Pan Graba/Część II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Pani G. nie zupełnie wierzyła w szczęście swojej córki, lubo nigdy na twarzy jej nie dojrzała najmniejszego cienia boleści, ani w postępowaniu zięcia dostrzegła czegoś, coby usprawiedliwić mogło obawy, jakie powzięła od chwili otrzymania fatalnego listu jego matki.
W sercu jej nie zwyciężony żadnem rozumowaniem, zagnieździł się niepokój o jedyne i najwyższe dobro jej na ziemi, o ukochane, łzami i miłością wypiastowane dziecię. To też spojrzeniem, macierzyńską przenikliwością zbrojnem, wpatrywała się w twarz Kamili i pomimo spokojne, uśmiechnione nawet w jej obecności oblicze córki, podejrzenie wdzierało się w głąb jej piersi, przeczuwając w niej coś, czego dokładnie pojąć, określić nie umiała. Tylko po bolu ściskającym serce, tylko po złowrogich szeptach nieokreślonego dobrze niepokoju, czuła biedna matka, że to coś zatajone w spokojnie na pozór oddechającem łonie Kamili było cierpieniem, gorzej niż cierpieniem, bo jakąś zmorą ciężką, posępną, ukrywającą się nawet przed okiem matki, nawet łzą nie okropioną żadną, żadnej nie wyzywającą pociechy znikąd.
Nie raz pytanie trwożne, serdeczne, cisnęło się na jej usta i zawsze na drżących zamierało wargach, niewypowiedziane. A nuż przeczucia ją myliły? a nuż nierozważnem pytaniem obudzi obawy w spokojnem może i zadowolonem sercu córki i sama zmąci jej szczęście? Z twarzy córki przenosiła wzrok swój na zięcia i całą potęgą myśli pragnęła wedrzeć się w tajnie wewnętrzne człowieka, któremu z taką ufnością bez granic powierzyła swe dziecię. Ale Kalikst w obecności jej był zawsze tym samym grzecznym, układnym, miłym gentlemanem, jakim się okazywał przed ślubem z Kamilą, nic w postępowaniu jego nie raziło, nic nie ściągało nań jakiegobądź słusznego zarzutu. Widywała go zresztą pani G. bardzo rzadko. Osłabiona przebytą chorobą, przyzwyczajona zresztą długiemi latami ubóstwa do ciszy i samotności, z trudnością wychylała się ze swego ustronnego zakątka na ulicy Nadrzecznej i zaledwie raz lub dwa razy na miesiąc odwiedzała dom córki, przyjmując ją za to u siebie codziennie prawie.
Kamila nigdy też nie nalegała na matkę o częstsze u niej goszczenie, zdawała się jakby pragnąć, aby pani G. jak można najrzadziej opuszczała swoje mieszkanie i z pokrytą różnemi pozorami starannością uchylała ją o ile tylko zdołała od wszelkiego zetknięcia się ze znajomymi swego męża. Kalikst odwiedzał niekiedy matkę swej żony, a w odwiedzinach tych był zawsze jednostajnie uprzejmym i ożywionym; jeśli przychodząc do swego mieszkania, znajdował tam panią G., skłonił się przed nią z uszanowaniem, dziękował, że ich odwiedzić raczyła, a z żoną witał się tak serdecznie i swobodnie, jakby w ich pożyciu najmniejszej nigdy chmurki nie było.
Pewnego dnia pani G. nie zapowiedziawszy córce swego przybycia, jak to zwykle czyniła, przyszła do nich piechotą i nie oznajmiając się, zcicha weszła do jej buduaru.
Kamila siedziała na kozetce nad otwartą na stole książką, ale nie czytała. Obie jej dłonie silnie były przyciśnięte do czoła, a oczy trzymała utkwione w jeden punkt z takim suchym, ostrym, nieledwie tragicznym wyrazem, że spojrzawszy na nią pani G. zadrżała i musiała oprzeć się o sprzęt najbliższy. Na odgłos szelestu jej sukni, Kamila podniosła głowę, a ujrzawszy matkę, krzyknęła lekko, przeciągnęła ręce po twarzy i z uśmiechem radości rzuciła się w jej objęcia.
W uśmiechu tym jednak uderzyło panią G. coś niezwyczajnego, przykrego. Zdawało się, jakby śmiech ten był gamą jęków, gwałtownie napisanych na wesołą nutę. Nic jednak nie rzekła zrazu, tylko zamieniwszy z córką kilka potocznych wyrazów, siadła obok niej i pociągając ją ku sobie, zapytała cicho, na ucho prawie:
— Kamilko, o czem myślałaś gdym przyszła?
Purpurowy rumieniec oblał twarz. Kamili, ale zniknął niezmiernie szybko.
— Ah, moja mateczko, — odrzekła z zupełną swobodą, — wstyd mi jest nawet przyznać się przed tobą nad czem się tak głęboko i smutnie zamyśliłam!
