aż z onych zielonych czeluści
Piechotnych dropiów porywa się stado,
Skrzydła, jak żagle rozwiedzie, rozpuści,
I wpław pomyka krzyczącą gromadą.
A tuż ci z pod nóg zwierz prychnie, zaszuści[27],
Przepadł! I tylko za nim, tą lewadą,
W głęboką brózdę nurt trawy się poda,
Jakoby czółnem rozcięta skroś woda.

Idziem — nad nami chrząsty[28] biją w błony,
By drogi kamień w kosztownym sygnecie.
Jedne jak bławat, a drugie, jak ony[29]
Krwawnik[30], a zasię — jak ruta — te trzecie.
Właśnie, jak kiedy z królewskiej skarbony[31]
Klucznik przygarściem klejnoty pomiecie,

A te, jak żywe płoną, lecą, brzęczą,
Jasną, w kolory malowaną tęczą.

A wtem, na onych szerokich krwawicach[32],
Które tam słońce zachodnie rozlewa,
Powietrze całe staje w błyskawicach
Złotopierzystych ptaków. Jak ulewa
Iskier, gdy młoty uderzą w kuźnicach,
Tak lecą. Wszystko drga, pali się, śpiewa,
Krzyczy, zatacza sobą i szaleje,
Jak dziecko płacze, jak szatan się śmieje.

Aż na ostatniej mdlejących łun krasie
Pokładzie pióra to i wsiąknie w zorze...
A im mrok głębszy czyni się, tem zasię
Mocniej poczyna gorzeć stepu morze.
Jak srebrne blaszki na krakowskim pasie,
Albo jak świeczki w żydowskiej komorze,
Gdy szabas zajdzie, tak gęsto nabite
W trawach, ognice[33] świecą złotolite.

Zrazu głęboko palą się tajniki
Stepu, jak próchna, gdy w borach gorzeją.
A zaś się wzbiją one latarniki[34]
I księżycowych blasków w step naleją.
Aż zawirują, zawiodą tan dziki,
I gwiazd lecących uderzą zawieją...
Z traw bucha ogień i w trawy znów nurka,
A coraz suchy trzask, jakbyś tknął kurka.

Iż są w tym stepie dziwne czarokwity[35],
Co nocą z trzaskiem otwierają kwiaty,

Jedne — jak tarcze, a insze — jak kity,
A te — jak miecze, a te — jak bułaty...[36]
Chwieją się, szumią, kwiat świeci odkryty,
Do serca wnętrzne roniąc aromaty,
A nad nim, z głośnem buczeniem się miota
Ćmów, bąków, trzmieli pospólna hołota.

Bo tam noc nie jest, jako u nas, rzewna
I pełna łaski na duszną tęsknicę,
Kiedy to leda fujarka ci z drewna
Łzami urosi spalone źrenice...
Nie jest ni cicha taka, ni tak śpiewna,
Ni zadumane nad ziemią ma lice,
Lecz, jako wiedźma lecąca na miotle,
Kipiący wrzątem życia miesza w kotle.

Więc gdy się nasza pośpiła gromada,
Po ciężkim znoju o ziemię rzucona,
Dusza się we mnie zrywała i rada
Snuła te myśle, jak przędzę z wrzeciona...
A jako pszczoła na kwiecie usiada,
W kolorach jego i w woni zgubiona,
Takem się gubił w te cuda, w te strachy,
W te blaski, szumy, poświty, zapachy.

A co największy dziw, ta ziemia wszystka,
Sama tu pani, sama gospodyni.
Boć z trudna za wieś liczyć kretowiska,
Co je po stepie kopają murzyni,
Które, gdyby zaś nie dymek z ogniska,
Co się tu, owdzie skroś trawy zasini,
Łacno, idący, przestąpiłbyś nogą,
Jako mrowisko w brzeźniaku[37] nad drogą.

III.


Czwary my dzień już szli o twardym głodzie,
Że choć gryź kamień! Alić i kamieni
Tam brakło... Na nic duch zemdlał w narodzie.
Noc klęsła[38], ludzie ciągli, jak pośpieni,
Właśnie się niebo jaśniło na wschodzie
Wąskim rąbeczkiem srebrzącej zieleni,
Gdy nagle między trawy falujące
Błysły nam wielkie, czarne półmiesiące

Zagiętych rogów. Kos pierwszy je zoczył,
Zamachnął ręką, by dalej — ni krokiem.
Stanęlim. Jeden Żuk tylko poskoczył,
Iż zwierza bystrem ustrzelił już okiem,
Wyciągnął szyję, z rzemienia odtroczył
Fuzję, przymierzył... Patrzę na głębokiem
Żeraniu stadko bawołów się pasie...
Drgnął cyngiel, gruchło setnie! Aż tu zasię

Jak nie wyskoczą nagle gdzieś z pod ziemi
Murzyny, właśnie jako źli psy z budy!
Jakże nie wrzasną srodze! Jak się temi
Ręcami w gołe nie zaczną prać udy!
Łby w dół i na nas... — A niech was oniemi
Czort! — myślę, patrząc na te czarnoludy.
Bo z takim szło to impetem, że — w chwili,
By mniej narodu — byliby nas zbili.

Alić pierwszego z tych tryków, jak chwycę,
Garść mu wszczepiwszy w łeb, by w owcze runo,
Jak nie zatrząchnę, jak tę trząchawicę
Grochowin, chłopy jak w kułak nie pluną!
Byliby im ta zagrali na grdyce
Zdrowo, bo twarze zabiegły już łuną,

Lecz ów, któregom nie puszczał z mych kleszczy,
Macha ku swoim, i stać na nich wrzeszczy.

Takem roztworzył garść. — «A wy sobaki! —
Rzekę. — Wy co tu?... Gdzie starszy? Niech gada!» —
A ówże trzęsie łbem i czyni znaki,
Że strzelać w stepie nie wolno do stada,
Że zestraszone strzałem idzie w młaki
Dalekie i tam po bagnach zapada,
Że tylko na sznur, za rogi trza chwytać.
Tak mnie porwała złość, więc pocznę zgrzytać:

— «A to go chwytaj, czorcie, sam! — zawrzasnę —
Bo ja nie hycel, żebym bydle łapał
Na stryk! A z strzelby, jak zechcę, wytrzasnę
Choćby do ciebie»! — Ażem się zasapał,
I w oczach świece stanęły mi jasne
Z pasji. Tak murzyn po łbie się podrapał:
Targ w targ, za ćwiartkę bakunu[39], pospołu
Z starem fajczyskiem, szli chwytać nam wołu.

Tak zara my tam na oną ochotę
Podnieśli rześki huk, i — dobra nasza!
A już powietrze czyniło się złote,
Już dech się ranny po twarzach ponasza,
Już świta... Pędzim przed się tę hołotę
Czarną, jak właśnie barany z kiermasza
W Łukowie, w Miedznej, aboli w Wohyni[40],
A dzień się coraz różanniejszy czyni.

Nagle — stój! — Cóż tam?... — Rzucili się plackiem
O ziem. Słuchają, co ziemia powiada...
Sza! Cicho!... Dwóch ich popełzło omackiem
W traw głębie, nagą piersią, jak u gada.

Znów cicho... Naraz, z rechotem junackiem
Porwą się, pomkną... Zaczuli już stada.
Pędzą, znów stają... Aż wbok się rozskoczą
I dwa pierścienie po stronach zatoczą.

Był moczar. Trzciny wysokie dokoła
Stały, przerosłe poległym szuwarem.
Grunt klęsnął. Wody żółte, niby żoła[41]
Brudno świeciły sitowiem skroś szarem.
Za wodą ziemia ubita i goła,
Jak majdan[42]. Tam to, nakryte oparem
Bagniska, stado zbiło się bawole,
A byk potężnej więzi[43] stał na czole.

Już nas uwidział! Przestąpił nam drogi,
Łba zniżył, w ślepiach zabłysnął krwawicą,
Pochyłe, zgięte wdół, nastawił rogi,
Z głuchym pomrukiem jął kopać racicą
Ziemię, i stał tak rozparty, i srogi,
Z obwisłą, rudo zakudloną grdycą.
Coraz chrapliwszym zanosząc się rykiem,
i z miejsca swego nic myśląc przed nikiem.

A już murzynów kupa zwierza straszy,
Łby wyrzucając z pokrzykiem do góry,
Klaszczą, hukają. A tuż im i naszy
Przyhukiwają, jak może tam który.
Byk stoi. Aż tu od zadu, od paszy,
Przebrnąwszy bagno i wijąc te sznury[44]
Nad głową, druga kupa się zaczaja
Na potężnego onego buhaja.


I nagle, gdy zwierz zajuszon i wściekły
Ruszył się na nas, z pian płachtą u pyska,
Sznury ze świstem powietrze przesiekły,
Już pętla padła... już gardziel mu ściska...
Ryknął. Ryk siada zawtórzył przewlekły
Jak grzmot, kiedy się po górach rozpryska.
Zaczem byk zwalił się, tocząc po stepie
Gasnące, na łeb wysadzone ślepie.

Tak zaraz triumf grały one ciury[45]
Na wiwat becząc i oną uciechę,
Na długich, prostych trąbach z wężej skóry.
Zaczem z trzcin tęgą uwiązali wiechę,
Na kij ją, szpicem wytknąwszy do góry
Zaś insi, przez łeb uczyniwszy plechę
Toporem, wlekli byka na boisko,
Gdzie w pacierz jasne gorzało ognisko.

Tutże dopiero Mazury poznały
Kucharską sztukę, że równej i niema!
Gdy obłupione ze skóry kawały
Mięs krwawych, tyczki podetknąwszy trzema
Ledwo że nieco u ognia sczerniały,
Już je chwytali rękoma obiema
Rwąc, jak psi, one ochłapy zdymione,
A kość murzynom rzucając na stronę.

Tak w trzy pacierze prawie się skończyła
Ta uczta, jakiej nie daj Boże komu!
A już gwałtowne słońce, jako bryła
Żywego ognia, paliło bez sromu...
Więc w nas moc wszelka ustała i siła
Runęły chłopy, jakoby od gromu,
Żarem pobici i zmożeni jadłem,
Zarywszy nosy w trawę. I ja padłem.
...............


Ochłodło. Zorza czyniła się niska,
Gdym przecknął, jak gdy nagle kto zawoła.
Spojrzę, a tutaj owe murzyniska,
Ba kun kurzący, posiedli dokoła.
Za nimi baby, dzieci, nędzne psiska,
Cała hołota poczwarna, wpół goła,
Wyległa z swoich kretowisk i kleci,
By nam się przyjrzeć. Patrzę, a wśród dzieci

Białe chłopiątko przysiadło na ziemi...
To liczko zżółkłe, czupryna ta złota.
Jak strzecha ponad oczyma modremi...
Tak mi się serce, jak ptak, załopota.
Więc krzyknę: «A ty co tu, między temi
Małpami robisz?»... — A ów: — «Ja sierota». —
«Skąd»? — «A z Radzynia»![46] — «Jakżeś się tu dostał»?
— «Z ojcami. Jeno pomarli, tom ostał».

— «A Chryste!» — krzyknę ze zgrozą, iż czasy
Zbyt srodze zdały mi się niespokojne,
Gdy nie dość, że się z miejsc ruszyły lasy,
Lecz i kwiatuszek taki musi w wojnę! —
Ale już baby, iż to naród łasy
Na wszelką żałość, popuszczą łzy hojne
I nuż tą słodką gwarą mazowiecką:
— «A sieroteńko! A mojeż! A dziecko»!...

Więc tulić, pytać: — «A jakoż ci rzeką»? —
— «Jantek». — «Laboga! — Z Radzynia»? — «A juści»!
— «A kajżeście[47] szli»? — «Bo ja wiem... daleko...
Jeno że ojcom zmarło się». — «A skróś-ci[48]
Czegóż»?... — Tak słucham, a one precz sieką
Jakby tę sieczkę. — A żadna nie puści,

Jeno znów odsieb przepytać zaczyna.
Tfu, że też w gębie nie zaschnie im ślina!

