Pan Graba/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Pan Graba
powieść w trzech częściach
przez
E. ORZESZKO.

LWÓW.
Nakład Spółki Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów.“
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.

I.

Są w mowie ludzkiej wyrazy zamykające w sobie miljony innych, zaklinają one dusze ludzkie potęgą swojej treści, stawią przed oczy mnóstwo obrazów i napełniają głowę mnóstwem myśli.
Jednym z wyrazów takich są słowa: nazajutrz po ślubie.
To: nazajutrz po ślubie mówi o szczęściu, miłości i nadziei, o najgorętszych rozkoszach życia i najzacniejszych poczuciach duszy, o uniesieniach obecnych, wśród których aniołowie do niebios dwoje ludzi biorą i o przyszłem cieple rodzinnem, wśród którego wzrastać ma i rozwijać się pokolenie młode — nadzieja świata. W wyrazie tym przedchwilna przeszłość i daleka przyszłość łączą się w magicznym umyśle. Wszystko co będzie, niczem się wydaje w porównaniu z tem co było, i wszystko co było niczem jest w obec tego co będzie. Po za wyrazem tym widnieje czoło mężczyzny, opromienione szczęściem i dumą bez granic i spuszczone oczy kobiety, pod których powiekami żar miłości stacza walkę ze wstydem dziewiczym. Po za wyrazem tym okazuje się ubogi bogatszy od bogacza, i bogacz uboższy od nędzarza. Wyraz ten stoi wśród życia ludzkiego jak brama owinięta kwiatami, za nią i przed nią pustynia być może i ciernie, ale ona sama kwitnie jak pełna róż oaza. Wkoło wyrazu tego unosi się tysiące dumań i rojeń, w które z radością zapuszcza wzrok wieszcz i myśliciel. Wyraz ten przedstawia pierwszy kamień do budowania rodziny, a więc świata cząstki, w nim zlewają się do jednego koryta dwa źródła życiowe osobno dotąd płynące; jeśli w jednem z nich męty, w drugiem fale przeczyste, męty brudzą kryształ, lub kryształ czyści męty, a zawsze rozpoczyna się wielka praca oddziaływania, przetwarzania tego co już stworzone.
Kamila nazajutrz po swym ślubie, siedziała w pięknym buduarze z czołem na dłoni schylonem. W pokoju przybranym z miękiem bogactwem, cisza panowała zupełna, tylko wielki brązowy zegar wskazując południową godzinę, metalicznym monotonnym dźwiękiem ogłaszał upływające sekundy. Kamila miała twarz bladą, pokrytą uroczystym spokojem i skupieniem ducha, a zamyślone jej czoło sztucznie ożywiał różowy odblask spływający z ciężkich pąsowych firanek zdobiących wysokie okna.
O kilka kroków od niej otworzyły się drzwi zdobne w złocone rzeźby, rozchyliła się zasłaniająca je pąsowa portjera i w buduarze stanął mężczyzna owinięty w bogaty szlafrok ze wschodnim deseniem, o włosach gęsto przypruszonych siwizną, o ustach bladych, drgających, i twarzy obleczonej niemiłą żółtością.
Stanął u drzwi i wlepił w zamyśloną kobietę wzrok szyderski, a zarazem pełen gorącej lubo tajonej namiętności, a podobnyż uśmiech roztworzył mu usta i ukazał dwa rzędy białych, bardzo ostrych zębów. Kamila podniosła oczy, spojrzała na stojącego mężczyznę na wpół ze zdziwieniem i przerażeniem i machinalnie podniosła się z kozetki.
Ostry śmiech rozległ się w buduarze.
— Nie poznałaś mnie droga żono! — rzekł śmiejąc się mężczyzna i wyciągnął ku niej ramiona.
Kamila wpatrzyła się w niego osłupiałym wzrokiem i cofając się wyjąkła:
— Boże! co to jest? cóż to za zmiana?
— O! i cóż w tem ważnego? — rzekł niedbale i z uśmiechem postępując ku niej mężczyzna, — nie poznałaś własnego męża, a on nie ma ci tego wcale za złe. Uspokój się i usiądź, a wytłumaczę ci całe zjawisko, które zresztą na honor nie ma w sobie nic dziwnego ani ważnego!
To mówiąc, wysunął z szerokiego rękawa szlafroka bardzo białą chudą rękę, ujął nią delikatnie rękę Kamili i wprowadziwszy do kozetki, na której przed chwilą siedziała, rzekł z ukłonem.
— Usiądź moja droga i ja usiędę, bo prowadzenie konwersacji w stojącej postawie jest niedogodnem, zwłaszcza gdy rozmowa długo się ma przeciągnąć.
Kamila usiadła automatycznie, jednostajnie, osłupiałym wzrokiem wpatrzona w twarz męża. On usiadł naprzeciw niej w fotelu, oparł się wygodnie, popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu i zaczął mówić:
— Nie poznałaś mnie przed chwilą, kochana żono, lubo na honor jestem tym samym Kalikstem Grabą, który o miłość twą ubiegał się przez kilka miesięcy, i któremu wczoraj zaprzysięgłaś na wieki serce twe i wierność małżeńską, z dodatkiem posłuszeństwa winnego od żony mężowi. Wszakże nie mam ci za złe, żeś nie wierzyła oczom swym, dziś mnie ujrzawszy, bo dotąd widywałaś mnie w masce fizycznej i moralnej i nie dziw, że gdy ją zdjąłem, patrzyłaś na mnie tak, jak gdybyś mnie pierwszy raz widziała. Komiczne to jest w istocie, to też śmieję się z tego i radzę ci, abyś tak samo czyniła.
Zaśmiał się i umilkł na chwilę. Kamila siedziała ciągle nieruchoma, jednostajnie w niego wpatrzona, tylko zwolna, automatycznie podniosła rękę i położyła ją na sercu. Graba po kilku sekundach milczenia mówił dalej:
— U wstępu muszę uprzedzić cię, kochana żono, abyś bezpotrzebnie nie przerażała się oznakami starości, jakie spostrzegasz w tej chwili w mojej osobie. Nie jestem stary, bo mam lat trzydzieści sześć, a jeśli w stanie, w jakim mnie teraz widzisz, wyglądam na więcej, wina to... różnych cierpień i dolegliwości życia...
Ostatnie wyrazy wymówił z ironicznem westchnieniem i ciągnął dalej:
— Bo widzisz, nic tak nie zużywa człowieka i nie prowadzi go do przedwczesnej starości, jak cierpienia i troski. Ja, wychowany w zbytkach i próżnowaniu, nie raz w życiu musiałem sobie ciężko łamać głowę nad tem, jakby tym nałogom mej młodości zawsze zadość uczynić — ztąd miałem troski i włosy mi posiwiały. Następnie chorowałem wiele i często — pędziłem dwa razy więcej bezsennych niż spokojnych nocy i dla tego cera moja straciła świeży i zdrowy koloryt, wiekowi memu właściwy, ciągłe a różnorodne wrażenia wycisnęły mi na czole i skroni te oto zmarszczki, które dziś po raz pierwszy widzisz i diabelnie osłabiły mi jakiś nerw w twarzy tak, że jedno z moich oczu przyprowadza do ciągłego drgania. Z nabytków młodzieńczego wdzięku zostały mi tylko nienaruszone zdrowe a ostre zęby, jakby dla pokazania ludziom, że każdego, ktoby mi niezręcznie wlazł w drogę, potrafię do krwi ukąsić.
Jakby na potwierdzenie słów swoich, zaśmiał się głośno i przeciągle, ukazując przez to dwa rzędy białych i ostrych zębów, poczem mówił:
— Smutna metamorfoza powierzchowności mojej zaszła już przed kilką laty, to jest wtedy, gdym jeszcze niespełna trzech krzyżyków, żywot niósł na moich barkach. Być młodym w istocie a starym zewnętrznie, nie miła to rzecz, przyznasz sama, ale dzięki ulepszeniom i wynalazkom nowego wieku, jest na to złe rada, a ja nie omieszkałem z niej korzystać. Biegli fryzjerzy dostarczyli mi farby do włosów, pod którą zniknęła siwizna, bardzo niewinny i wybornie chemicznemi sposoby sporządzony kosmetyk pokrył żółtość mojej cery, zagładził zmarszczki i przy gładkości nadał twarzy mej tę matową bladość, która dodaje jej coś niepospolitego i nazywa się w świecie interesującą. Oto więc moja maska fizyczna, której przywdzianie kosztuje mnie codziennie godzinę pracy przy tualecie, ale dostarcza wzajem powodzenia u płci pięknej i pomaga do zdobywania wpływu nad ludźmi niezmiernie mi potrzebnego. Bo jeszcze nie pojmujesz w zupełności, jakie ogromne w świecie znaczenie ma powierzchowność. Jest to paszport, za ukazaniem którego, jeśli dobrze napisany, przestąpisz bramy ludzkiej sympatji i ufności, jest to rekomendacyjny list, bez którego nie kołacz darmo do serc i umysłów ludzkich. Jak pożyjesz dłużej i poznasz świat sama, przekonasz się o tej prawdzie, tymczasem wierz mi na słowo, jako doświadczonemu ze wszech miar człowiekowi. Więc noszę maskę, którą zdejmuję wtedy tylko, gdy jestem sam z sobą, a ponieważ mąż i żona są nierozerwalną jednością, osądziłem, że i tobie mogę się bez niej ukazać, skoro już moją żoną zostałaś. Nie sądź wreszcie, abym w tym względzie wyjątkiem był, lub oryginałem, bynajmniej, wszyscy ludzie przechadzają się po świecie w maskach, które zdejmują w swoich pokojach, nie wszystkie wprawdzie maski są takie jak moja, ale nie idzie o różnicę, lecz o rzecz samą. Zapewne nie wiesz jeszcze i o tej oklepanej prawdzie maskowania się ludzkiego, ale gdy pożyjesz dłużej i poznasz świat, przekonasz się o niej jak i o wielu innych jeszcze prawdach, o których ani się śni anielskim duszyczkom pensjonarek.
Kamila siedziała ciągle nieruchoma, dłoń jej tylko co raz silniej cisnęła się do serca. Graba po chwili milczenia mówił dalej:
— Wytłumaczywszy ci zmiany, jakie spostrzegłaś w mojej powierzchowności i dla których z trudem poznać mnie mogłaś — co wyznać muszę, nie przestanie mnie nigdy rozśmieszać — muszę ci też ukazać i wytłumaczyć moją maskę moralną. Nie uczynię może tego w zupełności, bo zbyt jesteś niedoświadczona, abyś mnie pojąć i godnie ocenić mogła — powiem ci tylko tyle, ile niezbędnem jest, abyś wiedziała. Wnosząc z tego, jakim mnie dotąd widziałaś, sądzisz zapewne, że jestem człowiekiem sentymentalnym, pełnym wzniosłych uczuć i szlachetnych dążeń. Jesteś w błędzie. Uczciwość, szlachetność, wspaniałomyślność, poetyczność i tym podobne objawy, które dałem ci w sobie spostrzegać, były także maską, jak czarne włosy moje i pociągająca cera twarzy. Jak świeżość i wdzięk fizyczny, tak i te ozdóbki sercowe, czy jak je tam zwą niektórzy, duchowe, starły się ze mnie od dawna, nie wiem nawet, czy kiedykolwiek je posiadałem: — tak sztucznie i wybornie kształtowaną była od kolebki natura moja. Dziś jestem człowiekiem, którego rozkoszą jest próżnowanie, a jedynym celem dogadzanie namiętnościom swym i nawyknieniom. Sumienie moje, to moje własne ja, a dewiza życia: — użycie i żart. — Gdy przestaniesz być naiwnem dzieckiem, jakiem dziś jesteś, i będziesz zdolną do dokładnego pojęcia mnie, wtajemniczę cię w szczegóły mojej egzystencji przeszłej i obecnej, a sama przyznasz mi w braku czego innego, wielką przynajmniej logikę i konsekwentność postępowania i zasad. Teraz nadaremnie bym się rozwlekał w tym przedmiocie, bobyś mnie nie zrozumiała; powiem ci więc tylko, dla czego ubrałem się dla ciebie w maskę moralną i co mnie spowodowało do ożenienia się z tobą.
Z piersi Kamili wydarł się krótki, głuchy jęk, druga ręka jej podniosła się automatycznie i przycisnęła pierwszą leżącą na sercu. Kalikst zaś nie zmieniając wyrazu twarzy ni postawy, mówił dalej:
— Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem, podobałaś mi się bardzo: masz rodzaj powierzchowności, który mnie zawsze najbardziej pociągał, a nawet miło mi przyznać ci wyższość w tym względzie nad innemi kobietami, do których się zbliżałem, lubo takich było nie mało. Powiedziałem sobie, że musisz być moją jakimkolwiek sposobem. Gdybyś była bogatą, pomyślałbym może od razu o ożenieniu się z tobą; ponieważ zaś byłaś ubogą dziewczyną, zamierzałem rozkochać cię w sobie, bez wszelkich kościelnych ceremonji i społecznych sankcji. Wiesz wszystkie przejścia — spotkałem w tobie upór, a zanadto znałem ludzi, abym miał łudzić się, że potrafię go kiedykolwiek przełamać. Bądź co bądź, jednak swego dokonać musiałem, bom był postanowił, bo pragnąłem... bo rozdrażniłaś nie tylko już pociąg mój do ciebie, ale i moją miłość własną. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, że otrzymać nie mogłem tego, co w danej chwili było celem najgwałtowniejszego żądania mego. Ku zaspokojeniu mych chęci została mi jedna droga — ożenienie się z tobą. Pomyślałem nad tem i uznałem, że z wielu względów przyniesie mi ono korzyści i przyjemności. Osądziłem nawet, iż wygodniej mi będzie z tem, że jesteś ubogą niż gdybyś była bogatą, chybabyś posiadała miljony. Bogata kobieta krępuje niejako człowieka więcej niż uboga. Tak jak jesteś, zależysz całkiem odemnie i musisz być taką, jaką zechcę abyś była, a gdybyś posiadała własny fundusz, mogłabyś oprzeć się na bogactwie swem, lub jakich tam koligacjach i paraliżować nie raz czynności i interesa moje. I oto dla tych wszystkich połączonych okoliczności ożeniłem się z tobą, co miło mi wyznać, przynosi mi niezmierzone a wszechstronne zadowolenie, a tobie da szczęście lub nieszczęście, stosownie do dozy zdrowego rozsądku, jakim się w dalszem pożyciu naszem rządzić zechcesz.
Umilkł na chwilę, a Kamila siedziała ciągle nieruchoma z rękami na sercu, tylko oczy jej z osłupiałych stawały się obłąkanemi, a z czoła nawet odblask pąsowej firanki nie spędzał śmiertelnej bladości.
Nagle roztworzyła dłonie, załamała je i przytłumionym ale rozdzierającym głosem krzyknęła:
— Ależ to niegodziwość!
I znowu została jak skamieniała, z załamanemi rękami, z błędnym wzrokiem wlepionym w twarz męża.
Graba uśmiechnął się.
— Raz na zawsze proszę cię, kochana żono, — wyrzekł zwolna spokojnym głosem, — abyś w rozmowach ze mną unikała wszelkich podobnie brzmiących wyrazów i frazesów. Pathos miłem i zajmującem jest w teatrze, w buduarze wśród pogadanki małżeńskiej staje się śmiesznem i przeszkadza do dokładnego porozumienia się. Miej to zawsze w swej pamięci, że jakkolwiek mnie nazwiesz, nie zmieni to wcale stanu rzeczy, a owszem pogorszyć go może, bo odbierze ci zimną krew, której zawsze potrzebować od ciebie będę. Zresztą pojęcie o szlachetności i niegodziwości, zacności, uczciwości i wszelkich tym podobnych cnotach i wadach, jest bardzo względne: mam nadzieję, że gdy przestaniesz być naiwną pensjonarką, a pod kierunkiem moim zostaniesz zdrowo myślącą kobietą, uznasz sama, że przed chwilą wyrzekłaś niedorzeczność, co najmniej — dzieciństwo. Teraz zaś posłuchaj mnie dalej, a nie będę już długo nadużywał twej cierpliwości, bo zostaje mi tylko określić ci bliżej nowe twe położenie i obznajomić cię z koniecznemi warunkami twego przyszłego bytu.
Graba poprawił się w fotelu, popatrzył z uśmiechem na żonę, a widząc, że ona nie zmienia postawy i wyrazu twarzy, dotknął lekko jej rąk załamanych i rzekł:
— Słuchaj mnie uważnie, piękna żono, bo to co powiem, będzie wyrażeniem stanowczej woli mojej, jaką zaś jest siła woli mojej, masz najlepszy na sobie przykład.
Kamila wzdrygnęła się i cofnęła ręce, jakby się broniła od dotknięcia gadu. Graba nie zważając na to, zaczął znowu:
— Jesteś żoną człowieka, któremu przedewszystkiem idzie o to, aby w oczach otaczającej publiczności wydać się bardzo bogatym — i aby co najwięcej ludzi zbierać około siebie. Dla czego tak jest, dowiesz się potem, teraz zaś lubo nie znasz moich celów, musisz mi dopomagać i pod tym względem będę żądał od ciebie bezwarunkowego posłuszeństwa. Naprzód więc chcę, abyś zawsze i wszędzie wyglądała na wielką panię, rozumiesz mnie? Masz w swojej garderobie zapasy bogatych strojów, które przygotowałem dla ciebie, na rozkazy twe posiadasz powozy, konie i liczną służbę. Zawsze i wszędzie powinnaś być ubrana wykwintnie i bogato, piechotą wychodzić z domu nigdy nie będziesz, chyba na ranną mszę do kościoła, bo to się używa między bogatymi ludźmi, wszelkie zaś inne piesze wędrówki po mieście tchną mieszczaństwem i ubóstwem, którego najlżejsze nawet pozory są ci przezemnie wzbronione. Powtóre, życzeniem mojem jest, abyś była miłą i ujmująca gospodynią mego domu, aby obecność twoja nie odstraszała, lecz przyciągała do mnie gości, abyś w oczach tych co cię otaczać będą, starała się być piękną i ujmującą, bo wszystkich odosobnień się, zaniedbywania zewnętrznych powabów i braku uprzejmości dla osób, które będą u mnie gościły, najbardziej, stanowczo ci zakazuję. Potrzecie, wszystko co się dziać będzie między nami, wszystko co we mnie i w mojem życiu spostrzeżesz, a o czem nie będę chciał, aby inni wiedzieli, ma być tajemnicą zamkniętą w tobie jak w milczącej mogile, wszelkie rzucania się, skargi lub wielomówstwo sprowadzą ci tylko przykrości domowe, a w niczem nie zmienią położenia twego. Poczwarte, jakiekolwiek będą uczucia twe dla mnie — niechętne a choćby i nienawistne, postaram się, abym o nich nie wiedział, bo mam dla ciebie wielką słabość, którą na honor mógłbym nazwać miłością, gdybym był choć odrobinę skłonniejszy do deklamacji, — obojętność więc twoja, a tembardziej niechęć, sprawiłaby mi przykrość, a ja przykrości żadnej znosić nie lubię i za każdą wyrządzoną mam zwyczaj podwójną odpłacać. Jak więc w obec ludzi masz okazywać się bogatą panią, tak sam na sam ze mną powinnaś być uległa moim żądaniom, dogodną mi żoną. Takie są moje wymagania, które zaraz po ślubie objawić ci uważałem za potrzebne. Jeżeli będziesz dość rozsądna, aby je wiernie spełniać, będziemy żyli z sobą w ewangelicznej zgodzie i miłości godnej pasterskich czasów; — przytem będziesz miała wygodę a nawet światową egzystencję, ciągłe towarzystwo i męża uwielbiającego twarz, kształtną kibić, gorącą cerę i włoskie oczy. W przeciwnym razie sama będziesz winna, jeżeli zmusisz mnie do zatruwania ci spokoju, okazywaniem mojej niezłomnej woli. Dziś wymagam jeszcze od ciebie automatycznego tylko posłuszeństwa, ale gdy pod wpływem moim i otoczenia jakie ci stworzę, dojrzejesz umysłem i poglądem na życie, wyłożę ci teorję życiową jaką się rządzę, a nie wątpię, że ją pojmiesz i staniesz mi się dzielną pomocnicą, a szczerą przyjaciółką.
Wymawiając ostatnie wyrazy, Graba powstał i spojrzał na zegarek.
— Zagadałem się z tobą, kochana żono, — rzekł, — a późno już jest i na godzinę pierwszą obiecałem się do jednego z moich przyjaciół. Do widzenia więc, idę ubierać się i ty uczyń to samo. Jeśli chcesz, możesz pojechać do swojej matki, — na objad, który będziemy jadali o siódmej godzinie, zjedziemy się do domu. Na honor, miło mi będzie wracać z myślą, że cię tu znajdę i uścisnąć będę miał prawo. Jedziesz karetą, a ja koczem — moim nieodstępnym lokajem jest Michałek — do twoich usług w każdej chwili gotów kamerdyner Józef. Może każesz zadzwonić na swoją pannę służącę?
Kamila nie odpowiedziała i nie zmieniła postawy, co widząc Graba, cofnął rękę, którą był wyciągnął do taśmy dzwonka i rzekł:
— Widzę, że obecność tu czyjakolwiek, choćby nawet twej służącej, byłaby w tej chwili wcale niepotrzebna. Jesteś zdziwiona i bardzo naturalnie, ale trzeba abyś ze zdziwienia tego ochłonęła, nim się komukolwiek pokażesz. Zostań więc sama i myśl o wszystkiem coś słyszała odemnie. Mam nadzieję, że po kilku godzinach znajdę cię w dobrym humorze, z którym ci jest tak pięknie, i nie złorzeczącą bynajmniej losowi wskazującemu cię na jeżdżenie karetami, noszenie bogatych sukien i przyjmowanie jak największej liczby gości, a w dodatku na posiadanie męża zachwyconego twemi wdziękami i całą twą uroczą osobą. Pogódź się więc z tym losem, który wielu kobietom nie wydałby się okrutnym, ubierz się pięknie, odwiedź matkę, a wracaj mi zdrowa i wesoła. Do widzenia.
Przesłał żonie całus końcem palców i wyszedł.
Gdy za Grabą zapadła gruba portjera i drzwi się zamknęły, cisza zupełna zaległa znowu buduar, trwała pół godziny i godzinę całą, a gdyby kto podsłuchiwał za drzwiami lub portjerą, nie domyśliłby się w tym pokoju istnienia jakiejkolwiek żyjącej osoby.
Kamila siedziała na kozetce nieruchoma jak posąg, tylko głowa jej opadła na piersi i ręce zwisły bezwładnie między fałdami sukni. Z twarzy jej niktby się nie domyślił, czy myślała o czemkolwiek, tylko zaciśnięte usta świadczyły o strasznej wewnętrznej boleści. Po godzinie powstała nagle, postąpiła na środek pokoju, chwiejąc się jak senna i jak senna dotknęła rękami swej twarzy, ramion i włosów. Potem zwolna podniosła głowę, obejrzała się w koło, raz jeszcze dotknęła ramion swoich, dotknęła ich silnie, otworzyła szeroko oczy i głucho krzyknęła:
— Nie, ja nie spię!
Stała jak wryta na środku, opuściła czoło na zaciśnięte i splecione palce, a pierś jej pracowała gwałtownie ciężkim oddechem.
I znowu cisza panowała w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Nagle młoda kobieta podniosła twarz zarumienioną do szkarłatu, z oczyma błyszczącemi strasznym ogniem rozwarła i splotła znowu ramiona, a z ust jej gorącym potokiem wybiegały słowa:
— Oszukana! zdeptana! zgubiona! oszukana! oszukana!
Z ostatnim wykrzykiem poskoczyła ku oknu. Okno to położone na pierwszem piętrze, wychodziło na brukowany dziedziniec. Otworzyła je ze stukiem, wyjrzała i krzyknęła jak pierwej:
— Tam kamienie i śmierć!
Wymawiając ostatni wyraz, postawiła drobną stopę na oknie, obu rękami pochwyciła silnie ramy i uniosła się do góry. Nagle wstrzymała się, opuściła jedną rękę i wyrzekła zwolna:
— Matka moja!
Z głuchym jękiem zsunęła na ziemię stopę już postawioną na oknie i w tył pochyliła głowę tak, że aż spadły z niej grube warkocze i opłynęły jej plecy. Do tak odrzuconej głowy z całą siłą przycisnęła dłoń, a drugą ręką trzymając jeszcze ramę okna, stała nieruchoma.
I znowu cisza zupełna była w buduarze pół godziny, może godzinę całą.
Powoli kibić Kamili chyliła się i gięła co raz bardziej, jedna ręka odpadła od głowy, druga wypuściła ramę okna, ugięły się kolana, pierś schyliła się ku ziemi i czoło uderzyło o posadzkę.
Ktoby wtedy podsłuchiwał pod drzwiami lub portjerą buduaru, usłyszałby ciężkie łkanie wydobywające się co kilka chwil z piersi kobiecej. Zrazu łkania te były rzadkie i groźne, wyraźnie łez pozbawione, do jęków bardziej podobne niż do płaczu; ale stopniowo stawały się co raz częstsze i łez pełniejsze, aż się zmieniły w długie, ciche szlochanie. W końcu i łkania umilkły i niktby nie odgadł, czy kobieta z kibicią złamaną, rękami splecionemi nad głową i czołem przyciśnionem do posadzki, była zemdloną czy przytomną, senną czy obudzoną, czy płakała, modliła się lub rozmyślała.
Zmrok krótkiego dnia jesieni zapadł w buduarze zupełnie, z za pąsowych firanek przedzierało się do pokoju szare światło wieczoru. Pod oknem podniosła się zwolna biało ubrana postać kobieca i przeszedłszy pokój, pociągnęła taśmę od dzwonka.
W drzwiach pojawił się kamerdyner.
— Która godzina? — ozwał się głos kobiecy, cichy ale spokojny.
— Pół do siódmej, — odparł służący.
— Czy mąż mój nie wrócił jeszcze? — zapytał głos i zadrżał lekko.
— Jeszcze nie, jaśnie pani.
— Każesz natychmiast zajechać karecie i pojedziesz ze mną, a Michałowi powiesz, aby uwiadomił mego męża gdy wróci, że cały wieczór przepędzę u mojej matki, — rzekła Kamila powoli i wyraźnie.
— Jaśnie pani nie będzie u siebie na objedzie? — zapytał kamerdyner.
— Nie, — odrzekła Kamila i dodała: — chcę jechać za pięć minut.
Sługa wyszedł, a Kamila zbliżyła się do zwierciadła, zapaliła przed niem dwie świece i wziąwszy flakon z orzeźwiającym płynem, starannie otarła ze swej twarzy ślady łez. Gdy turkot karety dał się słyszeć na dziedzińcu, podniosła głowę i zamyśliła się. Na twarz jej wystąpił wyraz męstwa i ofiary. Zakryła dłońmi oczy i rzekła cicho:
— O moja matko! ty o tem nigdy wiedzieć nie będziesz!