— Cóżby to być mogło? — pytała matka, przenikliwie patrząc na nią.
— Wystaw sobie mateczko, że czytając przed chwilą o tem nielitościwem zamordowaniu księcia Gwizjusza, o mało się nie rozpłakałam, ale żałując moich pięknych oczów, powstrzymałam się, zaczęłam tylko medytować nad okrucieństwem ludzkiem.
To mówiąc, zaśmiała się i ukazała leżącą na stole książkę opisującą w istocie jakiś krwawy i morderczy epizod z dziejów francuskich.
— Zbyt poddajesz się wrażliwości, moja droga, — rzekła pani G., niedowierzająco jeszcze patrząc na córkę, — nie sądziłam, abyś tak żywo przejmować się mogła rzeczami, które działy się tak daleko od nas i tak dawno.
— O widzisz moja matko, już to taka moja natura! Możesz sobie wyobrazić, coby się działo ze mną, gdybym sama doświadczała jakich wstrząśnień w życiu, jeśli tak głęboko odczuwam nieszczęścia tego biedaka Gwizjusza, który nawet Bogiem a prawdą nie zbyt był godny politowania takiej dostojnej jak ja osoby.
Zaśmiała się znowu głośno i tuląc się do matki dodała:
— Na szczęście, na szczęście, z łaski mojej najdroższej mateczki, która uczyniła mnie taką, jaką jestem i przez to zgotowała mi przyszłość szczęśliwą, siedzę sobie spokojnie w mojem gniazdeczku i życie mi idzie jak z płatka.
Poskoczyła żywo, zadzwoniła, kazała podać śniadanie i wesoło gawędziła z matką, znosząc do niej i pokazując różne ładne fatałaszki, albumy, stroje, książki, dzienniki.
Na twarz pani G. wrócił spokój, a gdy niebawem nadszedł pan Graba w towarzystwie dwóch jakichś młodych ludzi bardzo przyzwoitych i przyjemnych, gdy czule powitał żonę i jej matkę, a potem ze swobodą i właściwym sobie dowcipem zaczął opowiadać o różnych bieżących sprawach, rozweseliła się staruszka, z przyjemnością jadła objad w wesołem gronie, a po objedzie odjechała do domu piękną karetą córki, z lekkiem sercem, pocieszając się myślą:
— Matka jego musi być jaką dziwaczką, lub złą matką, a zresztą, jeśli i był złym kiedy, zapewne się poprawił i miłość do Kamili, życie z nią wspólne, do reszty podniesie go i udoskonali.
— Któżby zresztą mógł być złym lub złe zachować nałogi żyjąc z takim aniołem piękności i dobroci jak moja Kamila, — myślała jeszcze staruszka kładąc się do snu, i ostatnie jej westchnienie do Boga przed zamknięciem oczu było westchnieniem dziękczynnem.
Po takich jednak chwilowych uspokojeniach wracały w pierś macierzyńską niepokoje tem dokuczliwsze, bo nie oparte na żadnym widomym fakcie, nieokreślone, w ciemnościach szukając swego źródła.
— A może źródło niepokojów tych leży całkiem tylko w przerażonej fatalnym owym listem wyobraźni? może w rzeczywistości nic nie istniało takiego, coby matkę niepokoić powinno o los jej dziecka? — myślała niekiedy pani G. i kładąc rękę na piersi, pytała sumienia swego, przeszłości swej, Boga: — co uczyniła tak złego na ziemi, aby grzechy jej, nieszczęściem spaść miały na niewinną głowę jej córki?
Przeszłość jej czystą była, jak rosy kropla, kochała wiele, więcej cierpiała jeszcze i z hardem czołem, a dyamentowem sumieniem, znosiła długo ciężką dolę. Wtedy gdy głos niewyraźny, tłumiony siłą woli, która nie chciała go do wnętrza piersi przypuścić, odzywał się niekiedy wyrzutem:
— Zgrzeszyłaś dumą! pragnęłaś dla córki wielkości, nie tylko tej prawdziwej, świętej wielkości, którą odziewa kobietę męski rozum w złączeniu z dobrocią niewieścią, ale tej błyskotliwej, złotej, koronkowej, aksamitnej, jaką daje pieniądz i tytuły! Dla czego, gdy wśród ludzi myśl twa szukała małżonka córce twej przeznaczonego, oko twe nie zatrzymało się ani razu na młodzieńcu o świeżem i silnem sercu, za całe bogactwo mającym wytrwałą a umiejętną pracę i wiarę w świętość zadania swego na ziemi? Dla czego marzyłaś zawsze o córce twej podniesionej na ów złocisty tron bogactwa i znaczenia, u stóp którego kłonią się wprawdzie ludzie jako fala, lecz którego szczyt zbyt często strojny jest koroną z cierni? Dla czego lekkomyślnie rzuciłaś córkę w objęcia człowieka, o którego istocie wewnętrznej nie miałaś czasu ani sposobności dostatecznie przekonać się? Czy bogactwo i znaczenie jego nie pokazywało przed tobą wielu braków i wątpliwości, którebyś niezawodnie dojrzała, gdyby cię był tym zwodnym blaskiem nie olśnił?... A teraz gdy dopięłaś celu swego, gdy córka twa okryta szatą z aksamitu przechadza się po błyszczących salonach i rozkazuje tłumowi sług, czy wiesz co się dzieje w jej piersi i co się dziać w niej będzie? Może w tej chwili gdy tak rozmyślasz nad jej dolą, ona z goryczą wyrzutu myśli o tobie, a duma jej staje przed Bogiem, mówiąc: — Panie! ażali mnie karać będziesz za grzech mojej matki?
