[287]VIII.
Jak burza spadlim. A już częstokoły
Zaparte były u onej fortecy.
Już strzały lecą z niej, jak z barci pszczoły,
Już dzieci słychać krzyk, już wrzask kobiecy...
Lecz my zębami prawie rwiemy koły,
Jak taran walim, podkładamy plecy,
Trzeszczy... gruchnęło! A to z takim pędem,
Że ci, co parli, też gruchnęli rzędem.
Piekło!... Ryk, wycie, twarze nieprzytomne,
Upiorne, śmiechu szatańskie wybuchy,
Na drzewcu trząsa drabisko ogromne
Ciałeczka strzępy krwawe i pieluchy,
A Maryś — (war mnie zalewa, gdy wspomnę,
I ręka teraz jeszcze szuka puhy) —
Między murzynów kupą rozciągniona,
Twarzą do nieba, martwa leży, zmięta.
Tak my się wściekli. — «Jezus i Maryja! —
Nieludzkim głosem Zatrata Roch wrzaśnie:
— Noga stąd żywa nie wyjdzie niczyja!
Poświecić trupom! Niech będzie im jaśnie!» —
Tu młyńcem puści kół, nad głową zwija,
A kogo trafi i kogo utrzaśnie,
Już się ten z nikim nie będzie potykał,
Taki mu wieczny zrobi pacyfikał[1]
Porwą się, całą natrą w niego ławą...
Lecz on zamachnął szeroko ośnikiem[2],
Jak kosiarz, kiedy idzie wielką trawą.
Więc z wyciem wstecz się rzucili i z krzykiem,
A on, to w lewo grzmiąc, to znowu w prawo,
Nie zatrzymywał długo się nad nikiem,
[288]
Ale szedł we krwi i w ognistym pocie,
Zapamiętany w swej srogiej robocie.
Lecz insi też w swą biją. Tuż Jan Bania
Niósł za Zatratą, na podób grabiska,[3]
Drąg kuty, setny. Ten w kupę zagania
Łby, i pod kosę zbija je, i ciska.
Gdzie machnie, słychać śmiertelne wołania,
On nie dba. Idzie i dusze z ciał iska...
A taka moc w nim, że nielża tam zabiec
O żywot, gdzie ten straszny przejdzie grabiec.
Tuż Bugaj, płacząc z okrutnej rzewności
O tę niebogą, łzów pełne ma oczy,
I ślepo wali, nie bacząc, gdzie kości,
Gdzie mięso, wszystko rąbie, miesza, tłoczy
I tak przed sobą krwawą drogę mości.
Nie czuje, że sam ranion jest i broczy...
Tak czyniąc jatki te, coraz zachlipie,
Właśnie, jakoby kat płakał na stypie.
Zaczem Hnat Jurko pędził i Żurawa.
Hnat spodem, chyłkiem, jako więc derkacze
Sznurkują, kędy co bujniejsza trawa,
Po nogach razi, podbija je, skacze,
To z lewa w łydki urwie, to znów z prawa,
A coraz wrzaśnie: — «Wy, dusze sobacze!
Niechrzty wy!... Czotry!» — I tak go po głosie
Znać, gdzie jest, jako derkacza o rosie.
Ale Żurawa, który był cechowy
I nosił pierwszą chorągiew w Sterdyni,
Ciśnie kapeluszprecz, obnaży głowy,
Jak do pacierza, krzyż święty uczyni,
W garść plunie, chrząknie, i tak już gotowy,
Nuż po czerepach łupać, jak po dyni!
[289]
A coraz wzdycha na głos, przerywanie:
— «Na chwałę — Twoją — prze-najświętszą — Pa-nie!
Tam kówiąc, sięga pałką. A gdzie ament[4]
Wypadł, tam puszcza ją, niby z trafunku...
I zaraz dziki wybuchał tam lament,
I już żadnego nie było ratunku.
Tak śmierć rozdzielał, jakoby sakrament
Wijatykowy dla dusz opatrunku.