Tymczasem chłopy w radę: — «Toć go przecie
Tak nie ostawim tu, między czarnemi!
Jużci nas teraz Pan Jezus po świecie
Jako mak rozsuł, po cudzej tej ziemi,
Alić nas może do kupy gdzie zmiecie,
To i sierotę przygarniem ze swemi...
A one dusze zbawione też mogą
Krzyż nam uczynić święty nad tą drogą». —

— «Jakże! — Jeszczeby! — Przecie rodziciele»! —
Dorzucą insi, kiwając głowami.
A chłopię, to w nas pogląda nieśmiele,
To ku murzynom, siedzącym z fajkami
Wokół ogniska, gdzie trzeszczą w popiele
Kolby kukurydz. I tak między nami,
Jak pisklę z gniazda, chwieje się, zrzucone,
Rozbite, że mu ni w tę, ni w tę stronę.

Tak chcemy chłopca brać, alić te tryki[49],
Jak się nie porwą z wrzaskiem wniebogłosy,
Dalej się żegnać, jako katoliki
Chrzczone są, dalej na łbach drzeć te włosy,
A trzaskać w udy! Baby — w swą. Krzyk dziki
Gruchnął przez majdan. Aż chłopię w łzach rosy
Oczy podniesie: — «Ja wam iść nie zdolę...
Mnie co dnia zimno trzęsie... Tu już wolę!»

Na to Horodziej: — «Ha, rządźże sam, Panie!
Kto wie, na co tu rzuciłeś to ziarno?
Niechże, gdzie padło z ręki Twej, ostanie». —
Tu się niewiasty ku dziecku pogarną

I zazdrośliwie patrzą, jako na nie
Murzynka chucha gębą oną czarną...
Więc kuma kumie na ucho powiada:
— «Jeszcze uroczy!...[50] Jeszcze mu co zada»!...

Alem ja chłopca podniósł za ramiona,
Rzekąc: «Widzisz — tam?... Tam!... Jak wejdą zorze
Ranne, tak klękaj i patrz! Tam jest ona
Ziemia! Tam Polska jest! Aby przez morze.
Więc patrz i wołaj do niej: — Ty — rodzona!...
I bij się w piersi: Bądź miłościw, Boże!
A czyń tak co dnia, aż cię Bóg wysłucha.
A miałbyś zemrzeć? Tam wypuszczaj ducha»! —

Tu utnę, bom się prawie łzami dławił...
A i chudziątko ono też płakało...
Wtem Roch Zatrata szeroko rozstawił
Ręce: — «Dalej go! A pódzi-no śmiało!
Toć wielgoluda Krzysztofa Bóg zbawił,
Iż Jezusiczka przez strugę niósł mało.
Tak i ja sobie kęs raju przysporzę,
Jak cię, sieroto, poniosę przez morze»! —

Schylił się, dźwignął pacholę do góry,
I zaraz dużym puścilim się krokiem.
Lecz wrzask murzynów, na podób wichury,
Długo za nami bił. Aż nas pomrokiem
Noc skryła, co już szepcącemi pióry
I skrzydłem ziemię obwiała szerokiem.
Zaczem ugasła ostatnia pokrwawa[51],
Co się po zorzach wieczornych ostawa.

IV.

Alić im dalej borów, tem się stepy
Chudsze, martwiejsze, burzej dzikie czynią.
Az my się natkli na żywe czerepy[52]
Zgorzałej ziemi i szli tak pustynią.
Nad nami, kręgiem, niebieskie się sklepy
Od gorącości okrutnej aż sinią...
Zar suchy w górze i żar suchy w dole,
A słońce, jakby szydłem w oczy kole.

Patrzą się chłopy po onej zgorzeli
Niepewnym, srodze frasobliwym wzrokiem,
Aż gdy Borodziej w znak krzyża rozdzieli
Powietrze nad tem pustkowiem szerokiem,
Kuną w step, jakby nagle uwidzieli
Drogę przed sobą. I tak, wielkim krokiem
Idziem, iż noce miesięczne się stały,
Póki nad nami nic obrzasł dzień biały.

Wtedy, jak zwierz ów, co czeka swej pory,
Jaskrawe ślepia zmrużając od słońca,
Tak my, bądź jakiej dopadłszy gdzie nory,
Srogiego się w niej chronili gorąca,
Zycie liczący teraz na wieczory,
A tę pustynię spaloną, bez końca,
Mierząc nocami, a czując na hasło,
Jak u nas «Świta!» — tak tutaj: — «Zagasło!»

A już nad one rozłogi stepowe
Czerwony księżyc, jako więc latarnia
Pożarna, wznosił swą ognistą głowę.
Zaczem wzlatuje wyżej, mrok rozgarnia,
Jaśni się, drąży niebieską posowę,
Jak kula, którą uleje puszkarnia,

Z szczerego złota, aż coraz się mniejszy,
Coraz świetlistszy czyni i srebrniejszy.

A wtedy, w onej szerokiej poświacie,
Ten step spalony zeschłego muroga,
W ogromnym jakimś stawał majestacie,
Z którego biła moc wielka i sroga.
Idziesz, a czujesz, jak śmierć dycha na cię,
Dokładająca pilno swego stoga,
I jak te trawy, których noc nie rosi
Łzą zmiłowania, — kosi... kosi... kosi...
............

A głód przypiekał. Co w płachcie miał który
Kukurydzowych placków albo ziarna,
To łuskał babom, dzieciom... Kość do skóry
Jęła nam sucha przywierać i czarna.
Osłabły lędźwie, wzrok stał się ponury,
Głos schrypiał, milczy gromada wpierw gwarna,
A jak bociany późnego wylęgu,
Ten, to ów gęsto ostawał w ocięgu[53].

Lecz Roch Zatrata ogromnym szedł krokiem
Poprzód, jakgdyby przybyło mu siły.
A choć się mienił ogniami i mrokiem,
Chociaż krwią czarną nabiegły mu żyły,
W rozradowaniu jakiemś szedł głębokiem,
Pod onem dzieckiem mdlejącem pochyły,
Co je murzynom odjął i za raju
Krzynkę ślubował nieść aże do kraju.

Mówią mu chłopy: «Niechaj!» A ów: — «Co ta!
Toć jak wróblowi szyi nie ukręcę...
Trochę lżej, ciężej — jedno! A sierota,
I sam Pan Jezus zdał mi go na ręce»! —

A chłopak, to się bezprzytomnie miota
W ogniach gorąca, to w zimnicy męce
Zębami dzwoni, jakby mróz go chłostał,
A wysechł, że się tylko cieniem ostał.
............

Tak nam wschodziły te dni i te nocy
W szerokiej pustce, na spalonym stepie,
Już słuchającym, jak śwista gdzieś z procy
Murzyńskiej kamień, jak chwostem gdzieś trzepie
W zapadłe boki szakal; jak w niemocy
Dziatki majaczą... Już patrzącym w ślepie
Żółtej hieny, co skrada się zcicha,
I na żyjących jeszcze — trupem dycha.

Zebyż przed nami iskierka gdzie złota,
Zebyż pastusze na miedzy ognisko,
Zeby smug dymu choć, choć żerdź u plota,
Zebyż koń zarżał, warknęło gdzie psisko!
Nic, tylko pustka niema i głuchota,
Tylko to z życia wykoszone rżysko[54],
I tylko w oną miesięczną poświatę
Żmij z sykiem czoło podnosi rogate.

Ustały skargi niewiast, dzieci płacze,
Ze prawie słychać w tej martwej cichości,
Jak nam śmierć po łbach piszczelem kołacze,
Jak w mózgach wierci i jak drąży kości.
Nigdy ja dni tych trupich nie zabaczę[55],
Gdy my tak szli, a szli, a tutaj cości
Jakby wołało na nas: — «Dalej! Dalej!
Bo się zapada świat! Bo świat się wali!» —


Więc coraz pilniej śpieszyli my kroku,
Hóżnc widzenia mający na niebie.
To o zachodzie, w ognicach obłoku,
Wielki się korab' przed nami kolebie,
Skroś morza płynąc krwi... To znów, w otoku
Monstrancji jakby, zatajon ów w chlebie
Chrystus Pan patrzy się na nas z opłatka,
A łzy przez srebrne lico płyną zrzadka...

Więc ten, ów, niemo ustami zaruszn,
Podniesie oczy w te niebieskie progi,
I nagle, jakoby w nim pękła dusza,
Jak szedł, tak klęka w pośrodku swej drogi,
Nie dba, czy słusza go kio, czy nie słusza.
Wyciąga ręce czarne jak ożogi,
I na głos grzechy tajemne powiada,
I pod miesięcznym kręgiem — krzyżem pada.

Niewiasty zwłaszcza zachwycenia miały,
Co niosły dusze, niby pióra ptasie...
— Ato Jasieńko w płótniance swej białej,
Na tych obłokach mglistych owce pasie.
To martwe główki dzieciątek usiały
Drogę przez niebo... To znowuż, po czasie,
Las sztyków księżyc wschodzący zapali,
A ćma kozactwa prościutko w nas wali

Więc tak ów naród szedł, jak oczadzony,
W majaków onych grążąc się topieli.
Tak widzę, źle jest! Widzę — trza obrony,
Zatrząchnąć ludźmi trza, coby przecknęli!
Więc tylkom patrzał, gdzie i z której strony
Piorun mi jaki na pomoc wystrzeli,
I one senne widowacze[56] zruszy,
Co prawie ziemi odbiegły — dla duszy.


Bo dobrze to jest, gdy się na Bielanach
Ksiądz Kameduła w niebie zapamięta;
A niech przeleży i rok na kolanach,
Owszem! Ja sam powiadam, rzecz jest święta
Lecz naród, który w tych zdartych łachmanach
Ciał, duszy swojej zbyt popuszcza pęta,
Takiemu nadto poddawać nie trzeba
Onej słodkości, co kapie w nią z nieba.

Kto je żyjący, ten musi do pory
Stać twardo, aż go nie zluzuje czata.
A one duszne muzyki, kolory.
Jak wiatr są, ziemię co z pod nóg odmiata,
Ja wiem, że idę przez stepy, przez bory,
Gdzie mi rodzona kraina i chata...
Ciężko! Lecz onej ciężkości nie zbędę,
Gdy się w janielską zasłucham kolendę.

Jeślić źle mówię, niechaj mi przebaczy
Pan Jezus, a zaś człek — niech mnie przekona!
Sam Pan Bóg z raju wygonił oraczy,
Boby im zmierzła płużyca i brona.
A choć skowronek?... któż rankiem nie baczy
Kiedy śpiewając wytryśnie z zagonu
I prawie, że się w modrości zatraca...
Toć tam nie siedzi w niebie! W zagon wraca!

Naród, co duszę na inszy świat żenie,
Pewnikiem będzie w sobie słaby, mgławy.
A toć i we mszy nie wciąż podniesienie,
Ale też insze najdują się sprawy.
Z ziemi Bóg pojął człowiecze nasienie
A nieba — szczyptę dodał dla przyprawy,
Jak ów, co warzę[57] jałową posola...
Miałby inaczej chcieć? — toć jego wola.


Dziękaż ci, Panie, i dziękaż ci, Chryste,
Żeś mnie postawił przy moim warsztacie,
I żeś mi w piersiach dał serce strzeliste,
Co młota patrząc, przybacza i na Cię!
Dziękaż ci, że to światło wiekuiste
Nad moją kuźnią w gwiazd palisz poświacie,
I za to dziękać, że mi aż do nieba —
By w pobliskości Ciebie być — nie trzeba!
................

Nagle świat spiętrzył się. Zrazu szły falą
Pagóry, prawie żywej krzemieniny,
To przez moc wielką dźwigną się, to walą
W rozpełzłe, żółwim podobne łupiny.
Idziem, aż na świt omgloną gdzieś dalą
Szczytów różaniec zamodrzał nam siny...
Zębate, dziko poszarpane skały
Wprzecz zawaliły niebo i tak stały.

I my stanęli. Na Boskim zegarze
Biła gdzieś dla nas śmiertelna godzina.
Zaczem sczerniałe podniosły się twarze
Ku szczytom, kędy wichrzyła mgła sina
Srebrzyste, pełne dymów trybularze,
Jak gdy ksiądz kadzić w nieszpory zaczyna.
Tak przeciw sobie stanęły dwie siły
I tak się z sobą w cichości mierzyły.