Tak mówił głos wewnętrzny matki Kamili, a nieszczęśliwej kobiecie zdawało się, jakoby już stawała przed Sędzią Najwyższym i zdawała mu sprawę z doli, jaką dziecięciu swemu przygotowała.
— Panie! — wołała drżącemi rękami twarz zakrywając, — jam chciała córkę moją od nędzy ochronić i niedostatku ciężkiego, chciałam, aby wszystkie dary, które tak obficie zlałeś na nią, zaświetniały na ziemi w oprawie złota i na szczycie widocznego ludziom stanowiska! Chciałam, aby jej rozum zadziwiał, dobroć pociągała, zachwycała piękność, aby ojciec jej z niebios patrząc na nią, cieszył się, iż dziecięciu jego wróconem zostało to miejsce, o którem dlań marzył! Był-że to grzech, ta moja miłość bez granic, która pragnęła dla jedynego dziecka wszystkiego, co najpiękniejsze na świecie! Był-że to grzech ta radość moja, gdym ujrzała, że córkę moją nie dotknie już nigdy hydra biedy i nędzy?
A głos wewnętrzny straszny, groźny jak wyrzut sumienia, odpowiedział:
— Pycha! pycha! pycha! Matko! pychą zgrzeszyłaś!...
— Więc niechaj grzech mój na moją spada głowę! — z jękiem zawołała, padając na klęcznik przed krucyfiksem. — O Miłosierny! potęp mnie na wieki, lecz uratuj dziecię moje!...
Chrystus zdawał się na nią patrzeć z litością, ale ona znieść jego wzroku nie mogła i czołem uderzyła o ziemię. Wtedy wydawało się jej jakoby z góry i z pod ziemi, przed nią, za nią, w około rozlegały się szepty straszne, to groźne, to litosne, to piorunujące, to żałośliwe, a wszystkie powtarzały jedne wyrazy:
— Matko! matko! cóżeś uczyniła z twoją córką?
Pomarszczone czoło jej tarzało się w pyle, a siwe włosy roztargane, okręcały bolem i przestrachem ściśnięte gardło.
Kilka razy służąca Kazia znalazła panię swą leżącą w omdleniu przed krucyfiksem, ale za każdym razem miała sobie zlecone najzupełniejsze przed panią Grabiną milczenie.
Nic nie ma wstrętniejszego w naturze ludzkiej, nic na nią zgubniej nie oddziaływa, jak ciemności. Wśród nich wszystko rośnie przed oczami człowieka w olbrzymie rozmiary; drobniuchna iskierka wydaje się płomieniem, lekki szelest hałasem. Człowiek wolałby widzieć najstraszniejsze rzeczy, byleby widzieć je oczami ciała, wyraźnie, a nie domyślać się ich i odgadywać wyobraźnią, tą królową i tworzycielką mar ciemności: duchowe straszniejsze są stokroć od fizycznych cieniów.
Widzisz przed sobą nieszczęście straszne, ale wyraźne i nieuniknione, a więc spotkać je możesz hardem czołem i mężnem sercem, cierpiąc, ale milcząc, a może i walcząc; ale inaczej jest gdy nieszczęścia tego nie widzisz, lecz tylko czujesz je w powietrzu, w koło siebie, zaczajone, chwytające cię za gardło, a nie znasz jego kształtu, nie wiesz z której strony nadchodzi, ani jaką broń masz przeciwko niemu pochwycić, ani nawet czy bronić się masz prawo i siłę. Jak ślepy, który czuje gorejący w pobliżu płomień, a nie wie kędy go ma ominąć, wijesz się w obawie i ciągłych paroksyzmach walki życia ze śmiercią i żadna chwila nie jest ci bezpieczną i wołasz w przerażeniu: — Niech umrę, ale niech wiem, że mam umrzeć!...
W takim stanie ciemności duchowych stokroć gorszych od jawni nieszczęścia, była matka Kamili, preczuwając i domyślając się cierpień córki, niedowierzając własnym przeczuciom, badając, a nie mogąc nic odkryć i z przerażeniem czekając chwili, w której z piersi jej najdroższego dziecięcia wydrze się jęk nad śmierć dla niej straszniejszy:
— Matko! jam nieszczęśliwa!...
