[272]VII.
A już się bliżył kres. Już się z oddali
Cości załyśnie, to cości zasini,
Już się gdzieś światło znienacka zapali,
Już takiej dokół nic czujem pustyni.
[273]
A rzeka rośnie i coraz odwali
Rękawa, coraz leniwsza się czyni.
Coraz, folgując bystremu biegowi,
Odsypowiska po sobie stanowi.
A tuż i rybitw pisk, i gęsta mewa
Polata, na wschód wyciągając szyję,
I krze tuż insze kwitną, insze drzewa,
Już się deptana ścieżka radziej wije,
Już gdzieś po ziemi znać, że ją człek siewa,
Konny, to pieszy już drogę przebije,
A w piersiach jakaś otucha słoneczna,
Co męce twojej powiada: — «Nie wieczna!» —
Więc coraz częściej przed nami, jak morze,
Z gór się ku rzece rozleje łan trzciny.
Gdy wiatr tam wpadnie, to brózdy tak orze,
Jak chłop, gdy pługa zatknąwszy w nowiny,
Zbujałe chwasty podrzyna i porze,
A tu się za nim wstecz walą te gliny
Skiba po skibie, i podór[1] się ściele
Przez szczyr[2], mietlice[3], łopiany[4] i chmiele.
Lecz i w najcichszej porannej pogodzie
Liść tam palczasty za liściem pobiega,
I zawsze taki ruch jest, jak na wodzie,
A fala idzie od brzega do brzega.
A zaś od wschodu het i na zachodzie
Modrość się nieba szeroko rozlega
I samą sobą tylko łan ów grodzi,
Po którym słońce jak raczy, tak chodzi.
[274]
Z gór, z trzciną razem spadają strumienie,
Ale ich oko nie dojrzy niczyje.
Szum tylko słychać, gdzie woda się żenie,
Par tylko widać, gdzie ziemia ją pije.
Zaraz tam żywsze bujają zielenie,
I mgła srebrniejsze tumany tam wije,
A zaś rankami, pod nieba przełęcze,
Jak malowane wstęgi, wiszą tęcze.
Aż raz, noc jeszcze nad nami gwieździła,
Kiedy przez wschodu mrocznego okraje
Płonna[5] się jakaś różaność rzuciła,
Właśnie jak zorza jutrzenna, gdy wstaje.
Wiatr z gór na rzekę szedł, co z szumem biła
Zboczami zasię ciągnęły się gaje
Trzciny, dostałej do cięcia w swej porze,
Co też szumiała głęboko, jak morze.
Patrzę, aż wezmą biec po niej wężyki
Złote, lekuchno tym wiatrem pędzone...
Zaczem się dłużą w ogniste języki,
Wiją, pełgają przez liści zasłonę.
Aż się zajarzą palczaste trzcin sztyki,
Jak ręce trupie, w komnatę wniesione
Przez zbója... Trzeszczą od spodu trzcin gąszcze,
A wierzchem lecą skry, jak złote chrząszcze.
— «Pożar!... Hej, braty! za sierpy, kto żyje»!...
I skoczę poprzód: — Raz matka rodziła! —
A chłopy za mną na łeb i na szyję,
Taka się nagle targnęła w nich siła.
A już gdzieś, słyszę, na trwogę dzwon bije.
A łuna rośnie... Pół nieba zakryła,
Nim my dopadli przez dymu wybuchy...
A dzwon precz bije ochrypły i głuchy.
[275]
Tedym rozdzielił chłopów na trzy częście,
Gdzie jeszcze przystęp był. I w jednej chwili,
Skroś trzasku ognia, w płonących trzcin chrzęście,
Jak w wojnę, tak my biegiem się rzucili.
Łby smaląc, nogi kalecząc i pięście
Ziejący dymem, jak nurki, pochyli.
Tnąc one haszcze sierpami naszemi,
Żeby nie żywić ognia — tuż przy ziemi.
— «Do wód! Do duktów![6] — krzyczę. — Dalej, dzieci!»