Aż buchnął srogi wark: — «Toć się mówiło,
Jako tym stepem wprost dojdziem na morze,
A tera bij się, człowiecze, z tą siłą,
Co jej i djabeł rogaty nie zmoże»!
— «A pocóż my tu przyszli? Poco było
Puszczać się borów?... Toć tam, jak w komorze,
Toby jagodę nalazł, to choć zielsko...
A tera drzyj się z tą kupą djabelską»! —

Klnie Lis, klnie Wawrzon; zpodełba i chmurnie
Patrzy Pietr Bugaj, w wąsiska Kos dmucha.
Lecz mnie, kiedym tak pojrzał w one turnie[58],
Zaraz od serca przewiała otucha.
Więc tylko głową kiwam: — «Oj, wy durnie»! —
Bom wnet zmiarkował, że skoro tak bucha
Ziemia wzwyż, dziura być musi po górze,
A cóżby, jeśli nie morze w tej dziurze?

Ha, idziem. Idziem, jakby na przepadła.
Idziem dzień, mało co wytknąwszy z potu,
Idziem dwa, trzy dni, nie bacząc na jadło,
Na sen, a tylko patrzając wylotu.
Sto gór przed nami, sto wpozad usiadło,
Że i wprzód ciężko i szukać nawrotu
Nie lża. Nad głową skrawek tylko nieba,
A już ostatki kruszyli my chleba.

Aż bez ratunku gdy my już w te kopy
Zabrnęli skroś tej kamiennej posuchy,
Tak się zrobiła rozpacz między chłopy
Skipiały[59] onych klątw pierwszych wybuchy.
Jak piana, kiedy z kadzi wyrwie czopy
Zaczem zawziątek przyszedł i wark głuchy
Aż wszystko ścichło w kupie, i z tej pory
Nie ludzie my już szli, ale upiory.

Omglało dziecko, to chłop ściskał zęby
Na bary rzucał, jak torbę z obrokiem
I szedł przez dzikie skał nagich wyręby,
Brew nad jastrzębiem usrożywszy okiem
Mało kto strawę podniósł tam do gęby
Mało kto gadał. W milczeniu głębokiem
Szedł naród — jakby rychlej chciał do końca
I do śmiertelnych portów — na wschód słońca.


Aż i ja byłem już zwątpiewający.
A ta nadzieja co zpierwa mi kwiatem
Zapachła, teraz, jako ptak lecący,
Precz się poniosła skrzydełkiem pierzatem,
Szedłem, bom musiał, chcący, czy nie chcący,
Alem już wiedział, że nijakim światem[60],
Nie wyjść nam żywym stąd! Że tu jest brona
Śmierci, że poczta[61] my tutaj stracona.

Więc co zagadać chcę, to myślę: poco?
Już i tak czarna świeca nam się znaczy!
A tu co i raz skrzydliska łopocą
Z podskalnych dziuplów ruszonych puhaczy.
Krążą nad nami dniem i krążą nocą,
Żałobnym krzykiem przydając rozpaczy,
Aż duch, jak ptak strzelony, upadł we mnie,
I jużem mówił sam sobie: — «Daremnie»!...
................

Pięć dni, pięć nocy, nie folgując prawie
Słabniejszym siłom niewiast i dzieciątek
Szli my, jak gdyby po ognistej lawie,
Taki w kamieniach okrutny był wrzątek,
Oczy posępnie patrzają i krwawie,
Usta w gorzkości, na licu zawziątek,
I ona srogość ostatniej rozpaczy,
Co na nic, ani na siebie nie baczy.

Twardeć tam były chłopy, a niektóry
Nie mógł zwyciężyć dusznego przestrachu
I łeb podnosił nocą, i na góry
Wył, jak pies, kiedy na chałupy dachu
Upiorny księżyc wychynie się z chmury
I stanie; albo gdy zaczuwszy w gmachu

Śmierć, ogon wtuli pod siebie i wyje,
Jak surma, długą wyciągając szyję.

Aż się zacięła wszelka ludzka dusza,
Iż każdy mękę swoja chował na dnie,
A miłosierdzie żadnego nie wzrusza:
Idzie, to idzie, a padnie, to padnie.
A choć tak sroga była ta katusza,
W ludziach śpieszących milczkiem i bezładnie
Ani na głód się, ni na znój nikt z kupy
Nie skarżył. A padły pierwsze trupy.

Świt był. Od wczoraj jeszcze Roch Zatrata
W tyle się z dzieckiem ostał, za wszystkiemi
Chłopcu się ona głowina kołata,
Przez plecy włoski sypiąca złotemi.
A tu duszyczka już z niego wylata,
I tyle jeno tej trzyma się ziemi
Co one wyschłe rączyny za szyję
Rocha trzymają... Opadły — nie żyje.

Lecz chłop szedł jeszcze i onę stężałą
Pasyjkę[62] dalej niósł, w świt wielki, złoty
Dmuchnięcie ono, co gasi żywoty
Zaczem się zgarbił, obrócił sczerniała
Twarz ku tej martwej głowinie sieroty
I patrząc się w nią, zaszeptał zdumiały:
— «Dziecko! Jakie ty ciężkie! Jak świat cały!»
............

A wtem, jak zajrzeć, tak wpoprzek nam staną
Skaliska, czubem utopione w niebie
Nieprzesiężoną, a tak bystrą ścianą,
Że ani krokiem nie dawa do siebie.

Pojrzę — turnicą piorunem krzesaną
Cień lecącego orła się kolebie...
A wyżej — słońce czerwone się toczy...
A jeszcze wyżej — Śmierć. Tak zawrę oczy.

I lud jak wryty stanął i wejrzenie
Błędne wbił w głazy. Sam zdawał się głazem.
Tak chwilę trwało srogie pomilczenie,
Gdyż wyraz nie mógł naleźć się z wyrazem.
Aż — jako gdy się pożaru płomienie
Na dach wyrzucą — krzyk, klątwy, płacz — razem
Buchnęły z piersi niewstrzymaną siłą,
A echo poszło w grzmot i gromem biło.

Co mocy było w ludzie, co słabości,
Co upragnienia do miłej przystani,
Co głodu w onej wysuszonej kości,
Co wiary — i co omylenia na niej —
Wszystko buchnęło wichrem nawałności
Po starowiecznej, milczącej otchłani.
Nie my krzyczeli, lecz dusze w nas same
Krzyczały... Tak ból zerwał wszelką tamę.

Radzić? Co radzić?... Czy przebić mur głową?
Czyli nam pięścią rozwalać te góry?
Czyli nad niemi chmurą piorunową
Przewiać nam? Czy, jak ptak, przelecieć pióry?
Czy wracać?... Wracać tą drogą krzyżową
Śmiertelnych potów, głodowej tortury,
Tych trupich śladów?... .lęk wyszedł z gromady...
Nie było siły — nie było i rady!

Horodziej podczas milczał. Jakiś lichy
Był w dniach poślednich i osłabł nam zgoła.
Gdyby przemówił, to może by szprychy
Inaczej poszły u tego tam koła...

Bo choć głos drżący miał i w sobie cichy,
Zdało się czasem, że trąba w nim woła,
Taką roznośność i moc mu dawała
Ta zwiędła głowa i kość ta zetlała.

Lecz we mnie, jako obręcz przydeptana,
Gwałtem się prężył duch, chocia przygięty
Więc rzekę: — «Ludzie! Idźmy choć do rana!
Możeć zwyciężym jakoś te odmęty!
Prawda jest! Sterczy w niebo sroga ściana!
Lecz świat na kłódkę przecie nie zamknięty...
Olaboga! Zbierzta w kościach resztę mocy!
Choć do wieczora idźmy! Choć do nocy!» —

Ale Zatrata, jak kłoda się zwali,
Na one żywe głazy: — «Co ta, braty!
Co będziem dłużej tej śmierzci[63] szukali?
Tutaj jej pole dajma! Tu niech gnaty
Nasze obgryza! Tu pieron niech spali,
Niech głód nas dożre! Co mi?... Niech ta światy
Walą się na łeb!... Nic dojdę do Wroniec...
Tu leżał będę — trup... Tu zrobię koniec!»

Słuchają chłopy, patrzą... U tych rosy
W oku, u inszych spiekota czerwona...
Wtem Kos: — «Masz prawdę, bracie!» — A tuż głosy:
— «Bo prawda! Juści»! — ! wnet, jakby ona
Wichura ławą cisnęła pokosy,
Tak padli... Gdzie kto stał. Jak te brzemiona,
Co je ze siebie grabisko otrząsło,
Tak padli. Jak te snopy na przewiąsło.

Płaczą niewiasty. Staruszka z nad Buga
Pokłękła, ale nie miała już siły
Zmawiać pacierza. Więc tylko jak długa
Krzyżem się ściele u skalnej tej bryły...

Więc za nią — insze... Tu jedna, tam druga...
Tak przyrastało nam onej mogiły,
Z której się coraz podnosił głos żywy:
— «Bądź nam, ginącym duszon, miłościwy!» —

Więc kiedym patrzał, nic tu nie mogący,
Wszelaka jasność zapadła mi w ciemnie...
A com miał moc mieć za wiele tysiący,
Klęsłem na duszy tak, że podaremnie!
Długom żwał w sobie tę niemoc milczący,
Aż taki gwałt wstał, taka rozpacz we mnie,
Że jej nie strzymać zapartym językiem...
Tak runę w niebo śmiertelnym okrzykiem:

...«Bijże w nas wszystka burzo czarnątuczą!
Strzelaj pieronem! Nie namkniem ci głowy!
Huczcie nad nami, wichry, pieśnią kruczą,
Niech nam tu zara dół kopią grobowy!
Niech dzikie zwierza[64] kości nasze włóczą,
Niech nas ogarnie dech śmierci morowy!
Cóż my? Łach ludzki i żywota strzępy...
Nie będą ścierwa z nas mieć nawet sępy.

...Tocz się, ty, rzeko żałosna, do morza,
Giń i przepadaj, nieznana nikomu!
Idźcie, śpiewajcie, tułackie bezdroża[65],
Do czarnej bramy, do wiecznego domu...
Niechaj nas wichrem pogna ręka Boża,
Niech nas nałamie, jak suchego łomu...
Cóż o to? Kto się za nami upomni?...
Zginiem? To zginiem sami, bezpotomni!

Ha! Jeśli z tego śmiertelnego stoga,
Ten głos, przez one kamienne pustynie,
Doleciał gmachu niebieskiego proga,
Jeśli kto widział tam, jak lud ten ginie,
Apelujący swą śmiercią do Boga,
To tam musiały ustać w tej godzinie
Wszystkie muzyki rajskie, wszystkie chwały,
A te anioły — to na głos płakały!

A już się począł zmierzch czynić i cienie
Głębokie rzucił na te nędzne głowy,
Zapadające w wieczności milczenie,
W zdrętwiałość twardą i w pomrok grobowy.
Wtem na skał czubach zajarzą płomienie...
I zobaczyłem w nich krzyż Chrystusowy,
Jak przez otchłanie szedł własną swą mocą...
Zaczem świat ugasł i nakrył się nocą.
..............

Ale Marychna stanęła nad Dudkiem,
Cała w bladościach i łunach przestrachu,
W czarnej chuścinie, z tem dzieckiem malutkiem,
Tak ćwierkającem, jak wróblik na dachu.
Więc wlepi w chłopa oczy błędne smutkiem:
— «Co ty?... Na dziecko zabaczyłeś, Stachu?
Co ty?»... — I bije oną długą rzęsą,
A usta — tylko się jej niemo trzęsą.

Wyciągnął rękę: — «Nie płacz, Maryś! Co ta!
Siednij tu sobie wedle mnie, niebogo...
Raz śmierć... Nie długać to tam jej robota,
Bo i tak dechu mało co u kogo...
Siednij!» — Lecz ona, od łez bujnych złota,
Nagle na twarzy odmieni się srogo:
— «Pies ty, nie ociec! — krzyknie — pies!... Nie siędę,
Nie zgubię dziecka! Póki tchu — szła będę!» —

I niemówiątko ścisnąwszy w ramiona,
Głębiej zaciągła na twarz czarnej chusty
I zaraz, jakby wiatrem poniesiona,
Zaczęła śpieszno iść w ten pomierzch pusty.
Lecz Dudek ryknął, i wnet cała ona
Rozpacz przez ślozów spłynęła upusty...
Chwycił się: — «Maryś, stój! Ja z tobą!» — Zaczem
Tu, to tam w kupie zaniosło się płaczem.