Matek, któreby dobrowolnie wtrącały dzieci swoje w przepaść zguby, nie ma na świecie, a jeżeli znajdują się takie, są to potwory nie istoty ludzkie, o których wspominać nie warto. Ale jak każde uczucie, tak i macierzyńska miłość różne ma stopnie i odcienie. Nie jedna zapewne znalazłaby się matka, któraby w położeniu pani G. westchnęła pobożnie i rzekła do córki: — „Chciałam uczynić jak najlepiej, a jeśli zbłądziłam, stało się! masz dziś własny rozum i doświadczenie, radź więc sobie jak możesz!“ — Poczem ze spokojnem sumieniem wiodłaby żywot swój do końca, ograniczając się na odmawianiu od pory do pory godzinek do Przemienienia Pańskiego na intencję dziecka swego ze złamanem życiem. Ale pani G. nie do rzędu takich matek należała. Dla niej miłość macierzyńska była najgorętszem uczuciem serca i najjaśniejszą ideą myśli. Miłość ta była dla niej gwiazdą oświecającą lata niedoli, zamieniającą ubogi zakąt w miejsce pełne uciech rajskich, zapełniającą jej życie całe troską, nadzieją, radością i trwogą. Kamila przypominała jej człowieka ukochanego nad życie w pięknych młodości latach, przywodziła jej na myśl Boga nieskończenie dobrego, który odbierając jej małżonka, zostawił na pociechę i zapełnienie żywota, jedyne, a piękne ciałem i duszą dziecię.
Pani G. oprócz miłości dla męża, z którym żyła zaledwie lat kilka, nie zaznała nigdy innego przywiązania. To też wszystkie żywotne siły jej serca przelały się w miłość dla córki, kochała ona Kamilę namiętnie, bez granic, z ubóstwieniem, przywiązanie to wypełniało jej dni do lat późnych, stało się jedyną nicią wiążącą ją z ziemią. Jedna mogiła, gdzieś daleko, daleko, w nieznanej krainie, przysypana warstwą śniegu, przykryta ziemią nie rozmarzającą nigdy i to dziecię, świadectwo istnienia i pamiątka człowieka, który w owej mogile snem wiecznym spoczywał, oto były całe jej skarby, urny, w które przelały się wszystkie jej łzy, radości, rozpacze i nadzieje. Życie jej całe streściło się w mogile i kolebce. I przyszła chwila, w której zdało się jej, że to dziecię co było całym jej światem, zgubą jest zagrożone, i głos wewnętrzny, głos sumienia i przestraszonego serca ścigał ją wciąż pytaniem: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem!... — Wytężała wzrok i słuch, patrzyła, badała, i widząc tylko same ciemne jakieś mary, o których nie wiedziała, czy były urojeniem lub rzeczywistością, wołała w paroksyzmach trwogi najwyższej: — Boże! niech zobaczę to nieszczęście! niech umrę, ale niech zobaczę!...
Nie brakowało też głosów niewyraźnych, nic nie objaśniających, a jednak złowrogich, które głębsze jeszcze cienie rzucały w umysł strwożonej matki, nic jej nie ukazując, a jednak zjadliwie szepcąc o nieszczęściu.
Raz naprzykład Kamila przysłała jej kosz owoców przez ulubionego sługę swego męża, Michałka. Pani G. była właśnie zajęta pisaniem kilku słów do córki, któremi ją wzywała do siebie, gdy ze sąsiedniego pokoju doszedł do niej głos lokaja mówiącego do Kazi:
— Licha tam szczęśliwa! mojem zdaniem jest, że jabym pannie Kazimirze takiego szczęścia nie życzył!
— Jezu kochany! niechże pan Michał powie mi, co tam takiego się dzieje! — zawołała Kazia.
— At, — odpowiedział Michałek, — kiedym mówił, że panna Kazimira jest prawdziwą córką Ewy, to miałem rację, po co tyle ciekawości?
Pani G. zerwała się na równe nogi i przyłożyła ucho do drzwi, ale usłyszała już tylko westchnienie Kazi i wraz po niem rozpoczętą rozmowę:
— Budzę pannę Kazimirę!
— W jakim kolorze?
— W zielonym, naszywanym złotem i t. d.
Długo stała jak wryta nie myśląc o tem, że popełnia postępek niezgodny z jej dumą i prawością, że pierwszy raz w życiu podsłuchiwała pod drzwiami. W myślach jej błąkało się wciąż pytanie: — Czy służący mówił o jej córce, nie życząc ukochanej swojej podobnego jej szczęścia? — Całą godzinę przesiedziała nad papierem i nic nie napisawszy, ustnie rozkazała Michałkowi, aby powiedział swej pani, żeby nie przyjeżdżała do niej ani dziś, ani jutro. Nie chciała widzieć córki, bo czuła się słabą, do głowy jej biła fala krwi, a w piersi grzmiał głos piorunujący: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Innym razem idąc ulicą, spotkała dwóch nieznajomych jej młodych ludzi. Mijali się zbliska na wąskim chodniku i dosłyszała, jak jeden z nich mówił do drugiego:
— Póki życia nie pójdę do tego niegodziwca! Człowiek wchodzi do niego z pełną kieszenią, a wychodzi goły, jak święty turecki!