∗             ∗

Tegoż samego dnia o wczesnej rannej godzinie, pani G. wyszła ze swej sypialni i z rozjaśnionem czołem usiadła na swej ulubionej kanapie. Blade promyki jesiennego słońca igrały wesoło po jej bawialnym pokoju, a ona machinalnie wiodła wzrokiem za niemi, jakby ciesząc się ich migotaniem i swawolą. Twarz jej odmłodniała, na czole ubyło zmarszczek, oczy nabrały blasku, postać wyprostowała się, ruchy stały się rzeźkie i silniejsze. Pani G. widziała się uwolnioną od obaw gryzących, które mąciły spokój jej dni i nocy. Jedynaczka została żoną człowieka, o którego uczciwości, honorze i pięknej duszy nie wątpiła ani na chwilę, los jej był zabezpieczony, przyszłość wytknięta, prosta — zdobna we wszystkie pociechy ziemskie.
To dziecię, które urodzone wśród bogactwa, zagrożone potem było ciężkiem ubóstwem, nieustanną pracą, nędzą może — zostało znowu bogatem; córka człowieka, o którym wspomnienie budziło w jej sercu cześć, miłość i dumę, odzyskała należne sobie miejsce w rzędzie tych, którzy idą na czele społeczeństwa po drogach pełnych światła inteligencji i estetycznego wdzięku. Z czasem u łona Kamili uśmiechnie się dziecina, potem druga i trzecia, aż grono ślicznych aniołków otoczy tę smukłą, wyniosłą kibić i pocałunkami okryje tę piękną twarz i te wielkie czarne oczy, które przez lat tyle były rozkoszą i miłością matki. Aniołki te będą to synowie i córki Kamili: synowie wzrosną na mężnych, szlachetnych i rozumnych ludzi, a córki na piękne i zacne niewiasty, bo czyliż może być inaczej, gdy serca ich i myśli wykształcone będą przez taką matkę jak Kamila, przez takiego jak jej mąż ojca. I w oddalonej, oddalonej przyszłości, pani G. widziała córkę swą poważną niewiastą dobiegającą połowy życia swego, niepokalanego cieniem żadnym, niezakłóconego żadnem nieszczęściem. W koło niej spokój, dostatek, cześć ludzka, przed nią synowie dorodni i wyniośli, z chwałą rozumu i energji nad czołem, obok niej córki z pogodą czystych serc na dziewiczych twarzach. Po nad tą cudowną grupą rodzinnego szczęścia i rodzinnej chwały uniesie się radosny i błogosławiony duch matki Kamili. Tak, duch jej tylko, bo ona sama zapewne wtedy nie będzie już żyć na ziemi, lecz choć jej ziemska powłoka spocznie w mogile, Bóg dobry, Bóg wielki, pozwoli zapewne jej duchowi unosić się nad światem i patrzyć na szczęście, na miłość, zacność i wielkość tych, którzy są krwią jej krwi i duszą jej duszy.
Tak marzyła matka Kamili i wzrokiem jaśniejącym ścigała słoneczne promyki, które ślizgały się swawolnie po ścianach i posadzce jej pokoju. Jeden z promyków tych uniósł się z nad ziemi, przebiegł po szybach okna i przerznąwszy światłą atmosferę, skończył się w górze, a w samem sercu bladej tarczy słonecznej. Wzrok pani G. wiedziony jego nicią, pobiegł też w górę, utonął w błękitach i zaszedł wielką łzą wdzięczności. Złożyła pobożnie ręce, a pierś jej podniosła się wysoko i przesłała ku niebu westchnienie niewymownych, więc niemych dziękczynień.
Pani G. czuła się u kresu swego istnienia, chwila szczęścia, a lata niedoli — oto było jej życie. Czyliż więc dziwna, że uwierzyła, iż Opatrzność nagrodzić chciała córce jej to, co odebrała jej samej? Czyliż dziwna, że serce jej, które tyle prześniło i przepłakało, przebolało i zrzekało się, uwierzyło nareszcie w ostatni sen przedśmiertny? Pani G. z pokorą i wdzięcznością niemal dziękowała Stwórcy za to, że prawica Jego przez całe jej życie budziła ją ze snów błogich do srogiej rzeczywistości, bo była pewną, pewną, że nie zbudzi już ją ze snu ostatniego, wyśnionego nad brzegiem mogiły, ze snu, w którym widziała szczęście córki jedynej.
Uchyliły się ostrożnie drzwi pokoju i wsunęła się przez nie Kazia z listem w ręku.
— List z poczty do pani, — rzekła oddając pismo.
Matka Kamili wzięła list do ręki i trzymała go długo utkwiwszy wzrok w jego kopertę. Zkąd przychodziło pismo to? kto je pisał? nie wiedziała, ani się domyślała nawet.
Charakter pisma na kopercie był nieznany, stempel pocztowy nosił nazwę miasta położonego w gubernji M., lecz odległego o mil kilkadziesiąt. Nie miała żadnego powodu posądzać list ten o znaczenie złowróżbne, najlżejszego nie miała powodu lękać się jego treści, a jednak trzymała i obracała go w ręku nie łamiąc pieczęci.
Przed chwilą była tak szczęśliwa, serce jej tonęło w najwznioślejszych i najbardziej rozkosznych macierzyńskich marzeniach, a dusza uniosła się w niebo na skrzydłach podzięki słanej dobremu Bogu. Czemuż z tem marzeniem swojem, ze szczęściem i z tą błogą modlitwą w piersi nie mogła pozostać sam na sam długo, długo? Czemu w pasmo myśli jej i uczuć mieszał się list ten obcą pisany ręką? Czego chcą od niej? któż się do niej odzywa? czy może dawny przyjaciel jaki, co się zaparł gdy była w ubóstwie, a powraca do niej wraz z fortuną? czy może ktoś życzliwy, a z dawna znajomy winszuje jej świetnego zamążpójścia córki.
Przy tej ostatniej myśli pani G. złamała pieczęć listu, poprawiła okulary i zaczęła czytać pismo następującej treści:
„Szanowna pani!
„Zaczynając pisać list ten, drżę z obawy, aby on zapóźno rąk twoich nie doszedł; obawa ta tak jest silna, a łączy się z nią tyle innych uczuć, które pani pojmiesz po odczytaniu tego pisma, że drżąca ręka moja niekształtne kreśli litery, a myśli nie wiążą się w ład należny. Zaczynając i kończąc czytanie listu tego, lituj się pani nademną, a daj Boże, aby on zapobiegł temu, iżby się inni litowali nad tobą.
„Pani! jestem matką Kaliksta Graby, którego zapowiedź przedślubną z córką twą odczytano przed tygodniem. Świadczę się Bogiem, że nie wiedziałam o jego zamiarach i tylko wypadkiem dowiedziałam się o nich, inaczej dawnobyś już pani miała moją odezwę. Lecz ja nie jestem jedną ze szczęśliwych matek, którym synowie powierzają uczucia serc swych i zamiary przyszłości! Mnie przeznaczono wiecznie niespokojnem okiem ścigać syna mego po drogach życia i widzieć go tylko przez mgłę łez.
„Pani! nie oddawaj córki swej memu synowi! dla czego? o, nie wymagaj szczegółów i obszernych tłumaczeń! miej litość! bom ja matka! Mówię ci tylko pani z sercem w łzach gorzkich skąpanem, nie oddawaj córki swej memu synowi; bo jeśli ona, jak niosą wieści, piękną jest, dobrą i niewinną dziewicą, popełni się wielkie świętokradztwo i stanie się wielkie nieszczęście.
„Syn mój nie powinien być mężem żadnej kobiety o czystem sercu, jest on najnieszczęśliwszym z nieszczęśliwych, bo idzie najbłędniejszą z błędnych dróg tego świata.
„Ratuj pani swoją córkę, a nademną i nad synem moim lituj się. Z obecnego postępku mego wnosić możesz, iż nie jestem pozbawiona uczciwości i honoru, a jednak ja to sama zgubiłam mego syna.
„Kochałam go, kochałam go tak, że uczyniłam z niego bóstwo moje, a każdy włosek z jego głowy był mi relikwią. Ale nieszczęśliwa, bo nierozsądne ta miłość moja stała się jadem, który zgangrenował jego serce młode, moc zmienił w niemoc i zabił jego ducha trucizną próżniactwa i podbudzanych przez nią namiętności.
„Pani! nie gardź synem moim, on nie winien. Nie daj mu córki swojej, ale nie gardź nim i nie szkodź mu w opinji świata. Błagam cię o to, jak codziennie błagam potężnego Boga, aby wszystkie winy i występki mego nieszczęśliwego dziecka spadły na moją nie na jego głowę.
„Niech aniołowie pomsty Bożej zamkną przedemną na wieki bramy zbawienia, bo jam to zgubiła i zniszczyła istność powierzoną mi przez Stwórcę, bo jam zabiła duszę mego syna.
„A cierpienia moje i bole krwawe niechaj idą nie na moje, ale jego odkupienie.
„List ten oblany łzami, które potokiem z piersi mej płyną, jest jednym z mych aktów pokutnych. Niech stanie on przed obliczem Boga i wyjedna jedną chwilę żalu przy skonie mego dziecka.
„Wyliczyłam dnie i sądzę, ze pismo dojdzie do ciebie pani w przeddzień zamierzonego ślubu, a zatem w porę. Będę się o to gorąco modliła.
„Wszystko co napisałam ci pani, ma pozostać tajemnicą, powierzam ją szlachetności twej i twemu macierzyńskiemu sercu, które biedne serce moje zrozumieć potrafi.

Matylda Graba.“

Pani G. czytała list ten powoli, ręce jej drżały, usta bladły, a czoło i twarz nabiegały szkarłatną czerwonością.
Kiedy wzrok jej doszedł do ostatniej litery podpisu, papier wypadł z jej palców, wstała, wyprostowała się i krzyknęła:
— Boże wszechmogący!
Potem chwiejąc się, postąpiła kilka kroków, wyciągnęła ręce, obróciła się kilka razy w kółko, jak osoba doświadczająca zawrotu głowy i upadła zemdlona na posadzkę.
Nadbiegła Kazia, przeniosła ją na kanapę i trzeźwić poczęła. Po kwadransie pani G. otworzyła oczy i bezprzytomnie powiodła ręką po czole.
— Może pani każe posłać po panią Grabinę? — zapytała Kazia.
Na dźwięk tego nazwiska, pani G. nadzwyczajną siłą zerwała się, stanęła wyprostowana i krzyknęła załamując ręce:
— Oszukał mnie i zgubił moje dziecko!
Spojrzenie jej padło na list, obie ręce przycisnęła do skroni i czytała przez parę minut.
— Zapóźno... zapóźno... zapóźno...
Kazia stała na stronie i patrzyła ze zdumieniem. Pani G. spojrzała na nią, odjęła ręce od skroni i z wysileniem przybrała spokojny wyraz twarzy.
— Idź ztąd, — rzekła, — i zostaw mnie samą, a jak pani Grabina przyjedzie, nie wspominaj przed nią o tem, że otrzymałam dziś list jakiś, ani o tem, żem zasłabła.
Po wyjściu służącej, pani G. zapaliła świecę i przytknęła do płomieni rożek nieszczęsnego listu. Gdy papier zajęty ogniem płonął stopniowo, pani G. rzekła do siebie:
— Kamilko moja! ty o niczem wiedzieć nie będziesz! jeśli mi tak przeznaczono, to już jak najpóźniej obudź się ze snu twojego!
Papier spłonął, pani G. chwiejnym krokiem chodziła po pokoju.
— Któż on więc jest? kto on? jakież jest życie jego? jakie są te ciężkie występki, o których nie wahała się pisać własna matka? — powtarzała co chwilę pani G., a myśli jej plątały się w chaos nierozwikłanych przypuszczeń i domysłów.
Zmrok wieczorny zastał ją siedzącą nieruchomie na kanapie, z blademi usty a krwią nabiegłem czołem.
Przed domem rozległ się turkot karety. Kazia z hałasem wbiegła do pokoju.
— Pani Grabina przyjechała! — wołała na progu.
Pani G. powstała żywo, rozpogodziła twarz, drżącą ręką poprawiła ubranie bezładem swym świadczące o roztargnieniu jakie przebyła, i wyszła naprzeciw córki wyprostowana, uśmiechnięta, poprawiając okulary i czepeczek biały.
Kamila lekkim także krokiem wbiegła do mieszkania matki, wyciągnęła ku niej ramiona i rozjaśnioną uśmiechem twarz do piersi jej przycisnęła.
W kilka chwil potem, obie kobiety siedziały obok siebie.
Kamila trzymała rękę matki w swych dłoniach i głowę oparła na jej piersi.
— Matko moja, — mówiła, — jestem bardzo, zupełnie szczęśliwa!
Głos jej był pewny i spokojny, nie zadrżał nawet ani razu. Wniesiono światło, Kamila spojrzała na matkę.
— Mateczko! co tobie? — krzyknęła z obawy, bo usta pani G. sine były i drżały, a z czoła jej nie ustępowała fala bijącej w skroń krwi.
— O, nic mi nie jest, — odrzekła pani G. drżącym głosem, ale uśmiechającemi się ustami, — cóż dziwnego, że jestem wzruszona... twem szczęściem... — dodała ciszej, i powstawszy, odwróciła twarz od córki pod pozorem wydania jakiegoś rozporządzenia Kazi.
Po chwili rzekła swobodnie:
— Przyjdę jutro do ciebie, aby obejrzeć twe nowe mieszkanie.
— O, prześliczne jest, moja matko! naznacz godzinę, a przyszlę po ciebie karetę!
W głosie Kamili była radość i spokój, ale gdy matka odwróciła się od niej, gorzki, rozpaczliwy wyraz przebiegł jej usta.
Późno już było, gdy Kamila opuściła mieszkanie matki.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią i z ulicy dał się słyszeć turkot odjeżdżającej karety, pani G. wyciągnęła ręce i zawołała:
— Kamilko moja! najdroższe, zgubione dziecko moje!
I całym ciężarem ciała runęła na ziemię.
Około północy do mieszkania państwa Grabów gwałtownie dzwoniono.
We drzwiach przedpokoju stanął jakiś rzemieślnik z Nadrzecznej ulicy, sąsiad pani G., i prosił otwierającego mu drzwi Michałka, aby jak najspieszniej obudzono panią Grabinę, bo matka jej została rażona apoplektycznym atakiem.

II.