Pędzim. Naoślep pędzim, gdzie strumienie.
Lecz ogień chybciej jeszcze, niż my, leci,
Skacze, przez rowy przerzuca płomienie.
Już pożar nakształt wielkiej, złotej sieci,
Zagarnia drżące, rozchwiano zielenie,
Jak toń jeziorną... Już iskry przez oka
Sieci pryskają, jak płotki, zwysoka.
Lecz my od flanku bronim i nawrotu
Nie dajem, nawpół zduszeni w tem piekle.
Wpół ślepi z dymu, zawziątku i potu.
Tylko tniem, walim i sieczeni zaciekle.
W uszach krwi wrzącej huk. jakoby grzmotu,
Szum, świst, syk ognia, dzwon jęczy przewlekle,
A my trzaskamy, jako w szable krzywe.
Trupem przed sobą kładąc wszystko żywe.
Już i w najtęższe nie złożyłby brogi
Tej naszej kośby strasznego użątku,
Już ziemia tli się, już piecze nam nogi,
Już piersi ledwo dech łapią w tym wrzątku.
Na czarnych twarzach blask łuny złowrogi,
A ognia — ani końca, ni początku...
[276]
Tak coraz krzyknę: - «Rzędem machaj! Rzędem»!
Pędzim, a pożar za nami też pędem.
Aż jako psom się wycina dzik szczwany,
Jak my się z ognia wycięli obierzy.
Doleciał, wichrem doleciał do ściany
Zwalonej trzciny i padł na rubieży.
Zrywa się, miota, sam sobą pijany,
Tysiąc wysuwa paszczęk po łup świeży
Az wedle duktu stoczywszy się w pole,
Gore, jak smoła rozlana po stole.
Zakołychało się morze płomieni
Ku niebu wzdęte, dzikie, szalejące...
A niebo stało w piekielnej czerwieni,
Tak pełne dymów, że sczezło w nich słońce.
Straszny był widok! Niby urzeczeni,
Stanęli ludzie, a jakby tysiące
Rusznic odwodził, taki wokół suchy
Trzask, a po każdym siarczyste wybuchy.
Szła noc. Dzwon jęczał. A ono boisko
Błyskami naszych sierpów wysieczone,
Huczało, to się prze wracając nisko,
To na wiatr wiechy miotając czerwone.
Aż kiedy ogień zgryzł i zżarł już wszystko,
Gdy i jelita własne miał strawione,
Dym rudy zaczął z tej kuźnicy walić,
Zakrywać niebo i żary łun smalić.
Tak my odetchli, i otarli twarze
Z trójpotu. Wszystko spalone aż do tła
Wtem spojrzę, przez tych żużelic cmentarze
Leci, iskrami sypiąc, ognia miotła.
To się za chyl i w mroki, to ukaże,
Z wysieczonego precz niosąc się kotła
[277]
Na żywe trzciny, jakby pod posową
Dymów, biegł człowiek z żagwicą nad głową.
Bieży, przystaje, potyka się, skacze,
Pędzi, snop iskier za sobą rozpryska.
Więc kiedy ja to znienacka obaczę,
Jak ryś uderzę, gdy z sosny się ciska:
— «Podpalacz! Łapaj! Trzymaj podpalacze!» —
Jeszczem nie skończył, kiedy gdzieś z urwiska
Góry strzał huknął... I wnet nu to hasło
Człek, skry, ognista żagiew — wszystko zgasło.
Przybiegam, szukam, jest! Murzyn. Był goły,
Krwawiące świeże pręgi miał po grzbiecie,
Łeb rozwalony by dynia, napoły,
A jako brukwa[7], gdy baba ją wgniecie
W pulchną rędzinę — zaryty w popioły.
Więcem się zdumiał: — «Hej, świecie ty, świecie!»...
Bo strzał tak srogi i tak nadzwyczajny
Mógł dać człek jeden tylko: Pietr Zagajny.
Ten, w kłusownictwie ćwicząc się od dziecka,
Własny modelusz[8] miał na swe naboje.