A co którego zwalił, to ukosem
Poglądał w niebo i pociągał nosem.
Przy nim jak ciężka piorunami chmura,
Co błyska, zanim grzmot wypuści srogi,
Rum sobie czyniąc kłonicą, Sekura,
Sam niemy — niemo trupa strącał z drogi.
Za czapę zatknął dwa królewskie pióra,
Iż mu u głowy sterczały, jak rogi.
Tak szedł, piekielny, a oczy mu czarnie
Gorzały, niby wilkowi latarnie.
Zaczem się parła luza pospolita,
Wzbijając tuman kurzu, jak barany,
Tak w sobie zwarta, nieustępna, zbita,
Jako dębowe kłody i tarany.
Kto koła niema, zęboma rwie, chwyta,
Bo się już naród czynił opętany...
Więc jak przed grzmiących wód srogą nawałą,
Wstecz się, przed kupą oną, wszystko miało.
I jeden tylko Dudek, co tam runął
Na pierś Marychny swojej z głuchym krzykiem,
JUż się nikomu z drogi nie usunął.
I nie nastąpił z miejsca się przed nikiem.
[290]
A choć krwi potok przez oczy mu lunął,
Trupa się tego uczynił strażnikiem,
Jak skrzydła, po nim rozciągnąwszy ręce:
I tak stratowan był i zginął w męce.
................
Lecz ja, skinąwszy sobie do pomocy
Pietra Bandysa i Ziąbę Wawrzona,
W bok się rzuciłem, i skryty od nocy,
Zabiegłem bandzie chyłkiem od ogona.
Dopieroż po nich prać!... Skoczą jak z procy...
My wpozad, z przodku kłonica czerwona
Rocha Zatraty, więc się to rozpryśnie
W boki, jak twarog, gdy śruba[5] dociśnie.
Ryczą, pierzchają, padają, gdzie ślisko,
Na trupy, na jęczące rannych ławy.
A miesiąc prawie wytoczył kolisko,
Ogromny, groźny i dymno-jaskrawy,
I tak obświecił to krwawe boisko
I twarze w ogniach — sam w ogniach i krwawy,
I były niebo i ziemia — jak piekło...
A nas gwałt, bójka, rozpacz — wszystko wściekło.
Tak, tak my dziko te łby oczadzili
We krwi zaduchu, w parach, w trupim swędzie,
Że jakby trzasnął grom, tak jednej chwili
Wpadlim, wszyściuchno potłukli w facendzie,
I w miasto! — Miasto leżało w ćwierc mili.
Tak jednym wichrem i w jednym rozpędzie
Mordować lecim, bić — co się nawinie...
Niech się zawali świat! Niech wszystko ginie!
Roch, jak zhukany buhaj, pędzi przodem,
W rękach mu furczy okropna kłonica.
[291]
Nad nami dymy ciągną korowodem,
Bo naród sobie żagwami przyświéca...
Zmizerowani krzywdami i głodem,
Jak piorunowa pędzim nawałnica...
Kto ranny, nie wie nawet, że ma ranę.
A wszystkie oczy gorą, krwią pijane.
...............
Ale murzyny, jak zwierz rozpłoszony,
Woadły już w miasto, rozniosły już trwogę.
Więc gdy lud dopadł, a pożar czerwony
Puścił przez niebo ognistą srężogę,
Zakołychały sobą wszystkie dzwony,
A na miesiącem usrebrzoną drogę,
Wśród tłumu mieszczan i dzwonów rozjęku,
Ksiądz wyszedł przeciw nam, a krzyż miał w ręku.
Jak więc gdy nagle o mur trzaśnie głowa,
Stanęlim. Ręce opadły z ożogiem.
Ksiądz takoż stanął. A nie rzekł ni słowa,
Tylko to drzewo krzyża z Panem Bogiem
Podniósł, a ona męka Chrystusowa
Miesięcznem światłem zajarzyła błogiem...
I tak przeżegnał nas — Ukrzyżowany...