Na dziedzińcu pięknego i obszernego domu, w którym mieszkał Ordynat Zrębski, stała budowa, której znaczenie trudnoby z pewnością na pozór określić. Murowane ściany jej były starannie pobielane, a jedyne, ale bardzo szerokie i ozdobne drzwi, miały w koło medaljony owalne gipsowe, na których wyryte były konie prześcigające się w pełnym biegu lub wyrywające się z rąk trzymających je lokajów. Wysoko umieszczone, okrągłe, o zwierciadlanych szybach okna, ozdobione były takiemiż medaljonami, wyobrażającemi amazonki stojące na koniach. Wszystkie razem medaljony połączone były z sobą rzeźbionemi girlandami z laurowych i dębowych liści.
Wnętrze budowy tej przedstawiało jeden duży salon, więcej długi niż szeroki, z posadzką układaną w kwadraty i jak szkło lśniącą od wosku, ze ścianami pokrytemi obiciem, przedstawiającem różne konie i gonitwy konne. Pod jedną z ścian stały kozetki powleczone pąsową materją, takież fotele i niewielkie stoliczki z marmurowemi blatami; pod drugą, były dwie obszerne zagrody z mahoniowych desek, wewnątrz obite kwiecistemi dywanami. W zagrodach tych stały dwie prześliczne klacze, jedna angielskiej, druga tureckiej rasy. Uzdy ich zrobione z pąsowej srebrem haftowanej wstęgi, przywiązane były do brązowych haków, nogi ich do kolan tonęły w cienkiej i drobnej, starannie oczyszczonej słomie. W mahoniowych rzeźbą ozdobionych żłobach złociło się najpiękniejsze ziarno, na jakie tylko zdobyć się może gleba krajowa, a nad żłobami zawieszone były dwa, zwierciadła ramami dotykające sufitu. Pomiędzy zagrodami stało osłonięte pąsową kotarą i wysoko usłane łóżko sportsmana Anglika, którego staraniom powierzona była cenna egzystencja wspaniałych klaczy. W czterech rogach tego pysznego końskiego mieszkania stały marmurowe konie, każdy w innej postawie, naśladowane ze spiżowych posągów, zdobiących cztery rogi miasta jednej z europejskich stolic.
Klacz rasy tureckiej zwała się Sułtanka, bo głowę nosiła podniesioną z królewską dumą, i gdy stąpała zwolna cienkiemi nóżkami i zarżała, zdawało się, że wydaje rozkazy. Klacz rasy angielskiej nosiła imię Lady Makbeth, bo jak na bohaterce dramatu Szekspira, ciężyła i na niej rozlana krew wielu ludzi. Gdy ujeżdżano ją, tak była nieposkromioną, iż z kolei zrzuciła z siebie kilku lokajów — połowa ich wyleczyła się z ran otrzymanych przez spadnięcie, połowa łby sobie potrzaskała.
Kiedy się to działo, Edward Zrębski był w Anglji, kupił nieposkromioną klacz za wielkie pieniądze, oddał ją na wychowanie do najpierwszego w Londynie sportsmana i nazwał Lady Makbeth — potem przywiózł ją do kraju i umieścił razem z Sułtanką.
Mieszkanie dwóch klaczy było najulubieńszem miejscem przebywania dla Ordynata. Tu na jednym ze stolików leżały wielkie arkusze „Timesa,“ na drugim stała nieustannie butelka porteru, tam Ordynat przychodził leczyć się od spleenu, rozmawianiem po angielsku o Anglji z Anglikiem, tu jadał najczęściej objady. A gdy zasiadł na miękiej kozetce z angielską gazetą w jednem ręku, ze szklanką angielskiego napoju w drugiem, mając przed sobą porcję sączącego krew rosbefu i patrząc na ulubione klacze, młodzieniec wychowany w miłości befszteku i sportu, przestawał na chwilę poziewać i wzdrygać się od chłodu, a poczucie rozkoszy życia i wzniosłych jego celów przenikało na chwilę jego obumarłą istotę. W tej stajni, czy w tym salonie, którego gospodyniami były klacze, mieściła się jego ojczyzna, honor, nauka, czyn. Była tam jego ojczyzna, bo szczególnem zjawiskiem wmówił w siebie, że jest Anglikiem, nie przez żadne uwielbienie dla Wielkiej Brytanji i żelaznego charakteru jej synów, ale przez zamiłowanie do angielskiej kuchni, angielskiej rasy koni, angielskich paletotów i angielskiego sans façon. Był tam jego honor, bo cóż mogło przynieść mu większy zaszczyt, jak gdy w jednej stolicy Sułtanka odniosła zwycięstwo nad Celedallerisem lorda Dudlaya, a w drugiej Lady Makbeth ukorzyła Uragana hrabiego P.........? Co roku w wyścigowej porze, gazety pisały jego imię obok imion największych arystokratów Anglji, a on jako wódz najsławniejszy, co roku spoczywał na laurach końskiemi zdobytych nogami.
Była tam jego nauka — bo nic innego w życiu nie studjował, jak ostatnie stronice „Timesa,“ doskonałość porteru, soczystość befszteku i rasowość koni. Był tam jego czyn, bo mógłże świetniej służyć ludzkości, jak leżąc na kozetce, paląc cygaro, pijąc porter i rozkoszując się widokiem klaczy, których postacie podwajały się przez odbicie w zwierciadłach.
To też gdy znajdował się w tym przybytku napełnionym tchnieniem najdroższych dla człowieka rzeczy, Edward Zrębski był zachwycającym młodzieńcem. Poziewał tylko co pięć minut, zdejmował watowany paletot i wełniany szal z szyji, tak mu było ciepło, prędzej wymawiał zgłoski jedną po drugiej i niekiedy zdawało się mu, jakoby naprawdę zdolnym był coś kochać oprócz klaczy, coś czynić, oprócz palenia cygar i czytania ostatniej stronicy „Timesa.“
W jednym z ostatnich dni listopadowych, Ordynat był właśnie w owem zachwycającem usposobieniu i z „Timesem“ w ręku leżał na kozetce, naprzeciw stojącej pysznej zagrodzie Lady Makbeth. Było to w przedobjednej godzinie, na stoliku więc obok niego stała srebrna taca z rozmaitemi drażniącemi podniebienie przekąskami i z szumiącym białą pianą porterem. Ordynat nie jadł już śniadania, tylko popijał porter i palił wonne cygaro, blademi oczami, otoczonemi jasną rzęsą wodząc po suficie.
W zagrodzie Sułtanki stał sportsman, Anglik, i mięką szczotką czesał starannie długą, falującą grzywę klaczy. Był to wysoki, barczysty człowiek, z twarzą białą i pełną piegów, z zarostem rudawym, a czołem wysokiem i nieco łysem. Cała fizjognomia jego miała piętno zimnej krwi i właściwego Anglikom powolnego lecz matematycznego rozsądku i tylko w blado-błękitnych oczach, jak też w zagięciu ust, ukazywał się lekki odcień ironji.
— Messir Dawid, może szklaneczkę porteru? — ozwał się Ordynat po angielsku, zwracając spojrzenie z sufitu na Anglika-faworyta.
— Dziękuję milordzie, nie zaszkodzi, — odparł Dawid tymże językiem, skłaniając głowę na sztywnej postaci i kładąc szczotkę na poręczy zagrody.
Wyraz milord, miał czarowny dar głaskania ucha Ordynata i wprowadzaniu go w najbardziej zachwycające usposobienie. To też pogładził on z przyjemnością jasne faworyty i podniosłszy rękę do butelki z takim gestem, jakby rozpoczynał mowę w Izbie lordów, nalał pełną szklankę szumiącego porteru i wyciągnął ją ku Anglikowi.
Dawid zbliżył się, wziął szklankę i niosąc ją do ust, rzekł ze sztywnym ukłonem:
— Za zdrowie milorda.
— Dziękuję ci Dawidzie, — odpowiedział Ordynat i wygodniej położył się na kozetce twarzą do sufitu, potem wypiwszy haust porteru i wypuściwszy z ust kłąb błękitnego dymu z cygara, ozwał się przesadnie syczącą angielską wymową:
— Powiedz-że mi Dawidzie, czy kontent jesteś, żeś opuścił Anglję dla mojej służby?
Dawid uderzył językiem o podniebienie smakując trunek, zamyślił się i w końcu dobrej minuty milczenia odpowiedział:
— Anglja, milordzie, to kraj ciągłej pracy, fabryk, handlu, rzemiosł i polityki, a kiedym tu przyjechał, zdało mi się, jakobym przybył do krainy mlekiem i miodem płynącej, w której nikt nic nie robi.
Ordynat rozśmiał się przez zęby, co było u niego oznaką bardzo dobrego humoru i rzekł:
— Dowcipny jesteś Dawidzie, ale nie powiedziałeś całej prawdy. Alboż i tu nie widzisz pracujących? alboż moi słudzy nie pracują? alboż ten urzędniczek co naprzeciw moich okien mieszka i ten doktor co mnie leczy od spleenu nie pracują?
Anglik zamyślił się znowu i po długiem milczeniu odparł:
— W Anglji wszyscy pracują.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Ordynat, — bredzisz messir, alboż w Anglji lord Dudley, albo lord Russel, albo lord Fitt pracują?
Usta Anglika ironicznie się zagięły, ale wnet twarz jego odzyskała posągowa angielską zimną krew, postawił szklankę na stole, włożył rece do kieszeni i zaczął mówić:
— Ojciec mój był fermerem u lorda Jerzego Dudley’a, którego widywałem często jak byłem jeszcze młodym chłopakiem. Lord Jerzy nie mieszkał ciągle w swoich posiadłościach w hrabstwie Jorkschire, bo większą część roku przepędzał w Londynie. Do zamku swego przyjeżdżał tylko zawsze na wiosnę, a wtedy zjeżdżali się do niego wszyscy fermerzy z opłatami, prośbami i projektami. On obliczał należytości, wysłuchiwał próśb i rozpatrywał projekta. Jeden z fermerów radził czasem, aby osuszyć spory kawał błotnistej ziemi, roznoszącej wyziewami zarazy i zamienić ją w grunt uprawny; drugi dowodził, że w fermie, którą zamieszkiwał, możnaby z korzyścią założyć jaką fabrykę trzeciemu zdawało się, iż dobrze będzie, jeżeli lord Jerzy pomnoży liczbę owiec, albo ulepszy gatunek wołów. Lord Dudley zamykał się w gabinecie swoim z podającymi projekta po kilka godzin dziennie, rachował, rozpatrywał na mapie pozycje miejscowości i nad każdą propozycją głęboko się zastanawiał. To wszystko zajmowało mu kilkanaście dni i nie wiem jak się to zda milordowi, ale my zwykliśmy mawiać wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem miał on zwyczaj objeżdżać wszystkie swe posiadłości, pobliskie konno, dalsze karetą lub kabryoletem. Zaglądał w każdy szczegół gospodarstwa fermerów, oglądał czy pola dobrze są uprawne, czy woły tłuste, owce na właściwych pastwiskach pasane, czy łąki osuszone i lasy utrzymywane w porządku. Niedbałych fermerów naganiał, a czasem i odbierał im fermy, wzorowych gospodarzy nagradzał pieniędzmi albo uściśnieniem ręki, które wiele znaczyło, bo lord Dudley był prawdziwym gentlemanem i przodkowie jego znajdowali się byli w liczbie baronów piszących Welką Kartę za króla Jana bez Ziemi. To wszystko zajmowało mu kilka tygodni i nie wiem, jak się to zda milordowi, ale myśmy mawiali wtedy, że lord Dudley pracuje. Potem jechał w podróż po obcych krajach i nie wiem dobrze, co tam zwykł był porabiać, ale myśmy myśleli, że on i tam pracował, bo pisywał z różnych krajów do swoich fermerów jak tam to i owo urządza się we Francji i w Niemczech, a że urządza się dobrze, czy nie możnaby podobnie robić i w jego posiadłościach. Jesień i zimę przepędzał lord Jerzy w Londynie; był on członkiem parlamentu, prezydował na wielu meetingach i w Daily News, którą trzymał mój ojciec, bardzo często drukowano jego mowy i rozpisywano się o różnych jego wnioskach i projektach. Nie wiem jak się to zda milordowi, ale wtedy nie tylko my, lecz i cała Anglja mówiła, że lord Dudley pracuje.
Powiedziawszy to Anglik, umilkł, wypił haust porteru, schował znowu rękę do kieszeni i stał wyprostowany.
Goddam, — rzekł Ordynat, — dobrze opowiadasz messir i zajmuje mnie twój lord Dudley. Powiedz mi tylko jeszcze, ile on miał dochodu rocznego?
— Kiedym był młodym chłopcem, — odpowiedział Dawid, — mówiono, że lord Jerzy miał dochodu tylko 5.000 funtów szterlingów, co było bardzo mało dla takiego gentlemana. W dziesięć lat potem posiadłości lorda Jerzego dawały mu 10.000 funtów szterlingów, a kiedy przed rokiem wyjeżdżałem z milordem z Anglji, słyszałem, że lord Jerzy ma rocznego dochodu 15.000 funtów szterlingów.
Goddam! — zawołał Ordynat, — to bardzo pięknie i wcale inaczej jest u mnie, bo ja przed pięciu laty miałem z ordynacji mojej 30.000 rs. dochodu, a dziś mam tylko 15.000. Powiedz-że mi messir, przez co tak się zwiększyły dochody lorda Dudley?
— Osuszył on tysiąc jardów bagnistych gruntów i zrobił z nich pastwisko dla wołów, z których sto utuczonych odsyłano co miesiąc do Londynu; założył kopalnię wegla ziemnego, którego pokłady bezużytecznie leżały wprzódy w jego posiadłościach i zbudował steamer, którym prowadził Tamizą do Londynu połowę zboża hrabstwa Jorkschire.
Ordynat zamyślił się i wypuścił z ust ogromny kłęb dymu.
— Dobrze też musiał żyć, posiadając takie dochody! — zawołał.
— Lord Dudley żyje jak przystało na prawdziwego gentlemana i potomka baronów, — odpowiedział Anglik. — Ma on w Londynie swój własny pałac, w którym przyjmuje na objadach ministrów królowej i nie raz całą Izbę lordów, a kiedy wydaje bale, to mylady występuje w takim stroju, że aż błyszczy cała od brylantów. Przytem fermerowie jego wzbogacają się i synowie ich nie rzadko zostają członkami Izby Gmin, a w fabrykach lorda i około uprawy jego gruntów pracuje kilka tysięcy ludzi, którzy nie tylko zarabiają tam na kawałek chleba, ale i uczą się, bo we wszystkich posiadłościach lorda Jerzego są szkółki dla wyrobników nie mających za co posyłać dzieci do szkół gminnych. Lord Dudley jest też członkiem Jockey Clubu, członkiem towarzystwa opieki nad podrzutkami, członkiem opieki nad zwierzętami i członkiem wielu towarzystw, jakie tylko egzystują na gruncie Wielkiej Brytanji, a milord co zna Anglję, wie sam, że trudno je wszystkie policzyć.
— A i konie pyszne mieć musiał lord Dudley, jeśli można wnosić z tego wspaniałego Abdul—Ceris, który się przed dwoma laty uganiał na wyścigach o pierwszą nagrodę z moją Sułtanką, — rzekł Ordynat.
— Lord Dudley miał w posiadłościach swoich stadninę koni, których chodowla prowadzi się na wielką skalę, i która przynosi mu rocznego dochodu 2.000 funtów szterlingów. Nie kupuje on nigdy koni, które wysyła na wyścigi, ale wszystkie one pochodzą z własnej chodowli, więc świadczą o wielkości i bogactwie Anglji nawet i w tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Przed kilku laty, kilka koni ze stadniny lorda Jerzego wzięto na stajnię królowej, a Lady Makbeth pochodzi ze stadniny lorda Jerzego; milord więc sam dał mu dochodu 420 funtów szterlingów, to jest tyle, ile zapłacił za Lady Makbeth.
Anglik prowadził całą tę rozmowę z najzupełniejszą zimną krwią, bez cienia przechwałki lub alluzji. Imię tylko Anglji wymawiał z pewną dumą w głosie.
Ordynat zamyślił się głęboko. Skończył palić cygaro i ziewnął, ale tym razem zdawało się, iż uczynił to więcej z przyzwyczajenia niż z nudy.
Ne mess, — ozwał się w końcu, wyciągając się na kozetce, — powiedz mi jak ci się zdaje, kto lepiej postępuje: czy Anglicy, którzy jak powiadasz, wszyscy pracują, czy my Galicjanie, którzy nic nie robimy?
Usta Anglika zacięły się znowu w wyraz ironji, ale tak ulotny, że ani go spostrzedz można było. Założył ręce na piersi, pomyślał i odpowiedział z niewzruszoną zimną krwią:
— Milord, który doskonale zna Anglję, niech pomyśli nad tem gdzie jest lepiej: tam, czy tu? A gdzie jest lepiej, tam ludzie lepiej postępują.
— Ha, ha, ha! — rozśmiał się Ordynat, — mądry z ciebie Anglik! przodkowie twoi musieli także pisać Wielką Kartę u króla Jana bez Ziemi.
Dawid wyprostował się jeszcze bardziej i rzekł z dumą:
— Nie milordzie, ale brat mój starszy zasiada w Izbie Gmin i należy do parafji Wighów.
— A więc jakże się stało messir, że nie szukałeś karjery w Anglji, ale zgodziłeś się wyjechać tu ze mną?
— Galicja widać bogatsza od Anglji, bo milord płaci mi za utrzymanie dwóch koni tyle, ileby lord Dudley zapłacił nadzorcy całej swojej stadniny. Więc w bogatym kraju zbiorę sobie pieniądze i wróciwszy do Anglji, zapłacę niemi dzierżawę jednej z ferm lorda Dudleya.
Po tej odpowiedzi wygłoszonej z niezmęczoną zimną krwią i powagą i z nieco tylko ironicznie zagiętemi ustami, Anglik skłonił się sztywnie i odszedł ku przeciwnej ścianie. Tam usiadł na fotelu, wydobył z kieszeni numer „Dayly News“ i zaczął go czytać z wielką uwaga.
Jednocześnie prawie otworzyły się drzwi i wszedł pan Kalikst Graba.
Maż Kamili był tym razem w swojej, jak ją nazywał masce fizycznej — bo miał piękną bladość i czarne jak smoła włosy.
— Szczęśliwy człowiek! — zawołał podając rękę Edwardowi, — siedzisz sobie w swem Eldorado, jak monarcha wschodni otoczony wszystkiemi rozkoszami życia. Wyborne śniadanie, doskonałe cygaro, dwie pyszne klacze i Anglik do rozmawiania po angielsku, na honor! to raj ziemski!
I zaśmiał się pół swobodnie, pół szyderczo, potem spojrzał na Anglika, który przy wejściu jego podniósł wzrok od gazety, i kłaniając się lekko, pozdrowił go po angielsku. Dawid ukłonił się sztywnie, a Edward przeciągnął się, ziewnął i odpowiedział:
— Czy wiesz, mon cher Graba, że nudzę się śmiertelnie!...
— To nie nowina! — zawołał Kalikst i zwracając się do Anglika, rzekł po angielsku:
— Messir Dawid! milord Edward mówi, że się nudzi, czy bywają w Anglji tacy młodzi, przystojni i bogaci milordowie, którzyby się nudzili?
Anglik pomyślał dobrą minutę i odpowiedział:
— Bywają.
— Czemużeś mi tego wprzódy nie powiedział messir! — zawołał Ordynat, — byłbym cię już dawno prosił o radę! Powiedz-że mi, co robią młodzi angielscy milordowie, gdy się nudzą?
Anglik znowu myślał kilkanaście sekund i podciągając sobie w górę kołnierzyk z największą flegmą, odpowiedział:
— W łeb sobie strzelają.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się na całe gardło Graba, — doskonała rada, radykalna! Sądzę jednak, że nie skorzystasz z niej Edwardzie!
Ma foi, nie zaręczyłbym za to, — odparł Edward owijając gardło ciepłym szalem.
W tej chwili za rozmawiającymi ozwał się uniżony głos:
— Do nóżek ścielę się pana Ordynata dobrodzieja! moje uszanowanie mistrzowi ludzi wesołego życia!
Ordynat i Graba, którzy siedzieli odwróceni odedrzwi i nie spostrzegli cicho wchodzącego gościa, obejrzeli się i zobaczyli przed sobą pana Ignacego Jodka. Edward nie zmienił leżącej postawy i lekceważąco wyciągnął ku niemu dwa palce, które on całą garścią uścisnął; za to Graba przywitał się z nim uprzejmie, miał on zwyczaj być uprzejmym dla wszystkich bez wyjątku. Kaptował sobie tym sposobem popularność ogólną i jak kandydat na obieralny urząd, starał się o vota affirmativa.
— Może przekąsisz? — rzekł Ordynat wskazując nowoprzybyłemu tacę z resztą śniadania.
Oczy Jodka błysnęły.
— Dziękuje, dziękuję, czemużby nie? — odpowiedział, przysuwając fotel do stolika, — doskonała szyneczka i kawiorek doskonały!
I wziąwszy srebrne sztucce, zawinął się koło szyneczki z kawiorkiem.
— Cóż tam nowego słychać, Jodek? — zainterpelował Ordynat.
— Byłem dziś u pani pułkownikowej M. Częstowała mnie doskonalą nalewką, którą przysłali jej ze wsi. Córka jej panna Klementyna za mąż idzie za pana Edmunda D., ale czy znacie panowie piosenkę: „Pod pozorem córek, kochają się matki.“
— Czy stosujesz tę piosenkę do pułkownikowej i Edmunda? — zapytał od niechcenia Graba.
— I jak! — zawołał Jodek z gębą pełną szynki i mrugając ze znaczeniem oczami.
Edward i Kalikst uśmiechnęli się.
— Cóż tam więcej słychać? — zapytał znów Ordynat.
— Byłem dziś u panien Jedlińskich. Częstowały mnie doskonałą śmietaną, którą urządzają u siebie en vraies villageoises qu’elles sont. Mówiły mi, że szambelanowa Słabecka z panną Rytą wrócą z zagranicy za miesiąc i przepędzą zimę w M.
— Czy znasz tę pannę Rytę, Jodku? — zapytał Edward.
— I jak! — zawołał Jodek nalewając sobie szklankę porteru.
— Czy podobna do brata?
— Z tego tylko, że ma ryżawe włosy.
— Czy ładna?
— Dla mnie brzydka, ale niektórzy znajdują ją ładną. De gustibus non est disputandum, — dodał sentencjonalnie, kładąc na chleb warstwę linburgskiego sera.
— Cóż więcej słychać?
— Zaszłem po drodze do Borela. Znalazłem tam Stasia i Tozia. Częstowali mnie doskonałemi pierożkami z mięsem, tylko co wyszłemi z pieca szanownego Borela. Nie ma w świecie restauratora jak Borel, panowie! Staś i Tozio zagrali przy mnie dwie partje bilardu, Staś obie przegrał.
Graba uśmiechnął się z ironją.
Edward wpatrzył się w Ignacego z nieopisanym wyrazem zdziwienia, graniczącego z przerażeniem, i po dobrej minucie milczenia rzekł z flegmą:
Peste! a któreż to z rzędu śniadanie zjadasz dzisiaj, Jodek?
Jodek podniósł oczy, jakby przypominał sobie i po chwili włożywszy do ust ostatni kęs chleba z linburgskim serem, odrzekł z najzimniejszą krwią:
— Czwarte.
Edward wzruszył ramionami i nie spuszczając zdumionego wzroku z pulchnej twarzy gościa, wycedził raz jeszcze przez zęby:
Peste!
Graba rozśmiał się na cało gardło.
— Na honor, szanowny panie Ignacy! strawny masz żołądek! — zawołał.
— Jestem jako stróś i lepiej jak stróś, bo trawię z zupełną łatwością, nie tylko co we mnie wchodzi przez usta, ale i to, co dostaje się do mojej osoby przez uszy, — odparł Jodek z zimną krwią i otarłszy usta serwetą, zapalił jedno z cygar Ordynata leżących na stole.
A propos Stasia Klońskiego, czy pamiętasz Edwardzie moja rozmowę z tobą, przed dwoma czy trzema miesiącami? — zapytał Graba.
— Rozmowę o ładnej Cesi?
— Tak.
Jodek nastawił ucha, na twarzy jego pojawiła się gorąca ciekawość.
Kalikst spojrzał nań z ukosa, uśmiechnął się z zadowoleniem i rzekł do Edwarda:
— Powiadają w M., że ładna Cesia co raz bardziej jest tobą zajęta.
— Czy podobna! — zawołał Jodek podskakując na fotelu.
Ordynat z przyjemnością pogładził faworyty i spojrzał w zwierciadło, w którem twarz jego odbiła się obok głowy Lady Makbeth.
Au fait, być to może, — rzekł z flegmą, — ale nie próbowałem jeszcze przekonać się o tem, chociaż i sam jestem nią zachwycony.
— Jesteś prawdziwym Anglikiem, — uśmiechnął się Kalikst.
— Nie miałem czasu, Sułtanka mi chorowała, ale a propos ładnych osób: jakże zdrowie żony twojej Kalikście? czy ma się lepiej?
Nerwowe drganie poruszyło gwałtownie ustami i okiem Kaliksta.
— Od tygodnia już wychodzi ze swego pokoju i przyjmuje gości, — odpowiedział.
C’est heureux, — rzekł Edward, — bo też w istocie to nagłe zasłabnięcie w kilka dni po ślubie...
— Sprawione było nagłą chorobą matki, która dziś ma się lepiej, — dokończył Graba i jakby chciał coprędzej zmienić przedmiot rozmowy, żywo zapytał:
— No więc, á Duand wizyta twoja do pani Klońskiej rozpoczynająca aferę?
— Pójdę dzisiaj, — odparł Ordynat, lekko ziewając.
Jodek zerwał się z fotelu.
— Do nóg upadam, moje uszanowanie panom dobrodziejom, — mówił żegnając się.
— Dokąd tak spieszysz? — zapytał Graba.
— Muszę jeszcze zajść do Borela, proszono mnie tam.
Grand Dieu! czy nie na piąte śniadanie?! — z nieudanem przerażeniem zawołał Edward.
— Nie, nie, na partyjkę bilardu, — odparł Jodek i wybiegł.
Graba prowadził za nim oczami, gdy tymczasem Ordynat zbliżywszy się do Sułtanki, oglądał z uwagą jej grzywę, jakby się przekonywał, czy nie brakuje w niej jakiego włoska; mąż Kamili uśmiechnął się i szepnął:
— Już on się sprawi z ploteczką. I Staś i całe miasto dowiedzą się dziś, że pani Celina kocha się w Ordynacie.
Rzekłszy to do siebie, wyjął z kieszeni talję kart i odezwał się głośno:
— Ordynacie! może sztosika!
Edward spojrzał, nie odpowiedział nic, przyglądnął się jeszcze przez chwilę grzywie Lady Makbeth i podchodząc do stolika, wyjął pugilares i rzekł z zimną krwią:
— Ciągnij bank.
Zasiedli naprzeciw siebie, Kalikst położył na stół storublową asygnatę.
Grali, a Anglik położywszy na kolanach „Dayly News,“ przypatrywał się im z powagą.
— Messir Dawid, — rzekł do niego Graba w przestanku gry i wskazując na Edwarda, — milord przegrał w pół godziny dwieście rubli, co angielską monetą znaczy 40 funtów szterlingów.
Anglik wyprostował się, poprawił kołnierzyki i wyrzekł z flegmą:
— Bogaty kraj!...
Tymczasem pan Jodek pędził do Borela.
W cukierni z dziesięciu młodych ludzi grało w bilard i piło czekoladę lub czarną kawę. Między nimi znajdował się Kloński, Tozio i kapitan.
Jodek wpadł pomiędzy nich jak bomba i został powitany żartami, śmiechem i kawalerskiemi wykrzyknikami jako ulubiony dowcipniś i nowiniarz całego zebrania.
Trzech mężczyzn siedzących przy bocznym stoliku nad kieliszkami ponczu, a między którymi był i kapitan, pociągnęło go ku sobie:
— Cóż słychać nowego, kurjerze codzienny miasta M.? — zapytał jeden z nich stawiając przed nowoprzybyłym kieliszek trunku.
— Mam, mam taką nowinkę, jakiej świat i korona polska nie słyszała! — rzekł półgłosem i chichocąc z cicha Jodek, a zarazem obejrzał się i ukośne wejrzenie rzucił na Klońskiego, który ze zmarszczonemi brwiami i pochyloną postawą mierzył kijem do bilardowej kuli.
— No, to siadaj i mów! — huknął kapitan i pociągnąwszy za połę nowiniarza, posadził go między sobą a towarzyszami.
Jodek pochylił się nad stołem i począł mówić o czemś z cicha. Siedzący obok i naprzeciw niego mężczyźni pochylili ku niemu głowy i słuchali.
— Czy podobna? — zawołał jeden z nich.
— Proszę tu wierzyć kobietom! — krzyknął kapitan.
— Kłamiesz Jodku! — zarzucił spokojniej trzeci.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że mówię prawdę; zresztą powtarzam tylko co słyszałem, a słyszałem z ust najpewniejszych.
Mężczyźni zwrócili oczy na Klońskiego i wybuchnęli głośnym śmiechem.
Stanisław wyprostował się w tej samej chwili, oparł na kiju i z tłumionym gniewem wyrzekł:
— Przegrałem.
Śmiech mężczyzn wzmógł się. Kloński obejrzał się i zobaczył spojrzenia śmiejących się skierowane ku sobie.
— I z czego tak śmiejecie się? — zawołał. — Czy z tego, że dziś już szóstą partję przegrałem? każdemu z was wydarzyć się to może.
— Bynajmniej, — odrzekł jeden z mężczyzn, — śmieliśmy się nie z tego, że przegrałeś, ale z tego, żeś wyraz: przegrałem! tak a propos powiedział.
Stanisław wzruszył ramionami.
— Nie pojmuję jakie tu miało być a propos.
— Bo nie słyszałeś naszej rozmowy.
— Właśnie i my rozmawialiśmy o tem, żeś przegrał, ale wcale inną partję jak bilardową.
— W bilardzie można przegrać i odegrać się, ale ty gdzieindziej tak przegrałeś, że wątpię, czy będziesz mógł się odegrać.
I znowu zaśmieli się wszyscy chórem.
Stanisław patrzył na towarzyszy pół zdziwiony a pół gniewny.
— Proszę was, — rzekł, — o wytłumaczenie tych wszystkich zagadek! od dzieciństwa nie miałem zdolności odgadywania rebusów, szarad i tym podobnych łamigłówek.
Śmiech wzmógł się.
— Biedny Staś! — zawołał jeden z mężczyzn, — chce tłumaczenia!
— Jodku! wytłumacz mu tę zagadkę! — wołał drugi.
Jodek zerwał się jakby chciał uciekać, ale spojrzawszy na niedopity poncz, nie uciekł, tylko stanął za fotelem i chwytając za tylną jego poręcz, jakby się chciał nim zastawić, wyjąknął z pomieszaniem:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem.
Kloński zmarszczył brwi i z gniewem spojrzał na otaczających.
— Uważam panowie, — rzekł głosem, który usiłował uczynić spokojnym, — że chcecie stroić ze mnie żarty; ale oświadczam, że tego nie lubię i nie znoszę, a rolę błaznów służących do zabawiania kompanji, zostawiam innym.
Przy ostatnich słowach spojrzał na Jodka, który raz jeszcze powtórzył:
— O niczem nie wiem!
Mężczyźni przestali śmiać się głośno, ale uśmiechali się, spoglądając na siebie.
— Mój kochany, — ozwał się z ironiczną flegmą jeden z nich, — takie to już są prawa i wyobrażenia towarzyskie, że ludzie zostający w pewnych położeniach, chcąc nie chcąc i przyznać to muszą, bez własnej winy stają się śmiesznymi.
Oczy Klońskiego błysnęły gniewem, głowa podniosła się z dumą. Przystąpił do grupy mężczyzn i rzekł stanowczo:
— Ponieważ pozwalacie sobie mówić mi otwarcie, że jestem śmiesznym, ja czuję się w prawie wymagać od was jasnego wytłumaczenia, dla czego znajdujecie mnie takim. Jeżeli nie spełnicie mego wymagania, będę żądał innej satysfakcji.
— Do licha! — zawołał jeden z mężczyzn, — czyliż nas wszystkich czterech razem wyzwiesz na pojedynek?
Na te słowa Jodek odskoczył o parę kroków, porwał za czapkę i wybiegł z sali powtarzając:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem!
Mężczyźni śmieli się patrząc za uciekającym, a Stanisław rzekł do nich z wzrastającym gniewem:
— Możecie panowie śmiać się ile wam się podoba z pana Jodka, bo on pozwala na to, ale ze mnie to co innego, po raz ostatni proszę nas, abyście powiedzieli o co chodzi, bo inaczej...
— Ah! mon cher, — rzekł jeden z kolegów, — jeśli już tak żądasz tego koniecznie, to powiemy ci przedmiot naszej o tobie rozmowy, choć dalibóg to ambarasujące i sam nie wiem...
— At! co tam długo w bawełnę obwijać! — huknął kapitan. — Nie darmo służyłem w złotych huzarach, nie lubię cedzić słówka przez zęby. Ot, powiem ci Stanisławie po koleżeńsku i przyjacielsku, że jesteś w położeniu króla Menelausa, męża pięknej Heleny.
Oczy Stanisława zaiskrzyły się dwoma błyskawicami.
— Radzę ci kapitanie złotych huzarów, — rzekł szyderczo, — abyś nie wdawał się w historyczne cytacje, bo na wszelkiem polu uczonem łatwo szwankować możesz, choć jesteś rycerzem. Tłumacz się jaśniej.
— Ha! jeśli tak koniecznie wymagasz odemnie, abym ci całą rzecz jak łopatą na stół wyłożył! — krzyknął kapitan obrażony szyderstwem Klońskiego, — to powiem ci wszystko!
— Kapitanie! — zawołał jeden z mężczyzn porywając go za rękę.
— Warjacie! głupstwo zrobisz! — mitygował drugi.
— Otóż niech mnie piekło pochłonie, jeśli nie powiem, niech się przekona, co to żarciki ze mnie stroić! — wrzasnął kapitan.
— Mów, mów! — wołał Kloński, drżąc cały z gniewu i niecierpliwości.
— Więc słuchaj do stu djabłów, a uważnie! Wieści chodzą po mieście, że Ordynat Zrębski kocha się w twojej żonie, a ona w nim!...
Stanisław zpąsowiał tak, że aż czoło powlekło mu się szkarłatem, cofnął się, wyciągnął rękę i silnym głosem krzyknął:
— Milcz!
Wszyscy oniemieli, a ci sami mężczyźni, którzy żartowali przed chwilą, zarumienili się i pospuszczali oczy. Kapitan chciał coś junacko odpowiedzieć, ale zadrżały mu usta, głos i ręce, a tymczasem między nim a Stanisławem stanął Tozio, niemy dotąd i nie wiele rozumiejący świadek całej sceny.
— Stanisławie, — rzekł biorąc go za rękę, — nie unoś się zbytecznie... wszak między przyjaciołmi...
Kloński wysunął dłoń z ujęcia Tozia, zkrzyżował ręce na piersi i rzekł drżącym jeszcze, ale już spokojnym głosem, w którym była ironja i duma zarazem:
— W istocie... jesteśmy w przyjacielskiem kółku... to też skończymy tę rzecz po przyjacielsku... Na ten raz nie wymagam od kapitana złotych huzarów żadnej innej satysfakcji za jego nierozważne słowa, jak tej, aby w domu moim więcej nie bywał, ale zapowiadam wam panowie wszystkim razem i każdemu z osobna, że na drugi raz w podobnym wypadku, nie będę tak pojednawczego usposobienia. Znacie mnie, że jestem dobrym kolegą do wypitki, ale może nie wiecie jeszcze, jakim jestem do wybitki. Kto nie życze sobie przekonać się o tem, niech z należytem uszanowaniem wspomina imię mojej żony. Nie uczyłem się wiele w szkołach, to prawda... ale strzelać umiem tak, że jaskółki i niedoperze w locie ubijam, a mam tyle honoru i odwagi, że nie zawaham się wpakować kulę w łeb temu, kto się odważy najmniejszem słowem ubliżyć kobiecie, którą kocham i która nosi moje nazwisko.
Powiedziawszy to, wziął kapelusz i chciał wyjść, ale u drzwi otoczyli go mężczyźni.
— Brawo! brawo! — wołali jedni, — szlachetny i dzielny jesteś człowiek!
— Głupi kapitan! — mówili inni.
— Któż nie zna twojej żony! — powtarzali wszyscy, to anioł dobroci i cnoty.
I na wszystkich twarzach widomy był żal za popełnioną obrazę, sympatja i życzliwość dla tego, kto został obrażony.
Stanisław w milczeniu podał rękę tym, którzy go serdecznemi otoczyli objawami, a między którymi pierwszy i najserdeczniejezy okazał się Tozio i wybiegł na ulicę.
Po wyjściu jego z cukierni powstał gwar nie do opisania.
Wszyscy prawie obecni napadli z gniewem na kapitana za jego bezczelne odezwanie się, ten się tłumaczył, że został wyzwanym do tego przez gniewne i szydercze słowa Klońskiego, w końcu całe zebranie zadecydowało, że wieść o Celinie Klońskiej musi być zupełnie fałszywa, że są to najniezawodniej plotki bezmyślne w kurs puszczone, że zatem kapitan powinien przy pierwszej zdarzonej zręczności przeprosić Stanisława za nieuważnie wymówione o jego żonie słowa.
Zdecydowawszy tak, goście Borela rozeszli się po mieście, każdy w inną stronę, a w parę godzin potem, każdy co znał lub tylko widywał państwa Klońskich, wiedział już o zajściu wydarzonem w cukierni. Wieść o niem dostała się do uszu kobiet, które zazdrościły Celinie jej lat ośmnastu, albo bujnych złocistych włosów i zgrabnej figurki, albo strojnych sukien i pięknych powozów. Dostała się ona także do uszu dewotek, których raziła dziecięca żywość młodziuchnej mężatki, i do uszu matek, które miały córki na wydaniu i nie mogły darować Celinie, że zabrała sobie na męża jednego z urodziwych i bogatych młodzieńców okolicy. Wszystkie te uszy wsiąkły w siebie z chciwością wieść o zajściu i powodach zajścia między Klońskim a kapitanem, a nad wieczorem dnia tego opinja pani Klońskiej w mieście M. została zachwianą.