Tak w rodzicielach serce potajało,
Gdy pojrzą na ten drobiazg swój uśpiony,
Co u nóg matek jagnięcą i białą
Trzodeczką legnął, a był już znaczony
Czarnym na runie krzyżem, i za mało,
Za nic, miał pędzon być na te zagony,
Gdzie ani wschodzi słońce, ni ugasa,
I gdzie śmierć ciche swe trzody pasa.

Więcj jako burza, gdy deszczem uderzy
W zemdlone trawy i w ziemi zgorzałość,
Wnet spiekłe błonia rozżywi, rozświeży,
Tak tam te dusze uświeżyła żałość.
I patrz! Dzieciątko jedno, ptak bez pierzy,
Jedna drobina niema, jedna małość,
Ruszyła naród z tak potężną siłą,
Jakby sto dzwonów rezurekcję biło!

Pierwszy, szlochając, porwał się Zatrata:
Jakże więc Ziąbie nie padnie na szyję...
— «Odpuść! Odpuśćta, ludzie!... Tom za kata
Chciał być nad wami?... Reta, nie wyżyję!
A ździelże który przez łeb mnie, jak brata,
Bo mi to serdce[66] na śmierć się zawyje...
Toż katoliki my, nie samobóje!...
Laboga, zdziel mnie który! Niech sfolguje!» —

Zaczem się dźwigną wskrzeszone Łazarze,
Podnoszą ręce, podnoszą ramiona,
Siedli, podjęli pobielałe twarze
W niebo, a każda łzami uroszona,
Aż się skra życia w źrenicach ukaże...
Pobrały matki dzieciątka na łona,
Wstają, chcą dalej... Choć nocą, a dalej...
Targają chłopów za rękaw, by wstali.

Tak za Marychną pojrzę i za Stachem.
Szli pilno, skalnem spinając się zboczem,
Pod ciemniejących pomierzchów baldachem,
Już mgliści, już tem sinem podobłoczem
Nakryci... Ona wpierw, najmniejszym strachem
Niezlękła, jakby skroś wiedząca o czem,
Szła, rzekłbyś, anioł wiódł ją gdzie po steczce[67],
Jako Maryją z Dzieciątkiem w ucieczce.


V.


Dzień prawie świtał, kiedy my na strzemię[68]
Wschodnie wstąpili skalistego siodła.
Spojrzym — przed nami het, precz, wolne ziemie
Już maj, już biodra górom pasze jodła,
Już sto ruczajów osrebrza im ciemię,
A jak wzrok puścić, tak wstęgę rozwiodła
Ogromna, modra i wezbrana rzeka,
Co w wielkich błyskach do morza ucieka.

— «Reta»!... — zawrzaśniem, A huk, jakby działo
Pękło, rozegrzmiał w stu echach przez szczyty.
Wnet szpiku w kościach, tchu w nozdrzach przybrało,
I tak na one różane rozświty

Walim. Prosto na rzekę walim śmiało.
Już się jej modrość mieni w złotolity
Pas, już go słońce gęsto szyje skrami,
Już potop ognia żywego przed nami.

Więc nam się serca podniosły, jak ptaki
Bystremi pióry lecące na wolę...
Chrząknął Lis, Bugaj posięgnął tabaki,
Jakby tuż własne ciągnęło się pole,
Miedze sadzone w ostróżki[69] i maki,
Grusze, szumiące w liść drobny topole,
Taka nas rześkość zdjęła, taka siła,
Jakby za rzeką zaraz — chata była.

A nikt nie wiedział, że ona wołana
Zbyt głośno przez naś śmierć, tuż wpobok kroczy,
I że w tych wielkich światłach, już od rana
Wytrzeszcza na nas ślepe swoje oczy.
A nikt nie wiedział, że w suche kolana
Chrzęści, schodząca ze skalnej uboczy,
I że te żwiry, co toczą się drogą,
Lecą i brzęczą — trącone jej nogą.

Jeden Horodziej zaczuł. Tedy skinie,
Rzekąc mi zcicha: — «Mój panie Balcerze,
Postójcie mało, bo jakoś mi ninie
Słąbo... Nie zdolę tak z wami iść w mierze»... —
Pojrzę z przestrachem, a jemu zapłynie
Lico mgłą jakby i już na się bierze
Zmierzch wieczny... Chcę cośrzec, dodać pociechy,
Lecz mi się tylko zatrzęsły te wiechy.

Tak krzyknę: — «Stać tam»! — Odwrócą się głowy,
A on, bieluśki, jak w kwieciu ta grusza,
Wzniósł ręce, modli się niememi słowy.
A jakiś górny wiatr — włos siwy rusza.

Ciśnie się naród, gwar ustał i mowy,
Jakby w kościele, zrobiła się głusza...
Ale Horodziej oczy trzymał w górę,
Westchnieniem wzbity nad własną naturę.

Zaś rzekł: — «Toć zdawna już na ręku noszę,
Jako siwego gołębia, tę duszę,
I zdawna jej się, by leciała, proszę...
A ot, i bije w pióra... Ot, i tuszę,
Iż jej się ziemia namyka potrosze...
Więc cały jestem w lotu zawierusze,
I pełne piersi mam wielkiej jasności,
I zamiast szpiku — światło czuję w kości.

Tak wy już idźcie przepławić to morze,
Aby do chaty prędzej i do domu...
A ja już słyszę pukanie to Boże
Cichuchne, ano huczniejsze od gromu.
Toćże zaszczepki nie przywrę w komorze,
Gdy mnie Pan Jezus zawoła do promu...[70]
Bo oczy moje za śmierci obliczem
Są utęsknione... A więcej — za niczem»!

Westchnął. — «Ot, chciałbym może z tego granu[71]
Widzieć, jak lud się dobije do końca...
Aleć i to tam do woli już Panu...
Niechże was Chrystus prowadzi obrońca,
A ja już tego nie przebrnę Jordanu...[72]
Już mi czas»! — Stał tak, patrzący do słońca,
Które z gwałtowną wzbijało się siłą.
Chłopy odkryły głowy — cicho było.

Aż on: — «Łzy wszystkiem wysiał już, jak rosy.
Deszcz mnie polewał, by podolną trawę...

I byłem tułacz i głodny, i bosy,
I jak pelikan — pierze miałem krwawe...
Dość ze mnie!» — Zamilkł. Nagle przez niebiosy
Szeroko pojrzał, sprostował postawę:
— «Dzwony! — zakrzyknął. — Dzwony z Jasnej Góry!
Biją!... Na Alleluja biją w chmury!» —

Więc się rzucili ludzie na kolana,
Jak w podniesienie... Słuchamy tej ciszy...
Pękła nad nami dalekość ta szklana.
Każdyby przysiągł z nas, że dzwony słyszy.
Biją!... Jako na hejnał biją — z rana!
Przymknione oczy, wysoko pierś dyszy,
Ni łzy, ni głosu, a tylko w nas była
Moc zachwycenia aż w niebo — i siła!

Ale Horodziej drżał, by łabędź biały,
Gdy srebrne puchy rozpuści na wietrze,
A jakieś wielkie światła po nim grały,
I wielkie mroki, jak dzień, gdy się zetrze
Z nocą. Już tchy w nim słabły, ugasały,
Lico się bledsze czyniło, a bledsze...
Aż mi się w ręce, mdlejący, potoczy,
A śmierć lekuchno zdmuchnęła mu oczy.
...............

W głęboką wnękę, pod wysokim graniem,
Ciało my wyschłe złożyli ku zorzy
I wielki kamień zatoczyli na niem.
— Śpijże tu sobie cicho, kmieciu Boży,
Aż ci jakowemś ogromnem świtaniem,
Anioł w lnach białych przyjdzie i otworzy
Ten grób, który jest, jako Chrystusowy,
Bo też we skale i chłopu — też nowy.

A nas już wody wołają szumiące
Tej wielkiej rzeki, co ucieka w morze,

I to, które jak ptak wzlatuje — słońce.
Już lecim... Już w te krwawe lecim zorze,
Bociany błędne, do gniazd wracające.
Już nas porywa wiatr, co po ugorze
Polnym gdzieś świszcze przez puste zagony...
A ty tu ostaj z Bogiem! Pochwalony!


VI.


Rześkość powiała na nas od tej wody,
Co była właśnie podobna do Buga,
Kiedy za letniej, wesołej pogody,
Niby się marszczy, a słonkiem skroś mruga.
I takież szumy miała, takież chody,
I tak się samo kwieciła u ługa,
W kolory tkając majowe zabrzeża,
Bystra, donośna, ogromna — i świeża.

Dopieroż wpadli my w porzeczne niże,
W stu ruczajami poprute żuławy[73].
Żar mokry. Świerszczów całę wojsko strzyże
W tępe nożyce[74] bławatów postawy;[75]
Tu, tam, brunatne załysną się krzyże
Stadlisk bawolich skroś trzciny i trawy,
A rzeka szumi, a gada, a radzi,
I jak sierp cisnął — do morza prowadzi.

A tuż, jak tabor cygański się wlecze,
Kotły u bryki stroczywszy na sznury,
Tak piętrząc czuby i skalne zasiecze,
Od wdchodniej strony za nami szły góry.

Tu ci z nich potok buchnie i uciecze,
Z głazów na głazy, by ptak bystropióry,
Tu ci, jak ręką przesiany dzieciny,
W krople się sypie i w srebrne szruciny.

Aż gdzie się nadmiar zbują[76] one szklane
Żyły, tam woda zwysoka uderza
Z takim impetem, że mija precz ścianę,
W powietrze skacze, jak płat[77] się rozszerza,
I szlaki mając tęczami utkane,
Jak na bielniku[78] wisi u blachmierza,
A my zaś pod nią, niby pod namiotem,
Opryskiwani perłami i złotem.

A coraz siwe dymy walą z darni,
Nakrywających murzyńskie lepianki,
Zajdziem, wnet ciągną mięsiwa z suszarni,
Mleka bawolic wynoszą nam dzbanki,
Zaś nas obsiędą, wrzaskliwi i czarni,
Właśnie jak onych wron krzyczące wianki,
I biją w uda przepijając dynią,
Na znak, że radzi nam i honor czynią.

Wszakże lud, choć już teraz nie mdlał z głodu,
Nie mógł wykrzesać z siebie dobrej siły.
Żar jakiś duszę wypalał z narodu.
Jakieś się ognie po żyłach rzuciły,
Że nawet chłopy tęgiego zawodu,[79]
Lis, Srokacz, Bandys, grzbiet niosły pochyły,
I jedna tylko moc ruszała niemi:
Iść, a iść twardo, aż dojdą swej ziemi.

Ale niż rzeki rozpełznął się w bagno,
Które nas ledwie, że na sobie zniosło,
Właśnie, jak bywa kra przed świętą Jagną[80],
Kiedy stronami już z zimy ochrosło[81].
Więc ku środkowi gdy brzegi się zagną,
Nie chcesz-li do dna, to chwytaj za wiosło,
A miej się, jako cap, do skoku bacznie,
I chybaj, kiedy zcicha trzeszczeć zacznie.

Tam pelikany z garły obwisłemi,
Tam czarnych nam się krakiew chmury rwały
Tam modry żóraw, utkwiwszy dziób w ziemi,
Stał, aż mu czerwiem napełni się cały.
Tam czaple białe, chwiejąc perłowemi
Czuby, po kępach przygarbione stały,
A na podniebiu błyskały sokoły,
I zimorodek krzyk puszczał wesoły.

Zaś u tych ciepłych bajorów wybrzeża
Siadł gaj, jak u nas po młakach olszyna,
Tylko, że to tam tak bujno uderza
I tak pod niebo parzące się wspina,
Że leda parość[82] wyśmiga, by wieża,
A siednie na niej ptak, to się ugina.
Iż sok nie idzie w pień, a tylko liście
Pędzi i wiąże je u czuba w kiście.

Tak patrzę ja raz, aż tu one drzewa
Dygotać poczną i trząść się, jak w febrze...
Wnet wszystko mdleje, obwisa, poziewa,
Blednie, i żywą zieleń topi w srebrze,
Zaczem ta cała boża przyodziewa
Pada się w łachman, jak dziada, co żebrze,

A z pod piór onych i kwiecia purpury,
Sterczą sękate dziadowskie kosztury.