Drugi młodzieniec zaśmiał się i odpowiedział:
— Ale żoneczka cud piękności...
Mówił coś dalej, ale pani G. już nie słyszała, bo i przechodnie zbyt się oddalili i w jej uszach zaszumiało. Nazwisk nie było wymienionych żadnych, a jednak nieokreślone przeczucie szepnęło jej, że była mowa o jej zięciu i córce. Poczuła w sercu tonące ostrze sztyletu i nie mogąc iść dalej, weszła do jakiegoś znajomego sklepu i usiadła aby spocząć, pomyśleć i nowych sił nabrać.
Gdy tak siedziała, usłyszała jak w drugiej sali nie widzący jej starszy sklepowy dyktował drugiemu:
— Do księgi rachunkowej wpisać dług pana Kaliksta Graby!
— Ile? — zapytał głos stojącego za wysokiem biurem człowieka.
Sklepowy wyraził dość znaczną cyfrę.
— Czy przedłużyć kredyt? — zapytał głos z za biura.
— Nie, — odrzekł starszy sklepowy, — domagać się wypłaty.
— Czy mu nie wierzycie panie Andrzeju? — zapytał młody skończywszy zapisywanie.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się starszy ostro, szyderczo, — powtarzałem ci już nie raz Józiu: wierzę w rubla jedynego, wszechmogącego, a takim panom, jak pan Graba nie wierzę, bo u nich rubel to jak ten aktor w Operze buffo, na którą chodziliśmy z tobą przeszłej niedzieli, co to Figaro tu, Figaro tam! ha, ha, ha!...
Pani G. ciężkim krokiem wyszła ze sklepu; niczego się nie dowiedziała, a jednak obawy jej wzmagały się, przeczucia niczem nie rozjaśnione dorastały wzrostu cieniów wlokących się za niewidzialnymi olbrzymami.
Przyszła do mieszkania swego znużona, z blademi ustami, a zarumienionem od krwi napływającej czołem, i wzrok jej padł na portret męża zawieszony nad jej łóżkiem, a narysowany ręką Kamili. Zdawało się jej, że od portretu tego płynął ku niej glos smutny i groźny i zarazem wołający: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Upadła na kolana, zakryła twarz rękami, ale nie zapłakała, tylko pierś jej podniosła się z ciężkością, a usta szeptały:
— „Boże! niechże ujrzę to nieszczęście, niech umrę, ale ujrzę, jakiem jest ono!...
W tej samej chwili Kazia wśliznęła się do pokoju i położyła na stole list mówiąc zcicha:
— Od pani Grabiny!
Pani G. żywo powstała i wzięła pismo córki. Był to bilecik różowy, woniejący, tchnęła zeń elegancja światowej damy i spokój bogatej kobiety, mającej czas do wystudjowania piękna, nawet w sposobie składania papieru.
Kamila pisała do matki:
„Najdroższa mateńko!
„Nie mogę być dziś u ciebie, bo całkiem niespodzianie zaskoczył mnie bal u pani R., na który otrzymałam zaproszenie dziś z rana. Pojmiesz więc, że jestem cała zatopiona w rozważaniu krep, kwiatów i koronek stosami leżących przedemną. Prawdę mówiąc, wolałabym ten wieczór spędzić u ciebie, ale należy się coś i światu, szczególniej odemnie, której ten świat daje tyle! tyle! A ta poczciwa pani R. tak dla mnie dobra, że nawet nie godziłoby się jej odmawiać. Wystąpię więc dziś dans toute ma gloire w owym wieńcu à la Norma, który ci się tak podobał onegdaj, gdym ci go pokazywała. Zmów tam kochana mateńko paciorek na moją intencję, abym sobie dziś w tańcu nogi nie zwichnęła, bo jakem ci już opowiadała, ten biedny pan R. ma słabość do ślizgich posadzek i ile razy jestem u jego żony, używam wszelkich usiłowań, aby się na nogach utrzymać i nie stracić tej powagi i pewności postawy, którą jak słyszałam, ludziska się zachwycają. Jutro po objedzie przybiegnę do ciebie, aby ci o moich balowych opowiedzieć tryumfach.
„Kalikst całuje twoje ręce, a ja ręce i stopy.
Twoja wypieszczona Kamila.“
Pani G. dwa razy list przeczytała, potem długo zamyślona trzymała go w ręku i nakoniec rzekła do siebie:
— Czyliż nieszczęśliwa kobieta może tak pisać?