Dopieroż my tu w płacz, jak w te organy:
— «Chryste!... O Chryste!... A bądź-że Twa wola!
A nie daj-że nam przepaść w cudzej ziemi!
Toż my sieroty!... A stań-że od pola![6]
A broń!»... — i tłuczem o ziem łbami temi,
A jęk się dzwonów szeroko rozkola,
A krzyż odchodzi śladami srebrnemi...
Więc się obrócę, jakom był u czoła,
I huknę, we łzach cały: — «Do kościoła!» —
................
[292]
Tak my ruszyli wielką procesyją,
A krzyż ów jasny świecił nam, gdzie droga.
Idziem, a wszystkie dzwony ku nam biją,
Ażeśmy przeszli święconego proga.
Dopieroż jak nie hukniem litaniją!...
To jakby zawiej porwała się sroga
Lecących w niebo dusz, ze skargą, z łzami...
— Kyrie elejson!... Zmiłuj się nad nami!...
Klęknął ksiądz. Ognie migają mu w twarzy.
Zacisnął usta, zapatrzył się w Boga,
Gdy tak ten naród od samych ołtarzy
Rozkrzyżowany legł, aże do proga...
Pomost ci to był mizernych Łazarzy,
Których zdeptała moc Boska i noga...
A on lud, grzbietu poddawszy w pokorze,
W prochu obliczem legł, pod stopy Boże.
Aż gdy spłynęła ta pierwsza żarota,
Ksiądz do nas: — «A wy łotry! A hultaje!...
(Polak był, młody, a zwał się Błahota)
— To tak?... To takie u was obyczaje?...
To wy, jak zbóje, z nożami we wrota?...
Z żagwią?... Z ożogiem przez cudze te kraje?...
Siedemkroć czartów rogatych w was siedzi!...
Bić mi się zaraz w piersi!... Do spowiedzi!...
I nie czekając, aż zbliży się który,
Sam rozkrzyżował szeroko ramiona,
A twarz sierdzista, po której szły chmury,
I piorunami z pod serca złocona,
Strzymać nie mogąc szarpiącej wichury,
Nagle w łzach jasnych stanęła zalśniona,
Iż gasły na niej łyskania i gniewy,
Skroś tej srebrzystej, nawalnej ulewy.
Zaczem gwałt ony przemógłszy na sobie,
Tak zaczął mówić słowami rzewnemi:
[293]
— «O ziemio polska, spowiadam się tobie!
O wiosko moja! O szmacie ty ziemi
Ojczystej, który tam płaczesz, w żałobie
Nie zaoranych pól... chaty pustemi...
Ugorem życia i czarnym odłogiem...
— Tobie spowiadam się, jakby przed Bogiem!
I wam spowiadam się, chróściane płoty,
Com was rozgrodził, gdy wicher się srożył...
I tobie dachu mój, snopami złoty,
Gdzie Bóg mi bronę na gniazdo położył...
I wam, ojcowe mogiły-sieroty,
Którem o proch swój i kość swą zubożył...
Psu przykaż proga, a będzie ci leżał,
A jam cię, ziemio rodzona, odbieżał!...
Nie miłowałem, jakom miał miłować,
Alem cię przedał, jak Judasz, za myto...
Nic bojowałem, jakom miał bojować,
Za ciebie, coś jest na krzyżu przybitą...
Nic zachowałem, co miałem zachować...
Zdradziłem chatę, lipami nakrytą,
Która chowała mnie jak matka syna —
Zdradziłem!... Moja wina!... Moja wina!»...
...............
Grzmotnął się w piersi, a tuż, jak sto młotów,
Huknęły twardo zaciśnięte ręce,
A dusze padły w proch z tych bystrych lotów,
W niewymówionej żałości i męce.
Strzelistych jęków utkwiło sto grotów,
W każdym załamie murów, w każdej wnęce...
I tak nas zeszedł świt i jasność sina,
W tających szeptach: — «Moja... moja wina!»...
|