Tak my otwarli gęby i zdaleka
Stoim, na dziw ten wytrzeszczywszy oczy:
Gdy wtem liść z gaju zrywa się, ucieka,
Pędzi, szaleje, po zielsku się toczy,
Wzbiera, jak wielka, obłąkana rzeka,
Co jej nie weźmie wpław i nie przekroczy,
Tak krzyknę: — «W wodę, wiara!» — Jak stał który,
Tak skoczył. Mrowia waliły już chmury.

Zaś gaj, co szumiał dopiero zielony,
Sczerniał, jakby go otrzęsła wichura.
A co był strojny kwiecistemi grony,
I malowany w róże, w pawie pióra,
Stał teraz martwy, szary, wytrzebiony
Z kolorów życia, a cichość ponura
Chodziła po nim, jak po własnym dworze,
Że był, jak miasto po czarnym pomorze.

Aż pod noc tuman wstał i szedł w te gmachy
Rozwłóczyć sinych mgieł śmiertelne chusty.
A za nim ślepe powlokły się strachy,
Omackiem idąc przez pomierzch ten pusty...
Więc my obsiedli co twardszy brzeg łachy[83],
I narzuciwszy na wielki stos chrusty,
Noclegowali. Mnie wszakże do rana
Zeszła na dumkach noc ona nie spana.

Hej, nie zna Boga i nie zna ten człeka,
Kto u ogniska nie trzymał tak warty,
Patrzając w gwiazdy, co znaczą zdaleka
Wielki gościniec skroś czasów otwarty,

Przez który człowiek myślami ucieka:
Siła ten umie, kto czytał z tej karty!
A choć nic gwałtem[84] litery poskłada,
Jakieś mu mocne słowo w piersiach gada.

Ciężko tam było patrzeć na pośpione
Chłopy, co legły, jak tramy te, z węgła
Wyrwane, czarne, na kupę rzucone,
Które pożoga już przez pół zasięgła.
Jak tem budować tera?... W jaka stronę?...
Jest-li w tem miazga żywa? Moc przysięgła?[85]
Niewygorzała żywica ta złota,
Coby zrąb nowy strzymała żywota?

Bo to, po wielkiem onem dzwonów biciu,
Po «Alleluja» onem Horodzieja,
O nowem jąłem się zamyślać życiu,
Tam u nas. — Nowa runiała nadzieja...
Ten lud, wyrwany martwemu spowiciu
Opłotków swoich, lud, co go zawieja
Przez morze niosła — nijaką się miarą
Utłumić nie da i w kunę pchać starą.

Coś się porwało w nim! Stanął na nogi,
Strząsł się, z niemoty ratować jął duszę
A co cierpliwy był — to stał się srogi,
A co pokorny — to dziś w zawierusze.
Jakieś skroś chaty przetwarły się drogi
Zorzowe, jakieś rozdźwiękły tam głusze...
Tak zaraz grzywy przeciw uździe zjeżył,
Na świt wywalił dźwierze — i uderzył!

Więc to już chyba nic jeno z trafunku
Poszło, a raczej z górnego przejrzenia,

Więc z jakowegoś wielkiego rachunku,
Z regestrów, co są od świata stworzenia...
Więc musi[86] tam jest potrzeba ratunku,
Więc musi tam jest potrzeba nasienia,
Kiedy nas Pan Bóg tak tęgo omłócił,
Wichrami odwiał z plew i światem rzucił.

Co będzie — będzie. Niech jenoby było!
Bo już w powietrzu są głosy wołane,
Już się rozpoczęło cości, już ruszyło,
Już słychać tajne pukanie we ścianę...
Więc ja ci, Chryste, i z moją też siłą
Kowalską, wpobok ku pomocy stanę,
I tego luda przywiodę gromadę...
Na co więc palce na krzyż tutaj kładę!
..............

Nowy już miesiąc na niebie się młodził,
Odkąd my zeszli z gór w porzeczne drogi,
A nigdy żóraw tak pilno nie brodził
Przez trzęsawiska, przez mokre rozłogi.
Do rajuby już ścieżkę wynachodził
I Pana Boga obłapił za nogi,
A my precz jeszcze szli, pod żarem słońca
Omdlewający, a nie było końca.

To się zdawało dawniej — Częstochowa!
Świat![87] Od niedzieli człek szedł do niedzieli!
A teraz tutaj — gdzie?... Niech Bóg zachowa!
Czego nie przeszlim! Czego nie widzieli!
Jaka nam w uszach nie brząkała mowa!
Jakie my gwiazdy nad sobą tam mieli!
Jakie pod sobą ziemie! Jakie wody!
Jakie ciężkości! Jakie duszne głody!

A i to rzeczy są niewymówione,
Jakie tam z siebie farby, jakie blaski
Świat dawa! Jaką tam nosi koronę
Kwiat, w jakie ptactwo malowane kraski![88]
Chciałbyś powiadać, alić słowa one
Z dziwu ci stają wprzecz. Bo z jakiej faski[89]
Zaczniesz, znać zaraz, że się twoja mowa
Nie tu rodziła, że jej to rzecz nowa.

Lecz my, śpieszący, ile w kościach ducha,
Wpółgłusi, szliśmy na wszystko, wpółślepi,
Rzeki się dzierżąc sinego rańtucha,
Jak dziecko, kiedy pilno się uczepi
Matczynej świtki. Więc ta zawierucha
Blasków, farb, głosów, z których tam Bóg lepi
Te światy, płonnie mijały przed nami,
Jak sen, co niby jest, a niby mami.

Dziwo, bo dziwo! Alić nas ni grzeje
Ni ziębi w one serca truchlejące...
A każdy w sobie ma taką zawieję
Łez, że jak przez mgłę, tak patrzy w to słońce.
— Otwórzcież nam się, dalekie wierzeje
Miłej krainy! Przybądźcież nam, gońce
Wschodowej zorzy! Wy, morskie tchy słone,
Przybądźcie, nieście nas w ojczystą stronę!



VII.

A już się bliżył kres. Już się z oddali
Cości załyśnie, to cości zasini,
Już się gdzieś światło znienacka zapali,
Już takiej dokół nic czujem pustyni.

A rzeka rośnie i coraz odwali
Rękawa, coraz leniwsza się czyni.
Coraz, folgując bystremu biegowi,
Odsypowiska po sobie stanowi.

A tuż i rybitw pisk, i gęsta mewa
Polata, na wschód wyciągając szyję,
I krze tuż insze kwitną, insze drzewa,
Już się deptana ścieżka radziej wije,
Już gdzieś po ziemi znać, że ją człek siewa,
Konny, to pieszy już drogę przebije,
A w piersiach jakaś otucha słoneczna,
Co męce twojej powiada: — «Nie wieczna!» —

Więc coraz częściej przed nami, jak morze,
Z gór się ku rzece rozleje łan trzciny.
Gdy wiatr tam wpadnie, to brózdy tak orze,
Jak chłop, gdy pługa zatknąwszy w nowiny,
Zbujałe chwasty podrzyna i porze,
A tu się za nim wstecz walą te gliny
Skiba po skibie, i podór[90] się ściele
Przez szczyr[91], mietlice[92], łopiany[93] i chmiele.

Lecz i w najcichszej porannej pogodzie
Liść tam palczasty za liściem pobiega,
I zawsze taki ruch jest, jak na wodzie,
A fala idzie od brzega do brzega.
A zaś od wschodu het i na zachodzie
Modrość się nieba szeroko rozlega
I samą sobą tylko łan ów grodzi,
Po którym słońce jak raczy, tak chodzi.

Z gór, z trzciną razem spadają strumienie,
Ale ich oko nie dojrzy niczyje.
Szum tylko słychać, gdzie woda się żenie,
Par tylko widać, gdzie ziemia ją pije.
Zaraz tam żywsze bujają zielenie,
I mgła srebrniejsze tumany tam wije,
A zaś rankami, pod nieba przełęcze,
Jak malowane wstęgi, wiszą tęcze.

Aż raz, noc jeszcze nad nami gwieździła,
Kiedy przez wschodu mrocznego okraje
Płonna[94] się jakaś różaność rzuciła,
Właśnie jak zorza jutrzenna, gdy wstaje.
Wiatr z gór na rzekę szedł, co z szumem biła
Zboczami zasię ciągnęły się gaje
Trzciny, dostałej do cięcia w swej porze,
Co też szumiała głęboko, jak morze.

Patrzę, aż wezmą biec po niej wężyki
Złote, lekuchno tym wiatrem pędzone...
Zaczem się dłużą w ogniste języki,
Wiją, pełgają przez liści zasłonę.
Aż się zajarzą palczaste trzcin sztyki,
Jak ręce trupie, w komnatę wniesione
Przez zbója... Trzeszczą od spodu trzcin gąszcze,
A wierzchem lecą skry, jak złote chrząszcze.

— «Pożar!... Hej, braty! za sierpy, kto żyje»!...
I skoczę poprzód: — Raz matka rodziła! —
A chłopy za mną na łeb i na szyję,
Taka się nagle targnęła w nich siła.
A już gdzieś, słyszę, na trwogę dzwon bije.
A łuna rośnie... Pół nieba zakryła,
Nim my dopadli przez dymu wybuchy...
A dzwon precz bije ochrypły i głuchy.


Tedym rozdzielił chłopów na trzy częście,
Gdzie jeszcze przystęp był. I w jednej chwili,
Skroś trzasku ognia, w płonących trzcin chrzęście,
Jak w wojnę, tak my biegiem się rzucili.
Łby smaląc, nogi kalecząc i pięście
Ziejący dymem, jak nurki, pochyli.
Tnąc one haszcze sierpami naszemi,
Żeby nie żywić ognia — tuż przy ziemi.

— «Do wód! Do duktów![95] — krzyczę. — Dalej, dzieci!»
Pędzim. Naoślep pędzim, gdzie strumienie.
Lecz ogień chybciej jeszcze, niż my, leci,
Skacze, przez rowy przerzuca płomienie.
Już pożar nakształt wielkiej, złotej sieci,
Zagarnia drżące, rozchwiano zielenie,
Jak toń jeziorną... Już iskry przez oka
Sieci pryskają, jak płotki, zwysoka.

Lecz my od flanku bronim i nawrotu
Nie dajem, nawpół zduszeni w tem piekle.
Wpół ślepi z dymu, zawziątku i potu.
Tylko tniem, walim i sieczeni zaciekle.
W uszach krwi wrzącej huk. jakoby grzmotu,
Szum, świst, syk ognia, dzwon jęczy przewlekle,
A my trzaskamy, jako w szable krzywe.
Trupem przed sobą kładąc wszystko żywe.

Już i w najtęższe nie złożyłby brogi
Tej naszej kośby strasznego użątku,
Już ziemia tli się, już piecze nam nogi,
Już piersi ledwo dech łapią w tym wrzątku.
Na czarnych twarzach blask łuny złowrogi,
A ognia — ani końca, ni początku...

Tak coraz krzyknę: - «Rzędem machaj! Rzędem»!
Pędzim, a pożar za nami też pędem.

Aż jako psom się wycina dzik szczwany,
Jak my się z ognia wycięli obierzy.
Doleciał, wichrem doleciał do ściany
Zwalonej trzciny i padł na rubieży.
Zrywa się, miota, sam sobą pijany,
Tysiąc wysuwa paszczęk po łup świeży
Az wedle duktu stoczywszy się w pole,
Gore, jak smoła rozlana po stole.

Zakołychało się morze płomieni
Ku niebu wzdęte, dzikie, szalejące...
A niebo stało w piekielnej czerwieni,
Tak pełne dymów, że sczezło w nich słońce.
Straszny był widok! Niby urzeczeni,
Stanęli ludzie, a jakby tysiące
Rusznic odwodził, taki wokół suchy
Trzask, a po każdym siarczyste wybuchy.

Szła noc. Dzwon jęczał. A ono boisko
Błyskami naszych sierpów wysieczone,
Huczało, to się prze wracając nisko,
To na wiatr wiechy miotając czerwone.
Aż kiedy ogień zgryzł i zżarł już wszystko,
Gdy i jelita własne miał strawione,
Dym rudy zaczął z tej kuźnicy walić,
Zakrywać niebo i żary łun smalić.

Tak my odetchli, i otarli twarze
Z trójpotu. Wszystko spalone aż do tła
Wtem spojrzę, przez tych żużelic cmentarze
Leci, iskrami sypiąc, ognia miotła.
To się za chyl i w mroki, to ukaże,
Z wysieczonego precz niosąc się kotła

Na żywe trzciny, jakby pod posową
Dymów, biegł człowiek z żagwicą nad głową.