Tego wieczora położyła się znów do snu znacznie spokojniejsza, ale nazajutrz gdy się tylko obudziła, zabrzmiał w jej uchu głos spotkanego wczoraj młodzieńca, mówiącego:
— Nie pójdę już nigdy do tego niegodziwca!...
Nie miała najmniejszych danych do sądzenia, że mowa ta była o jej zięciu, a jednak głos jakiś niewytłumaczony mówił jej upornie, że tak było.
Przeczytała wczorajszy tak wesoły, swawolny niemal list córki i szepnęła:
— Biedne dziecię! może nie wie, że tańczy na pogrzebie swego szczęścia!
Pierś jej podniosła się łkaniem, ale oczy nie zaszły łzami, tylko falą krwi się zaćmiły.
To ciągłe pasowanie się z marą niepochwytną, grożącą z cienia, niewidomych kształtów, te nieustanne przechodzenia z trwogi do spokoju i z uspokojenia w obawy, zużywały siły starej kobiety i tak już nadwątlone niedawną gwałtowną chorobą. Twarz jej zapadła, na czole przybyło mnóstwo zmarszczek, postawa niedawno dumna i wyprostowana, zgarbiła się jakby pod tłoczącym naciskiem tej mary, której lękała się, a którą jednak pochwycić pragnęła. Kamila patrzyła na zmianę zaszłą w matce z niezmiernem przerażeniem, ale tak była pewną, że doskonale odgrywa rolę szczęśliwej kobiety, tak starannie usuwała od matki wszystko, coby ją o prawdzie oświecić mogło, że ani domyśliła się prawdziwego źródła nagłego podupadnięcia jej na siłach i zdrowiu. Przypisywała je wciąż chorobie, przywoziła najdoskonalszych w mieście lekarzy, otaczała matkę mnóstwem drobnych przyjemności i wygódek i miała nadzieję, że spoczynek, starania i czas przywrócą jej zdrowie.
Była to jedyna jej nadzieja.
Pewnego dnia jednak pani G. wstrząśniona znowu jakiemś zdala dosłyszanem o zięciu słowem, spostrzegłszy posępny blask, który błyskawicznie przebiegł w oczach jej córki, gdy spojrzała na męża, powiedziała sobie:
— Tak długo być nie może! muszę się dowiedzieć o wszystkiem. Zamieszkam u nich parę tygodni, a jeśli przez ten czas niczego się nie dowiem i na dłużej!...
Nazajutrz po wzięciu tego postanowienia, objawiła je córce.
Kamila przyjęła wieść tę z objawem radości, ale gdy spiesznie wyszedłszy pod pozorem potrzeby urządzenia pokoju dla matki, wsiadła do karety, na twarzy jej osiadła wielka bladość i śmiertelny niepokój.
Było to w parę tygodni po rozmowie poufnej Kamili z Celiną Klońską, a w miesiąc przeszło po tem jak odmówiła ona stanowczo mężowi złożenia wizyty pani marszałkowej X., w celu zwabienia do swego domu młodych marszałkowiczów.
Dzień był kwietniowy, pogodny. Kamila krzątała się po swem mieszkaniu urządzając pokój dla matki, najbardziej oddalony od salonów, w których mąż jej przyjmował gości, oddzielony jednym nie wielkim pokojem od buduaru, w którym siadywała najczęściej.
Około objadu nadszedł pan Graba.
— Cóż znaczy to remne-ménage kochana żono? — zapytał spoglądając na lokajów ustawiających meble i zawieszających firanki w pokoju służącym dotąd za garderobę.
— Matka moja mieszkać tu będzie przez parę tygodni, — odrzekła Kamila przenikliwie i znacząco patrząc na męża.
— A! — rzekł Graba, — nic nie mam przeciw temu.
I chciał odejść.
Ale Kamila go zatrzymała.
— Słuchaj, — rzekła, — to nie dosyć, że nic nie masz przeciw temu, ale trzeba, aby przez te dwa tygodnie dom twój wyglądał na dom poczciwego człowieka. Rozumiesz mnie?...
Graba się zaśmiał.
— Czy chcesz kochana żono, — odrzekł, — abym w czterech rogach bawialnego salonu postawił posągi czterech Ewangelistów, a na objady zaprosił cały konwent ojców Bernardynów? Przyznaj sama, że byłoby to trochę nudne dla tak światowych jak my ludzi!
W oczach Kamili błysnęła energja.
— Kalikście! — zawołała, — gdy idzie o matkę moją, nie żartuj! nie żartuj z jej życia i spokoju, bo na jej głowę, na tę ostatnią nić mojego serca, której nie zerwałeś jeszcze, przysięgam, że spełnię groźbę moją! powiem wszystkim wszystko!...
Kalikst odstąpił kilka kroków i z zachwyceniem przypatrując się żonie, wyciągnął ku niej ramiona i zanucił:
— „Śliczna jesteś! cudna jesteś! oto pierwsza zwrotka!