A Stanisław Kloński wybiegłszy na ulicę, gdy się tylko znalazł po za cukiernią i zdala od spojrzeń towarzyszy, stracił wymuszoną spokojność i nabrał wyrazu żywego rozdrażnienia. Nie poszedł do domu ani do żadnego ze znajomych, ale prędkim krokiem zmierzył nad brzeg rzeki, gdzie było ulubione miejsce przechadzki publiczności M. W tej porze jednak roku i dnia tego nie było tam nikogo z przechadzających się, gdzie niegdzie chyba pojawił się jaki żyd w brudnym i odartym chałacie, a około brzegów rybacy przywiązywali swe łodzie, nucąc lub pogwizdując proste piosenki. Drobny deszcz, więcej podobny do mgły niż do deszczu, zmaczał szarą ziemię, rzeka z głuchym szmerem toczyła mętne fale.
Stanisław szybkim a niespokojnym krokiem zaczął przechadzać się po nad długie wybrzeże. Głowę pochylił, oczy utkwił w ziemię i skrzyżowane ręce mocno zacisnął na piersi.
Nie wierzył zapewne w to, co o żonie jego wyrzekł kapitan, a jednak słowa obwiniające Celinę o miłość dla Ordynata, jak grom padły mu na mózg i serce. W pierwszej chwili ozwał się w nim tylko honor i szlachetny poryw bronienia kobiety, której był mężem, ale gdy znalazł się sam jeden zdala od zgiełku miasta i rozmów towarzyszy, coś nakształt wstydliwości zaczęło wjadać się w jego myśl, wstydliwość wzrastała z każdą chwilą i stała się gorzkiem, gryzącem uczuciem.
W ogóle najskłonniejsi do zazdrości są mężczyźni czujący w kobietach, które kochają, jakąkolwiek nad sobą wyższość fizyczną, moralną lub umysłową. Starzy, ludzie ograniczeni i ludzie wiodący życie nie bez zarzutu, stają się koniecznie podejrzliwi, jeśli posiadają żony młode, oświecone i cnotliwe. Podejrzliwość ta jest mimowolnem zeznaniem własnej niższości, jest wykrzyknikiem upokorzonej i zrozpaczonej duszy: „Nie wart cię jestem, a więc prędzej czy później odebrać mi musisz swoje serce!“
Stanisław kochał Celinę z lekceważeniem zwyczajnem mężczyźnie, który się czuje bardzo kochanym; kochał ją z zaniedbaniem właściwem pewności całkowitego posiadania uświęconego sankcją kościelną i towarzyską. Nie mniej jednak w chwilach opamiętania i rozwagi, które jak rzadkie wprawdzie oazy, zjawiały się wszakże nie raz wśród oddanego próżnym a namiętnym zabawom życia jego, Celina stawała przed nim zawsze jak anioł piękności i dobroci, a wtedy kładąc rękę na sercu mówił on sam do siebie: — „Nie wart jej jestem!“
Jeżeli zeznanie to jawiło się kiedykolwiek w głębi myśli Stanisława, to już najmniej ozwało się wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu pomyślał, że Celina pokochać może innego. Przypomniał sobie wszystkie swoje szały i zabawy, dla których opuszczał ją, ranił jej serce i rzekł z goryczą w duchu: — „Nie wart jestem! a więc może przestać, może przestać mnie już kochać!“ Tak mówiła mu logika nie spętanych jeszcze całkiem instynktów i nie zakrzywionego rozsądku jego, uwierzył jej, twarz mu zbladła i w oczach odbiło się wielkie cierpienie. Jeżeli kiedy wśród szału zadomowych rozrywek zapomniał prawie o Celinie i czuł się dla niej obojętnym niemal, to teraz w obec myśli, że utracić ją może, poznał, że jest mu ona droższą nad życie. Posiadać serce tej ślicznej kobiety, ów brylant pierwszorzędny, który jak wyszedł z rąk Stwórcy, tak trwał dotąd w całym połysku swej świetności i w całej szlachetnej czystości swej głębi; posiadać brylant ten, i stracić go... i wypuścić go z dłoni dla utrzymania w niej pikowego asa lub pamfila, wydawało mu się okropnem — tak okropnem, że był pewnym, iż słyszał szelest skrzydeł odlatującego odeń anioła stróża... Po raz pierwszy przed oczami jego mignęły mary nieszczęść, jakie sprowadzić na niego mogło bezładne, szalone, bezcelowe życie jego. Czuł ból głowy i piersi, a więc ruinę zdrowia — niby symbol ruiny majątku, widział on zdala zielony domek starego Wigdera, opłukany brudnemi kroplami deszczu ściekającego z dachu — ruina bytu i szczęścia domowego przynosiła mu przed oczy nieustannie kręcącą się mu po głowie myśl: „Nie wart jej jestem, a więc może przestała mnie już kochać!”
Wszystkie te myśli i pojęcia były w nim niewyraźne, nie tworzyły one żadnego żalu za przeszłość, ani na przyszłość postanowienia — sprawiały mu tylko ból dotkliwy i głęboki. To co z natury było w nim dobrem, poczęło budzić się, ruszać i wołać o ratunek, ale nie mogło dostać się na powierzchnię z pod grubej warstwy naleciałości życiowych. Jedna tylko myśl, jedno uczucie, jeden ból wyraźnie w nim drgały: — było to przypuszczenie, że Celina pokochała innego.
Tak chodził parę godzin nad brzegiem rzeki, nakoniec machinalnie opuścił to miejsce i szedł z jednej ulicy na drugą, bez celu, patrząc w ziemię.
Nagle ktoś go zawołał po imieniu, podniósł głowę i ujrzał przed sobą pana Grabę. Kalikst spojrzał mu w twarz badawczo i musiał jednym rzutem oka wszystko z niej wyczytać, bo tryumfujący uśmiech przebiegł mu usta.
— Ręczę, że zgrałeś się w bilard, kochany Stachu, — zawołał z dobrodusznym uśmiechem, — bo masz minę d’un chevalier à la triste figure!
— Zgadłeś, — odpowiedział Stanisław, — przegrałem z rzędu kilka partji.
Mon cher, znasz przysłowie francuskie: „Malheureux au jeu, heureux en amour,” gdybym był na twojem miejscu, nie żaliłbym się na losy... kto ma tak śliczną i tak czule kochającą żoneczkę... Ale nie zatrzymuję cię, mon cher, bo właśnie przed chwilą widziałem kabryolet Ordynata Edzia, stojący u bramy twego mieszkania... gdybym był na twojem miejscu pospieszyłbym przerwać to sam na sam Edzia z zachwycającą panią Celiną... my mężowie powinniśmy zawsze mieć się na baczności, mianowicie, gdy większa połowę naszego życia przepędzamy za domem... nie miej mi tego za złe, mon cher, tej przyjacielskiej rady... jam uczony ptaszek, a twój szczery przyjaciel. Do widzenia, poczciwy Stasiu!
I ze śmiechem ukazującym dwa rzędy ostrych zębów, pan Graba uścisnął dłoń Klońskiego i odszedł, giętką laseczką świszcząc w powietrzu.
Kloński stał długo jak przykuty do miejsca, na czole jego zbierały się chmury boleści, gniewu i upokorzenia.
Tymczasem gdy się to wszystko działo w mieście, w mieszkaniu państwa Klońskich panowała wielka cisza.
W przedpokoju chrapał leżąc na sofie lokaj w szafirowej liberji, a kamerdyner czytał przy oknie gazetę. Trzy salony puste były zupełnie, wielkie zwierciadła milcząco odbijały kosztowne sprzęty, bronzowy zegar głucho oznajmiał upływ kwadransów. W czwartym dopiero małym saloniku siedziała Celina w ciemnej jedwabnej sukni, z białą lewkonją wyjętą z wazonu i wplecioną we włosy. Pilnie haftowała, a Lolo leżał u stóp jej na aksamitnym stołeczku. O szyby okien z dźwiękiem uderzał drobny deszcz jesienny, o ściany ze świstem tłukł się wicher silny i jęcząc wpadał w kominy domu. Samotna kobieta podniosła głowę i zdawała się słuchać w otaczającej ją ciszy. Naprzeciw niej w kątku pokoju, między piękną konsola i koszem kwitnących wazonów, stało widmo nieszczęścia niedostrzeżone dla oka, lecz tchnieniem swem rozsiewające smutek i palcem uzbrojonym w nóż rozdzierając duszę, piszące na każdym sprzęcie, w powietrzu, wszędzie, tęskne wyrazy: „Jesteś sama! jesteś sama!”
Z przedpokoju doszedł jej uszu dźwięk silnie pociągniętego dzwonka. Zerwała się z kozetki tak nagle, że aż zrzuciła z kolan robotę, stanęła i w wyczekującej postawie została czas jakiś. Żaden szmer nie nastąpił w salonie po odgłosie dzwonka. Celina poskoczyła i uderzyła parę razy w srebrny dzwonek stojący na stole. W mgnieniu oka kamerdyner stał we drzwiach.
— Czy mąż mój wrócił? — zapytała Cesia.
— Nie, jaśnie pani, — odparł sługa.
Cesia spuściła smutnie głowę.
— A któż to dzwonił?
— Żyd jakiś, który do jaśnie pana ma interes.
Celina dała znak służącemu, że może odejść, a sama westchnąwszy, powoli weszła do buduaru, przeszła sypialny pokój i stanęła w pokoju Komorowskiej. Tu stara sługa siedziała pod oknem i pilnie coś szyła. Celina milcząc, usiadła naprzeciw niej i wsparłszy twarz na ręku, wpatrzyła się w pochmurne niebo. Komorowska nie przerywała sobie roboty i kilka minut siedziały tak obok siebie w milczeniu.
Deszcz dźwięczał ciągle po szybach, wiatr pędził po niebie szare jesienne chmury, okno wychodziło na czworokątny brukowany i cichy, niby więzienny dziedziniec, z ulicy dochodził oddalony gwar i turkot powozów. Celina westchnęła nie zmieniając postawy i nie spuszczając wzroku z ciągnących u góry chmur.
Stara sługa popatrzyła na nią, pokiwała głową i zapytała:
— Czy to pan nie wrócił jeszcze z miasta?
— Jeszcze nie, Komorosiu, — odrzekła cichutko Cesia, patrząc ciągle w górę.
W tem obok niej rozległ się łoskot donośny. Spuściła wzrok i ujrzała Komorowskę ucierającą nos w podobnie hałaśliwy sposób, a zarazem z oczu przywiązanej sługi spływały dwie strugi łez.
— Co tobie Komorosiu? płaczesz? — miękim głosem zapytała Celina.
— Płaczę, płaczę! — żałośnie zawołała Komorowska, — bo widzę nieszczęście pani, bo widzę, że mąż pani opuszcza, bo pani teraz do siebie nie jest podobna, smutna, blada, Chryste Panie! jakby nie ta sama szczebiotka, co to niedawno jeszcze śmiała się i szczebiotała od rana do wieczora.
Celina smutnie się uśmiechnęła, podniosła znowu oczy w górę i zwolna odpowiedziała:
— Wszystko w świecie zmienia się i mija, moja dobra Komorosiu. Widzisz tam w górze przepływają chmury, prędko, prędko, tak samo młodość ludzka i szczęście ludzkie przechodzi, a potem płyną z nich łzy, jak deszcz z tych czarnych obłoków.
Milczała przez chwilę i znowu zaczęła mówić powoli i z cicha:
— Teraz jesień — niebo pochmurne — brzydki deszcz pada — i jam smutna — bardzo smutna — a kiedyś w miłym moim Wieńczynie było takie jasne lato, słońce świeciło, róże kwitły, kukułka kukała i ja byłam wtedy młoda, wesoła...
Wyrazy: byłam młoda, wesoła, dziwnie brzmiały w ośmnastoletnich pąsowych ustach młodej kobiety. To też Komorowska patrzyła na nią, zaledwie mogąc wstrzymać się od szlochania, a Cesia po minucie milczenia ozwała się znowu, jakby do siebie i ciągle patrząc w górę:
— Dokąd wśród wichrów i deszczu leci ten ptaszek mały? może do gniazdeczka, w którem go druga czeka ptaszyna? szczęśliwy? jest-że szczęście większe na ziemi, jak śliczne miękie gniazdeczko, gdzie dwie ptaszyny kochają się wzajem i Panu Bogu w podziękę za swe szczęście razem śpiewają! ale gdy jednej ptaszynie zechce się w świat wylecieć, to druga zostaje po niem smutna, tęskni i płacze i już nie śpiewa i nie szczebioce... Gdzie leci ptaszek ten? może w rodzinne strony moje? może będzie w Wieńczynie? usiądzie na starych lipach, które ocieniają dach mego ojca, a potem zaśpiewa nad mogiłą mojej matki? a może w drodze wichry mu piórka oskubią? może zmęczony upadnie gdzie na zabłoconą ziemię? bo czyliż biedna mała ptaszyna zdoła oprzeć się burzom, które nią miotać zaczną po świecie? Zatrzepoce skrzydełkami, zaśpiewa smutnie i zginie!...
Ostatnie wyrazy Celina wymówiła drżącym głosem, błękitne jej oczy, ścigające pod niebem jakąś wśród mgły i wichrów zbłąkaną ptaszynę, drobną łzą zaszły i pierś podniosła się westchnieniem.
Zapewne słowa swe stosowała do siebie, bo ona sama nie byłaż drobną bezsilną ptaszyną, którą wichry życia gnały w krainę boleści?...
W drzwiach pokoju ukazał się kamerdyner i z ukłonem wymówił:
— Pan Ordynat Zrębski.
— O mój Boże! — cicho szepnęła Cesia, przebudzona ze swego zamyślenia, — jakoś nie w porę wizyta.
— To niech jej pani nie przyjmuje, — odszepnęła Komorowska.
— Nie mogę, Staś chce, abym była uprzejmą dla jego przyjaciół i gniewałby się, gdybym nie przyjęła Ordynata.
— Proś, — dodała zwracając się do służącego, a objąwszy szyję Komorowskiej pocałowała ją w czoło i zwolna opuściła pokój.
W bawialnym salonie stał przed zwierciadłem Ordynat i wygładzał swoje jasne faworyty i poprawiał z angielska fantastyczną kokardę krawata.
Od tego miłego zajęcia oderwał go szelest jedwabnej sukni w przyległym pokoju, odwrócił się i ujrzał wchodzącą Celinę.
Ciemno-brunatna barwa ubrania uwydatniała przezroczystą delikatność jej cery, a biała lewkonja wpleciona w złociste loki wdzięcznie błyszczała nad drobną, pobladłą twarzyczką i rzucała na nią pewien nieokreślony smutek.
Powoli przeszła obszerny salon i z obojętną grzecznością podała rękę gościowi.
Ordynat od roku prawie znając panią Klońskę, przywykł był widzieć ją śmiejąca się i rumianą, niezmiernie żywą we wszystkich ruchach, pełną dziecięcej naiwności i swobody. Zmiana, jaka w niej od kilku miesięcy zaszła, przychodziła tak stopniowo, że nie mogła być dotąd zauważaną przez nikogo, wszakże w dniu owych odwiedzin Edwarda, była ona już tak uderzającą, że nie uszła jego wzroku.
Ordynat uśmiechnął się nieznacznie z zadowoleniem, bo i cóż może więcej obiecywać mężczyźnie, który sądzi, iż jest kochanym, jak bladość i osamotnienie kobiety?
Rzucając się tedy na fotel i wysoki kapelusz umieszczając pod fotelem, rzekł:
— Męża pani zapewne nie ma w domu?
— W istocie, Staś wyszedł dziś na parę godzin, — odrzekła Celina.
Toujours seule! — szepnął Ordynat, rzucając na młodą kobietę melancholijne wejrzenie.
Celina udała, że nie słyszy i z dawną a wrodzoną swą żywością poskoczywszy z kanapy, pochwyciła ze stołeczka Lola na ręce i wróciła na dawne miejsce.
Usiadła i głaskała milcząc pieska — Ordynat milczał także, bawił się łańcuszkiem zegarka i miał dość zaambarasowaną minę.
— Pani lubi pieski, — zauważył po chwili.
— Bardzo, — odrzekła Cesia.
— A ja lubię konie.
— Słyszałam o tem, masz pan dobry gust, bo to piękne zwierzęta.
— Prześliczne!
Rozmowa znowu urwała się; Ordynat machinalnie przerzucał album, Celina zawiązywała kokardę Lola, nie troszcząc się bynajmniej o bawienie gościa. Młodzieniec spojrzał na nią w końcu pełnym sentymentów wzrokiem i zapytał:
— Czy pani czytuje „Timesa?“
Na to niespodziane pytanie, Celina podniosła głowę, otworzyła szeroko swoje naiwne błękitne oczy i parsknęła śmiechem tak głośnym i dźwięcznym, że aż po całym rozległ się salonie, a Ordynat usunął się nieco z fotelem.
Qu’est-ce donc qui vous fait tant rire? — zapytał niezmiernie serjo i z wyrazem głębokiego zdziwienia.
— O, mój Boże! jakże mnie pan rozśmieszył! — zawołała Cesia, — i któż u nas kiedy czyta „Timesa?“
I znowu zaśmiała się głośno i przeciągle.
— Ja czytam „Timesa,“ — z wielką powagą rzekł Ordynat.
— To co innego, bo pan byłeś wychowany w Anglji, ale ja nawet nie umiem po angielsku, i zresztą jeśli przychodzi mi kiedy chętka do przeczytania gazety, mam polską lub francuską. Takie olbrzymie dzienniki jak „Times“ — egzystują chyba tylko dla dyplomatów.
Edward z przyjemnością pogładził faworyty.
— Masz pani słuszność, — rzekł z flegmą, — że takie dzienniki właściwe są dyplomatom, to też ja czytuję „Timesa,“ bo chociaż nie zajmuję żadnego stanowiska dyplomatycznego w Europie, mam wysokie wrodzone zdolności dyplomatyczne.
— Doprawdy? — zapytała Cesia, podnosząc brwi ze zdziwieniem.
— O tak, jestem stworzony na dyplomatę.
— To nudne, — rzekła bardzo serjo gospodyni domu.
— Co? — zapytał gość.
— Dyplomacja.
Tym razem Ordynat wyszedł ze zwyczajnej sobie flegmy i ze zdziwieniem szeroko otworzył oczy, patrzył tak kilka sekund na Celinę, potem zrobiwszy głową znak pełen ustępstwa, zaczął znowu bawić się albumem.
Milczenie trwało znowu dobre dwie minuty. Miłośnik befsteku i sportu po raz pierwszy rozmawiał sam na sam z Celiną, lubo ją znał od roku, a że w ogólności bardzo rzadko zadawał sobie fatygi rozmawiania z damami, z wielką trudnością szła mu więc z panią Klońską rozmowa, tem bardziej, że ona ze zwyczajną sobie prostotą nie starała się bynajmniej ją podtrzymać. Przez ciąg milczenia pan Edward przypomniał sobie wprawdzie jeden komplement, który mawiał miss Betsy w Londynie i Melle Susanne w Paryżu, ale zanadto znał prawa światowe, aby módz nie czuć, że powtórzenie ich przed młodziuchną, czystą i świetnie położoną w towarzystwie panią Klońską, było niepodobnem.
Milczał więc długo i Celina milczała nie patrząc wcale na niego, a myślą zdawała się być zupełnie gdzieindziej.
W końcu Ordynat jakby dla kontenansu, włożył na nos pince-nez, przechylił się ku Celinie przez poręcz fotelu, na którym siedział i patrząc jej w same oczy, rzekł:
— Pani przypominasz mi dziwnie Angielki.
Celina usunęła się nieco z lekkim wyrazem zdziwienia i pomięszania wzburzonego śmiałym ruchem młodzieńca i rzekła machinalnie:
— Doprawdy?
Ośmielony tą bierną odpowiedzią, Ordynat bardziej jeszcze się przechylił i śmielej jeszcze niż wprzódy patrząc w jej oczy, zaczął mówić:
— O tak, byłabyś pani bardzo pięknym typem Angielki... te jasne włosy... ta cera...
Nie dokończył, bo Celina usunęła się żywo i odzyskując całą swą przytomność i naiwną śmiałość, przerwała:
— To dziwna! pan w tej chwili wydajesz mi się cudzoziemcem!
Był to najwyższy i najmilszy sercu Edwarda Zrębskiego komplement. To też pogładził białą dłonią po faworytach i rzekł z zachwycającym uśmiechem:
Vous trouvez, madame! w istocie, postawa moja i wzrost muszą przypominać typy angielskie. Ale i rączka pani także...
Tu wyciągnął dłoń jak dla ujęcia ręki Celiny i chciał zapewne powiedzieć, że miała ona rękę Angielki, ale nie dokończył, bo pani Klońska szybko zasunęła obie ręce w rękawy i z żywością mu przerwała:
— O, na postawę pańską i wzrost nie zwróciłam doprawdy uwagi — ale wydałeś mi się pan cudzoziemcem dla tego, że Polacy zwykli są zachowywać tradycyjną dla kobiet grzeczność i uszanowanie.
Ordynat usunął się na te słowa jak oparzony, w tej samej chwili w drzwiach przedpokoju ukazał się mąż Celiny a za nim lokaj niosący na tacy zapalone świece, bo początek zmroku zaczynał zaciemniać pokoje.
Stanisław był bardzo blady i oczy niezwykle mu się iskrzyły, ale wyraz twarzy jego był spokojny — nawet zimny. Celina ujrzawszy męża, swoim zwyczajem z wielką radością okazywaną śmiechem i szczebiotaniem rzuciła się na powitanie jego. Ale on grzecznie lecz z chłodem usunął się od niej i uścisnął lekko tylko końce jej palców, potem od niechcenia powitał Ordynata.
— Sądziłem, — rzekł rzucając się w fotel, — że zbyt już ciemno było w pokojach i kazałem wnieść światło za sobą — chociaż może szara godzina lepiej usposabiała państwa do miłej gawędki... przebaczcie... jam taki prozaik!...
Celina jakby nie słyszała słów tych wymówionych z zupełną obojętnością i z lekkiem tylko szyderstwem w głosie; zimne powitanie męża przecięło na jej ustach wesołe słowo, schyliła głowę i powoli wróciła na swoje miejsce.
Edward zaś musnął faworyty i odpowiedział:
Ma foi! nic złego nie zrobiłeś, salony twoje zyskują przy pięknem oświetleniu!
Dalsza rozmowa zawiązała się jako tako, ale nie szła dobrze i urywała się co moment. Celina była smutna, Stanisław lodowo zimny, Ordynat nie swój jakiś i zaambarasowany. Osobliwszem jednak zjawiskiem, przez całą godzinę nie ziewnął ani razu i nie poskarżył się na zimno. Wziął znać na serjo rolę uwodziciela, w której stanął niespodzianie, bo od czasu do czasu rzucał na Celinę spojrzenia, z których uciekła zwykła jego angielska flegma.
Celina spojrzeń tych nie widziała wcale, bo zaczęła pod światłem lampy pilnie haftować, ale nie uniknęły znać one uwagi Stanisława, bo za każdym razem czoło jego lekko pąsowiało i wpatrywał się w żonę tak usilnie, jak gdyby chciał przeniknąć głębię jej spokojnie oddychającej piersi.
— Uważam Edwardzie, — ozwał się raz, — że dziś nie uskarżasz się wcale na zimno.
Que veux tu mon cher, — odrzekł Ordynat, — w tak miłem towarzystwie zapomina się o temperaturze.
I przy tych słowach rzucił na Celinę znaczące spojrzenie bladych oczu, które jednak straconem dla niej zostało, bo wcale nie podniosła wzroku od roboty. Ale spostrzegł je Stanisław i przygryzł usta.
A propos miłego towarzystwa, — ozwał się w tej samej chwili, — czyś poznał już osobiście panią Grabinę?
Pas encore, — odpowiedział od niechcenia Edward, — wiesz przecie, że kilka tygodni chorowała, a dziś dopiero dowiedziałem się od Kaliksta, że zaczęła już niedawno przyjmować gości.
— Ja złożyłem jej już moją wizytę wczoraj, — rzekł Kloński, — i rozmawiałem z nią godzinę. Prześliczna kobieta! — dodał z uniesieniem i spojrzał na żonę.
— W istocie, bardzo jest ładna, — potwierdziła Cesia nie podnosząc jeszcze wzroku od roboty.
— Ależ to najmniejsza tylko z jej zalet! — zawołał Stanisław. — Co za rozum w tej kobiecie, jaki wdzięk, a zarazem powaga w obejściu się! Prawdziwie jest zachwycająca!...
Ton pełen zapału, z jakim mówił te słowa, stanowił uderzającą sprzeczność z lodowatym chłodem, z jakim rozmawiał przed chwilą. To też Celina nagle zarumieniła się i spojrzała na męża.
— Powiadam państwu, — ciągnął dalej, — że nigdy w życiu nie widziałem podobnie doskonałej kobiety jak pani Graba. Kalikst jest prawdziwie dzieckiem szczęścia i sądzę, że każdy mężczyzna, który pozna jego żonę, będzie musiał choć na chwilę mu pozazdrościć!
Rumieniec Celiny doszedł do szkarłatu i zalał jej szyję i czoło. Spuściła znowu wzrok i chciała haftować, ale igła wypadła jej z palców. Stanisław nie widział tego, bo w tej chwili nie patrzył na żonę.
Ma foi, cher ami, — ozwał się Ordynat, — dziwię się mocno twojemu uniesieniu dla pani Graba. Nie przeczę bynajmniej, że ona być może zachwycającą kobietą, ale kto ma zawsze obok siebie tak piękną gwiazdę — z mniejszem uwielbieniem musi patrzeć na inne.
Celina spojrzała na Ordynata.
— Czy to mnie pan porównałeś do gwiazdy? — zapytała.
Oh, madame, — odparł młodzieniec, — porównanie zbyt skromne może...
— Nie wiedziałam, że w Anglji używają tak poetycznych metafor, w każdym razie jednak nie dziwię się wcale, że Staś oprócz mnie spostrzega i uwielbia inne kobiety, które tego są warte, owszem, cieszy mnie to, bo jest dowodem, iż umie on cenić prawdziwe piękno wszędzie, gdzie je spotka.
Powiedziała to z zupełnym spokojem, ktoby jednak z uwagą ją słuchał, dosłyszałby, że głos jej z pewnem wysileniem wydobywał się z piersi.
— Otóż widzisz Edwardzie! — zawołał Stanisław, wstając z fotelu, — mam pozwolenie od mojej żony uwielbiać wszystkie na świecie kobiety, które tego są warte. Jaką nieocenioną mam żonę Edziu, nieprawdaż? Brakuje tylko tego, abym ja jej podobnego udzielił pozwolenia, a będziemy stanowili małżeństwo prawdziwie wzorowe, rządzące się czystą esencją filozofji! To też zaczynam z moich praw korzystać i wyznaję otwarcie, że jestem gorącym adoratorem pani Kamili!...
Słowa te wymówił takim ostrym tonem chłodnego szyderstwa, a tylko ostatnie z takim zapałem, że ani Celina, ani Edward nic nie odpowiedzieli. Stanisław przeszedł się parę razy po salonie, jakby gwałtownie potrzebował ruchu i stając przed żoną, zapytał w ten sam zimno-ironiczny sposób:
— A ty Celino, czy nie wybrałaś sobie jeszcze żadnego przedmiotu uwielbienia?
— Owszem, — odparła Cesia nie podnosząc wzroku.
— I któż jest tym szczęśliwym? czy można wiedzieć?
— Lolo, — odrzekła krótko młoda kobieta.
Obaj mężczyźni rozśmiali się, Stanisław ostro i gardłowo, Edward przez zęby i z przymusem. Ostatnie odpowiedzi Cesi były naiwne i zdawały się żartobliwemi, ale gdyby w tej chwili kto zajrzał był pod jej spuszczone powieki, zobaczyłby tam dwie kręcące się pod rzęsą — powstrzymywane łezki.
W kilka chwil potem, Ordynat pożegnał państwa Klońskich i wyszedł, a małżeństwo zostało sam na sam.
Stanisław chodził ciągle po pokoju, Celina haftowała, kiedy niekiedy tylko zasmucony wzrok rzucała na męża.
— Stasiu, — wymówiła w końcu, — zdaje mi się, że jesteś w bardzo nie dobrym humorze? czyś czego zmartwiony?
Stanisław stanął przed nią, zamiast odpowiedzi, rzekł ironicznie:
— Czy wiesz Celino, że mocno się dziwię, iż do tej pory nie pomyślałaś o nauczeniu się angielskiego języka.
Celina wpatrzyła się w niego ze zdziwieniem.
— Zkąd ta myśl Stasiu? — zapytała, — i dla czego znajdujesz, że mi umiejętność tego języka potrzebna?
— Miałabyś przyjemność w rozmawianiu po angielsku z tymi, którzy wolą Anglję i wszystko co angielskie, niż własny kraj.
Celina wzruszyła ramionami.
Stanisław zamiast odpowiedzi, zaczął lekko pogwizdywać, ale skromna nuta arjetki silnie sprzeczała się z jego twarzą, którą napróżno usiłował chłodną uczynić. W zmarszczonych brwiach i połysku oka malowało się wzburzenie.
Nagle pochwycił kapelusz i zmierzył ku drzwiom.
— Wychodzisz Stasiu? — zapytała nieśmiało Celina, powstając i idąc za nim.
— Idę do Grabów, — odparł Kloński.
Na twarz Celiny wystąpił znów rumieniec, spokojnie jednak wyciągnęła rękę i rzekła:
— Do widzenia, kochany Stasiu.
W tych wyrazach było tyle słodyczy i łagodnego zgadzania się, a zarazem taki w nich zadrżał smutek głęboki, że Stanisław ujął rękę żony, pociągnął ją ku sobie i spojrzał w jej oczy. Zdawało się przez chwilę, że chciał ją przycisnąć do piersi, ale w mgnieniu oka usunął się i lekko tylko uścisnąwszy jej palce, wyszedł.
Celina zbladła bardzo i postawszy chwilę na miejscu, szybko przebiegła dwa salony i wyjrzała do przedpokoju. Zdawało się, jakby rażona obojętnem i niezrozumiałem obejściem się jej męża, pragnęła raz jeszcze go zobaczyć nim odejdzie.
Na środku przedpokoju stał Kloński, kamerdyner podawał mu paletot.
— Przychodził dziś żyd jakiś do jaśnie pana za interesem — mówił, — ale jaśnie pana wtedy w domu nie było.
Stanisław żywo podniósł głowę.
— A nie powiedział jak się nazywa?
— Owszem jaśnie panie, Wigder z Nadrzecznej ulicy.
Celina spostrzegła, że mąż jej bardziej jeszcze zmarszczył brwi i przygryzł usta.
— Jeżeli przyjdzie jutro, a mnie w domu nie zastanie, — rzekł do kamerdynera, — to poproś go, aby się więcej do mnie nie trudził, bo sam będę u niego.
Z temi słowy Stanisław wyszedł, nie postrzegłszy patrzącej na niego przeze drzwi żony.
W godzinę potem Celina siedziała w swojej sypialni, a Komorowska zajęta była około zawijania jej papilotów. Młoda kobieta smutnie mówiła do swej powiernicy-służącej:
— Czy wiesz Komorosiu, że Staś dziś w dziwnem był usposobieniu, jakiś taki obojętny i jakby rozgniewany...
— Chryste Panie! a za cóżby też pan mógł na panią być rozgniewanym?
— Ja nie wiem, może zresztą był tylko zmartwionym, zdaje mi się, że ma wiele kłopotów...
— Kłopotów! — zawołała służąca. — Chryste Panie, a toż jakich? albo to pan gospodaruje, sieje czy żnie, Panie odpuść! albo jaki handel prowadzi? Ot wszystko gotowiusieńkie przysyła papo jeden i drugi, to i zkąd te kłopoty?
— Widzisz Komorosiu, życie w mieście dużo kosztuje...
— Oj co to, to prawda!
— Papo pisał mi w ostatnim liście, który otrzymałam przed tygodniem, że przeżyliśmy w tym roku dwa razy tyle, ile mamy dochodu oboje, że zatem przysłał mi już część kapitału, jaki był na moje imię złożony w banku...
Komorowska ciężko westchnęła.
— Oprócz tego, — mówiła dalej Celina, — pisał do mnie papo, że słyszał, jakoby Staś zaciągał znaczne długi, ja naturalnie odpisałam papie, że to kłamstwo i plotka na mego poczciwego Stasia, ale teraz gdy zastanawiam się nad tem, myślę, że może to i prawda...
Komorowska jeszcze ciężej westchnęła.
— Od pewnego czasu, — ciągnęła dalej pani Klońska, — widzę mnóstwo ludzi przychodzących za interesem do Stasia, czego dawniej nie bywało... i żydzi i jeszcze jakieś nieznane, niemiłe figury... może on od nich pożycza pieniądze... widzisz więc Komorosiu, że ma on swoje kłopoty, i że trzeba mu przebaczać, jeśli czasem jest w złym humorze...
— Chryste Panie! — zawołała Komorowska, — jakie też z pani dziecko! a któż panu przyczynia tych kłopotów, jeśli nie on sam? Już nie mówię o tem, że bezpotrzebnie państwo mieszkają w mieście i ponoszą takie znaczne wydatki, któreby można mniejszym daleko kosztem, a z taką samą wygodą i większą korzyścią na wsi opędzać, ale jeszcze karty, bilard, kawalerskie wieczorki, ot co zjada fortunę!...
Teraz już Celina westchnęła.
Komorowska mówiła dalej:
— Toć Józef, kamerdyner państwa Grabów opowiadał naszemu Andrzejowi, że dwa tygodnie temu, pan Graba wygrał tysiąc rubli od naszego pana... Oj, bo i ten pan Graba, Boże odpuść! żona chora leżała w łóżku i to w dwa miesiące po ślubie, a on wieczorki u siebie wydawał! Oj, jaki też to świat!...
Celina ciężej westchnęła i smutnie skłoniła głowę.
— Tak, tak, moja Komorosiu, — rzekła, — ani ten świat taki piękny, ani to życie takiem łatwem nie jest, jak się to nam od razu zdaje. Ot moje naprzykład, zdawało się, kiedy miałam lat szesnaście i nie byłam jeszcze mężatką, że polecę sobie przez życie jak motylek i same różyczki takie jak ja lubię, drobniuchne a pachnące, będą kwitły na mojej drodze, a teraz zaczęłam dopiero rok dziewiętnasty i już widzę, że nie darmo powiadają, iż życie jest ciernistą drogą.
Komorowska kiwała żałośnie głową i nos jej czerwieniał, zabierała się już do ocierania go z łoskotem, gdy Cesia, ozwała się znowu po chwili milczenia:
— A jednak, czy wiesz Komorosiu, że chociaż często bywam bardzo smutna i z kilku przyczyn, to jednak im więcej poznaję innych ludzi, tem więcej kocham mego Stasia. Ze wszystkich mężczyzn, których widuję tu około siebie, on jest najlepszy. To prawda, że niepotrzebnie gra w karty i w bilard, że byłabym daleko szczęśliwsza, gdyby częściej przybywał w domu i ze mną, niż ze swymi towarzyszami i przyjaciołmi, ale widzisz, czyż to jego wina, że go jakoś tak pokierowano od lat najmłodszych, że już przywykł do tego i trudno mu się pozbyć dawnych zwyczajów. Czuję przytem, że gdyby nie ten Graba, do którego od pierwszego wejrzenia powzięłam formalną antypatję, Staś dawno już byłby innym. Wszak może pamiętasz, że wprzódy daleko częściej bywał on ze mną i daleko mniej grał w karty, a dopiero jak zapoznał się z Grabą, wzmogły się te wszystkie trapiące mnie jego zamiłowania.. Ale zato ja jestem pewna, że on ma bardzo, bardzo dobre serce i więcej rozsądku jak wszyscy jego przyjaciele, a do dzisiejszego wieczoru byłam także przekonaną, że mnie kocha...
— Chryste Panie! do dzisiejszego wieczoru? — zawołała Komorowska.
Celina zakryła twarz obu rękami i długo nie odpowiadała. Po chwili podniosła głowę i cichutko zapytała:
— Komorosiu, czy widziałaś ty kiedy panią Kamilę Graba?
— Widziałam pani.
— Nieprawdaż, że ona bardzo piękna?
— At sobie! nie szpetna, — zdecydowała Komorowska, — a czemu to pani pyta mnie o to?
— Nic, nic, tak sobie, — odparła Celina, i zamyśliła się głęboko.
Zrazu zamyślona twarz jej była bardzo smutna, ale stopniami wypogadzała się, stawała się spokojną, aż zawitał na niej dziwnie słodki, pełen rozrzewnienia i nadziei uśmiech. Poniosła rękę do piersi i rzekła cicho jakby do siebie:
— O, ja mam myśl, która mnie pociesza i odpędza odemnie wszystkie smutki i niepokoje! wszakże za kilka miesięcy... za kilka miesięcy ja będę matką...
Spojrzenie jej przeniosło się na święty obraz wiszący nad klęcznikiem, ręce złożyła jak do modlitwy i szepnęła:
— O! Matko Boga! dzięki ci za to!
Komorowska patrzyła na nią długo poczciwym wzrokiem, w którym był rodzaj macierzyńskiego uczucia, potem widząc, że ukochana pani jej nie porusza się i nic już nie mówi, nakreśliła nad jej głową znak krzyża świętego i po cichu opuściła pokój.
Celina została nieruchoma, wpół leżąca w fotelu. Długie fałdy białego penioaru spadały aż na posadzkę, ręce miała złożone na piersi, a wzrok pełen rzewnego i słodkiego rozmyślania utkwiony w obrazie. Z płonącej przed nim alabastrowej lampy, szeroka struga białego światła spływała na jej głowę, niby słane błogosławieństwo od świętej z obrazu, na którą z niemą patrzyła modlitwą. Widmo nieszczęścia stało naprzeciw niej w najgłębszym kątku pokoju i nieśmiało zbliżyć się do niej odżegnane przedświtem macierzyństwa.