— «Szczędzić proch, chamska — mawiał — nie szlachecka!»...
A kul i loftek[9] też sypał we troje.
Znała go z tego cała Myszyniecka[10].
Padł zwierz? Nie było sporu. Brał jak swoje.
— «Znaczy!» — mówiono. I prawda. Wypalił?
Nie to, że zabił: na poły rozwalił.
[278]
Strzelbę miał zasię sławnego zawodu,
Kurpiówkę. W dziuplu schowana głęboko,
Od Szweda jeszcze, nie miała tam głodu,
Bo pszczoły lufę zalały patoką
Co najczystszego lipcowego miodu.
Więc gdy rogacza wziął potem na oko,
A wiechy precz mu odwalił od czoła,
— «Tatarskie oko![11] — mawiał — To go pszczoła!»...
Toż kiedy nas tam Komisja dzieliła,
A Zagajnego, co kulał w te czasy,
Dała na kawę[12] — ubyła nam siła
Tęga, a zwłaszcza idącym na lasy.
Strzelał Żuk, prawda, i łebsko też biła
Fuzyja Żuka. Lecz nie był tak łasy
Na strzał i takim nie prażył nabojem,
Jak ów, co nigdy nie strzelał na swojem.
Więc tam przy trupie tego murzyniska
Wszystko to nagle błysło mi w pamięci.
Wtem słyszę — sapie coś. Jakieś wąsiska
W kark mnie czochają[13]. A bakun — aż kręci.
Spojrzę. — Tfu, mara! Czy tuman bies ciska?
Zagajny!... On sam! Ratujcież mnie, święci!
Tak krzyknę: — «Pietrze»!... — A ów mnie przebije[14]
W słowie: — «Pan Balcer!» — Więc padlim na szyję.
Nuż ściskać, pytać, jak, gdzie, skąd, którędy...
— «Dlaboga, ten strzał! Poznałem po strzale!»
Zaś ów: — «A pukło! Ot, z tej tam facendy
Puknąłem, czatę trzymawszy na wale,
A on też, głupi, fajt, i trup w te pędy!
To nasz. Za kije mścił się. Prawiem wcale
[279]
Nie mierzył. Ciemno... Poświecił sam śmierci.
A zranić? Toć już lepiej, że na ćwierci».
Lecz mnie nie puszczał dziw. — «A Świercz? A Duda?
A Włodarczyki?» — «Są». — «A Ćwiroń z Łęki?»
— «Jest Ćwiroń»! — Wtem się zgruchła reszta luda.
Ciskają noże, ciskają osęki,
Pchają się, krzyczą, patrzą jak na cuda,
Nie wierzą, z lewej żegnają się ręki,
I w nagłem onem rozjarzeniu ducha,
Wszyscy gadają razem, nikt nie słucha.
Wszyscy się śmieją i płaczą z uciechy,
Na ono dziwne fortunne spotkanie.
Ale Zagajny wąsiska, jak wiechy,
Szarpnie, a łza mu przez lico ukanie[15].
Zaczem przykłoni zszedziałej[16] tej strzechy,
I puści nader żałosne sapanie,
Aż zgrzytnie, ściśnie pięść, westchnie głęboko,
I zaklnie: — «Bym cię tu!... Tatarskie oko!» —
Więc rzekę: — «Takaż to tam ciężkość sroga?» —
Ale ów milczy, wąs targa i stęka.
Widzę — kuleje szpetnie: — «Co? Jak? — Noga»...
— «Tutaj na nogi naszym główna męka.
Człek w bagnie, jak ten dzień długi od Boga...
W buciskach, iż się gada złego lęka,
To oboleją mu nogi z mokrości
Tak, że but ściąga ze skórą, do kości».
Źle! Trzeba radzić. Stanęła wnet rada:
Jak my się zeszli, tak trzymać się w kupie.
A co tam długu za naszych przypada,
Razem odrobić. Niech murzyn się chlupie
[280]
W bagnie! A chłopu ta praca nie nada.