A potem dodał z uśmiechem:
— Nigdy nie jesteś tak piękną jak wtedy, gdy się gniewasz!...
Kamila zmierzyła go wzrokiem pogardy i ozwała się powoli i wyraźnie:
— Przez cały ciąg pobytu mojej matki w domu twoim ma tu być cicho i porządnie, jak w każdym domu uczciwego człowieka. Gości ja sama wybierać i zapraszać będę, a ty pójdziesz grać w karty gdzieindziej. Pierwszy otworzony zielony stolik tu w obecności mojej matki otworzy mi usta. Nieszczęście moje będzie wysoką wieżą, na której stanę i zawołam do ludzi: — Chodźcie i patrzcie na tego człowieka, jakim jest, zdejmuję z niego zasłonę!
Graba klaszcząc w ręce zawołał:
— Brawo! brawo! brawissimo! O moja ty Ristori! moje ty dziecię zachwycającej naiwności! za kogoż mnie znasz jeśli sądzisz, że pogróżek twych mogę się lękać i paraliżować sobie dla nich moje interesa!
Mówił to ze śmiechem i szyderstwem, ale nie mógł pokryć niepokoju, który co chwila nerwowo wstrząsał jego ustami i okiem.
— Pogróżek moich lękasz się, — rzekła ze stanowczym spokojem Kamila, — a bojaźni tej nie ukryjesz przedemną, bo nauczyłam się już niestety, patrzeć w czarną głębię twoich myśli. Wiesz czego się masz spodziewać odemnie... Strzeż się! bo gdy idzie o matkę moją, jestem nie kobietą, ale drapieżną lwicą.
— Ha, tego już nadto! — zawołał Graba, któremu oczy zapałały złością. — Nie dość, że ci przyjmuję matkę twoją do mego domu, że dotąd przez miłość dla twych pięknych oczu grałem przed nią rolę cnotliwego Katona i czułego Petrarki? Mamże jeszcze przez wzgląd na jakąś starą i obcą kobietę uczynić z domu mego siedlisko Anachorety i odstręczać od siebie ludzi, którzy mi są potrzebni? Tego nie spodziewaj się bynajmniej odemnie, moja ty piękna królowo, którą uszczęśliwiłem moją ręką! Rób tam ze swoją matką co ci się będzie podobało, sprowadzaj ją tu, czy nie sprowadzaj, kłam przed nią, czy mów prawdę, to mi wszystko jedno! ale mnie nie zaczepiaj, bo na różne choroby są różne sposoby, mówi przysłowie, a ja nie wszystko ci jeszcze pokazałem co umiem...
Rzekłszy to wyszedł pogwizdując z buduaru, i zaczął wołać na służbę, aby objad podawała.
Kamila zostawszy sama, stała jak przykuta do miejsca, oczy jej paliły się gniewem, nienawiścią. Zakryła twarz rękami i szepnęła z najwyższą trwogą:
— Boże wielki! cóż się stanie? co się stanie?
Tego samego wieczoru pani G. przyjechała do domu córki, która z wypogodzoną twarzą spotkała ją i zaprowadziła do małego, ślicznego pokoju pełnego kwiatów i książek, ocienionego zielonemi firankami u okien, zasłanego miękim dywanem.
Pana Graby w domu nie było.
Pani G. obejrzawszy przeznaczony dla niej pokój, wsparta na ręku córki, zaczęła przechadzać się po całem mieszkaniu.
W cichych obszernych salonach paliły się lampy przyćmione misternie wyrabianemi umbrami, na stołach pięknie oprawne albumy lśniły stalą i srebrem i rzucone gdzieniegdzie dzienniki, wabiły drukowanem echem z odległych światów. Fortepian milczący stał otwarty błyszcząc także pozłotą brązów, a z przedpokoju dolatywały niekiedy gwarne, choć tłumione głosy służby i dźwięk srebra, którem zastawiano stół w przymkniętej sali jadalnej. Pani G. patrzyła w koło siebie zamyślona, wzrok jej przechodził od złoconych szlaczków obicia, obiegających ściany pod sufitem, do mebli mięko wysłanych i ślizgich kwadratów posadzki. Czoło jej było zmarszczone i zaciśnięte usta. Spojrzała na córkę. Kamila szła obok matki patrząc na nią, usta jej uśmiechały się, ale w oczach paliły się gorączka boleści i obawy.
— Czegoś ty taka blada, Kamilo? — zawołała pani G.
Kamila zadrżała lekko.
— Jam blada? — powtórzyła spokojnym głosem, — może dla tego, że mnie dziś głowa boli.
Pani G. stanęła i patrzyła na nią długo, badawczo, nagle wyciągnęła ku niej ręce i zawołała:
— Dziecko moje! ty coś ukrywasz przedemną!
Głuchy jęk wydarł się z piersi Kamili, ale w mgnieniu oka odzyskała całą przytomność i wolę, ujęła rękę matki, a niosąc ją do ust, odrzekła dziwnie spokojnie:
— Zkąd ci tak złe myśli o mnie, mateńko?