III.

Wieczór grudniowy zimny był i sypał na świat drobnym, ostrym śniegiem, który pokrywając ulice miasta M. z głuchym dźwiękiem odbijał się o szyby domostw. Dźwięk ten rozchodził się też w milczącem i pogrążonem w zmroku mieszkaniu państwa Grabów. W jednej tylko sali jadalnej światło było i ruch panował, bo lokaje zdejmowali tam właśnie ze stołu nakrycie do objadu. Reszta salonów nie była oświetloną i dopiero z buduaru Kamili, z tego samego buduaru, w którym usłyszała nazajutrz po ślubie dziwne wyznanie męża, wąskiemi smugami płynęło do przyległego pokoju czerwonawe światło kominkowego ognia. Tam, przed żelaznym kominkiem, profilem zwrócona do płomieni, siedziała Kamila. Wysmukła jej postać, opłynięta fałdzistem ubraniem z czarnego aksamitu, wybitnemi kształty rysowała się wśród zmroku na czerwonym tle utworzonem przez blask ognia. Ten sam blask spływał na twarz jej ślizgając się po jej czole krwistemi smugami, rozświecał ją posępnym kolorytem, a oczy jej, pełne chmurnego ognia, błądziły po pokoju z zamyśleniem.
W głębi buduaru i naprzeciw Kamili zasunięty w fotelu i plecami odwrócony od okna tak, że twarz jego cała tonęła w zmroku, siedział Kalikst.
Milczenie zupełne długo panowało w buduarze, przerywane tylko uderzeniem śniegu o szyby i trzaskiem ognia na kominku.
— Czy wiesz Kamilo, — ozwał się w końcu głos Graby, — że prześlicznie wyglądasz w tej chwili. — Bardzo ci jest do twarzy w tej aksamitnej sukni, a blask ognia dodaje szczególnego charakteru twojej postaci. Na honor, gdyby cię w tej chwili widział malarz jaki, z radością malowałby niezawodnie twój portret.
Kamila milczała.
— No i cóż kochana żono, — rzekł znowu po chwili Graba, — czy nie raczysz się odezwać do mnie ani razu! Szczególną jesteś kobietą! Ja mówię ci tyle miłych rzeczy, a ty nie rozchmurzysz nawet twego olimpijskiego czoła.
Kamila milczała ciągle.
— Hm, — ozwał się znowu jej mąż, — jak widzę, musiałaś zapomnieć o jednym z punktów umowy, którą zawarliśmy nazajutrz po ślubie, to jest, że wymagam od ciebie, abyś była łagodną i uprzejmą żoną...
Kamila milczała jeszcze przez chwilę, potem nie zwracając spojrzenia na męża, rzekła:
— Pragnę zapomnieć o wszystkiem com widziała i słyszała wtedy, ale... nie mogę.
Graba rozśmiał się głośno, przeciągle.
— Nie możesz... zapewne... i dobrze, że nie możesz zapomnieć, bo inaczej jabym ci sam wszystko na każdem miejscu przypominał. Ale sądzę, iż będzie lepiej, jeśli wniosą tu światło, może to zmrok czyni cię tak posępną?
I wyciągnął rękę do dzwonka.
— Ja nie chcę aby wnoszono tu światło, — rzekła Kamila, a głos jej lubo spokojny, tak był stanowczy i nieledwie rozkazujący, że Graba opuścił rękę.
— I dla czegoż to nie chcesz światła? czy można wiedzieć? — zapytał. — Może dla tego, że miło ci jest nie widzieć mojej twarzy?
— Tak, — odrzekła Kamila tym samym spokojnym i stanowczym głosem.
— Miły na honor komplement dla tak czule kochającego jak ja małżonka! — zawołał pan Graba z nerwowym śmiechem.
— W sercu i w myśli uczyniłeś mi tak ciemno, że razi mnie światło zewnętrzne.
— Co raz lepiej! — rzekł Graba drżącym trochę od wzruszenia głosem, — dziwną, dziwną jesteś kobietą! Powiedz mi zkąd ten twój wstręt do mnie? dla czego ty mnie kochać nie możesz?
Na te słowa Kamila rozśmiała się ostrym i groźnym śmiechem.
— Ty powiedz mi: kto jesteś? — rzekła.
— Kto jestem? — odpowiedział Graba głosem zniżonym od rozdrażnienia, — jestem twój mąż, któremu przysięgłaś miłość i posłuszeństwo, jestem człowiek, który otoczył cię bogactwem i włożył na ciebie tę suknię, w której jesteś tak piękna...
Kamila wyprostowała się, dumnie podniosła głowę i przerwała:
— Nie o to pytam. Wiem, że jesteś moim mężem i żem ci ślubowała, boś mnie oszukał... oszukał twarzą i słowami, wiem, że dałeś mi bogactwo i rozkazałeś używać go. Wiem to wszystko i nie pytam o to; byłam biedna, w ubóstwie mojem szczęśliwa, bo ufna w Bogu i ludzi i nieznająca wielkich podłości tego świata. Dziś... bogactwo twoje... narzucone mi... jak rozpalony kamień cięży na dumie i uczciwości mojej... suknia ta z aksamitu i koronek, to włosienica, która ból zadaje memu ciału i wjada się przezeń w głąb zranionej duszy. Więc nie pytam cię, czy jesteś moim mężem i czy mi dałeś bogactwo, bo czuję to... o! czuję sama. Ale zapytuję ciebie, kto jesteś... bo ani twych myśli, ani twego postępowania nie rozumiem... bo jesteś taki tajemniczy, jak głębie mętnej wody, i ja, która niedawno byłam tak czysta jak kryształ, pragnę wiedzieć, co się znajduje pod temi mętami i gdzie ich źródło?
Umilkła i znać było, że oddychała z ciężkością. Graba ozwał się głosem nieopisanej ironji:
— Retoryczne twe zdolności kochana żono, za daleko cię unoszą. Alboż przypuszczasz, że powstałem z grobu i jako upior błądzę po świecie, albo, że jestem jakimś ukrywającym się Rinaldinim, czy przebranym królewiczem? Żywość twojej wyobraźni przenosi cię w takim razie w wieki średnie. Dziś, kochana żono, nie ma na świecie ani upiorów, ani kryjących się pod przybranym nazwiskiem rozbójników, ani szukających awantur królewiczów, i ja nie mogę ci dać poetycznej przyjemności zaprezentowania się tobie kim innym, jak tym samym Kalikstem Grabą, którego nazwisko szanowny ksiądz dziekan zapisał obok twojego we wspólnej naszej metryce ślubnej. To jednak nie wydaje mi się dostatecznym powodem, abyś twemi prześlicznemi oczami, które na honor najpiękniejsze są ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem, niechętnie na mnie patrzyć miała.
— Wiem, że jesteś mistrzem w szyderstwie, — rzekła Kamila cichym, złamanym głosem, — wiem o tem od tej fatalnej godziny poślubnego ranka, w której serce pękało mi z bolu, a głowa ze zdziwienia. Udajesz, żeś mnie nie zrozumiał... być może zresztą, że tłumaczę się niejasno. Mam zamęt ciągły w myślach... może to skutek dawnej ciągłej choroby... może odczucie tej fali krwi, która zalała mózg mojej najdroższej matki i ledwie jej nie zabiła...
Chciała mówić dalej, ale nie mogła, i z cichym jękiem zakryła oczy rękami.
— Wydaje mi się, jakbym był na melodramacie, — ozwał się zwolna Graba, zapalając cygaro.
Światło zapałki, którą do tej czynności rozniecił, ukazało bladą twarz jego powleczoną wyrazem szyderstwa, ale zarazem drgającą od nerwowego wzruszenia.
Młoda kobieta podniosła głowę i jakby nie słyszała ostatnich słów jego, rzekła:
— Chcę wiedzieć kim jesteś, to jest, jaką masz rolę na świecie i jakie miejsce twe między ludźmi? Chcę wiedzieć, jakie są cele twego życia, bo przypuszczam, ze nie muszą być dobre. Chcę wiedzieć, dla czego tak bardzo pragniesz wydać się bogatym, bogatszym niż jesteś, bo z wielu oznak, które nie mogły umknąć memu oku, postrzegłam, że w istocie nie posiadasz tak wielkiego majątku. Chcę wiedzieć nakoniec, dla czego ci tak idzie o to, abym zawsze i wszędzie wydawała się wielka panią — co znaczą te ciągłe liczne zebrania w twym domu mężczyzn wszelkiego rodzaju, zebrania, których huczne odgłosy słyszałam leżąc w ciężkiej chorobie i do uczestniczenia w których zaczynasz nalegać na mnie, lubo zaledwie przyszłam do zdrowia?...
Chciała mówić więcej, ale Kalikst zerwał się nagle z siedzenia, przystąpił do niej i rzekł gwałtownie:
— Słuchaj Kamilo! mam dla ciebie wielką słabość... zaklinasz mnie i czarujesz niepospolitym powabem twej postaci, może też drażnisz i pociągasz niechęcią i wstrętem do mnie, jakich nigdy w żadnej nie napotkałem kobiecie. I przez tę tylko słabość moją pozwalam ci zadawać sobie podobne pytania; ale posłuchaj mnie, lituj się nad sobą samą i nie pytaj więcej nigdy, bo jeżeli teraz zechcę odpowiedzieć ci na wszystko, złamiesz się u nóg moich jak trzcina i pożałujesz, żeś zawcześnie zdobyła wiedzę, której teraz żądasz. Rozważ co mówię, nie szydzę w tej chwili i żart dalekim jest odemnie. Ja, nim powiem ci wszystko, chcę wprzódy nastroić cię do mojej nuty... chcę cię przygotować i usposobić... tymczasem milcz i nie pytaj o nic, jeżeli nie chcesz, aby duma twa i uczciwość podarły w twej piersi wszystkie nici żywotne...
— Boże! — jęknęła Kamila, — cóż to jest? cóż to jest? kim ty jesteś? i czyją jestem żoną?!
Kalikst gwałtownie pochwycił ją za rękę.
— Słuchaj, — rzekł, — gdyby dawniej, dawniej kiedyś podobna tobie kobieta zjawiła się była na mojej drodze... przykuła mnie do siebie pięknością postaci i potęgą rozumu, może... może nie stałbym się był tem, czem dziś jestem... ale teraz zapóźno, już wszystko skończone dla mnie... i żadna moc niebieska ani piekielna nie odmieni we mnie krwi, która w czarną zmienić się musiała w mych żyłach. Wprawdzie miałem też niegdyś obok siebie młodą kobietę, która była tem, co marzyciele nazywają aniołem dobroci, alem jej nie kochał. Podjąłem ją tylko jako worek pełen złota, a ona sama nie wzbudzała we mnie żadnych uczuć. Było to dziecko słabe... z wodą w żyłach zamiast krwi... jedna z tych istot, które stworzone są na poczciwe żony hreczkosiejów... nie mogła więc ona zwrócić w inny kierunek mego życia, które szalomym prądem biegło ku swemu przeznaczeniu... gdybyś ty wtedy była na jej miejscu... może... bo ty jesteś inną... w twoich oczach ogień goreje, który wcisnął się w pierś moją tak, żem posiąść cię musiał, choćby w sposób, z jakiego zawsze szydziłem... ty... o ty... wprowadzasz mnie nawet w tej chwili w stan egzaltacji... zarażasz mnie swojem patos...
I przy ostatnich wyrazach zaśmiał się strasznym śmiechem szyderstwa, rozdrażnienia i namiętności.
Kamila stała przed nim jak odrętwiała; na twarzy jej rozlał się wyraz przerażenia połączonego z wstrętem i żalem.
— Kalikście, — ozwała się w końcu złamanym ale łagodnym głosem, — Bóg tylko wie, ile uczyniłeś mi złego. Starłeś z mej duszy wiarę w ludzi, kłamstwem związałeś mnie z sobą i bez litości nad moją młodością, nad tem uczuciem szacunku i sympatji, jakie dla ciebie miałam, zdjąłeś swą podwójną maskę i rzuciłeś mnie w odmęt rozpaczy w takiej chwili, jaka innym kobietom przynosi szczęście bez granic. Więc kochać ciebie jam już nigdy nie zdolna, o, nigdy! ale przebaczyć ci mogę i mogę podać rękę moralnej pomocy, jeśli jej potrzebujesz. Powiedz mi wszystko, zrzuć te ostatnie łachmanki twojej maski, któremi chcesz część siebie zakryć przedemną; jeżeli pod niemi są straszne jakie rany, nie odtrącą mnie one więcej, jak wszystko com już w tobie ujrzała. Nie urodziłam się wprawdzie na siostrę miłosierdzia... nie wiem zkąd Bóg mi da siłę zaparcia się samej siebie... ale jestem chrześcianką i mam młode, silne serce... oddam je całe litości nad tobą i przyjaźni dla ciebie. Powiedz mi tylko wszystko...
Kalikst odstąpił od niej parę kroków i patetycznie wyciągając ręce, zawołał:
— O, żono kochana! jakże piękna jesteś w tej tragicznej roli ofiary wyciągającej dobrowolnie pod nóż szyję swoją! Patrząc na ciebie zda się, że to Niobe wyrzucająca niebu swe nieszczęścia!
Kamila spuściła głowę na piersi; odblask czerwony spłynął na nią i krwawo twarz jej oświetlił.
— Ha, — rzekła po chwili, — nie chcesz, abym ci rękę przyjazną i pomoc moralną podała, nie chcesz nawet zostawić mi iskry nadziei, abym kiedykolwiek mogła być czemś więcej względem ciebie jak nikczemnie oszukaną kobietą... jak chcesz więc, tak będzie; ale zarazem i ja oświadczam tobie, że dopóty tylko będę twoją niewolnicą, dopóki potrzebować tego będzie życie i zdrowie mojej matki. Dotąd taję przed nią wszystko, udaję szczęśliwą, bo wiem, ze wiadomość o prawdzie zabiłaby ją... a gdyby jej jeszcze mi zabrakło...
Nerwowe wstrząśnienie całem ciałem znowu jej mowę przerwało.
— I cóż, kochana żono, myślisz uczynić wtedy, gdy życie i zdrowie twojej matki nie będzie potrzebowało tego, abyś była, jak powiadasz moją niewolnicą? — zapytał Graba.
Kamila dumnie podniosła głowę.
— O, bądź pewny, — rzekła, — że w chwili, w której będę wiedziała, iż odkryciem prawdy nie zabiję mojej matki, zedrę z siebie te bogate suknie, któremi przemocą mnie odziałeś, złamię ten ślubny pierścień, który oszukaństwem włożyłeś mi na rękę i pójdę uboga jak pierwej pracować na kawałek chleba dla matki i siebie...
— Doprawdy? — zwolna rzekł Graba. — Jakiż z ciebie naiwny dzieciak! Najprzód wiedz o tem, że pierścionki ślubne nie z taką łatwością łamią się, jak ci się zdaje, tembardziej, gdy mąż naprzykład sprzeciwia się dokonaniu tej drażliwej w każdym razie operacji. Powtóre: wątpię aby kiedykolwiek matka twoja mogła z bezpieczeństwem dla życia dowiedzieć się o wszystkiem co zachodzi między mną a tobą, tem więcej, że przedstawisz to w barwach wyegzaltowanych twą żywą wyobrażnią. Atak apoplektyczny, któremu uległa pani G. nazajutrz po naszym ślubie, może powtórzyć się za jakiemkolwiek silniejszem wzruszeniem, nie radzę ci więc próbować...
Kamila jęczała boleśnie.
— O, jeśli masz najmniejszą iskrę uczciwości, jeśli choć najsłabiej odzywa się w tobie sumienie! — zawołała, — staraj się, staraj się wspólnie ze mną, aby ona miała mnie za szczęśliwą... jej życie to moje życie... ona, to jedyny przedmiot między mną a niezgłębioną rozpaczą...
— Uf! ileż frazesów, — rzekł Graba. — Co raz więcej przekonywam się kochana żono, że gdybyś była została artystką dramatyczną, znakomicie mogłabyś się odznaczyć w artystycznym świecie. Rzecz, o którą mnie prosisz, jest bardzo prosta do spełnienia i nie mam żadnego interesu zwierzać się twojej matce ani z naszego domowego pożycia, ani tembardziej z dalszych spraw moich. Chcę nawet i wymagam od ciebie, aby to wszystko co widzisz i słyszysz, pozostało zupełną tajemnicą między mną a tobą: jako między dwojgiem ludzi, którzy są: „jedną duszą w dwóch ciałach,“ jak mówi Pismo święte.
Kamila gorzko się uśmiechnęła i rzekła z cicha:
— Dziękuję.
— Teraz kochana żono, — ozwał się Graba, — może rozkażesz wnieść światło do pokojów. Jeśli mnie pamięć nie myli, zdaje mi się, że oczekujesz swojej matki, która i jutrzejszy dzień cały ma przepędzić w naszym domu. Każ więc oświetlić pokoje, bo pani G. znajdując ciemności, pomyśli, że gramy w ślepą babkę, coby memu przynajmniej wiekowi trochę już nie przystało. Co do mnie, muszę cię opuścić i nie będę mógł korzystać dzisiaj z miłego towarzystwa twojej matki. Staś Kloński prosił mnie, abym zaszedł do niego i pójdziemy razem na wieczorek do jednego z przyjaciół. Ten poczciwy Staś, znasz go już przecie dobrze, wydaje mi się od pewnego czasu w nieporozumieniu ze swoją żoną... podobno zazdrosny o tego anglomana Ordynata... przytem przegrywa szalenie, a to wszystko wprowadza go w tak czarny humor, że chcę go rozerwać i prowadzę na wieczorek, gdzie znowu zgra się na pociechę... ha, ha, ha! Ale zapominam się przy tobie, najdroższa żono, — dodał patrząc na zegarek przy świetle dogasającego na kominku ognia, — i choć rozmowa z tobą wiele ma dla mnie powabu, nie mniej jednak pożegnać cię muszę, bo obowiązki przedewszystkiem.
Mówiąc ostatnie wyrazy, rozśmiał się po swojemu, objął żonę i chciał ją przycisnąć do siebie. Ale Kamila żywo cofnęła się i wysunęła z jego objęć.
— Resztka wstydliwości dziewiczej! — rzekł Graba, patrząc w jej oczy, — przebaczam ci ją... do czasu!...
Rzekłszy to, z galanterją pocałował jej rękę i wyszedł.
Po chwili Kamila posłyszała donośny głos jego wołający w przedpokoju:
— Światła do pokojów!
W kilka minut potem salony były oświetlone lampami i świecami w złoconych kandelabrach.
Na około Kamili, siedzącej nieruchomie przed kominkiem z oczami wpatrzonemi w zagasłe ognisko wywołane z cieniów, ukazały się piękne i bogate sprzęty: miękie pąsowo wybite kozetki, ciężkie portjery zwieszające się gustownie nad drzwiami, stoliczki o marmurowych blatach unoszące na sobie zegary, statuetki i różne zbytkowne cacka. Zwierciadła odbijały blask lamp i świec i powtarzały je po kilkakroć, oddając go sobie wzajem z salonu do salonu, posadzka zalśniła na podobieństwo zwierciadeł.
A między tem wszystkiem, przed siedzącą w smutnem zamyśleniu kobietą, za nią i w koło niej kręciło się hasło: — nieszczęście!
Siedziało ono na miękich poduszkach fotelów i kanap, przeglądało się w zwierciadłach, ślizgało po woskowanych kwadratach posadzki, pełzało po kwiecistych kobiercach. Szyby drżące pod uderzeniem śniegu dźwięczały: nieszczęście! tętno zegara powtarzało ten sam wyraz i cisza głęboka krzyczała: nieszczęście! nieszczęście! nieszczęście!
Kamila jakby poczuła dotknięcie tej mary, która otaczała ją zewsząd, jakby posłyszała głos jej wołający na nią wśród ciszy, zerwała się nagle, przycisnęła dłonią czoło i pierś jej jednem głębokiem podniosła się łkaniem.
W tej samej chwili w bramie domu dał się słyszeć turkot zajeżdżającej karety i kamerdyner Józef stojąc we drzwiach wyrzekł:
— Matka jaśnie pani przyjechała.
Kamila żywo przyskoczyła do zwierciadła, w mgnieniu oka poprawiła włosy, przybrała wyraz fizjognomji pogodny, uśmiechnięty, i wybiegła naprzeciw matki.
Po chwili obie kobiety znajdowały się razem w buduarze. Na pani G. znać było ślady przebytej choroby, co więcej: twarz jej tak spokojna dawniej, powlekła się wyrazem jakiegoś nieokreślonego niepokoju, kilka zmarszczek przybyło na dumne czoło.
— Siadaj tu, moja najdroższa mateczko, — mówiła Kamila, prowadząc matkę do wygodnej sofy i układając dla niej poduszki.
— Męża twego nie ma w domu, Kamilo? — zapytała pani G. siadając.
— Przed chwilą wyszedł, — odrzekła Kamila, — i prosił mnie, abym przeprosiła cię mateczko, że jutro dopiero cię powita, ale od dawna już wybierał się na dzisiejszy wieczór, do któregoś z przyjaciół.
— Czy często zostajesz samą? — zapytała pani G., uważnie patrząc na córkę.
— O, bardzo rzadko, — odparła najnaturalniej w świecie Kamila, — Kalikst tak lubi moje towarzystwo! Niekiedy jednak wychodzi, bo trudno przecie mężczyźnie zamykać się w domu jak w klasztorze.
— Powiadasz, że mąż twój chętnie przebywa w twojem towarzystwie?
— O tak mateczko, mamy zawsze ze sobą tyle do mówienia! on tyle rzeczy widział, tyle znał ludzi i sama wiesz, jak zajmująco umie o wszystkiem opowiadać — ja też choć nie mam tyle resursów, zawsze znajduję coś do powiedzenia jemu, tak więc doskonale nam czas z sobą przechodzi.
Pani G. badawczo patrzyła na córkę, ale fizjognomja Kamili była tak spokojna i pogodna, ton jej mowy miał w sobie taką żartobliwą wesołość, że najmniejsza wątpliwość o prawdzie słów jej nie mogła nasunąć się myśli matki.
— Powiedz mi droga, — ozwała się znowu po chwili rozmawiania o czem innem, — jak ci tam było w czasie twojej choroby. Mówiłam ci, jakie męki przebyłam nie będąc w stanie ciągle zostawać przy tobie.
— O, wszakże przyjeżdżałaś do mnie moja matko! — zawołała Kamila.
— Tak, ale byłam sama tak słaba, że niepodobna mi było dłużej nad jedną godzinę siedzieć przy twojem łóżku, przytem, dziwnem zjawiskiem, widok mój pogarszał zwykle twój stan i wzmagał chorobę...
— To w skutek gorączki, — żywo tłumaczyła Kamila.
— Zapewne, ale z nieopisanym niepokojem myślałam zawsze, czy też kto zastępuje mnie skutecznie przy tobie. Jak też był wtedy twój mąż? czy bardzo o ciebie troskliwy?
— O, nadzwyczajnie! — rzekła Kamila pewnym głosem, ale nagle odwróciła się od matki i pociągnąwszy taśmę dzwonka, stała przez chwilkę zwrócona twarzą do drzwi, niby czekając nadejścia służącego.
— Podaj herbatę! — rzekła do kamerdynera, który wnet się pojawił i dopiero gdy ten zniknął znowu, zwróciła się ku matce.
— Kamilko! co tobie? — zawołała pani G.
— Cóż moja matko? — z uśmiechem i zdziwieniem zapytała pani Graba.
— Takeś strasznie zbladła.
— O, to nic, to wnet przejdzie! są to jeszcze pozostałości mojej choroby. Czasem nagle robi mi się słabo i wtedy blednieję, ale doktor mówił, że to lekkie osłabienie, które za parę tygodni przejdzie.
Mówiąc to zupełnie swobodnym tonem, wzięła z bocznego stolika pięknie oprawne album i kładąc je przed matką, rzekła:
— Zobacz mateczko, jaki to piękny zbiór nadreńskich widoków. Album to przywiózł Kalikst z podróży swojej po Francji i Niemczech.
Pani G. zajęła się przeglądaniem albumu.
— Już to można przyznać twojemu mężowi, — rzekła po chwili, — że jest człowiekiem bardzo dobrego smaku. Wszytko co posiada bardzo jest pięknem i gustownem, całe też mieszkanie wasze bez zarzutu jest urządzone.
— Dopowiedz też moja mateczko, — żartobliwie dodała Kamila, — że i żeniąc się ze mną, Kalikst dowiódł dobrego gustu!
Przy tych słowach zaśmiała się głośno i pieszczotliwie przytuliła się do matki.
Wniesiono herbatę, Kamila zaczęła koło niej krzątać się żywo i wesoło. Pani G. patrzyła na jej swobodne ruchy i rozjaśniła fizjognomję, i wyraz niepokoju znikał stopniowo z jej twarzy. Zamyśliła się i potarła ręka czoło, jakby walczyła z jakąś myślą.
— Czy nie wiesz Kamilko, — ozwała się po chwili, jaki jest stosunek męża twojego z matką?
— O ile wiem, są z sobą bardzo dobrze. Kalikst kocha matkę i często o niej wspomina.
— A nie słyszałaś-że nic o jej charakterze, o jej umysłowem usposobieniu?
— Nic moja mateczko, ale dla czego pytasz mnie o to?
— Tak, bez żadnej szczególnej myśli. Słyszałam od kogoś, że miewa ona przystępy warjacji.
— O, nie sądzę, aby to było prawdą! zresztą może Kalikst tai to przedemną.
Widocznie pani G. nie mogąc pogodzić tego, co wiedziała z listu otrzymanego od matki zięcia, chwytała się myśli zbawczej, że list ten napisany był przez nią w chwili nieprzytomności umysłowej.
Wieczór upływał szybko, rozmowa między matką i córką toczyła się nieustannie, ożywiona swobodą i śmiechem Kamili. Pani G. odzyskała całkiem dobry humor.
— Moja mateczko, — rzekła nagle Kamila, — kilka razy chciałam ci już powiedzieć o tem, że nie pojmuję, jakiby mógł być powód twej nieszczęsnej choroby? Powiadają, że takie podobne ataki zdarzają się tylko w skutek wielkich wzruszeń.
Tym razem pani G. zbladła, nie okazując jednak najmniejszego pomięszania, odrzekła spokojnie:
— Radość wywiera nie raz takie skutki jak i boleść, a ja tak bardzo cieszyłam się twem zamążpójściem. Zresztą oddawna mówili lekarze, że skłonną jestem do tej choroby, nakoniec przyszła ona i nie warto o niej wspominać.
— Obawiałam się, — zaczęła Kamila, — aby...
— Czy wiesz, — żywo przerwała pani G., — że napatrzeć się nie mogę, jak ci ładnie w tym czarnym aksamitnym szlafroczku. Masz w nim minę francuskiej markizy z wieku Ludwika XIV.
— O mateczko! pochlebiasz mi! — żartobliwie pogroziła Kamila, uszczęśliwiona zapewne widokiem matki do tego stopnia spokojnej i wesołej, że zwracała uwagę na takie drobnostki jak jej ubranie.
Późna już była godzina, a matka z córką siedziały jeszcze obok siebie, trzymały się za ręce i słodko, nieustannie rozmawiały.
Nieszczęście okrążając Kamile w bogatem jej mieszkaniu, uciekło od niej i schowało się, odżegnane świętą jej i wielką miłością dla matki. Niestety! opuściło ją ono na chwilę tylko zapewne!

IV.