Tak przy stygnącym powzięli my trupie,
Że jutro, wszyscy, wojskiem pospolitem
Na kawie staniem. Stanęli my świtem.
Ale w tej ciżbie obrzękłych łazarzy
Trudnom się doznał dawnego narodu.
Tak się im żółtość rozlała po twarzy
Śmiertelnem piętnem febrzyska i głodu.
Aż gdy usłyszą — powrót, to zajarzy
Takowe po nich światło, jak od wschodu
Zorza gdy wzejdzie... I łzy się poleją,
I one serca uroszą nadzieją.
Więc między nami nie było już mowy
O tem, co tutaj donagla i boli,
Tylko precz, na te błonia, na dąbrowy,
Na te zagony, na skiby te roli
Dusze leciały, i do tej posowy
Chat lgnęły, jako wróble do topoli,
Abo jaskółki do belki pod strzechą,
Krzepiąc się oną daleką pociechą.
Ale robota nie szła. Stary, młody,
Żaden z nas nie mógł z murzynem iść w parze,
Bo my po jednej łuskali jagody,
Zaś murzyn, palce jakby po fujarze
Puszczał, przebierał, a tu na wyprzody
Ziarna leciały same. To po miarze
Szóstej i siódmej zsypywał do wora,
A nasz dwie, trzy miał z trudem do wieczora.
Więc się we wszystkiem przed nami to pchało,
Pierwsze do kotła, do łyżki, do miski.
Tum głodny, tu się ledwo co zostało,
Nim one sprosne napchali se pyski.
[281]
Tak cierpim. A tym jeszcze tego mało
I z dziewcząt naszych chcieliby mieć zyski!
Nuż mrugać, nuż te lśniące szczerzyć zęby...
Małpy!... Aż jeden zuczył się:[17] «Daj gęby!»
A te kozice w śmiech. Lecz nam do śmiechu
Nie było. Same garście szły w kułaki.
Więc jak w kowalskim huczało tani miechu,
Bo i my im się dawali we znaki,
I prędzej, później, musiało do grzechu
Przyjść. Bo i jakże?... To takie cudaki,
Przeciwko Bogu i samej naturze,
Nad katolickim ludem będą w górze?
Jak więc, gdy zwolna ściągają chmurzyska,
Nim wicher huknie i pędu im doda,
Nieznośna duszność powietrze uciska,
I oniemiała w sobie stoi woda,
Gdzieś zagrzmi, niebo śniade gdzieś się łyska,
Gdzieś w paszach trwoźny ryk wypuści trzoda,
Gdzieś piach się wirem porwie i zakurzy —
Tak było z nami. Czekaliśmy — burzy.
............
Aż raz, Marychna Dudkowa, przed nocą,
Uśpiwszy dziecko, szła w rzece prać chusty.
W pacierz[18] — wrzask słyszę. Tak skoczę: A to co?
Dobiegam, patrzę, a te drapichrósty
Ciągną niebogę oną i szamocą
We trzech. A bród był odeszły[19] i pusty.
Tak krzyknę: — «Bywaj!» — I spadnę, jak kania,
Na dwóch, a Dudek trzeciego dogania.
[282]
Widząc ów, że tu może być przegrana,
Zwrócił się nagle, łeb zniżył pochyły
I wyciął w Dudka na podób barana.
Jęknął chłop, a iż dużej nie miał siły,
Nasiadł go murzyn i wziął pod kolana,
Aż chłopu gębą śliny się puściły.
Tak krzyczę: — «Broń się! Nie daj!» — A mam ręce
Zajęte, bo dwa łby murzyńskie kręcę.
Aż kiedym w młyńca puścił te wisielec
Tak, że ich czarność stała się błękitna.,
Kiedy im w szczękach zatrzasły się kielce,
A kręgi w karkach coraz to zazgrzytną,
Cisnę obadawa łby, nic patrząc wielce,
Gdzie, a one też o ziemię jak wytną,
Tak zgasły. Jeno przez zbielałe oczy
Krwawa się gałka chwilę jeszcze toczy.