Bieży, przystaje, potyka się, skacze,
Pędzi, snop iskier za sobą rozpryska.
Więc kiedy ja to znienacka obaczę,
Jak ryś uderzę, gdy z sosny się ciska:
— «Podpalacz! Łapaj! Trzymaj podpalacze!» —
Jeszczem nie skończył, kiedy gdzieś z urwiska
Góry strzał huknął... I wnet nu to hasło
Człek, skry, ognista żagiew — wszystko zgasło.

Przybiegam, szukam, jest! Murzyn. Był goły,
Krwawiące świeże pręgi miał po grzbiecie,
Łeb rozwalony by dynia, napoły,
A jako brukwa[96], gdy baba ją wgniecie
W pulchną rędzinę — zaryty w popioły.
Więcem się zdumiał: — «Hej, świecie ty, świecie!»...
Bo strzał tak srogi i tak nadzwyczajny
Mógł dać człek jeden tylko: Pietr Zagajny.

Ten, w kłusownictwie ćwicząc się od dziecka,
Własny modelusz[97] miał na swe naboje.
— «Szczędzić proch, chamska — mawiał — nie szlachecka!»...
A kul i loftek[98] też sypał we troje.
Znała go z tego cała Myszyniecka[99].
Padł zwierz? Nie było sporu. Brał jak swoje.
— «Znaczy!» — mówiono. I prawda. Wypalił?
Nie to, że zabił: na poły rozwalił.


Strzelbę miał zasię sławnego zawodu,
Kurpiówkę. W dziuplu schowana głęboko,
Od Szweda jeszcze, nie miała tam głodu,
Bo pszczoły lufę zalały patoką
Co najczystszego lipcowego miodu.
Więc gdy rogacza wziął potem na oko,
A wiechy precz mu odwalił od czoła,
— «Tatarskie oko![100] — mawiał — To go pszczoła!»...

Toż kiedy nas tam Komisja dzieliła,
A Zagajnego, co kulał w te czasy,
Dała na kawę[101] — ubyła nam siła
Tęga, a zwłaszcza idącym na lasy.
Strzelał Żuk, prawda, i łebsko też biła
Fuzyja Żuka. Lecz nie był tak łasy
Na strzał i takim nie prażył nabojem,
Jak ów, co nigdy nie strzelał na swojem.

Więc tam przy trupie tego murzyniska
Wszystko to nagle błysło mi w pamięci.
Wtem słyszę — sapie coś. Jakieś wąsiska
W kark mnie czochają[102]. A bakun — aż kręci.
Spojrzę. — Tfu, mara! Czy tuman bies ciska?
Zagajny!... On sam! Ratujcież mnie, święci!
Tak krzyknę: — «Pietrze»!... — A ów mnie przebije[103]
W słowie: — «Pan Balcer!» — Więc padlim na szyję.

Nuż ściskać, pytać, jak, gdzie, skąd, którędy...
— «Dlaboga, ten strzał! Poznałem po strzale!»
Zaś ów: — «A pukło! Ot, z tej tam facendy
Puknąłem, czatę trzymawszy na wale,
A on też, głupi, fajt, i trup w te pędy!
To nasz. Za kije mścił się. Prawiem wcale

Nie mierzył. Ciemno... Poświecił sam śmierci.
A zranić? Toć już lepiej, że na ćwierci».

Lecz mnie nie puszczał dziw. — «A Świercz? A Duda?
A Włodarczyki?» — «Są». — «A Ćwiroń z Łęki?»
— «Jest Ćwiroń»! — Wtem się zgruchła reszta luda.
Ciskają noże, ciskają osęki,
Pchają się, krzyczą, patrzą jak na cuda,
Nie wierzą, z lewej żegnają się ręki,
I w nagłem onem rozjarzeniu ducha,
Wszyscy gadają razem, nikt nie słucha.

Wszyscy się śmieją i płaczą z uciechy,
Na ono dziwne fortunne spotkanie.
Ale Zagajny wąsiska, jak wiechy,
Szarpnie, a łza mu przez lico ukanie[104].
Zaczem przykłoni zszedziałej[105] tej strzechy,
I puści nader żałosne sapanie,
Aż zgrzytnie, ściśnie pięść, westchnie głęboko,
I zaklnie: — «Bym cię tu!... Tatarskie oko!» —

Więc rzekę: — «Takaż to tam ciężkość sroga?» —
Ale ów milczy, wąs targa i stęka.
Widzę — kuleje szpetnie: — «Co? Jak? — Noga»...
— «Tutaj na nogi naszym główna męka.
Człek w bagnie, jak ten dzień długi od Boga...
W buciskach, iż się gada złego lęka,
To oboleją mu nogi z mokrości
Tak, że but ściąga ze skórą, do kości».

Źle! Trzeba radzić. Stanęła wnet rada:
Jak my się zeszli, tak trzymać się w kupie.
A co tam długu za naszych przypada,
Razem odrobić. Niech murzyn się chlupie

W bagnie! A chłopu ta praca nie nada.
Tak przy stygnącym powzięli my trupie,
Że jutro, wszyscy, wojskiem pospolitem
Na kawie staniem. Stanęli my świtem.

Ale w tej ciżbie obrzękłych łazarzy
Trudnom się doznał dawnego narodu.
Tak się im żółtość rozlała po twarzy
Śmiertelnem piętnem febrzyska i głodu.
Aż gdy usłyszą — powrót, to zajarzy
Takowe po nich światło, jak od wschodu
Zorza gdy wzejdzie... I łzy się poleją,
I one serca uroszą nadzieją.

Więc między nami nie było już mowy
O tem, co tutaj donagla i boli,
Tylko precz, na te błonia, na dąbrowy,
Na te zagony, na skiby te roli
Dusze leciały, i do tej posowy
Chat lgnęły, jako wróble do topoli,
Abo jaskółki do belki pod strzechą,
Krzepiąc się oną daleką pociechą.

Ale robota nie szła. Stary, młody,
Żaden z nas nie mógł z murzynem iść w parze,
Bo my po jednej łuskali jagody,
Zaś murzyn, palce jakby po fujarze
Puszczał, przebierał, a tu na wyprzody
Ziarna leciały same. To po miarze
Szóstej i siódmej zsypywał do wora,
A nasz dwie, trzy miał z trudem do wieczora.

Więc się we wszystkiem przed nami to pchało,
Pierwsze do kotła, do łyżki, do miski.
Tum głodny, tu się ledwo co zostało,
Nim one sprosne napchali se pyski.

Tak cierpim. A tym jeszcze tego mało
I z dziewcząt naszych chcieliby mieć zyski!
Nuż mrugać, nuż te lśniące szczerzyć zęby...
Małpy!... Aż jeden zuczył się:[106] «Daj gęby!»

A te kozice w śmiech. Lecz nam do śmiechu
Nie było. Same garście szły w kułaki.
Więc jak w kowalskim huczało tani miechu,
Bo i my im się dawali we znaki,
I prędzej, później, musiało do grzechu
Przyjść. Bo i jakże?... To takie cudaki,
Przeciwko Bogu i samej naturze,
Nad katolickim ludem będą w górze?

Jak więc, gdy zwolna ściągają chmurzyska,
Nim wicher huknie i pędu im doda,
Nieznośna duszność powietrze uciska,
I oniemiała w sobie stoi woda,
Gdzieś zagrzmi, niebo śniade gdzieś się łyska,
Gdzieś w paszach trwoźny ryk wypuści trzoda,
Gdzieś piach się wirem porwie i zakurzy —
Tak było z nami. Czekaliśmy — burzy.
............

Aż raz, Marychna Dudkowa, przed nocą,
Uśpiwszy dziecko, szła w rzece prać chusty.
W pacierz[107] — wrzask słyszę. Tak skoczę: A to co?
Dobiegam, patrzę, a te drapichrósty
Ciągną niebogę oną i szamocą
We trzech. A bród był odeszły[108] i pusty.
Tak krzyknę: — «Bywaj!» — I spadnę, jak kania,
Na dwóch, a Dudek trzeciego dogania.


Widząc ów, że tu może być przegrana,
Zwrócił się nagle, łeb zniżył pochyły
I wyciął w Dudka na podób barana.
Jęknął chłop, a iż dużej nie miał siły,
Nasiadł go murzyn i wziął pod kolana,
Aż chłopu gębą śliny się puściły.
Tak krzyczę: — «Broń się! Nie daj!» — A mam ręce
Zajęte, bo dwa łby murzyńskie kręcę.

Aż kiedym w młyńca puścił te wisielec
Tak, że ich czarność stała się błękitna.,
Kiedy im w szczękach zatrzasły się kielce,
A kręgi w karkach coraz to zazgrzytną,
Cisnę obadawa łby, nic patrząc wielce,
Gdzie, a one też o ziemię jak wytną,
Tak zgasły. Jeno przez zbielałe oczy
Krwawa się gałka chwilę jeszcze toczy.

Do Stacha — zamdlał chłop. A tu już wali
Z okrutnym wrzaskiem murzyńska czarniawa.
Już mnie, jak mrowie, gęsto osypali,
Już lecą razy to z lewa, to z prawa.
— Źle! — myślę. A wtem zagrzmiało woddali,
I sroga wstała nad ziemią kurzawa.
Nasi! Jak burza na wichrach nadlała,
Lecą! Na czole Roch leci Zatrata.

Lecz ja, onego dzierżąc za czuprynę,
Co Dudka nasiadł, jak krzcczot zająca,
— «Sam![109] — krzyknę: — Do mnie! Bij w Bożą godzinę!»
Wpadł Roch, już ono mrowie kołem strąca,
Już twarze w ogniach błyskają, już sine,
Aże się kupa uwiązała wrząca
I zawichrzonym potoczyła kłębem.
Gdzie każdy walił, dusił, tłukł, rwał zębem.


Nie było widać, kto tam kogo bije,
Kto górą stoi, a kto poszedł dołem,
Bo ręce, nogi, ramiona i szyje
Jednym się wrzątkiem kotłowały społem.
Aż kłąb rozciągnął się, wydłużył w żmiję,
Którą wnet puhą[110] w kark czarny uciąłem,
Zaczem rozpukła, miotając się w strony,
W dwa grzmiące dzwona i we dwa ogony.

W ogonach walczy pospolita luzu.
W dzwonach najtęższy war i trzaskawica.
Tam Kos, tam Bandys, tam Srokacz łby tuza,
Tam i Żurawy pracuje kłonica.
Niejeden czerep pękł nakształt harbuza,
A ślepie gasły zdmuchnięte, jak świéca,
Gdy się tak kołem dzwono przewalało,
To czarno powierzch idąc, to znów biało.

«Bij, zabij! Kupą!» Tymczasem już nowa
Chmura murzynów z folwarku przypadli.
Wnet Jedna z drugą zrasta się połowa,
Grubieje ogon, kadłuba dopada,
Aż nagle z kręgów wysunie się głowa
Czarna, u tego olbrzymiego gada,
I kręcąc żądłem jadowitem — syka...
Poznałem wodza czarnych, ich królika.

Stał prosty, pyszny, łeb trzymał zadarty,
I hardym wzrokiem do bitki wyzywa.
Pobok dwóch drabów czyniło mu warty,
Szczekając, białek przewracając szkliwa.
Tak myślę: — «Skoczę!» — A plac był otwarty,
I już mi wichrem zjeżyła się grzywa,
Gdy wtem żelazny kleszcz chwycił mi ramię
Z tą mocą, w której czuć, że kość połamie.


Był to Zatrata. — «Mój panie Balcerze!
Ostawcie! Ja go już obrócę zdrowo!» —
Tu stąpi krokiem, pod boki się bierze,
W kozła nastawił brwi, wyrzucił głową
I tak zakrzyknie w okrutnej cholerze:
— «Pies niech ci gębę liże z twoją mową!
Sam tu!... Do pola, hyclu!...» — Tu w garść plunie
I cały w grzmiących błyskaniach nań runie.

Widząc, że idzie tu na gołe pięście,
Rzucił król dziryt, odepchnął precz sługi
I na Zatratę w okrutnym szedł chrzęście
Piór, co był niemi obwieszon, jak długi.
Tak my stanęli, patrzym — komu szczęście? —
Lecz ci przypadli na się raz i drugi
Z takim impetem, że w tej samej chwili
Nawstecz się sami sobą odrzucili.