Pewnego zimowego dnia, przed ustronne mieszkanie panien Jedlińskich, zajechała podróżna kareta na saniach, pocztowemi ciągnięta końmi, obciążona mnóstwem pak przymocowanych do niej z tyłu, z przodu i z wierzchu. Na odgłos dzwonków pocztowych rozlegający się przed ich domem, panny Jedlińskie zarzuciły dwie chustki na swoje skromne, wełniane sukienki i wybiegły na ganek. Z kozła podjeżdżającego powozu zstąpił z pańska wyglądający lokaj i otworzył dzwiczki. Wtedy z karety ukazały się najprzód dwa pudełka od kapeluszów, które lokaj wziął i postawił na ziemi, za pudełkami wysunięto kosz ażurowy, z którego wyglądały koronki, a za tem wszystkiem dopiero poczęła wysiadać niska i dość otyła kobieta średniego wieku, w jasno-zielonej sukni, i takiem samym szalem mocno obcisłem i szeroko futrem obłożonem okryciu. Ręce trzymała w białym zarękawku z wełny kóz angorskich, a okrągła, rumiana niezmiernie ruchliwa jej twarz, promieniała otoczona łabędzim puszkiem, zdobiącym pięknie wyrabiany z peli kaptórek.
— Leonie! Leonie! — wołała na lokaja wysiadająca pani — uważaj tylko, abyś mi koronek nie pogniótł! Mój Boże, po jakiemu postawiłeś to pudełko z kapeluszem! a podajże mi rękę, bo tak jest ślisko, że upadnę!
— Ciocia szambelanowa! kochana ciociu! — zawołały panny Jedlińskie i nie zważając na śnieg leżący pod gankiem, rzuciły się na jej powitanie.
Bon jour, chères mignonnes, bon jour! — mówiła pani Słabecka, obejmując z kolei szyje kuzynek i posyłając im pocałunki w powietrzu, — wracam już z zagranicy... wracam... mon Dieu il le fallait bien, i zrobiłam sobie u was mes mignonnes, moje pied à terre, nim wynajdę sobie mieszkanie w M. Wszak przyjmiecie mnie, mes petites, nieprawdaż?
— O, z największą radością! — zawołały jednomyślnie obie siostry.
I Laura poprowadziła ciotkę do wnętrza domu, a Adzia witała drugą osobę wysiadającą z karety.
Była nią młoda panna średniego wzrostu. Zimowy jej strój był zupełnie czarny i poważnie odbijał przy jasnozielonej sukni pani szambelanowej. Z pod czarnego podróżnego kapelusika widać było dwa pasma ryżawych włosów gładko zaczesane nad czołem. Nie niosła z sobą żadnych koszyków, tylko w ręce obciągniętej ciemną rękawiczką trzymała książkę, którą musiała czytać w karecie. Książka to była angielska i na okładce miała poważny napis: „O emancypacji kobiet przez naukę i pracę.“ Ruchy jej przy wysiadaniu były bardziej powolne niż żywe, stojąc na stopniu karety, czekała cierpliwie i ze spuszczonemi oczami, ażeby usunął się z jej drogi olbrzymi ciągnący się po ziemi ogon sukni pani szambelanowej.
— Kochana Ryta! — wołała Adzia całując ją serdecznie, — jużeśmy się dawno nie widziały!
Ryta oddała powitanie kuzynce uprzejmie, ale bez szczególnego wylania i całe towarzystwo weszło do pokoju. Za niemi Leon począł z pomocą pocztyljona wnosić paki, a służące panien Jedlińskich pudełka, pudełeczka, koszyczki i mnóstwo najrozmaitszych gracików, które napełniały karetę.
Ou est mon châle? — zawołała nagle pani szambelanowa, stając na środku pokoju i robiąc gest, jakby chciała otulić się szalem. — Ryta, ma cher, ou est mon châle?
Vous l’avez perdu, maman, — odrzekła zwolna Ryta zdejmując z siebie futro.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — rzekła z rezygnacją pani Słabecka.
Potem zwracając się do lokaja, zawołała:
— Leonie! Leonie! gdzie ja zgubiłam mój szal?
— Jaśnie pani musiała go zostawić na stacji pocztowej, — odpowiedział lokaj.
Au fait, oui, musiałam go zostawić na stacji pocztowej.
Mes mignonnes, — rzekła zwracając się do panien, każcie podać herbatę, bo zziębłam.
Gospodynie zakręciły się około herbaty, a pani Słabecka zawołała po chwili:
— Leonie, podajno mi wachlarz!
I poczęła przechadzać się po pokoju, poruszając przed sobą wachlarzem, choć drżała trochę od zimna, i przez lornetkę oglądając skromne pomieszkanie Jedlińskich.
Tymczasem Ryta usiadła nieco na stronie i patrzyła w milczeniu przez okno na śniegiem zasypany dziedziniec. Wyglądała ona na lat dwadzieścia dwa, zbudowana była niezmiernie kształtnie i silnie, szczególniej rękę miała wielkiej piękności i sposób noszenia głowy wytworny. Za to twarz jej nietylko nie była piękną, ale nawet zwyczajnemu oku mogła się brzydką wydać. Kasztanowate z silnym ryżawym odcieniem włosy jej, gładko uczesane, otaczały czoło szerokie, o wydatnych wypukłościach. Gall albo Lavater odgadłby zapewne z tego czoła niepospolity umysł, ale każdy ze zwyczajnych śmiertelników mógł mu zarzucić zbytnią w stosunku do innych rysów wysokość i wypukłość. Oczy Ryty były niewielkie i ciemne, nad niemi rysowały się wąskie, w energiczny łuk zagięte brwi; usta za duże względnie do oczów, miały przecież żywy pąsowy koloryt, a całą twarz tę o nieregularnych rysach powlekała piękna cera zwyczajna ryżym kobietom, złożona ze świetnej białości i ledwie dostrzegalnego rumieńca. Włosy jej o ile ją szpeciły barwą, o tyle zdobiły wielkiem bogactwem warkoczy, które splecione z wielką prostotą, wiły się niedbale z tyłu jej głowy. Wyraz twarzy Ryty miał w sobie coś bardzo oryginalnego. Obojętny, zimny nawet w ogólności, w oczach posiadał gorącą energję życiową, a w zagięciu ust — cechę wielkiej stanowczości charakteru. W składzie czoła, w spojrzeniu i ruchach jej, leżało jakieś szczególne, całkiem skupione w sobie zamyślenie.
Figurez-vous mes mignonnes, — mówiła pani szambelanowa, zasiadając przed stolikiem nakrytym do herbaty i pokrywając rozłożystą suknią połowę sofy, — jaki rozkoszny rok przepędziliśmy w Dreznie. Ah! Drésde! c’est quelque chose de ce qu’il y a de plus élégant, de plus aristocratique au monde! bo to miasteczko nie wielkie, ale takie estetyczne, takie artystyczne, takie mignon, żebym je całe do serca przycisnąć chciała. Drésde, c’est la patrie de mon coeure! jakie magazyny! jakie stroje! wszędzie, wszędzie, figurez-vous, za pierścionek turkusowy płacono tam przeszłej zimy sto talarów i więcej, tak turkusy były en vogue. Utrzymują, że turkusy szczęście przynoszą, co do mnie, wolę smaragdy, ale ponieważ il faut suivre la mode de temps, kupiłam sobie garnitur turkusów z cudowną oprawą d’or maté. Chciałam taki sam kupić Rycie, ale ona nie ma zamiłowania w podobnych rzeczach; pauvre fille! nie wiem zkąd się wziął u niej ten tour d’ésprit taki melancholiczny. Wachlarze najmodniejsze w tym roku były czarne rogowe, nabijane stalą albo złotem, j’en ai un, Ryta sobie kupiła prosty czarny. Nie mogę jej nigdy namówić do żadnych błyskotek, pauvre fille! Noszono też bardzo kolje chińskie z pąsowych paciorek rzniętych i długich, przywiozłam wam takie, mes mignonnes, i wnet je oddam, jak tylko rzeczy rozpakują. Będziecie z nich rade, szczególniej Lorci powinno być do twarzy w chińskiej kolji. Ah! Mon Dieu! co też ja będę robiła w M! taka mieścina! a z Drezna trzeba było wyjeżdżać! Mon Dieu il le fallait bien! te interesa, nieznośne interesa, zmusiły mnie do powrotu! c’est assommant te interesa! czy też ja się znam na nich? liczyć! la belle affaire! to rzecz kupiecka i ekonomska, ale cóż robić? que faire mon Dieu! jestem wdową i muszę bon gré mal gré mieszać się w te obrzydłe afery dochodów, rozchodów, dzierżaw i t. d., bo inaczej... Ale, gdzie jest Tozio? czy nie wiecie, mes mignonnes, czy bawi on obecnie w M, czy może na wieś wyjechał? Mon Dieu! jeślibyście znalazły kogo posłać po niego, byłabym wam bardzo wdzięczna!
— Tozio jest w M. kochana ciociu i jużeśmy posłały po niego; bywa u nas bardzo często, poczciwy, z niecierpliwością oczekiwał kochanej cioci, — odparła Laura.
Merci mignonne, — rzekła pani szambelanowa, przesyłając jej pocałunek w powietrzu, i rozparłszy się wygodnie na kanapie, piła herbatę, poruszała z powagą zielonym wachlarzem i opowiadała o Dreznie.
— Musiałaś także doskonale bawić się w Dreznie, kochana Ryto, — rzekła do kuzynki Adzia półgłosem, aby nie przeszkadzać rozmowie ciotki z Laurą.
— Tak, — odparła Ryta po chwili zastanowienia, — przepędziłam czas bardzo dobrze. W tym roku mnóstwo było w Dreznie publicznych lekcji na które uczęszczałam, miewali je ludzie głośnej europejskiej sławy i prawdziwą korzyść z nich można było otrzymać. Przytem galerja obrazów drezdeńska, której podobnej nie ma na całym świecie, dostarczyła mi wiele przedmiotu do zastanawiania się i studjów. Chodziłam tam często z moim wujem, który mieszka w Dreznie, i którego towarzystwo nad wszystko miłe mi było.
— Jakto! a w towarzystwach nie bywałaś? — zawołała Adzia.
— Owszem, ale tylko niekiedy i gdy wymagała tego potrzeba. Nie wyniosłam z nich zresztą żadnych miłych wspomnień.
— Więc nie zawsze towarzyszyłaś cioci na zabawy, o których ona opowiada Lorci w tej chwili.
— Nie, bo większą część czasu spędzałam u mego wuja. Czy znasz mego wuja?
— Nie przypominam sobie, abym go kiedy widziała.
— Jest to już człowiek nie młody, i posiada jednę z najlepszych głów tego czasu. Przeszedł wielkie nieszczęścia, nie z powodów osobistych, ale publicznych. Prowadzi w Dreznie życie bardzo ciche i przyjmuje u siebie nielicznie tylko kółko przyjaciół, ludzi powiększej części uczonych, albo stojących na czele dyplomacji niemieckiej. Posiada bardzo piękny księgozbiór i przez cały czas mego pobytu w Dreznie służyłam mu za bibliotekarza. Było mi bardzo przykro rozstawać się z wujem.
— Zapewne też z żalem opuszczałaś Drezno?
— Przeciwnie, z żalem opuszczałam tylko wuja, jego przyjaciół i jego bibliotekę, cieszyłam się jednak, że wrócę do kraju, bo zdaniem mojem można żyć w całej pełni tylko w miejscu, gdzie wszystko znane nam dobrze, rodzinne, a więc i najmilsze. Zresztą przecież i brata już od dwóch lat nie widziałam.
Główną cechą rozmowy Ryty był spokojny, prawie obojętny ton, jakim ciągle mówiła, tylko przy ostatniej wzmiance o bracie, głos jej zmiękł i nabrał pewnej tkliwości.
— Czy wiesz Ryto, że Tozio bardzo jest zmieniony od pewnego czasu? — rzekła Adzia.
— Pod jakim względem? — zapytała Ryta, a w myślących i obojętnych jej oczach odmalował się niepokój.
— Zmizerniał, kaszle ciągle i od kilku miesięcy ma minę chorego.
Ryta nie odpowiedziała, tylko spuściła oczy i zamyśliła się tak, że Adzia kilka razy przemawiać do niej musiała, nim otrzymała odpowiedź.
Ou est mon mouchoir de poche, Ryta, czy nie wiesz, ou est mon mouchoir de poche? — zawołała nagle pani szambelanowa, szukając w obu kieszeniach okrycia, i wydobywając z nich mnóstwo pugilaresów, bombonierek, cygarniczek i t. p. fatałaszek.
Vous l’avez certainement perdu maman, — odpowiedziała Ryta z zupełnym spokojem.
Mon Dieu, oui, je l’aie perdu, — rzekła pani Słabecka i zaczęła mówić o czem innem.
Nie upłynęła godzina, gdy wszedł Tozio.
Pani szambelanowa ujrzawszy go, wyciągnęła obie ręce i krzyknęła:
Mon fils! o, mon fils! quelle joie! j’etouffe!
Tozio zbliżył się do niej bez pospiechu, nie znać na nim było żadnego szczególnego wrażenia, pocałował rękę matki i rzekł obojętnie:
— Jak się ma kochana mama? Jakże kochana mama podróż odbyła?
Zwrócił się do siostry, która przy wejściu jego powstała. Wziął jej obie ręce i patrzył na nią przez chwilę, pociągnął ją do siebie i rzekł serdecznie:
— Dobrze, żeś przyjechała, Ryto, tęskno mi już było za tobą!
Na spokojnej twarzy Ryty odbiło się wzruszenie i oczy jej zabłysły jakby łzą. Jeżeli to jednak łza była, nikt jej nie ujrzał, bo wnet powściągnięta zniknęła pod powieką, a tylko dłonie Ryty energicznem ujęciem uścisnęły obie ręce bratu. Nie rzekła przytem ani słowa i znowu posągowo spokojna, usiadła na swojem miejscu.
Dieu! mon fils! jakże też jesteś ubrany! — zawołała po chwili pani szambelanowa; — kolorowy krawat! któż teraz nosi kolorowe krawety? to parafjaństwo! czarne tylko są dystyngowane. Kołnierz przy tużurku powinien być także ze szpiczastemi końcami, a nie okrągły jak twój. Znać zaraz, że mieszkasz w małej mieścinie. Gdybyś widział elegancką młodzież drezdeńską! Wyglądają tam wszyscy jak laleczki wyrznięte z żurnalu. A propos żurnalu, przywiozłam ci kilka modelów najmodniejszych ubrań męskich.
Po ustach Tozia przebiegł ironiczny uśmiech.
— I nic więcej nie przywiozłaś mi z Drezna moja mamo? — zapytał żartobliwie.
Oui, przywiozłam ci jeszcze nécessaire tualetowy, figure-toi, c’est de l’argent ciselé, kosztuje mnie sto talarów, ale też jest d’une elegance parfaite pour un jeune homme. Miałam taki sam, zastosowany tylko naturalnie do potrzeb damskich, ale nie wiem gdzie mi się podział. Ryta, ma cher, czy nie wiesz, ce qu’est devenu mon nécessaire?
Vous l’avez perdu maman, — odparła z flegmą Ryta.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, et ou est-ce que je l’ai perdu?
— Jadąc z Drezna do Wrocławia.
Au fait, tak jadąc z Drezna do Wrocławia, zostawiłam gdzieś na stacji mój nécessaire.
— Czy zawsze tak często gubisz swoje rzeczy moja mamo? — zapytał Tozio.
Ah, mais oui, c’est mon malheur! Wyobraź sobie, mon fils, że robiąc przeszłego lata wycieczkę do Saskiej Szwajcarji, wzięłam z sobą znaczną część mojej biżuterji, bom miała na widoku kilka zabaw w jednem ze znajomych miast, przez które przejeżdżać musiałam. Przyjeżdżam na miejsce, znoszą moje paki z rzeczami do mieszkania, pudełka z biżuterją nie ma. Przeraziłam się nadzwyczajnie i poczęłam szukać, śledzić publicznie. Pokazało się, że pudełko stało w głębi powozu, którym jechałam i ja wyciągnęłam je ogonem od sukni.
— I cóż, znalazła się biżuterja?
— Gdzie tam! oddano mi tylko pudełko z jednym pierścionkiem w środku i nigdy nie mogłam dojść, kto zabrał resztę znajdujących się w niem rzeczy.
Przy wspomnieniu o straconej biżuterji, westchnęła pani szambelanowa, ale wnet zaczęła mówić o czem innem.
Tozio zwrócił się do siostry:
— A ty Ryto, co przywiozłaś mi z zagranicy? — zapytał półżartem.
— Niezmienną zawsze przyjaźń moją dla ciebie i list od naszego wuja, — odrzekła i wydobywszy pismo z pugilaresu, oddała je bratu.
Tozio odszedł z niem ku oknu i czytał. Gdy skończył, usiadł znowu obok siostry i rzekł do niej:
— Zgadnij Ryto, jaką radę przysyła mi wuj?
— Jaką? — zapytała.
— Abym jechał na uniwersytet.
Ryta patrzyła przez chwilę na brata.
— Czy nie uznajesz wielkiej słuszności tej rady? — zapytała zwolna.
— Za późno już, abym poszedł za nią, — z cicha odpowiedział Tozio.