Do Stacha — zamdlał chłop. A tu już wali
Z okrutnym wrzaskiem murzyńska czarniawa.
Już mnie, jak mrowie, gęsto osypali,
Już lecą razy to z lewa, to z prawa.
— Źle! — myślę. A wtem zagrzmiało woddali,
I sroga wstała nad ziemią kurzawa.
Nasi! Jak burza na wichrach nadlała,
Lecą! Na czole Roch leci Zatrata.
Lecz ja, onego dzierżąc za czuprynę,
Co Dudka nasiadł, jak krzcczot zająca,
— «Sam![20] — krzyknę: — Do mnie! Bij w Bożą godzinę!»
Wpadł Roch, już ono mrowie kołem strąca,
Już twarze w ogniach błyskają, już sine,
Aże się kupa uwiązała wrząca
I zawichrzonym potoczyła kłębem.
Gdzie każdy walił, dusił, tłukł, rwał zębem.
[283]
Nie było widać, kto tam kogo bije,
Kto górą stoi, a kto poszedł dołem,
Bo ręce, nogi, ramiona i szyje
Jednym się wrzątkiem kotłowały społem.
Aż kłąb rozciągnął się, wydłużył w żmiję,
Którą wnet puhą[21] w kark czarny uciąłem,
Zaczem rozpukła, miotając się w strony,
W dwa grzmiące dzwona i we dwa ogony.
W ogonach walczy pospolita luzu.
W dzwonach najtęższy war i trzaskawica.
Tam Kos, tam Bandys, tam Srokacz łby tuza,
Tam i Żurawy pracuje kłonica.
Niejeden czerep pękł nakształt harbuza,
A ślepie gasły zdmuchnięte, jak świéca,
Gdy się tak kołem dzwono przewalało,
To czarno powierzch idąc, to znów biało.
«Bij, zabij! Kupą!» Tymczasem już nowa
Chmura murzynów z folwarku przypadli.
Wnet Jedna z drugą zrasta się połowa,
Grubieje ogon, kadłuba dopada,
Aż nagle z kręgów wysunie się głowa
Czarna, u tego olbrzymiego gada,
I kręcąc żądłem jadowitem — syka...
Poznałem wodza czarnych, ich królika.
Stał prosty, pyszny, łeb trzymał zadarty,
I hardym wzrokiem do bitki wyzywa.
Pobok dwóch drabów czyniło mu warty,
Szczekając, białek przewracając szkliwa.
Tak myślę: — «Skoczę!» — A plac był otwarty,
I już mi wichrem zjeżyła się grzywa,
Gdy wtem żelazny kleszcz chwycił mi ramię
Z tą mocą, w której czuć, że kość połamie.
[284]
Był to Zatrata. — «Mój panie Balcerze!
Ostawcie! Ja go już obrócę zdrowo!» —
Tu stąpi krokiem, pod boki się bierze,
W kozła nastawił brwi, wyrzucił głową
I tak zakrzyknie w okrutnej cholerze:
— «Pies niech ci gębę liże z twoją mową!
Sam tu!... Do pola, hyclu!...» — Tu w garść plunie
I cały w grzmiących błyskaniach nań runie.
Widząc, że idzie tu na gołe pięście,
Rzucił król dziryt, odepchnął precz sługi
I na Zatratę w okrutnym szedł chrzęście
Piór, co był niemi obwieszon, jak długi.
Tak my stanęli, patrzym — komu szczęście? —
Lecz ci przypadli na się raz i drugi
Z takim impetem, że w tej samej chwili
Nawstecz się sami sobą odrzucili.
Pierwszy się królik pohamował w pędzie.
Utrafił! Piachu podniosły się chmury.
Nuże po sobie prać! Patrzym, co będzie,
A ci, jak gdy się dziobami dwa kury
Zwiążą, kokoszę zajrzawszy na grzędzie,
Tak się związali, wszczepiwszy pazury
We łby, i tak się wodzili dokoła,
Piersią u piersi i czołem u czoła.