Pierwszy się królik pohamował w pędzie.
Utrafił! Piachu podniosły się chmury.
Nuże po sobie prać! Patrzym, co będzie,
A ci, jak gdy się dziobami dwa kury
Zwiążą, kokoszę zajrzawszy na grzędzie,
Tak się związali, wszczepiwszy pazury
We łby, i tak się wodzili dokoła,
Piersią u piersi i czołem u czoła.

Więc krzyknę: — «Cóż to? Spowiedź wielkanocna?
Pókiż tam szeptać będziecie do ucha?» —
Bo już mnie warem zalewało docna,
I sama w garści kręciła się puha.
A wtem się puszczą. Lecz, jak fala mocna
Podbije falę, iż każda w swą bucha,
Tak się rozskoczą i dyszą przez chwilę,
Aż znów przypadną na się w świeżej sile.

Zwarli się teraz ogniście a szczerze!
Grzmi murzyn, zgrzyta zęboma jak strzyga.

Zaś Roch, jak młocek, tak w równej precz mierze
To pięść opuści, to znowu ją dźwiga.
Co utnie, leci z królika pstre pierze
Na wiatr dokoła, aż w oczach się miga.
Właśnie, jak kiedy, zarżnąwszy kapłona,
Baba mu pióra rwie garścią z ogona.

Tymczasem, jako się w obrosłym stawie
Ruszonej wierzby kołychanie dwoi,
Tak w onej bitką dyszącej czarniawie
Ruch i cios każdy przejmują wnet swoi.
Ten się zastawia, ten pada już prawie,
Ów okamieniał w skoku i tak stoi,
A coraz, z wrzaskiem murzynów, polata:
— «Bij! Dobra! Górą Roch! Górą Zatrata!» —

Wtem — patrzę — słabnie chłop. To się powinie,
To utknie, to łbem zatoczy do dołu...
Już murzyn obie garście mu w czuprynie
Trzyma, i już się taczają pospołu.
Takem się zdumiał. Bo widzę po minie
Srogosierdzistej, że chłop wziąłby wołu!
Wtem królik, jakby wysadzony prochem
Z harmaty, kozła wyciął — het — nad Rochem.

Tu go chłop czekał. Jak żbik w bystrym skoku,
W powietrzu chwycił króla w pas i trzyma.
Próżno chce murzyn na ziemię dać kroku,
Próżno grzmi pięścią i błyska oczyma.
Zagruchło w kupie, jak w czarnym obłoku,
Co go wichura pędzi, a grad wzdyma,
Aż nagle, kawał ciśnięty polana
Świsnął i podciął Rochowi kolana.

Zwalą się razem, zaryją się w ziemi,
Jak podrąbane na boru swie sośnie.

Ściska Roch króla szpony żelaznemi,
Lecz król go dusi i gniecie nieznośnie.
Bez tchu, bez ruchy patrzym, stojąc niemi,
Gdy wtem coś z górki łysnęło ukośnie,
Tuż huk, kłąb dymu, i strzał piorunowy
Pierś z piersi strącił precz i głowę z głowy.

Wrzask buchnął. Czarnych rzuciła się kupa
Na majdan. Nagle, jak wilcy zawyją...
Tam z królewskiego kadłuba krew chlupa,
A łeb się toczy odstrzelon wraz z szyją.
Tak chwycą tego czerwonego trupa
I tym się strasznym sztandarem nakryją,
Jak burza lecąc na rozhuk postrzału,
Co po pagórach zacichał pomału.

Ale Zatrata porwie się na nogi,
Strząchnie, z onego wyskoczy ukropa,
Ogłuszon jeszcze bitką, lecz jużsrogi,
I w nich! A było naszych pod sto chłopa.
Pędzim... Wtem: «Stójcie! Stój!» — Napoprzek drogi
Leży Zagajny. Piętami piach kopa,
Ręką wiatr grabie, wypręża się, ziewa
I — trup! Spojrzałem: Wyprute miał trzewa.

Tak mi się w oczach świat nagle zasini,
Jak przy gasnącym gromnicznym ogarku,
Bo widzę, że się tutaj o krew czyni,
I że stąd cało nie wyniesiem karku.
Lecz już na folwark runęli murzyni
(Niewiasty z dziećmi były na folwarku).
Tak nie szło myśleć długo, tylko trzaskać
W kije, a nożem po żebrach ich głaskać.

VIII.


Jak burza spadlim. A już częstokoły
Zaparte były u onej fortecy.
Już strzały lecą z niej, jak z barci pszczoły,
Już dzieci słychać krzyk, już wrzask kobiecy...
Lecz my zębami prawie rwiemy koły,
Jak taran walim, podkładamy plecy,
Trzeszczy... gruchnęło! A to z takim pędem,
Że ci, co parli, też gruchnęli rzędem.

Piekło!... Ryk, wycie, twarze nieprzytomne,
Upiorne, śmiechu szatańskie wybuchy,
Na drzewcu trząsa drabisko ogromne
Ciałeczka strzępy krwawe i pieluchy,
A Maryś — (war mnie zalewa, gdy wspomnę,
I ręka teraz jeszcze szuka puhy) —
Między murzynów kupą rozciągniona,
Twarzą do nieba, martwa leży, zmięta.

Tak my się wściekli. — «Jezus i Maryja! —
Nieludzkim głosem Zatrata Roch wrzaśnie:
— Noga stąd żywa nie wyjdzie niczyja!
Poświecić trupom! Niech będzie im jaśnie!» —
Tu młyńcem puści kół, nad głową zwija,
A kogo trafi i kogo utrzaśnie,
Już się ten z nikim nie będzie potykał,
Taki mu wieczny zrobi pacyfikał[111]

Porwą się, całą natrą w niego ławą...
Lecz on zamachnął szeroko ośnikiem[112],
Jak kosiarz, kiedy idzie wielką trawą.
Więc z wyciem wstecz się rzucili i z krzykiem,
A on, to w lewo grzmiąc, to znowu w prawo,
Nie zatrzymywał długo się nad nikiem,

Ale szedł we krwi i w ognistym pocie,
Zapamiętany w swej srogiej robocie.

Lecz insi też w swą biją. Tuż Jan Bania
Niósł za Zatratą, na podób grabiska,[113]
Drąg kuty, setny. Ten w kupę zagania
Łby, i pod kosę zbija je, i ciska.
Gdzie machnie, słychać śmiertelne wołania,
On nie dba. Idzie i dusze z ciał iska...
A taka moc w nim, że nielża tam zabiec
O żywot, gdzie ten straszny przejdzie grabiec.

Tuż Bugaj, płacząc z okrutnej rzewności
O tę niebogą, łzów pełne ma oczy,
I ślepo wali, nie bacząc, gdzie kości,
Gdzie mięso, wszystko rąbie, miesza, tłoczy
I tak przed sobą krwawą drogę mości.
Nie czuje, że sam ranion jest i broczy...
Tak czyniąc jatki te, coraz zachlipie,
Właśnie, jakoby kat płakał na stypie.

Zaczem Hnat Jurko pędził i Żurawa.
Hnat spodem, chyłkiem, jako więc derkacze
Sznurkują, kędy co bujniejsza trawa,
Po nogach razi, podbija je, skacze,
To z lewa w łydki urwie, to znów z prawa,
A coraz wrzaśnie: — «Wy, dusze sobacze!
Niechrzty wy!... Czotry!» — I tak go po głosie
Znać, gdzie jest, jako derkacza o rosie.

Ale Żurawa, który był cechowy
I nosił pierwszą chorągiew w Sterdyni,
Ciśnie kapeluszprecz, obnaży głowy,
Jak do pacierza, krzyż święty uczyni,
W garść plunie, chrząknie, i tak już gotowy,
Nuż po czerepach łupać, jak po dyni!

A coraz wzdycha na głos, przerywanie:
— «Na chwałę — Twoją — prze-najświętszą — Pa-nie!

Tam kówiąc, sięga pałką. A gdzie ament[114]
Wypadł, tam puszcza ją, niby z trafunku...
I zaraz dziki wybuchał tam lament,
I już żadnego nie było ratunku.
Tak śmierć rozdzielał, jakoby sakrament
Wijatykowy dla dusz opatrunku.
A co którego zwalił, to ukosem
Poglądał w niebo i pociągał nosem.

Przy nim jak ciężka piorunami chmura,
Co błyska, zanim grzmot wypuści srogi,
Rum sobie czyniąc kłonicą, Sekura,
Sam niemy — niemo trupa strącał z drogi.
Za czapę zatknął dwa królewskie pióra,
Iż mu u głowy sterczały, jak rogi.
Tak szedł, piekielny, a oczy mu czarnie
Gorzały, niby wilkowi latarnie.

Zaczem się parła luza pospolita,
Wzbijając tuman kurzu, jak barany,
Tak w sobie zwarta, nieustępna, zbita,
Jako dębowe kłody i tarany.
Kto koła niema, zęboma rwie, chwyta,
Bo się już naród czynił opętany...
Więc jak przed grzmiących wód srogą nawałą,
Wstecz się, przed kupą oną, wszystko miało.

I jeden tylko Dudek, co tam runął
Na pierś Marychny swojej z głuchym krzykiem,
JUż się nikomu z drogi nie usunął.
I nie nastąpił z miejsca się przed nikiem.

A choć krwi potok przez oczy mu lunął,
Trupa się tego uczynił strażnikiem,
Jak skrzydła, po nim rozciągnąwszy ręce:
I tak stratowan był i zginął w męce.
................

Lecz ja, skinąwszy sobie do pomocy
Pietra Bandysa i Ziąbę Wawrzona,
W bok się rzuciłem, i skryty od nocy,
Zabiegłem bandzie chyłkiem od ogona.
Dopieroż po nich prać!... Skoczą jak z procy...
My wpozad, z przodku kłonica czerwona
Rocha Zatraty, więc się to rozpryśnie
W boki, jak twarog, gdy śruba[115] dociśnie.

Ryczą, pierzchają, padają, gdzie ślisko,
Na trupy, na jęczące rannych ławy.
A miesiąc prawie wytoczył kolisko,
Ogromny, groźny i dymno-jaskrawy,
I tak obświecił to krwawe boisko
I twarze w ogniach — sam w ogniach i krwawy,
I były niebo i ziemia — jak piekło...
A nas gwałt, bójka, rozpacz — wszystko wściekło.

Tak, tak my dziko te łby oczadzili
We krwi zaduchu, w parach, w trupim swędzie,
Że jakby trzasnął grom, tak jednej chwili
Wpadlim, wszyściuchno potłukli w facendzie,
I w miasto! — Miasto leżało w ćwierc mili.
Tak jednym wichrem i w jednym rozpędzie
Mordować lecim, bić — co się nawinie...
Niech się zawali świat! Niech wszystko ginie!

Roch, jak zhukany buhaj, pędzi przodem,
W rękach mu furczy okropna kłonica.

Nad nami dymy ciągną korowodem,
Bo naród sobie żagwami przyświéca...
Zmizerowani krzywdami i głodem,
Jak piorunowa pędzim nawałnica...
Kto ranny, nie wie nawet, że ma ranę.
A wszystkie oczy gorą, krwią pijane.
...............

Ale murzyny, jak zwierz rozpłoszony,
Woadły już w miasto, rozniosły już trwogę.
Więc gdy lud dopadł, a pożar czerwony
Puścił przez niebo ognistą srężogę,
Zakołychały sobą wszystkie dzwony,
A na miesiącem usrebrzoną drogę,
Wśród tłumu mieszczan i dzwonów rozjęku,
Ksiądz wyszedł przeciw nam, a krzyż miał w ręku.

Jak więc gdy nagle o mur trzaśnie głowa,
Stanęlim. Ręce opadły z ożogiem.
Ksiądz takoż stanął. A nie rzekł ni słowa,
Tylko to drzewo krzyża z Panem Bogiem
Podniósł, a ona męka Chrystusowa
Miesięcznem światłem zajarzyła błogiem...
I tak przeżegnał nas — Ukrzyżowany...
Dopieroż my tu w płacz, jak w te organy:

— «Chryste!... O Chryste!... A bądź-że Twa wola!
A nie daj-że nam przepaść w cudzej ziemi!
Toż my sieroty!... A stań-że od pola![116]
A broń!»... — i tłuczem o ziem łbami temi,
A jęk się dzwonów szeroko rozkola,
A krzyż odchodzi śladami srebrnemi...
Więc się obrócę, jakom był u czoła,
I huknę, we łzach cały: — «Do kościoła!» —
................