∗             ∗

Nazajutrz Tozio wchodząc do mieszkania kuzynek, znalazł w bawialnym pokoju Rytę samą jedną. Czytała ona książkę, którą na widok brata wnet zamknęła i serdecznym ruchem podała mu rękę.
— Gdzie jest mama? — zapytał młody człowiek.
— Poszła za sprawunkami do miasta.
— A kuzynki nasze?
— Lorcia towarzyszy mamie, a Adzia zajęta koło gospodarstwa.
— Powiedz mi Ryto, — mówił Tozio siadając obok siostry, — czy nie odgadujesz chwili, w której matka nasza przestanie kupować wiecznie fatałaszki, a potem gubić jednę po drugiej, zasiewając niemi wszystkie drogi swych ciągłych wojażów?
— Owszem, odgaduje tę chwilę, — krótko odrzekła Ryta.
— Kiedyż ona nastąpi?
— Gdy stracimy majątek.
Umilkli oboje, nie patrzyli na siebie i po ustach ich błąkał się smutno-ironiczny uśmiech.
— Co porabiałeś Tozio przez czas naszego niewidzenia się? — zapytała po chwili Ryta.
— Doskonaliłem się w mym specjalnym zawodzie, — odrzekł brat.
Ryta podniosła na niego długie, zamyślone spojrzenie.
— W jakim? — zapytała.
— W sztuce uprzyjemnienia sobie życia.
Ryta spuściła wzrok i znowu milczeli oboje.
— Na czemże według ciebie zależy ta sztuka? — zapytała znowu siostra.
— Na grze w karty i przeróżnych zabawach z dobrymi i przedewszystkiem wesołymi kolegami, — odparł Tozio.
Tym razem Ryta milczała długo. Na. twarzy jej ukazała się boleść, ale pociągnęła zwolna rękę po czole i znowu wydała się spokojną. Po chwili ozwała się zniżonym, łagodnym głosem:
— Toziu, ja nie tak wyobrażałam cię, ja nie o takim specjalnym zawodzie marzyłam dla ciebie.
Tozio zaśmiał się przykrym, przymuszonym śmiechem i silnie zakaszlał.
— Najprzód dziękuję ci droga siostrzyczko, żeś marzyła o czemś tam dla mnie, — rzekł, — a następnie pytam o czem marzyłaś?
Ryta powiodła znowu ręką po czole, zamyśliła się na chwilę i rzekła:
— Kiedy w Dreznie długie godziny przesiadywałam z kochanym wujem naszym w cichym gabinecie jego, między książkami pisanemi przez ludzi wielkich umysłów i portretami mężów serc wielkich, rozmyślaliśmy nieraz o różnych sprawach tego świata. Przewroty i koleje społeczne, a mianowicie koleje, nieszczęścia, stosunki i potrzeby naszej społeczności stawały przed naszemi oczami. Wtedy wuj nasz z właściwym mu zapałem i mocą przedstawiał potrzebę ludzi rozumnych i hartownych, zdolnych do logicznego życia i energicznych czynów, a ja całą myśl, całe serce moje przenosiłam do ciebie z pragnieniem, abyś ty był jednym z takich.
Umilkła na chwilę. Tozio nie odpowiadał.
— Wuj nie raz rozpytywał się mnie o ciebie, a ja mówiłam mu, że masz poczciwe serce i wiele umysłowych zdolności. Wtedy i on życzenia swoje łączył do moich i powiadał: byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym posłyszał o nim, że dojrzał na dzielnego człowieka.
Tozio milczał jeszcze długo, na twarzy apatyczny i lekceważący wyraz zaczął walczyć ze smutkiem, który na nią występował.
— Cóż rozumieliście oboje pod tym wyrazem: dzielny człowiek? — zapytał po chwili.
— Jednoznacznikiem wyrazu dzielności męskiej jest wyraz praca, — odrzekła Ryta.
— W takim razie oboje z wujem zawiedliście się na mnie, nic nie robiłem nigdy i nic nie robię.
Ryta znowu podniosła rękę do czoła.
— Powtórzę ci to, com wczoraj mówiła: masz rok dwudziesty pierwszy zaledwie, — rzekła.
Tozio powstał gwałtownie i stanął przed siostrą; na bladej twarzy jego było silne, przykre wzruszenie.
— Ryto! — zawołał, — nie mów nic o latach moich, życie nie na lata się mierzy. Słuchaj, oboje z wujem składaliście dla mnie życzenia do ziszczenia niepodobne. Mówisz o pracy, a pomyśl tylko, co robił ojciec nasz? bawił się przez całe życie; co robi matka nasza? bawi się przez całe życie; jak chowano mnie? w ciągłej zabawie. Ojciec uczył i mnie bawić się, matka uczyła mnie ubierać się. Co wkładano i mi od dzieciństwa w serce? miłość blasku i próżności, do czego usposobiono moje siły? do próżniactwa. Ciebie matka oddała na pensję, bo ujmowało to jej kłopotów około wychowania twego i dozwalało dłużej grać rolę młodej kobiety, i na dobre ci to wyszło, bo przez dziecinne lata nie widziałaś tego, na co ja patrzyłem. Ja patrzyłem na to jak ojciec bawił się i trwonił pieniądze w jednej stronie, a matka bawiła się i trwoniła pieniądze w drugiej, a gdy przypadkiem zeszli się, sprzeczali się i wzajem na siebie zrzucali winę domowego nieładu i grożącej majątkowej ruiny. Gdy ojciec umarł, cóż uczyniła matka? oto zabrała wszystkie pieniądze, jakie zkądkolwiek wydobyć mogła, i wyjechała zagranicę, a mnie zostawiła zarząd odłużonych majątków, panem swojej woli w lat ośmnaście. Z pustką w głowie, z pustką w sercu, bez żadnego w niczem zamiłowania zostałem na wsi w dużym, pustym domu; cóż robiłem? naturalnie uciekałem ztamtąd, uciekałem od samotności, której niczem nie umiałem zapełnić, od kredytorów, od nudy. Uciekałem, gdzie? do miasta. Z czem przybyłem do miasta? ze wspomnieniami zabaw, w których towarzyszyłem memu ojcu i z nędznemi sześciuset rublami rocznej pensji wyznaczonemi na moje potrzeby przez matkę. Czy miałem jakie moralne zkądkolwiek wsparcie? żadnego! ani wewnątrz siebie ani zewnątrz. Zrazu począłem bawić się trochę, potem więcej, potem jeszcze więcej, nie starczyło pieniędzy, więc pożyczałem, pożyczałem od żydów na lichwę. Bywali wprawdzie niekiedy ludzie, którzy mówili mi, że źle postępuję, ale nikt nie był dość rozsądnym, aby mnie nauczyć, jak mam postępować inaczej. Zresztą widziałem najczęściej, że ci co mnie przyganiali, czynili tak jak ja, prawili morały albo przez hipokryzję, albo przez głupotę, albo przez chęć lepszego pokrycia własnych błędów. Więc nie budowało mnie to wcale i robiłem ciągle po swojemu. Przez długi czas nie czułem nawet, że źle robię, tak przyzwyczaiłem się do widoku żyjących na żart ludzi, iż nie wyobrażałem sobie nawet, że żyć inaczej można. Wtedy dopiero poczułem, że jestem na złej drodze, gdy mi pewien bardzo biegły lekarz powiedział: — „Strzeż się pan, jeszcze rok podobnego życia, a umrzesz!...“
Nie mógł mówić dalej, albowiem silny kaszel mowę mu przerwał.
Ryta była bardzo blada.
— Wuj pisze mi, abym pojechał na uniwersytet, — mówił znowu Tozio, rzucając się na krzesło, — pisze, że tylko przez naukę mogę stać się takim człowiekiem, jakim on widzieć mnie pragnie. Bardzo dobrze, ale bierzmy tę rzecz ze strony praktycznej. Toć o ile wiem, nie czytania i pisania i nie czterech działań arytmetycznych uczą na uniwersytecie, ale nauk wyższych do rozpoczęcia studjów, na które mi trzeba pewnego przygotowania. Cóż ja umiem? jakie jest moje umysłowe przysposobienie na studenta uniwersytetu? Mówię doskonale po francusku i trochę po angielsku, przeczytałem kilkadziesiąt romansów Sanda i Dumasa, wiem jak się znaleźć w salonie i z ożywieniem poprowadzić dowcipną konwersację z damami i oto cała moja wiedza. Pókim nie kaszlał, śpiewałem jeszcze przy fortepianie kilka arji włoskich i francuskich romansów, a teraz to nawet wedle przypowiastki: „Kachu, kachu, tra la la la, kaszel i śpiewać nie pozwala!“ Z tak wszechstronnem i szerokiem przysposobieniem umysłowem, na jakiż fakultet uniwersytecki radzisz mi wstąpić, kochana siostro? Zechcęż zostać naturalistą? ależ w takim razie musiałbym się wprzód dowiedzieć, co mianowicie znaczą: zoologja, fizjologja, geologja i wszelkie następne logje, bo chociaż nomenklatura ich uwięzła mi w pamięci, dzięki rzadkim o nich rozmowom w salonach, których naturalnie biernym tylko byłem słuchaczem, toć jednak que le diable m’emporte, jeśli wiem, czem one się różnią między sobą, i o jakich przedmiotach każda z nich prawi. Czy może będę się uczył prawa? Ależ słyszałem, że ażeby rozpocząć nad niem studja, trzeba posiadać pewne wiadomości historyczne, a ja z dziejów ludzkości znam tylko ustęp o cnotliwej Lukrecji, Helenie porwanej przez Parysa, pamiętam kilka anegdot o pani Montespan et compagnie i wiem, że świętej pamięci królowa Jadwiga wyszła za mąż za Jagiełłę. Jeżeli się nie mylę, historyczna ta wiedza posłużyła mi tylko do tego, abym się dziewiczo zarumienił przed egzaminującym profesorem. Na medycynę stanowczo nie pójdę, bo mam wstręt do trupów i gabinety anatomiczne zanadto przywodzą mi na pamięć słowa poczciwego doktora zwiastujące mi, że sam prędko mam umrzeć. Nie przychodzi mi w tej chwili na pamięć żadna naukowa gałęź, ale wiem z góry, ze jakakolwiek by ona była, jestem w każdej równie mało przygotowany jak do tych, które już wymówiłem. A prawda! przypominam sobie jeszcze matematykę! Ale powiadają, że aby zacząć ją studiować, trzeba wprzódy umieć arytmetykę, a ja tyle tylko posiadam arytmetycznej wprawy, ile jej potrzeba do obliczenia procentów lichwiarzom i dodania ich do ogólnej sumy długu, co zresztą nie jest trudne, bo odbywa się za pomocą okrągłych cyfer, naprzykład: takich dziesięć procent na miesiąc stanowi rocznego procentu dwanaście procent od sta, a 1440 od tysiąca, co gdy dodam w końcu roku do powyższego kapitału, znajdę się dłużny żydowi 2440, to jest półtora raza tyle, ilem od niego pożyczył. Zgódź się więc na to siostrzyczko, że i na matematyczny fakultet pójść nie mogę. Z tego wszystkiego wynika, że aby zostać studentem uniwersytetu, musiałbym wprzódy przejść kurs przygotowawczych nauk, to jest, mówiąc prostemi słowy: pójść do szkół, które w dzieciństwie zastępowały mi guwernantki cudzoziemki i mentorowie muzyki i tańców. Czy mogę zaś teraz w dwudziestym pierwszym roku życia zapisać się na ucznia pierwszej klasy gimnazjum w M., sama już osądź Ryto...
Zatrzymał się i popatrzył na siostrę oczami, w których sarkazm łączył się z wielką goryczą, usta mu zbladły i drżały od wzruszenia; Ryta wydawała się wciąż spokojną, tylko stawała się co raz bledszą, i znać było, że oddychała z trudnością. Tak parę minut siedzieli naprzeciw siebie w ciężkiem dla obojga milczeniu.
— Toziu, — ozwała się Ryta zwolna i łagodnie, — wszakże szkoły i uniwersytety są zakładane dla ułatwienia, dla systematyzowania nauk ludziom, a prócz nich jest jeszcze możność pracy samotnej, pracy w swoim domu, w swoim gabinecie, takiej naprzykład, jakiej wuj nasz całe swoje życie poświęca.
— To znaczy, — odpowiedział Tozio, — radzisz mi, abym nakupował w księgarni wielką ilość naukowych książek, kazał je wnieść do jednego pokoju, poukładał systematycznie w półkach, a potem zamknął się z niemi sam ma sam na długie godziny i dni i wtedy dopiero je opuścił, gdy mnie one zrobią naturalistą, prawnikiem, autorem lub czemś tem podobnem? czy taką jest myśl twoja?
— Toziu, — odparła Ryta, — ja sama zbyt mało umiem i wiem, abym przywłaszczała sobie prawo wskazywania dróg komukolwiek, ale zdaje mi się że jakimkolwiek bądź sposobem, ty powinieneś koniecznie pracować.
— A więc cóż chcesz, abym czynił? — zawołał coraz bardziej wzruszony Tozio, — mamże pójść orać ziemię naszych majątków, czy młócić zboże na chleb, czy drzewo rąbać?
— Któż nie wie, — zawsze tym samym cichym i łagodnym głosem odparła Ryta, — któż nie wie, że ludzie naszej klasy nie potrzebują, nie mogą, a nawet nie powinni oddawać się grubej, fizycznej pracy spełnianej przez tych, dla których umysłowa praca nie możebna? Któż nie wie o tem, że mężczyzna urodzony na wyższym szczeblu społecznym, pracować może z korzyścią dla siebie i innych wtedy tylko, gdy posiada gruntowną naukę? Dla tego, Toziu, ja choć nie umiem, może nie śmiem ci wskazać dróg twoich, mówię jako najlepsza twoja przyjaciółka: ucz się!
Tozio zaśmiał się głośno, z goryczą.
— O Ryto! — zawołał, — jakże ty nie znasz natury ludzkiej! jakże nie znasz wpływu, jaki na cały nastrój fizyczny i duchowy mężczyzny wywierają najpierwsze jego lata młodzieńcze! Alboż sądzisz, że grając w karty, bawiąc się butelką i miłostkami, przepędzając bezsenne noce w gorączce użycia, tracimy tylko pieniądze, rujnujemy się tylko majątkowo, a z duszy naszej nic nam nie przepada, moralnie nie bankrutujemy? Jeśli tak myślisz Ryto, mylisz się, i nie dziw, że się mylisz, bo jesteś młodą i czystą dziewicą. W tej jednak poufałej i braterskiej rozmowie naszej ja ci powiem, że jest inaczej. Życie prowadzone na żart męczy daleko więcej ducha i ciało niż życie najtwardszej pracy: denerwuje ono, osłabia. Człowiek ekspensuje w niem samego siebie, jak marnotrawna i nierządna gospodyni, która przy końcu roku widzi spiżarnię swą wyczerpaną i nie ma już czem się karmić. Przychodzi zapewne chwila, jednemu wcześniej, drugiemu później, w której postrzega, iż źle robi, że wypędza z siebie Boga, a idzie za djabłem do piekła prędzej niż by należało. Ale czy sądzisz, że w tej chwili rozwagi i opamiętania, gdy człowiek powie sobie: stój! to już tak zaraz wstrzyma się i zmieni i inny kierunek przybierze? gdzie tam! co najwięcej, zamknie się na kilka dni w swojem mieszkaniu z goryczą w sercu i flaszką lekarstwa na stole, a gdy gorycz tę przetrawi w sobie i połknie lekarstwo, znudzi się i otworzy znowu drzwi swe na oścież, a przyzwawszy wesołych kolegów zawoła ze zdwojonym zapałem: Bank! poniterujcie! Bo powiedz, proszę cię, co mu zastąpi te pięćdziesiąt dwa obrazki przynoszące mu wrażenia, do których nawykł, i tych towarzyszy, których pełna werwy rozmowa upaja go i ogłusza? czem on zabije długie szesnaście godzin doby, jakie mu po ośmiu godzinach snu do spędzenia pozostają? Możeby on i rad wziąć się do jakiego działania, ale ażeby robić coś, trzeba najprzód umieć robić, a żeby umieć, trzeba się uczyć; uczenie się, to praca, do której należy przynosić trzeźwy umysł i siły niezmęczone, a on tymczasem przy czytaniu drugiej stronicy naukowej księgi poziewa, a przy trzeciej usypia, a jeśli wypadkiem dojdzie do końca kilku kart nie usnąwszy, to czuje się tak zmęczonym i znudzonym, że idzie rozerwać się czemś łatwiejszem, a gdy znowu zacznie rozrywać się, niech wszystkie dobre duchy requiescat in pace śpiewają nad książką! Jakiś czas będzie ona leżała jeszcze w jego mieszkaniu na stole pod grubą warstwą pyłu i przykryciem różnych kawalerskich gratów, aż przyjdzie jaki koleżka, przywódca i mistrz w zabawach i zaśmieje się na całe gardło i szyderczo zawoła: — „Cóż to! jak widzę, stajesz się literatem! czy nie wstąpisz wkrótce do zakonu Trapistów? cisza klasztorna lepiej sprzyja uczonym medytacjom, jak wrzawa światowa!“ — I wnet książka ze stołu idzie pod stół, a z pod stołu w piec, a z nią razem płoną na stosie suchego drzewa i dobre intencje, i słówko pobożne, i postanowienie poprawy. I pytasz mnie, dla czego młody człowiek poziewa i usypia nad książką, dla czego ona go męczy, dla czego lęka się szyderstwa towarzysza i przez obawę tę wrzuca w piec owoc długoletniej pracy jakiegoś uczonego poczciwca? Otóż powiem ci, że jest tak dla tego, że ten młody człowiek od lat dziecinnych nie był przysposobiony i hartowany do pracy, że kilkoletnie życie gorączkowej zabawy osłabiło go, zdenerwowało, pomięszało mu pojęcia o złem i dobrem, zrobiło zeń słowem to nic ubrane w modny tużurek, które jeśli nie chce umierać w zmęczeniu, musi umierać z nudów, a jeśli jest dość zdrowej i silnej kompleksji, że nie umrze, musi żyć na utrapienie swoje i innych, póki funduszu nie straci, a jak go straci, palnąć sobie w łeb, lub pójść o żebraczym kiju śpiewać pod kościołem psalmy pokutne... Ryto, czy nie masz przy sobie wody kolońskiej? słabo mi... nie mogę tak długo mówić ..
Ryta podała bratu flakonik wiszący u jej paska. Tozio potarł sobie skronie orzeźwiającym płynem i z gorzkim uśmiechem rzekł:
— Możesz do wuja napisać o tem, jaki to ze mnie dzielny człowiek...
Ryta obie ręce przycisnęła do czoła i spuściła głowę.
— O Toziu! — rzekła głosem stłumionym, — gdzież jest ten brat mój, o jakim marzyłam? gdzież jest ten brat, o którym myślałam, że będzie moją dumą i mojem wsparciem?
— Wsparciem? jak może dać komukolwiek wsparcie człowiek, którego od dzieciństwa nic nie wspierało?...
— Ależ wola twoja bracie! gdzież wola twoja! — zawołała Ryta z boleścią.
— Wola? utonęła tam gdzie i siła. Wszyscy rodzimy się słabi, skłonniejsi do złego niż do dobrego, a ten tylko posiada wolę, kto miał ją wyrobioną w sobie od kolebki. Człowiek nie jest Bogiem i jak zewnątrz siebie, tak i w samym sobie, nie może stworzyć światów jednem swem zachceniem. Wszystko co jest w człowieku, wyrabia się powoli, stopniowo, czy to siła, czy słabość. Pytasz o wolę? powiem ci jeden przykład, z którego poznasz jak trudno zdobyć się na nią temu, kto nigdy nie myślał jej używać. Między towarzyszami mymi jest pewien młody człowiek, nazwiskiem Stanisław Kloński. Poczciwy w gruncie, jednak żyje tak jak ja, czuje, że źle robi, a oprócz tego ma śliczną, młodziutką żonę, anioła piękności i dobroci. Żonę swoją kocha on tak, że gdy niedawno jeden z towarzyszów lekceważąco ozwał się o niej, sądziliśmy, że mu oczy wydrapie, a nam wszystkim oświadczył, że każdemu, kto ośmieli się kiedykolwiek najmniejszem słowem ubliżyć jego żonie, wsadzi kulę w łeb, choćby przed lufą jego pistoletu latał w zygzak jak nietoperz lub jaskółka. Mimo to wszystko cóż robi ten człowiek? jak on żyje? oto opuszcza żonę i dom, trawi godziny przy zielonym stoliku, bilardzie i wesołych kompanjach. Gdybyś sądziła, że to łotr, myliłabyś się, jest w nim sumienie i walka, jest w nim boleść rozrywanego ducha. Nie raz widzę, jak wśród najgwarniejszych zabaw przy wspomnieniu o żonie, pociera czoło ręką i ma minę człowieka, który za godzinę w łeb sobie palnie, niekiedy ucieka od nas, zamyka się w domu po kilka dni i parę tygodni, ale niestety! wraca — wraca zawsze i im dłużej nie szalał, tem więcej szaleje. Gdzież więc wola jego? nie ma jej. A dla czego jej nie ma? osądź sama. Zkąd ona ma być w nim? czy wyrobiła ją praca? czy dojrzałość pojęć? czy potrzeba dawania sobie rady na świecie? nie, wszystko miał zawsze gotowe, wzrastał zupełnie tak jak ja, z tą różnicą, że mnie guwernantki uczyły języków i mentorowie uczyli, a jego profesorowie w szkołach niczego nie uczyli, bo ojciec błagał, aby nie męczyli najdroższego jedynaka, a za promocję karmił ich indykami. Oto widzisz co jest wola, nie pytaj o nią tego, kto źle czyni, bo skoro on jej nie ma, to już i stworzyć w sobie nie może, a żałuj tylko, że jej stopniową i wielką nie zdobył pracą.
Ryta milczała długo, na twarzy jej walczyły różne uczucia żalu, trwogi i grozy. Ostatnie przemogło i ozwała się z rodzajem przerażenia, patrząc na brata:
— I cóż to wy za ludzie jesteście? i jakiż to wasz świat?
— O tak, — odparł Tozio, — wy młode dziewice ani pojęcia o nas nie macie, wy w braciach waszych, w przyszłych mężach roicie bohaterów, a co najmniej ludzi hartownych, niepokalanych. Tymczasem, zawodzicie się często i strach, przerażenie, boleść was przejmuje, nieprawdaż? Ale to dobrze, bo przynajmniej jak będziecie miały synów, potraficie postąpić tak, aby oni do waszych braci i mężów podobni nie byli.
Ryta oparła obie ręce na stole i głowę na rękach, i siedziała nieruchoma jak posąg, z ukrytą twarzą.
Tozio strasznie blady, z chorobliwym tylko blaskiem w oczach chodził wzburzonym krokiem po pokoju, pokaszliwał i pocierał skroń wodą kolońską. Nagle stanął przed siostrą, patrzył na nią długo i dotykając jej ramienia, rzekł:
— Ryto, ty mną pogardzasz?
Ryta podniosła twarz, na której malowała się boleść więcej męska niż niewieścia, bo łez nie było w jej oczach, a tylko usta otoczył taki głęboki wyraz smutku, że ktoby patrzył na nią, smutnym stać by się musiał koniecznie. Energicznym, męskim prawie ruchem wyciągnęła rękę do brata, a drugą kładąc na sercu, rzekła pewnym głosem:
— Na to serce rachuj zawsze. W szczęściu czy niedoli, czy w największym choćby grzechu twoim, ono cię nie odstąpi.
Tozio podniósł do ust jej rękę.
— Ryto! — zawołał, — gdyby matka nasza była taka jak ty, nie byłbym takim jakim jestem.
Jakby w odpowiedź na te jego słowa, za drzwiami pokoju, w którym rozmawiali, zabrzmiał słodziutki, pieszczotliwy, dość jednak donośny głos pani szambelanowej.
— Łokieć aksamitki po dwa złote! mais c’est d’une chereté horrible. Dziwnie tu u was wszystko drogie, mignonnes!
Jednocześnie otworzyły się drzwi z wielkim hukiem i z szelestem jedwabiu i furkaniem krynoliny, weszła pani Słabecka w swojej jasno-zielonej szubce i łabędziowym kapturku. Brakowało tylko wczorajszego zarękawka z angory.
Bon jour mes enfants, bon jour mon fils, — mówiła, — witajcie dzieci; Dieu qu’il fait froid, zziębłam cała chodząc po sklepach, tyle bo też rzeczy miałam do kupienia. Szczególnie za temi aksamitkami nachodziłyśmy się z Lorcią ogromnie.
— Dziwię się, że kochana mama nie kupiła sobie tego wszystkiego zagranicą, — ozwał się Tozio, — bo tam taniej i lepiej być musi, jak w naszem niewielkiem mieście.
Si, mon fils, — odparła matka, — wiozłam z sobą z Drezna kilka sztuk aksamitek, ale gdzieś się podziały w Warszawie, zostawiłam je podobno w hotelu, w którym zatrzymaliśmy się na parę dni. Mais ou est donc manchon? — zawołała, spostrzegając, że nie ma zarękawka. — Ryta, ma chere ne sais-tu pas ou est mon manchon?
Mais vous l’avez certainement perdu maman, — odrzekła Ryta z zupełnym spokojem.
Mon Dieu, oui, je l’ai perdu, — powtórzyła pani szambelanowa, — et ou est ce que je l’ai perdu? Lorciu, ma mignonne, czy nie wiesz, gdzie ja zgubiłam mój zarękawek?
— Musiała go kochana ciocia zgubić na ulicy, bo w sklepach widziałam, że go jeszcze miała, — odrzekła panna Jedlińska.
Au fait, oui, musiałam go zgubić na ulicy. Szkoda wielka, żeś tego nie spostrzegła, bo będę musiała znowu pójść do sklepów, aby kupić sobie drugi. Każ podać śniadanie, ma mignonne, bo głodna jestem.
Tozio wstał nagle, odszedł do okna i zaczął patrzeć na ulicę. Ryta otworzyła książkę i wpatrzyła się w nią.
W tej chwili uchylono ostrożnie drzwi i słodziutki, uniżony głosik męski zapytał:
— Czy można wejść?
— Prosimy, prosimy, — ozwała się Laura.
Wtedy na środek bawialnego pokoju wszedł otyły i krępy, z łysiną na głowie i brodawkami na twarzy gość; był nim Ignacy Jodek.
— Do stopek ścielę się pani szambelanowej dobrodziejce, rączki całuję panny Ryty, — mówił powitawszy wprzódy gospodynię.
Ryta oddała zimny ukłon, a pani szambelanowa wyciągnęła ku przybyłemu pulchną i pełną pierścionków rękę, a twarz jej ożywiła się bardziej uprzejmym uśmiechem. Pan Jodek był jej wielkim ulubieńcem i gdy się raz zeszli oboje, nie mogli dość nagadać się z sobą.
Le cher monsieur Jodek! — zawołała, — już się dowiedział, żeśmy przybyły!
— A jakże, a jakże, — odparł jowialny gość. — Kiedy takie pierwszorzędne gwiazdy pojawią się na naszym horyzoncie, nie sposób o tem ignorować. Od wczoraj wiem, żeście panie przyjechały, ale odłożyłem na dziś moją wizytę, aby nie być natrętnym.
Oh, vous n’étes jamais de trop, cher monsieur Jodek vous, si aimable, comment donc! — mówiła szambelanowa. — Cóż słychać w M? Kto tu jest z moich znajomych? jak się bawią? czy wiele bywa zebrań? a publiczne zabawy jak idą? czy nie zawierają się jakie marjaże?
Widomem było, że te gradem sypiące się pytania wprowadzały Jodka w jego właściwą sferę. Mrugał znacząco oczami, uśmiechał się szeroko i gładził łysinę ręką przyozdobioną w ogromny pierścień z pieczątką. Przysiadł się więc do pani szambelanowej i począł jak z za rękawa sypać jej różne nowinki, ploteczki, anegdotki, opisywał bardzo dowcipnie zacofane stroje niektórych dam, wyśmiewał oświetlenie salonów pana X, unosił się nad kuchnią państwa I. i t. d. Pani szambelanowa odwdzięczała mu się opowiadaniem o różnych drezdeńskich powabach, towarzystwach, modach, pikujących historyjkach i t. d. A tak żywo toczyła się między nimi rozmowa, że mówili jakby na wyścigi, niekiedy jednocześnie, przerywali sobie wzajem ciągle, i nigdy żadne z nich nie mogło wyspieszyć z odpowiedzią na zadane pytania, bo po niem następowało drugie, trzecie, dziesiąte i tak dalej i tak ciągle.
Gospodynie domu kręciły się około zastawy śniadaniowej. Tozio usiadł przy Rycie i półgłosem z nią rozmawiał. Młoda panna jednak mówiła bardzo nie wiele, w całej spokojnej i harmonijnej jej osobie znać było ciężką jakąś myśl, która ją całą zajmowała.
— Ale pani dokazujesz cudów, zamiast stawać się starszą, wyglądasz pani co raz młodziej! — mówił Jodek do pani szambelanowej. — Zdawałoby się, że przez czas spędzony zagranicą ubyło pani lat dziesięć. Co za świeżość! jakie ożywienie!
Mon Dieu, to zapewne skutek mego szczęśliwego charakteru, — odrzekła pani szambelanowa z wyrazem rajskiego szczęścia, i poczęła żywiej jeszcze powiewać nieodstępnym wachlarzem i żywiej jeszcze rozmawiać z panem Jodkiem i z większym wdziękiem poruszać głową i z większym zapałem strzelać oczami.
Pan Jodek patrzył przez chwilę na Rytę bladą, zamyśloną spokojnie, opartą o poręcz fotelu i swem głębokiem, wyrazistem spojrzeniem patrzącą na brata.
— Mój Boże, — szepnął do pani Słabeckiej, — któż by powiedział, że pani jesteś matką panny Ryty! ja sam, który przecież wiem o tem dobrze, zaledwie mogę wierzyć świadectwu własnych oczu. Każdy może wziąć panie za dwie siostry i to panią... za młodszą i milszą, — dodał jeszcze ciszej.
Na to bezczelne pochlebstwo, szambelanowa uderzyła go wachlarzem po ręku.
Flatteur! — rzekła. — Wiedz o tem, że mam lat trzydzieści pięć!
Słowa te lubo powiedziane półgłosem, doszły do uszu Tozia. Zerwał się nagle z kanapy i parsknął śmiechem.
— Z czego się śmiejesz Toziu? — zapytała Laura.
— Nic, nic, — odpowiedział. — Ta Ryta mnie tak rozśmieszyła.
A kiedy siostra zbliżyła się do swego brata, szepnął jej bardzo ciche:
— Ryto, mama mówi Jodkowi, że ma lat trzydzieści pięć, więc chyba miałem lat czternaście, kiedym się urodził!
Ryta spojrzała nań poważnie, niemal surowo.
— Toziu, — odrzekła, — nie lubię, kiedy śmiejesz się ze słabości mamy.
— Słabości te kosztują mi życie, — odparł Tozio z goryczą, — sądzę więc, że mam prawo wszystko co straciłem, wynagrodzić sobie śmiechem i t. d., przyznaj sama, że ukrytym. Bo, że przed tobą śmieję się, to nic nie znaczy, przecież ty i ja, to jedno, nieprawdaż Ryto?
Ryta podała mu rękę i promień radości rozświecił jej surowym smutkiem twarz posępną.
Przyniesiono śniadanie, wraz z niem weszła do pokoju Adzia z twarzą nieco zarumienioną od ognia, bo znając wybredny gastronomiczny gust cioci szambelanowej, a z natury gościnna, jak wszystkie wiejskie i prostoduszne dziewczęta, sama przez cały ranek uwijała się w kuchni z książką kucharską, naglądając nie zbyt doskonałą, bo tanią kucharkę. Za to sporządzone pod nadzorem gościnnej gosposi potrawy były doskonałe, choć nie wykwintne, i pani szambelanowa rzuciła się na nie z apetytem wcale nie idealnym, a wtórował jej w tem z zapałem pan Jodek. Ryta jadła bardzo nie wiele z umiarkownniem i spokojem, cechującym ją w każdym ruchu; Laura siedząc przy Toziu, kładła na talerz najsmaczniejsze kąski ulubionemu kuzynkowi, ale on dziękował jej serdecznie, a jadł mało.
— Toziu, — ozwała się pani szambelanowa, biorąc z półmiska skrzydełko kapłona i suto oblewając je białym sosem, — trzeba, abyś mi wyszukał mieszkanie. Quelque chose de convenable, naturalnie.
— Mieszkanie! — zawołał pan Jodek nie zważając na to, że miał usta zapchane kapłonem, — ja mogę pani szambelanowej załatwić ten komis.
— O, niech mama z pełną ufnością zwróci się w tej sprawie do pana Jodka, — rzekł Tozio, i we wszystkich tym podobnych sprawach. Jest to kantor stręczeń, biuro adresów i kurjer codzienny miasta M.
— Wiem, wiem już o jednem! — wołał Jodek, nie uważając na tę drwiącą rekomendację towarzysza zabaw, — na Złotej ulicy, siedm pokojów, bardzo niedaleko mieszkania państwa Grabów.
— Państwa Grabów? qu’est ce que ce? — zawołała szambelanowa. — Nie słyszałam jeszcze, aby w M. byli państwo tego nazwiska.
— Jakże, jakże, — mówił pan Jodek, — są! i jak są! Pan Kalikst Graba, dzielny człowiek, słowo honoru, przybył tu na wiosnę, a w jesieni ożenił się z panną Kamilą G. Jak żyją! fiu! fiu!
— Z Kamilą G? — ozwała się Ryta, — czy to nie z moją koleżanką, Toziu?
— Tak, — odparł brat.
— Bardzo więc rada jestem, że znajduję ją w M, jest to jedna z kobiet, dla których najwyższą miałam zawsze sympatję.
Jodek począł natychmiast opowiadać o bogactwie Graby o jego wystawnem życiu, o jego miłej uprzejmości, potem zachwycał się nad wdziękami pani Kamili.
— Tylko zanadto jakoś poważna, czy dumna, — dodał.
Po śniadaniu Ryta zapytała brata:
— Powiedz mi Tozio, kto jest ten pan Graba, mąż Kamili?
— Mój najlepszy przyjaciel, — odrzekł z amforą.
— Jakiż to człowiek?
— W towarzystwie zachwycający, bon camarade przedewszystkiem, w gruncie łotr skończony; ale nie mów o tem nikomu.
— I ty się z nim przyjaźnisz? — zapytała Ryta, uważnie patrząc na brata.
Qui se ressemble s’assemble, — odparł pół szyderczo, pół lekceważąco.
Ryta znowu ściągnęła brwi, znowu pobladła nagle i posmutniała.

V.