Więc krzyknę: — «Cóż to? Spowiedź wielkanocna?
Pókiż tam szeptać będziecie do ucha?» —
Bo już mnie warem zalewało docna,
I sama w garści kręciła się puha.
A wtem się puszczą. Lecz, jak fala mocna
Podbije falę, iż każda w swą bucha,
Tak się rozskoczą i dyszą przez chwilę,
Aż znów przypadną na się w świeżej sile.
Zwarli się teraz ogniście a szczerze!
Grzmi murzyn, zgrzyta zęboma jak strzyga.
[285]
Zaś Roch, jak młocek, tak w równej precz mierze
To pięść opuści, to znowu ją dźwiga.
Co utnie, leci z królika pstre pierze
Na wiatr dokoła, aż w oczach się miga.
Właśnie, jak kiedy, zarżnąwszy kapłona,
Baba mu pióra rwie garścią z ogona.
Tymczasem, jako się w obrosłym stawie
Ruszonej wierzby kołychanie dwoi,
Tak w onej bitką dyszącej czarniawie
Ruch i cios każdy przejmują wnet swoi.
Ten się zastawia, ten pada już prawie,
Ów okamieniał w skoku i tak stoi,
A coraz, z wrzaskiem murzynów, polata:
— «Bij! Dobra! Górą Roch! Górą Zatrata!» —
Wtem — patrzę — słabnie chłop. To się powinie,
To utknie, to łbem zatoczy do dołu...
Już murzyn obie garście mu w czuprynie
Trzyma, i już się taczają pospołu.
Takem się zdumiał. Bo widzę po minie
Srogosierdzistej, że chłop wziąłby wołu!
Wtem królik, jakby wysadzony prochem
Z harmaty, kozła wyciął — het — nad Rochem.
Tu go chłop czekał. Jak żbik w bystrym skoku,
W powietrzu chwycił króla w pas i trzyma.
Próżno chce murzyn na ziemię dać kroku,
Próżno grzmi pięścią i błyska oczyma.
Zagruchło w kupie, jak w czarnym obłoku,
Co go wichura pędzi, a grad wzdyma,
Aż nagle, kawał ciśnięty polana
Świsnął i podciął Rochowi kolana.
Zwalą się razem, zaryją się w ziemi,
Jak podrąbane na boru swie sośnie.
[286]
Ściska Roch króla szpony żelaznemi,
Lecz król go dusi i gniecie nieznośnie.
Bez tchu, bez ruchy patrzym, stojąc niemi,
Gdy wtem coś z górki łysnęło ukośnie,
Tuż huk, kłąb dymu, i strzał piorunowy
Pierś z piersi strącił precz i głowę z głowy.
Wrzask buchnął. Czarnych rzuciła się kupa
Na majdan. Nagle, jak wilcy zawyją...
Tam z królewskiego kadłuba krew chlupa,
A łeb się toczy odstrzelon wraz z szyją.
Tak chwycą tego czerwonego trupa
I tym się strasznym sztandarem nakryją,
Jak burza lecąc na rozhuk postrzału,
Co po pagórach zacichał pomału.
Ale Zatrata porwie się na nogi,
Strząchnie, z onego wyskoczy ukropa,
Ogłuszon jeszcze bitką, lecz jużsrogi,
I w nich! A było naszych pod sto chłopa.
Pędzim... Wtem: «Stójcie! Stój!» — Napoprzek drogi
Leży Zagajny. Piętami piach kopa,
Ręką wiatr grabie, wypręża się, ziewa
I — trup! Spojrzałem: Wyprute miał trzewa.
Tak mi się w oczach świat nagle zasini,
Jak przy gasnącym gromnicznym ogarku,
Bo widzę, że się tutaj o krew czyni,
I że stąd cało nie wyniesiem karku.
Lecz już na folwark runęli murzyni
(Niewiasty z dziećmi były na folwarku).
Tak nie szło myśleć długo, tylko trzaskać
W kije, a nożem po żebrach ich głaskać.
|