Tak my ruszyli wielką procesyją,
A krzyż ów jasny świecił nam, gdzie droga.
Idziem, a wszystkie dzwony ku nam biją,
Ażeśmy przeszli święconego proga.
Dopieroż jak nie hukniem litaniją!...
To jakby zawiej porwała się sroga
Lecących w niebo dusz, ze skargą, z łzami...
— Kyrie elejson!... Zmiłuj się nad nami!...

Klęknął ksiądz. Ognie migają mu w twarzy.
Zacisnął usta, zapatrzył się w Boga,
Gdy tak ten naród od samych ołtarzy
Rozkrzyżowany legł, aże do proga...
Pomost ci to był mizernych Łazarzy,
Których zdeptała moc Boska i noga...
A on lud, grzbietu poddawszy w pokorze,
W prochu obliczem legł, pod stopy Boże.

Aż gdy spłynęła ta pierwsza żarota,
Ksiądz do nas: — «A wy łotry! A hultaje!...
(Polak był, młody, a zwał się Błahota)
— To tak?... To takie u was obyczaje?...
To wy, jak zbóje, z nożami we wrota?...
Z żagwią?... Z ożogiem przez cudze te kraje?...
Siedemkroć czartów rogatych w was siedzi!...
Bić mi się zaraz w piersi!... Do spowiedzi!...

I nie czekając, aż zbliży się który,
Sam rozkrzyżował szeroko ramiona,
A twarz sierdzista, po której szły chmury,
I piorunami z pod serca złocona,
Strzymać nie mogąc szarpiącej wichury,
Nagle w łzach jasnych stanęła zalśniona,
Iż gasły na niej łyskania i gniewy,
Skroś tej srebrzystej, nawalnej ulewy.

Zaczem gwałt ony przemógłszy na sobie,
Tak zaczął mówić słowami rzewnemi:

— «O ziemio polska, spowiadam się tobie!
O wiosko moja! O szmacie ty ziemi
Ojczystej, który tam płaczesz, w żałobie
Nie zaoranych pól... chaty pustemi...
Ugorem życia i czarnym odłogiem...
— Tobie spowiadam się, jakby przed Bogiem!

I wam spowiadam się, chróściane płoty,
Com was rozgrodził, gdy wicher się srożył...
I tobie dachu mój, snopami złoty,
Gdzie Bóg mi bronę na gniazdo położył...
I wam, ojcowe mogiły-sieroty,
Którem o proch swój i kość swą zubożył...
Psu przykaż proga, a będzie ci leżał,
A jam cię, ziemio rodzona, odbieżał!...

Nie miłowałem, jakom miał miłować,
Alem cię przedał, jak Judasz, za myto...
Nic bojowałem, jakom miał bojować,
Za ciebie, coś jest na krzyżu przybitą...
Nic zachowałem, co miałem zachować...
Zdradziłem chatę, lipami nakrytą,
Która chowała mnie jak matka syna —
Zdradziłem!... Moja wina!... Moja wina!»...
...............

Grzmotnął się w piersi, a tuż, jak sto młotów,
Huknęły twardo zaciśnięte ręce,
A dusze padły w proch z tych bystrych lotów,
W niewymówionej żałości i męce.
Strzelistych jęków utkwiło sto grotów,
W każdym załamie murów, w każdej wnęce...
I tak nas zeszedł świt i jasność sina,
W tających szeptach: — «Moja... moja wina!»...









  1. Obłąk — łuk, kabłąk, tęcza.
  2. Ordynek (ł.) — szyk, porządek w pochodzie.
  3. Kierz — krzak.
  4. Obierz (stp.) — sidło, sieć, tu: gęstwina zdradna.
  5. Golaźnia (gw.) — gołobórz, miejsce czyste w lesie.
  6. Śloza (gw.) — łza.
  7. Otok — krąg, widnokrąg, horyzont.
  8. Krzynka (gw.) — odrobina; krzynkę — trochę.
  9. Zalśnąć — nieco oślepnąć, być rażony blaskiem.
  10. Banan — roślina podzwrotnikowa o podziemnej łodydze i olbrzymich liściach.
  11. Sykomora — drzewo z rodziny chlebowatych, figowiec; ...pinjów, palmów, sykomorów — 2 przyp. l. mn. przez naśladownictwo gwary ludowej.
  12. Antyfona (gr.) — śpiew, odpowiadający innemu śpiewowi, kapłana i ludu, lub dwóch chórów kościelnych.
  13. Pośledni — ostatni.
  14. Dziwożona — boginka złośliwa, śpiewem kusząca.
  15. Przygarść — tyle, ile się zmieści w garści.
  16. Szale (wagi) — przen. sąd.
  17. Dekretarz (z łac.) — księga dekretów sądowych, przen. przeznaczenie.
  18. Cierzń (gw.) — cierń.
  19. Buja — skrzydło.
  20. Łasić się — łakomić się.
  21. Cknić się (gw.) — przykrzyć się.
  22. Wizg — głos, pisk, kwik.
  23. Zasiecz — drzewa ścięte i zwalone jedne na drugie celem zatamowania drogi nieprzyjacielowi lub zwierzynie, tu w znaczeniu: chata, szałas.
  24. ...na skórze wężowej — na trąbie ze skóry wężowej.
  25. Gęśliki — małe gęśle, skrzypce.
  26. Kląski — klaski, szmery.
  27. Zaszuścić — zaszeleścić, zachrzęścić.
  28. Chrząst — chrząszcz.
  29. Ony (gw.) — on, ów.
  30. Krwawnik — por. str. 202, 1.
  31. W dzień koronacju królewskiej podskarbi rozrzucał mięszy lud monety złote i srebrne.
  32. Krwawica — krwawa, czerwona łuna.
  33. Ognica — ogniomucha (str. 175, 2), owad świetlny.
  34. Latarnik — owad skrzydlaty, świetlny.
  35. Czarokwity — cudowne rośliny. Właściwa południowej Ameryce agawa wydaje — w baśni — przy zakwitaniu huk, podobny do armatniego.
  36. Bułat (tur.) — szabla turecka wąska u rękojeści, szeroka ku końcowi.
  37. Brzeźniak — gaj brzozowy.
  38. Klęsnąć — kurczyć się, maleć, znikać, zapadać się.
  39. Bakun (węg.) — tytoń pośledniego gatunku.
  40. Wohyń — miasteczko w pow. radzyńskim na Podlasiu.
  41. Żoła — brudny ług, odpływający z pod chust podczas prania.
  42. Majdan (z tur.) — miejsce wolne w obozie, gdzie się targi odbywają, plac publiczny, rynek.
  43. Wiąź, więź — powiązanie pewnych przedmiotów, budowa ciała.
  44. Sznur ten nazywa się lasso.
  45. Ciura — sługa obozowy, przen. człowiek niższy.
  46. Radzyń — m. pow. na Podlasiu.
  47. ... kajżeście (gw.) — gdzieieście.
  48. Skróś czego (gw.) — dlaczego, z jakiego powodu.
  49. Tryki — barany, tu: murzyny (dla gęstej, skudłanej czupryny).
  50. Uroczy — urzeknie, nabawi choroby.
  51. Pokrwawa — odblask krwawy, łuna.
  52. Czerepy — przen. twarde kawały popękanej ziemi.
  53. Ociąg — ociąganie się; w ociągu — wtyle.
  54. Rżysko — pole, na którem skoszono albo zżęto reż tj. żyto, wogóle pole, step.
  55. Zabaczyć (gw.) — zapomnieć.
  56. Widowacz (gw.) — człowiek, któremu się zwiduje, który miewa zwidzenia, popada w ekstazę.
  57. Warza (gw.) — jadło warzone, gotowane.
  58. Turnia (gw.) — skała naga, bezdrzewna.
  59. Skipieć — wylewać się za brzegi garnka, wylatywać.
  60. ... nijakim światem (gw.) — na żaden sposób.
  61. ... poczta stracona — posterunek stracony, oddział przeznaczony na stracenie, straceńcy.
  62. Pasyjka (ł.) — wizerunek Chrystusa na krzyżu, przen. mały męczennik.
  63. Śmierzć (gw.) — śmierć.
  64. ...dzikie zwierza — forma upodobniona do zwierzęta.
  65. ..tułackie bezdroża — niezwykle śmiała metonimja zam. tułacze bezdrożni (zabłąkani); por. morskie lazury zam. morze lazurowe, lub niżej (str. 253, 4): w ten pomierzch pusty, zam. w pustynię zamierzchłą, zaszłą mrokiem.
  66. Serdce (stp. i gw.) — serce.
  67. Steczka (gw.) — ścieżka.
  68. Strzemię (przen.) — stopień, przełęcz.
  69. Ostróżka — roślina z rodziny jaskrowatych.
  70. ...do promu, który przewozi na tamten świat.
  71. Grań, grań — krawędź górska.
  72. ...nie przebrnę Jordanu, aby się dostać do ziemi obiecanej, do Polski.
  73. Żuława — niskie pobrzeże rzeki.
  74. Nożyce — (nóżki) tępe, bo strzygą (trą), lecz nie przecinają.
  75. Postaw — sztuka płótna lub sukna, przen. powierzchnia skrzydełka u świerszcza.
  76. Zbuić się (gw.) — bujno wyróść, wystrzelić.
  77. Płat — kawał tkaniny, płótna.
  78. Bielnik — miejsce, gdzie się płótno bieli; blachmistrz — blicharz, człowiek blichujący, bielący płótno.
  79. Zawód (gw.) — siew, hodowla, chów.
  80. Św. Jagna — Agnieszka (21 stycznia).
  81. Ochrosnąć — oczyścić się, uwolnić się od czego.
  82. Parość — wyrostek, latorośl, roślina.
  83. Łacha — odnoga rzeki, przedzielona kępą od głównego
    łożyska.
  84. ...nie gwałtem — niekoniecznie, słabo, może nic.
  85. Moc przysięgła — (biernie) zaprzysiężona, niezłomna.
  86. Musi (gw.) — zapewne.
  87. Świat (gw.) — daleko, ogromna odległość.
  88. Kraska — krasa, ozdoba.
  89. ...z jakiej faski — z jakiej beczki.
  90. Podór — podorze, podorywanie, rola przeorana pod siew.
  91. Szczyr — roślina z rodziny wilczomleczowatych.
  92. Mietlica — roślina z rodziny traw.
  93. Łopian — roślina z rodziny złożonych.
  94. Płonna — płonąca.
  95. Dukty (ł.) — kanały, urządzenia nawodniające, a przez to zapewniające obfity zbiór trzciny cukrowej.
  96. Brukwa — jarzyna, rodzaj kapusty polnej o korzeniu grubym, nabrzmiałym; z tego korzenia przyrządza się potrawę, pośledniejszą od kalarepy. Ziarna tej rośliny zasadza się, jak tu w tekście wspomniano.
  97. Modelusz — forma.
  98. Loftka — gruby śrut.
  99. Myszyniecka — puszcza; por. str. 47, 2.
  100. Tatarskie oko — przysłowie Zagajnego.
  101. ...na kawę — na plantację kawy.
  102. czochać — trzeć, drapać.
  103. przebić w słowie — wpaść w słowo, przerwać mowę.
  104. ...ukanie (gw.) — ukapnie.
  105. Zszedziały — zbladły, biały, siwy.
  106. ...zuczył się (gw.) — nauczył się (dwóch słów po polsku).
  107. W pacierz (gw.) — za czas potrzebny do zmówienia pacierza.
  108. Odeszły — oddalony, odległy.
  109. Sam (stp.) — tu.
  110. Puha — bat z sznurków lub rzmyczków ukręcony, bizun, knut.
  111. Pacyfikał (ł.) — naczynie złote lub srebrne, w którem się przechowuje relikwje świętych; przen. wieczny odpoczynek.
  112. Ośnik — tu w znaczeniu: kół kłoda.
  113. Grabisko — drążek do grabi.
  114. Ament (gw.) — amen na końcu pacierza lub modlitwy.
  115. ...śruba w prasie, w której się wyciska ser.
  116. ...od pola — od strony pola na straży, iżby w zbożu nie stała się szkoda; przen. broń nas od krzywdy!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.