— Ja mam przeczucia, smutne jakieś mam przeczucia!
— O, więc mylą cię one matko.
— I nic nie masz mi do powiedzenia innego, jak to co mi mówisz zawsze, to jest, żeś szczęśliwa? — pytała z naleganiem pani G.
Kamila spuściła głowę i błyskawicznie szybki rumieniec twarz jej oblał, ale podniosła prędko twarz znowu spokojną i rzekła żywo i z wysileniem:
— Nic, o nic, moja matko, zupełnie nic, oprócz tego żem... szczęśliwa!...
W tej chwili do salonu, w którym rozmawiały dwie kobiety, wszedł pan Graba.
— Nic nie ma piękniejszego na świecie! — zawołał od progu, — jak widok was obu moje miłe panie, gdy jesteście razem. Gdybym był Rafaelem lub Michałem Aniołem, malowałbym z was grupę, ale ponieważ jestem niestety prostym śmiertelnikiem, mogę tylko was kochać, jeśli na to pozwalacie!
Mówiąc to, zbliżył się ze swobodą i powitał obie kobiety pocałowaniem w rękę. Kamila położyła dłoń na jego ramieniu i podała mu czoło do pocałowania. Zdziwienie odmalowało się na twarzy Kaliksta, ale spojrzawszy na panią G. uczynił głową taki znak, jakby się domyślił wszystkiego i długim pocałunkiem okrył czoło i usta żony. W czasie tej krótkiej, tak czułej na pozór sceny, obie ich twarze zbladły strasznie: oczy Kaliksta zapałały i wargi jego zadrżały namiętnością — usta Kamili zsiniały i zacisnęły się, jak pod poczuciem śmiertelnego bolu i wstrętu. Ale ta gra dwóch twarzy szybko minęła i nie spostrzegła jej pani G., bo poprawiła swoje błękitne okulary, co było u niej zawsze oznaką zadowolenia, a przytem zasłona przykrywająca lampę, rzucała cień na grupę całujących się małżonków.
Po chwili Kamila wyszła, a Kalikst usiadłszy naprzeciw pani G., zaczął z nią prowadzić dowcipną i ożywioną konwersację.
Staruszka co chwilę poprawiała okulary, uśmiechała się i z widoczną przychylnością patrzyła na zięcia. Przez głowę przebiegała jej myśl:
— Nie ma nic niedorzeczniejszego, jak trwożyć się na niczem nie opartemi przeczuciami! Gdzież to niebezpieczeństwo, które mnie niepokoi? nie widzę go.
Tego samego wieczoru, kiedy pani G. udała się już na spoczynek i oboje małżonkowie sam na sam znaleźli się w salonie, Kalikst ozwał się do Kamili z głębi fotelu, w którym siedział rozparty:
— Kochana żono! zgadzam się z chęcią na jak najdłuższy pobyt w domu naszym twojej matki, jeśli mi zań płacić będziesz codziennie takim dobrowolnym serdecznym uściskiem, jakim mnie dziś dzięki jej obecności obdarzyłaś.
Z rąk Kamili wypadł dziennik, na który machinalnie patrzyła, szybko i w milczeniu zbliżyła się do męża, stanęła przed nim i składając ręce, wyszepnęła spiesznie i szybko:
— Kalikście! nie ma ofiary, której bym nie uczyniła dla zdrowia i spokoju matki mojej! Rób ze mną co ci się podoba, ale oszczędzaj ją. Niech wyjdzie z twego domu upewniona o szczęściu mojem, niech nie widzi i nie słyszy tego co ja widzę i słyszę tak często!...
Graba zaśmiał się, wypuścił z ust kłąb dymu cygarowego i nic nie odpowiedział. Na twarzy jego zagrało tylko szyderstwo połączone z gniewem.
Kamila patrzyła na niego długo, ręce jej rozplotły się i osunęły między fałdy sukni, głowa znów podniosła się hardo.
— Powiedz mi, — rzekła, — czy jest u ciebie choć odrobina serca?...
— Pytanie to, kochana moja, — odpowiedział Kalikst, — dowodzi, żeś nigdy nie studjowała fizjologji. Serce jest centralnym punktem organizmu ludzkiego i gdyby ono jakkolwiek nadwerężonem było u mnie, nie żyłbym, albo przynajmniej byłbym chory. Mam serce, moja najdroższa, całe i zdrowe; uściśnij mnie, a przekonasz się, jak silnie ono bije dla ciebie...
Kamila nic nie odpowiedziała, zwróciła się powoli, przeszła salon i zniknęła za drzwiami buduaru.
Kalikst ścigał ją wzrokiem w pół gniewnym, w pół namiętnym, a gdy wyszła, rzekł przez zaciśnięte zęby:
— Harda istota! Zobaczymy, kto z nas przed kim się ugnie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.