Zima przechodziła w M, jak wszystkie inne zimy z tą tylko różnicą, że świat piękny więcej się tam niż za innych lat bawił. Szczególniej na Złotej ulicy był cały rząd domów, których okna położone na pierwszem piętrze gorzały codziennie prawie światłem rzęsistem, a nie rzadko przechodnie zatrzymywali się przed niemi na ulicy, chwytając uchem odgłosy orkiestry grającej skoczne tańce i wzrokiem ścigając ulotne cienie mnogich par, prześlizgujące się po tle oświetlonych szyb. Nie jeden młody człowiek wracający wieczorem po całodziennej ciężkiej pracy nad piórem, książką lub rzemiosłem do chłodnej i ciemnej izdebki, w której oczekiwała go samotność, bieda, głód może, stawał na przeciwległym tym oknom chodniku i zadumał się przez chwilę i westchnął nad dolą swoją, która wydała mu się ciemną i pustą otchłanią, w porównaniu z tym rajem pełnym muzyki, pięknych kobiet i miłosnej atmosfery, co patrzył na niego promiennemi oknami, niby otworami do nieba, przed nim zamkniętemi, niestety! Nie jedna młoda, uboga panienka, w powrocie swym od pracy szycia lub mozolnego nauczania, z ciężkością walczyła z mroźnym wiatrem, który chód jej utrudniał, z ostrym śniegiem, który twarz jej chłostał, ze ślizgawicą chodników, grożącej jej co chwila upadkiem, i nagle usłyszawszy huczne w głębi oświetlonych mieszkań płynące akordy muzyki, przystawała, podnosiła wzrok ku oknom gorejącym od światła, chwytała uchem buchający przez mury gwar balowy, i podumawszy chwilę, szła dalej swoją drogą; tylko z deszczową lub śniegową wodą skrapiającą jej policzki, łączyło się parę łez tęsknoty za weselem, swobodą, miłością, których odgłosy i widok, zasłyszała i dojrzała tak blisko siebie. A nazajutrz ten sam młody człowiek ubogi i ta sama młoda uboga panienka, wstrząsani chłodem poranku i skostniałe ręce tuląc do drżącej od zimna piersi, przechodzili znowu obok tych okien, które wczoraj buchały światłem i gwarem, a dziś cicho, spokojnie przesłonięte bogatemi firankami, zdawały się naśmiewać z wichrów i zamieci szalejących na świecie, i znowu oczy ich zmęczone niedospaniem, wzniosły się ku tym oknom tchnącym ciepłem i ciszą dostatniego bytu, a głowy schylały się pod smutnem własnej doli poczuciem. I nigdy może nie pomyśleli ci uprawiacze ciężkiej roli pracy i biedy, że w tych mieszkaniach, co się im rajem zdawały, odgrzewał się nie jeden straszny dramat, wlekło się niejedno posępne bardzo istnienie, nigdy może nie pomyśleli o tem, że ich to właśnie mozolne ubogie życie, szczęściem było w porównaniu z życiem istot w pięknem mieszkaniu tańczących wieczorem, a spiących wygodnie rano, ale tańczących z sercem targanem boleścią, a spiących wśród mar tłoczących się do głowy objętej gorączką rozpaczy. A jednak tak było, bo w nie jednem z tych mieszkań, wśród sprzętów bogatych i miękich, tuliło się w kącie widmo nieszczęścia, i czyhało na mieszkańców, tem straszniejsze, że ukryte i spotęgowane kontrastem pozoru z rzeczywistością.
Najświetniejsze i najbardziej otwarte z domów bawiących się owej zimy w M, były domy państwa Grabów i pani szambelanowej Słabeckiej. Wszyscy jednogłośnie zgadzali się na to, że pani Kamila była pierwszorzędną z gwiazd na horyzoncie tamecznego pięknego świata. Piękna surową i energiczną pięknością ukazywała się wszędzie bogato strojna, z wielką powagą postawy i spokojem układu. Pod tą jednak powagą i spokojem, ludzie upatrywali coś innego jeszcze, coś tajemniczego, coś, co się nie dawało dokładnie określić, ale uderzało widocznością. I tak zauważano, że nigdy się nie śmiała. Raz naprzykład, dawano w teatrze komedję wzbudzającą homeryczne wybuchy śmiechu w całem audytorium. Kamila ukazała się w loży w bogatym, ale surowym stroju, w towarzystwie nie młodej kobiety w niebieskich okularach, której nikt nie znał, ale o której mówiono, że była jej matką. Nie młoda kobieta smiała się wraz z innymi z dowcipnej i udatnej komedji, ale pani Graba nie uśmiechnęła się ani razu, przeciwnie, im więcej wzrastała ogólna wesołość, tem więcej unosiły się jej energicznie zarysowane brwi, a południowym ogniem gorejące oczy nabierały nieledwie tragicznego charakteru. Kilku mężczyzn patrzących na nią pilnie z parteru, spostrzegło tę szczególność, i szeptało między sobą: — „Dziwna kobieta.“ — Ci sami mężczyźni pociągnięci ku niej, może właśnie urokiem tej niepospolitości, przy końcu przedstawienia stanęli w korytarzu naprzeciw drzwi jej loży, aby widzieć ją przechodzącą i przesłać jej ukłon choć z daleka. Stojąc tak, usłyszeli, jak idąc obok nich nie młoda kobieta w niebieskich okularach mówiła do córki:
— Zdaje się, że nie zbyt bawiło cię dzisiejsze przedstawienie?
— Nie mam usposobienia do komedji, moja matko, — odrzekła Kamila.
Tym, którzy tę rozmowę słyszeli, rzecz zdała się wyjaśniona: pani Graba nie lubi komedji, więc nic dziwnego, że się nie śmiała z jej dowcipów, wszak są różne gusta; tem więcej zapragnęli ujrzeć ją na dramacie i zobaczyć jaki też wpływ wywrze on na nią.
Stosownie do ich życzeń, przybył do M. znakomity tragik i afisze zapowiadały przedstawienie jednego z dramatycznych najnowszych arcydzieł. W nie wielkim prowincjonalnym teatrze tłum był niezmierny, Kamila ukazała się znowu w swej loży, nie z matką, już tym razem, ale z mężem. Uważano, że pan Graba wprowadził żonę z wielkiem uszanowaniem, sam podał jej krzesło i zdjął z niej okrycie, pomimo że u drzwi stał uliberjowany lokaj. Kamila przyjmowała te zabiegi ze zwykłym sobie spokojem postawy, ale nie spostrzeżono ani razu, aby spojrzała na męża, owszem, gdy naprzeciw niej usiadł, spuściła oczy na leżący przed nią afisz i już ich nie podniosła aż do chwili, w której podjęto zasłonę. Kilku mężczyzn zaciekawionych przez nią i pociągniętych ku niej, więcej zapewne wyobraźnią niż sercem, poświęciło na ten raz przyjemność widzenia gry aktorów, a całą uwagę zwróciło na grę jej twarzy i ruchów. Zrazu nie odbiło się w niej nic nadzwyczajnego: w czasie pierwszego aktu, gdy wątek dramatu począł się dopiero rozwijać, Kamila siedziała nieruchoma, spokojna, wpatrzona w scenę. Ale gdy w drugim akcie dramat dochodził do całej potęgi, gdy na scenie rozpoczęły się jęki boleści, rzucania się rozpaczy, groza morderstw, Kamila bladła stopniowo, aż nagle usta jej zadrżały i głowę pochyliła bardzo nisko.
Graba zwrócił się szybko, szepnął coś do niej, a nie otrzymując odpowiedzi, skinął na lokaja, który wnet wybiegł z rozkazem zapewne przywołania powozu, a sam narzucił na żonę beduinę i podał jej ramię. Kamila podniosła twarz strasznie bladą, z oczami pałającemi gorączkowym ogniem, chwiejąc się powstała i wyszła z loży takim krokiem, jak gdyby natychmiast miała upaść zemdlona.
Mężczyźni, którzy to widzieli, wzruszyli ramionami i rzekli między sobą: — „Z komedji nie śmieje się, mdleje na dramacie, dziwna kobieta!“ — a że wszyscy bywali u państwa Grabów, częścią więc przez ciekawość, częścią powodowani istotną sympatją dla Kamili, poszli nazajutrz złożyć jej wizytę. Ale przyjął ich sam tylko gospodarz.
— Tak gorąco było wczoraj w teatrze, — mówił, — że żona moja bliską była omdlenia, a dziś czuje się cierpiącą, i nie opuszcza swego pokoju.
Chociaż wymawiał to z zupełnym spokojem, goście dojrzeli w jego twarzy jakby ślady gwałtownego wzburzenia, a w ukłonie niezwykłe roztargnienie. Zdawało się, że czuł ciągle wrzenie wewnętrzne, rozmawiając myślał zupełnie o czem innem.
Jeżeli w teatralnej loży postać Kamili wydawała się tak tajemniczą i niepospolitą, to w salonach tajemniczość ta jej i niepospolitość wzrastały jeszcze.
Przyjmowała u siebie mnóstwo osób i z gośćmi prowadziła rozmowę z łatwością, ale była tak jednostajną zawsze i dla wszystkich, tak nic i nikt nie zdołał nigdy wywołać na twarz jej większej serdeczności, lub choćby najmniejszego błysku jakiegokolwiek wzruszenia, iż widocznem było, że w towarzystwo wśród którego zostawała i w rozmowę z niem, nie wkładała ani najmniejszej cząstki swojej duszy. Czy to w dzień przyjmując ranne wizyty, czy wieczorami, gdy liczne zebrania tańczyły lub grały w karty w około niej, siedziała w buduarze swoim z rękami złożonemi na sukni, a nieruchoma jej kibić ubrana najczęściej w suknię z czarnego aksamitu, dumnie rysowała się na pąsowem tle adamaszkowych poduszek kanapy. Jeśli wstawała i przechodziła przez pokój, chód jej był powolny, nigdy na niczyje spotkanie nie wybiegała żywo i uprzejmie, nigdy oczy jej nie podniosły się na nikogo z tych, którzy wstawali, gdy przechodziła, ale były zawsze spuszczone, długiemi rzęsami rzucając głębszy cień na twarz bladą i już nieokreślonym jakimś cieniem zasnutą. Parę razy tylko, goście znaleźli w jej domu jej matkę, i wtedy ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzeli ją więcej nieco ożywioną. Uśmiechała się czasem i żywszym krokiem przechadzała salony, ale czyniła to z widocznem wysileniem i gdy matka jej oddaliła się, popadła w tem większą i więcej uderzającą martwotę.
Niektórzy mawiali o niej, że jest dumna, inni, że dziwna, inni jeszcze, że flegmatyczka, nikt nie mówił, że była smutną, bo na taką nie wyglądała; smutek bywa bardzo mięki i wyraźny w objawach swoich, niż było jej zwykłe usposobienie. Ale wśród mnóstwa jej znajomych, znajdowali się jeszcze i tacy, którzy zaciekali się w niej jak w czemś niezwykłem i tajemniczem, pragnęli podjąć choćby rożek tej posępnej a chłodnej zasłony pokrywającej piękną i niezmiernie zajmującą kobietę. Ztąd stała się niezmiernie modną, mężczyźni mianowicie upędzali się za nią i co raz więcej osób prezentowało się w jej salonach. Nie tylko mieszkańcy miasta, ale wszyscy, którzy z prowincji na długo czy na krótko przybywali do M, starali się ją poznać i składali jej wizyty, gwar wzmagał się koło niej, a na tle jego tem wybitniej odbijała jej cicha, głęboka, spokojna posępność. Każdy kto był u niej gościem, odchodził zachwycony jej pięknością i niezwykłym wdziękiem jej rozmowy, a zaciekawiony całą cechą jej osoby, każdy powracał wkrótce, zachwycał się jeszcze bardziej, ale nikt zachwycenia swego słowem żadnem przed nią nie objawił, jak nigdy nikt na zebraniach nie zaprosił ją do tańca. Nie jeden zbliżał się do niej z zamiarem szepnięcia jej słodkiego słówka, albo zaproponowania walca lub mazurka, ale spojrzawszy na nią z bliska, i zamieniwszy z nią słów kilkanaście, albo siadł obok niej i rozmawiał zupełnie o czem innem niż to z czem szedł do niej, albo odchodził i tańczył z kim innym. Wyglądała tak, że powiedzieć jej komplement albo zaprosić ją do tańca, znaczyło żartować z niej i siebie wystawiać na śmieszność.
— Dla czego nie sprobujesz nigdy tańczyć z moją żoną? — zapytał raz Graba Tozia na wieczorze tańcującym u jego matki.
— Nie śmiem, — odpowiedział brat Ryty.
— Do djabła! — zawołał mąż Kamili, — alboż tak straszna ma minę? nie zaprzeczysz przecie temu, że jest piękna?
— Prześliczna! — odrzekł Tozio, ale ma coś w sobie, que le diable m’emporte, jeśli wiem co to takiego, że zdaje mi się, gdybym ją prosił do tańca, miałaby prawo parsknąć mi w oczy śmiechem.
— Byłbyś mądry Toziu, gdybyś doprowadził panią Grabinę do uśmiechu, nie tylko do śmiechu, — rzekł słyszący całą rozmowę inny jakiś mężczyzna.
— A wiele tracicie na tem panowie, że nie widzicie nigdy mojej żony wesołą, bo właśnie najpiękniejszą jest, gdy się śmieje, — odrzekł z zupełną swobodą pan Graba, ale gdy się odwrócił, zciągnęły mu się brwi i oko mrugnęło nerwowo kilka razy.
Innego dnia, mąż Kamili mówił do Ordynata Zrębskiego, który stojąc w drzwiach salonu z pince-nez na nosie, wpatrywał się w siedzącą na kanapie Kamilę.
— No, gentlemanie, cóż tak w milczeniu przypatrujesz się mojej żonie, niby obrazowi świętej w wielkim ołtarzu! Wiem, że zakochanym jesteś po uszy w pani Klońskiej, nie będę więc zazdrosnym i pozwalam ci usiąść przy mojej żonie i powiedzieć jej grzeczne słówko.
Ma foi, — odrzekł wzruszając ramionami Ordynat, — czy chcesz mnie wystrychnąć na dudka? Mówić komplementa twojej żonie! ależ to znaczy pokazać się zupełnym głupcem!
— No, spróbuj! — zawołał śmiejąc się Graba.
Ordynat milczał chwilę i popatrzył jeszcze chwilkę na żonę towarzysza.
— Nie śmiem, — rzekł w końcu i odszedł w inną stronę.
Ale o ile Kamila była dumną, spokojną i posępną, o tyle mąż jej wydawał się ruchliwym, uprzejmym i serdecznym dla wszystkich. Z wielką gorliwością starał się o stosunki i podtrzymywał je usilnie, mianowicie z bogatą młodzieżą, mówił poufale ty, gorąco ściskał ich ręce, a niekiedy służył im nawet lekką pożyczką. Matkom mającym dorosłych synów pochlebiał i okazywał mnóstwo grzeczności, żonom młodych i bogatych mężów przysługiwał się bukietami, cukrami, które przegrywał im w zakłady, i powozami na przejażdżki. Niezmiernie gościnny, zapraszał do siebie kogo tylko napotkał z wyższego towarzystwa, wiedział zawsze o wszystkich przybywających ze wsi, zapoznawał się wnet z nimi i prosił, aby dom jego za swój uważali. Był niewyczerpany w pomysłach do zabaw i rozrywek; organizował kluby męskie, i urządzał kuligi, na których mężczyźni wyciągali losy, kto ma wieźć jaką damę. Trzymał doskonałego kucharza i codziennie każdy kto chciał, mógł znaleźć u niego wykwintne śniadanie, doskonały objad lub wieczerzę.
Mianowicie mężczyzn przybywających ze wsi, raz na zawsze zapraszał do siebie na objady; jeśli przybywali z matkami lub żonami, zapraszał matki i żony, a siostry jeśli były piękne i utalentowane, najusilniej.
Gdy mu już te przyrzekły swą bytność, szedł do znajomej sobie młodzieży i zapraszał ją także, mówiąc:
— Przychodźcie, będzie u mnie pani N. z pięknemi czarnemi oczami i panna X. cudownie grająca na fortepianie.
Zaproszeni przybywali, zjadano wykwintny objad, potem grano, śpiewano, prowadzono konwersację, nakoniec damy rozjeżdżały się to do teatru, to gdzieś na wieczór, to do domów dla wypoczynku, a mężczyźni zasiadali do kart, grali w sztosa, pili szampana, przekąsywali strasburgskim pasztetem i westfalską szynką, a dobrze po północy albo o świcie, wychodzili z mieszkania Graby najczęściej z wypróżnionemi kieszeniami. A wszystko to czynił pan Graba z taką prostotą i dobrodusznością, taki był łatwy do zaznajomienia się i spoufalenia, uprzejmy, serdeczny, uprzedzający, w pewnych nawet razach uczynny, że mnóstwo osób odchwalić go się nie mogło.
Pani szambelanowa, z którą zachwycająco umiał rozmawiać o zagranicy, i której mówił, że wygląda najwięcej na lat trzydzieści, wynosiła go pod niebiosy i taką dla niego miała słabość, że parę razy powitała go w roztargnieniu: — „Bon jour, mignon!” — Na wieczorach zapraszał ją do tańca, a gdy półgłosem wymawiała się swoim wiekiem i dorosłemi dziećmi, wykrzykiwał:
— Na honor! pani chyba żartujesz! Przysiągłbym, że żadna z obecnych tu pań tak zręcznie i lekko nie tańczy jak pani!
Pani Szambelanowa chcąc pokazać, że się nie myli, wspierała pulchną rękę na jego ramieniu, i puszczała się w wir polki lub innego tańca, a gdy po zrobieniu kilku turów padła na krzesło ledwie mogąc oddychać, wachlowała się gwałtownie i mówiła do syna:
Vous avez un charmant ami! mon fils!
Tozio uśmiechał się na to, a niekiedy i parsknął śmiechem, potem mówił coś półgłosem do Ryty, która obojętnie, niechętnie prawie znajdowała się względem Graby, i starannie unikała rozmawiania z nim lub tańczenia.
— Nie pojmuję Ryto, — mówiła po cichu do córki pani szambelanowa na jednym z tańcujących wieczorów, — nie pojmuję, dla czego jesteś tak reservée względem pana Graby. Nigdy z nim nie tańczysz i rozmawiasz jak możesz najmniej.
— Bo robi on na mnie wrażenie obrzydliwego węża, — odpowiedziała Ryta.
— Nie powinnaś tak się wyrażać o mężu twojej przyjaciółki i przyjacielu twego brata. Mais ou est donc mon éventail? — zawołała nagle, — Ryta, ma chere, czy nie wiesz ou est mon éventail?
— Vous l’avez certaiment perdu, maman, — odparła Ryta ze zwykłym sobie spokojem i zamyślonym wzrokiem powiodła po salonie, oczami szukając brata.
Gdy postrzegła go stojącego obok Graby i rozmawiającego z nim poufale, zsuwała brwi i odmawiała wszystkim zapraszającym ją do tańca.
Większa część kobiet była takiego zdania o Grabie co i szambelanowa. Ubył mu wprawdzie przez ożenienie się urok kandydata do małżeństwa, ale za to przybył powab gościnnego gospodarza domu, który mnóstwo przyjemnych chwil przysparzał towarzystwu, a przez ciągłe urządzanie rozmaitych zabaw i zciąganie do siebie młodzieży ze wsi, dostarczał okazji do zawierania marjażów. Litowały się też nad nim potrochę poczciwe dusze niewieście, bo to co w Kamili interesowało do najwyższego stopnia mężczyzn i znaczną ich część pociągało do niej tajemniczym, nieokreślonym urokiem, zrażało kobiety, i naprowadzało je na mnóstwo niekorzystnych dla niej sądów i wniosków.
— Dumna jak cesarzowa, a przecież nie dawno była tylko guwernantką, — mawiały jedne.
— Zimna i bez serca, — powtarzały inne.
— Nie podobna zawiązać z nią przyjaźni, ani żadnego serdeczniejszego stosunku, — orzekały trzecie.
— Widocznie nie ma serca, — osądziły wszystkie i dodały: — Jeśli taka jest dla otaczających, taką samą musi być dla męża. Szkoda go! taki miły człowiek! Toż ożenił się z nią przez miłość, wziął ją bez posagu, pokażcie nam więcej mężczyzn, którzy biorą za żony ubogie dziewczęta bez posagu! a ona odpłaca mu za to poświęcenie obojętnością! Szkoda go doprawdy!
I im więcej litowały się w ten sposób czułe serca, tem milej piękne oczy spoglądały na nieszczęsną ofiarę losu, na człowieka obdarzonego do tego stopnia gorącem i zacnem sercem, że wziął żonę bez posagu, a skazanego na chłód domowego ogniska.
O sądy ludzkie!...
Pewnego razu na jednym z tygodniowych wieczorków u państwa X, jedna z dam średniego wieku, mająca dorosłego syna i dwie dorosłe córki, a której Graba powtarzał często, że mogłaby ujść za siostrę swego syna, i że nigdy nic nie widział piękniejszego nad czepek ze strusiemi piórami, którym stroiła swą czterdziestoletnią głowę, siedząc obok Kamili, usłyszała, a raczej podsłuchiwała następującą między nią a jej mężem rozmowę:
— Kamilo, — mówił Graba siadając obok żony i nie zbyt zniżając głos, bo znajdująca się najbliżej dama o strusich piórach siedziała odwrócona, i zdawała się bardzo uważnie przypatrywać przez lornetkę obrazowi wiszącemu na ścianie, — Kamilo, jesteś dziś nieznośnie posępna. Proszę cię, abyś była inną.
Kamila z razu nic nie odpowiedziała.
— Kochana żono, — rzekł ciszej już nieco Graba, — przypominam ci naszą poślubną rozmowę i błagam, abyś rozchmurzyła czoło i porzuciła minę ofiary na stos idącej.
Kamila zwolna zwróciła twarz ku niemu i odpowiedziała:
— Nie mogę być inną.
Graba nachylił się i szepnął jej coś do ucha, czego już żadną miarą dosłyszeć nie mogła dama o strusich piórach.
— Jeśli mnie będziesz zmuszał, — odpowiedziała półgłosem Kamila, — zamknę się na cały miesiąc w swoim pokoju i będę ci tem psuła interesa.
Ostatni wyraz wymówiła ze szczególnym naciskiem.
W tej chwili jakaś młoda panna usiadła do fortepianu i pierwsze akordy walca zagłuszyły zgrzytnięcie zębami pana Graby. Gdyby je była usłyszała dama o strusich piórach, byłaby zapewne straciła część swej sympatji dla męża Kamili, bo nic w świecie nie jest mniej estetycznem jak zgrzytanie zębami. Lecz nie usłyszała tego dama mająca czepek zdaniem pana Graby najpiękniejszy w świecie, a za to co usłyszała, powtórzyła wszystkim znajomym swoim, którzy się znajdowali na wieczorze u państwa X.
— Wyraźnie słyszałam, — mówiła, — jak z całą miłością najtkliwszego małżonka błagał ją, aby choć raz czulszem okiem spojrzała na niego, a ona mu na to opryskliwie odpowiedziała: że jeśli będzie po niej tego wymagał, zamknie się w swoim pokoju na cały miesiąc i będzie mu psuć interesa.
— Cóżby to znaczyło: psuć interesa? — zapytała jedna ze słuchaczek.
— A naturalnie, że będzie mu tyle tracić pieniędzy, aż go zrujnuje, — wytłumaczyła dama o strusich piórach, — czyż nie uważasz jakie to utratne, jak się stroi a nie dawno było to tylko guwernantką na pensji pani D.
— Więc nie tylko bez serca, ale jeszcze kapryśna i marnotrawna, — zdecydowały słuchaczki damy o strusich piórach.
— Bez serca, kapryśna i marnotrawna! miła mi żoneczka! szkoda go! — powtórzyły wszystkie słowami lub w duchu.
Kiedy piękna, to jest niewieścia połowa towarzystwa wydawała tak pełne sympatji i współczucia sądy o panu Grabie, inaczej trochę było z brzydką czyli męską.
Młodzież trzymała go się jeszcze silnie, wysławiała jego wesołość, uprzejmość, ochoczość do wszystkiego i nazywała go duszą zabaw. Niektórzy z młodych ludzi, do których należeli Kloński i Tozio, nie wysławiali go wprawdzie, nie mówili o nim ani źle ani dobrze, ale nie odstępowali go jednak, pociągani znać doń magnetyczną siłą, jaką wywierać umiał, jaką posiadają pewne płazy potężnej organizacji nad ptakami, na których czyhają. Między młodzieżą więc ciągle jeszcze rej wodził, z butelek szampana strzelając im na wiwat ich przegranych pieniędzy. Ale między poważniejszymi mężczyznami, między dojrzałymi ojcami rodzin i doświadczonymi ludźmi przybywającymi ze wsi do miasta za interesami, lub dla poczciwej rozrywki, papiery jego poczęły spadać ogromnie. Znajdowały się głowy surowo naganiające jego sposób życia i byli nawet tacy, którzy wręcz odmawiali mu swoich wizyt i wywozili na wieś synów, postrzegłszy, że się z nim zaprzyjaźniają. Kilka zresztą dwuznacznych, wypadkowych słówek wpadło niespodzianie między towarzystwo bawiące w M. i przyczyniło się do poddania jego opinji w pewną wątpliwość.
Tak naprzykład jakiś podżyły obywatel z gubernji W, rodzinnego miejsca pana Graby, przejeżdżał M, udając się za interesami w dalsze strony i zatrzymał się w tem mieście dla odwiedzenia pewnego zdawna sobie znanego domu. W domu tym znalazł kilkanaście zebranych osób rozmawiających o świetnym wieczorze wydanym przed parą dniami przez państwa Grabów, a raczej przez pana Grabę, bo domyślano się powszechnie, że żona jego zabaw nie lubi, i że są one wyłącznie jego samego dziełem.
— Więc Kalikst Graba mieszka w M? — zapytał podżyły obywatel z dwuznacznym uśmiechem.
— Tak, — odpowiedziano.
— A to winszuję, bardzo winszuję państwu takiego współmieszkańca, — rzekł przybyły z wyrazem, który wszystkich zaciekawił.
— Czy go pan znasz? — wtrącono.
Obywatel uczynił szczególniejszy gest ręką, który można było wziąć za gest wzgardy.
— Znam go aż nadto dobrze na nieszczęście mojego biednego syna, — odpowiedział.
Zaczęto się dopytywać, ale podróżny człowiek był milczący jak kamień. Wyraźnie albo nie lubił obmawiać, albo wspomnienie o tym jakimś biednym synie tak mu ciężyło na myśli, że i przez cały dalszy ciąg swej wizyty mało już mówił i smutnie jakoś był zamyślony.
Po jego odejściu, kobiety obecne jednogłośnie zdecydowały, że pan Graba musiał zabić, albo ciężko ranić w pojedynku syna podżyłego obywatela z gubernji W, co przecież nie czyniło mu żadnej ujmy, bo pojedynek to honorowa sprawa.
Ale mężczyźni inaczej widać myśleli, bo uśmiechnęli się przy wzmiance kobiet o pojedynku i z namysłem kiwali głowami.
Jeden z nich ozwał się nawet:
— Oj, to jakiś ptaszek, ten Graba!
— Podejrzany, — dodał inny.
Na to kobiety oburzyły się, młodzież parsknęła śmiechem; nie mniej jednak słowa podżyłego obywatela zostały w M. jako śruba wiercąca w opinji pana Graby.
Większe jeszcze wrażenie wywarła pewna pani przybyła do M. dla oddania córki na pensję z tych samych okolic, w których mieszkała siostra i matka męża Kamili. Rozpytywała się ona szczegółowo znajomych o nią i o niego, a potem rzekła jakby do siebie:
— Biedna, biedna kobieta!
— Kto biedny? — zapytano.
— Żona tego Graby, — odparła w roztargnieniu.
Wzięto ją więc na indagację, jak wprzódy obywatela z gubernji W, ale przybyła pani odpowiedziała kobietom:
— Nie powiem wam nic więcej moje drogie, bo żyję w przyjaźni z jego poczciwą siostrą i nie chcę, aby ona do mnie potem jakikolwiek żal miała.
A gdy oblegali ją mężczyźni pytaniami, żartowała:
— Czy nie wiecie panowie, że ciekawość, to pierwszy stopień do piekła? Zarzucacie ją nam, kobietom, a sami jesteście w najwyższym stopniu ciekawi. Ostrzegam was, że prędko się postarzejecie!
Rozśmiano się z żartu dowcipnej pani; nie mniej jednak po jej odjeździe została druga śruba wiercąca dziury w opinji pana Graby.
Do tych dwóch śrub przybyła jeszcze i trzecia, a niebezpieczniejsza od innych, w postaci pewnego dwudziestoletniego młodzieniaszka przybyłego ze wsi do M. z polecenia od sędziwego ojca opłacenia raty bankowego długu, podatków, jakichś procentów zaległych kredytorom i t. p. Wysłany w tych celach jedynak bogatego papy, przybył do miasta M. z pugilaresem wypchanym suto — kilku tysiącami rubli podobno.
Pan Graba poznajomił się z nim w cukierni, zaproponował mu najprzód partyjkę bilardu, przypomniał sobie, że znał jego ojca, a ze stryjecznym bratem żył w bliskich stosunkach zagranicą, następnie pochwycił młodzieniaszka w objęcia, nazwał po imieniu Władkiem i zaprosił do siebie na objad, i nie tylko na jeden objad ale na wszystkie objady, które mu przyjdzie zjadać w M.
— Borel nie źle jeść daje, — mówił, — ale ja mam też wyśmienitego kucharza, bądź-że więc łaskaw jadać u mnie bez ceremonji, wszak ze stryjecznym bratem twoim żyliśmy w wielkiej przyjaźni. A może znajdujesz się w ambarasie pieniężnym, — dodał zcicha, — zwyczajnie jak to bywa w mieście z przyjezdnymi, powiedz szczerze, kieszeń moja otwarta dla ciebie.
Władzio, który czuł jeszcze przy sercu wszystkie pieniądze dane sobie przez papę na różne opłaty, musnął wąsik, który mu zaledwie dopiero rosnąć zaczynał i odpowiedział siląc się na swobodę układu i wyrażeń swego nowego znajomego:
— Dziękuję ci, cher ami, ale miałem w tym roku znakomity urodzaj w moim majątku i właśnie przed kilku dniami rządca wręczył mi kilka tysięcy rubli, to jest część dochodu z mego majątku, z któremi właśnie tu przybyłem. Wyobraź sobie, że w tym roku kopa zboża wydawała po dwie beczki ziarna, a beczkę płacono po dwanaście rubli...
— Pst! Krezus z ciebie Władziu! — przerwał Graba. — Na honor, jesteś świetną partją, a z tym pięknym wąsikiem i temi hiszpańskiemi oczami jakie masz, zawrócisz głowę połowie panien tego świata!
Władzio musnął raz jeszcze rudawy wąsik, spojrzał w zwierciadło na swe siwe i nieco zezowate oczy i gwiżdżąc arję z Wolnego Strzelca, którą siostra jego popisywała się zwykle przed sąsiadami, poszedł za swym nowym przyjacielem.
W tydzień potem świetna partja mająca głowę zawrócić połowie panien tego świata, wpadła do mieszkania swej ciotki przebywającej w M. i zawołała żałośliwie:
— Ciociu kochana! w łeb sobie palnę!
— Jezus! Marja! — krzyknęła ciocia z przerażeniem, zeskakując z kanapy tak, że aż Filuś spadł z kolan jej na podłogę, — cóż ci się stało Władziulku?
— Zgrałem się do szczętu! — zawołał Władziulek, rzucając się na kanapę z taką rozpaczą, że aż jęknął nieszczęsny sprzęt.
— Jakto? gdzie? u kogo? — pytała ciocia załamując ręce i patrząc na bratańca osłupiałym wzrokiem.
— Wszystko, wszystko przegrałem co mi dał papo na różne opłaty, przegrałem temu Grabie i jego gościom, niech ich... Teraz zostaje mi tylko zastrzelić się, nic więcej, albo powiesić, bo jak ja do papy powrócę bez kwitów rządowych i bez kwitów od kredytorów? Bądź ciocia zdrowa... idę topić się!
I zmierzał ku drzwiom zapominając o kapeluszu.
— Stój-no mi zaraz błaźnie! — krzyknęła ciotka porywając go za połę od surduta. — Dam ja ci strzelać się, wieszać i topić! Przegrałeś nic dobrego pieniądze ojcowskie, to go przeproś i basta, a na drugi raz niech ci to posłuży za naukę, abyś uciekał od zielonych stołów, jak od djabelskich pazurów. Nie źle by było, aby za tę pierwszą chętkę, ojczulek rozciągnął na kobiercu synalka, a dał mu po staroświecku z pięćdziesiąt bacików dla pamięci, ale nie zrobi tego, bo to przecież jedynak najdroższy, gagatek, Władziulek! Siądź tedy na krześle i ani się ruszaj, nim konie pocztowe przyjdą i pojedziesz do domu. Sama cię wyprawię dzisiaj, abyś wypadkiem i tego tużurka jeszcze nie przegrał co go masz na sobie, ale na drugi raz jeżeli tak zrobisz, ani mi się na oczy nie pokazuj; strzelaj, top czy wieszaj się, jak zechcesz, bo wolę abyś umarł, niż został szulerem!
Tak łając i gderząc, rozpłakała się poczciwa ciotka, chustką od nosa wypędziła Filusia, który jej plątał się pod nogami i napisała list do brata, aby tym razem przebaczył Władziowi, ale drugi raz nie wypuszczał go do miasta z tak znaczną sumą pieniędzy.
Zkonfundowany Władzio pojechał tego samego dnia do domu z dziesięcią rublami, które mu ciotka dała na drogę, ale po wyjeździe jego długo i głośno rozwodziła ona swoje żale przed znajomymi, że Graba ze swoją kompanją tak ograł jej bratańca, że ten aż w łeb sobie chciał palnąć.
I była to trzecia śruba wiercąca opinję pana Graby, a najstraszniejsza, bo zformowana z języka rozgniewanej kobiety.
Takich śrub mniejszych i większych przybywało coraz więcej i pod nogami niedawnego bohatera miasta M. grunt chwiać się począł. Nie mniej jednak stał on jeszcze silnie wsparty na swoich pięknych salonach, wykwintnych objadach, świetnych wieczorach i na tej układnej-niepospolitej powierzchowności, z której umiał wyciągnąć niezliczone środki mamienia i pociągania ludzi.
Bądź co bądź, powszechnie zajmowano się panem Grabą i jego żoną, mówili o nich źle i dobrze, ale w ogóle stanowili oni oboje w M. to, co Francuzi zwą la fable du jour.
Drugim przedmiotem powszechnego zajęcia owej zimy, byli państwo Klońscy. Tworząc sprzeczność z ogólnym popędem do zabaw i z uprzednim hucznym sposobem swego życia, trzymali oni dom zamknięty, nie wydali ani jednego wieczoru, ani objadu, a pani Celina nie pokazywała się nigdzie, prócz w kościele i na spacerach, odbywanych najczęściej w zakrytym powozie. Nie należała ona do żadnych kuligów, nie ukazała się ani raz w teatrze na przedstawieniach znakomitego traika; słowem stała się prawie niewidzialną. Tem więcej interesowano się nią. Już to z początku zamknięcie się jej w domu, przypisywano wyjątkowemu stanowi jej zdrowia, wiadomo bowiem było powszechnie, iż wkrótce ma zostać matką. Z drugiej jednak strony w towarzystwie bawiącem się, znajdowało się kilka kobiet w tem samem co i ona położeniu, a jednak nie uchylały się od wszelkich zebrań, i lubo nie tańczyły po większej części i odmawiały udziału w zbyt ruchliwych rozrywkach, toć jednak z przyjemnością przyjmowały liczne wizyty i uczęstniczyły w ożywionych nader pogadankach o pogodzie, modach, zabawach, zawierających się marjażach, zrywających się stosunkach, wszystkich słowem drobnostkach, których pełne jest zawsze każde prowincjonalne miasto, mianowicie tak ludne i ożywione, jakiem było M. w owej porze. Zresztą pan Jodek, który wszędzie wcisnąć się musiał bodaj przez dziurkę od klucza, jak djabeł Twardowski i bywał tam, gdzie najmniej nawet osób przyjmowano, opowiadał, że widuje dość często panią Klońskę, i że zdrowa jest zupełnie, ładniejsza niż kiedy, tylko nieco zesmutniała. To zesmutnienie zauważały zresztą i inne osoby w kościele, gdy Celina w czasie mszy klęczała u stóp wielkiego ołtarza, z twarzą osłonioną białą koronką, pod którą jednak ciekawe oczy zajrzały i dojrzały parę spływających łez i niezwykłą dawniej u młodej i świeżej kobiety bladość twarzy.
Pani Klońska więc młodziutka, bogata, żona bardzo przystojnego i przyzwoitego męża, zesmutniała. Ztąd podziwienie ogólne. Jużto w ogóle w prowincjonalnem mieście nie wolno młodej kobiecie pod karą zwrócenia wszystkich oczu na siebie ani zesmutnieć, ani stać się weselszą, ani poblednąć, ani brać rumieńca, ani spuszczać oczu, ani patrzyć śmiało w twarz ludziom.
Powinna być ona zawsze jednostajna, jak nakręcony zegarek, lub machina o całych kółkach i sprężynach. Zesmutniała? a więc w kimś zakochana. Poweselała? a więc robi się z niej trzpiotka i lekka kobieta. Pobladła? ma zmartwienia domowe. Nabrała rumieńców? znak widoczny próżniactwa i ordynaryjności. Spuszcza oczy? hipokrytka. Patrzy śmiało? kokietka. Rusza się żywo? brak dystynkcji. Chodzi powoli? brak ożywienia. Tak, tak, moja pani, żyjąc w prowincjonalnem mieście, a szczególniej zajmując w niem miejsce, jak to mówią, na świeczniku, trzeba bardzo uważnie pilnować oczu swoich i ruchów i cery, i wszystkiego co składa całość osoby, bo inaczej, niech cię sam Bóg chyba i wszyscy Jego Święci i Błogosławieni strzegą od ludzkich języków.
Pani Celina Klońska zesmutniała. Stało się to faktem oczywistym, udowodnionym jej zamknięciem się w domu i temi dwiema malutkiemi, błyszczącemi łezkami, dojrzanemi przez kogoś tam pod koronkową woalką. Fakt ten związał się z dwoma innemi i utworzył z niemi szereg faktów, w logicznym porządku wiążących się z sobą. A najprzód faktem łączącym się z zesmutnieniem pani Klońskiej, był widoczny i wyraźny fakt zesmutnienia, a raczej sposępnienia jej męża.
Stanisław Kloński bywał wprawdzie w towarzystwach, męskich szczególniej, ale zaszły w nim zmiany uderzające oczy ludzkie. A najprzód utracił całkiem prawie swą swobodę, kawalerską wesołość, rzadko przynajmniej ją odzyskiwał i najczęściej milczał wśród najgwarniejszych rozmów. Niekiedy miał minę człowieka myślącego wcale o czem innem, niż o tem, co go otaczało, chodził prędko po salonie, w którym koledzy grali w karty, potem nagle przystępował do jednego z zielonych stolików i zaczynał grać tak wściekle, że zgrywał się do grosza. Niekiedy i wygrywał, ale rzadko, bo grał zapamiętale i bez wyrachowania, a gdy mu się wypadkiem kiedy i zdarzyła wygrana, rzucał ją na stół i oddawał lokajom dostarczającym karty, a potem znowu chodził po salonie z rękami w tył założonemi jak człowiek, który nie dba o nic, co się w koło niego dzieje.
Raz któryś z towarzyszy przeszkodził mu w tej przechadzce i kładąc mu rękę na ramieniu, zapytał:
— Co ci jest Stasiu?
Stanisław drgnął jak człowiek, którego z głębokiego snu budzą i odrzekł opryskliwie:
— Do licha! nie pytaj mnie o nic!
Poczem natychmiast pochwycił za kapelusz, i uciekł od wesołej kompanji. Śledzono dokąd uciekł? i odkryto, że do swego własnego mieszkania. Oprócz tego zauważano już, iż w ogólności częściej niż wprzódy przesiaduje w domu, coby napozór znaczyło, że nabiera zamiłowania do towarzystwa swojej żony. Ale Jodek wyprowadził z błędu wszystkich, którzy tak myśleli, bo zaręczył „słowem uczciwego człowieka,“ że ile razy był u państwa Klońskich, to jest ile razy tam się wcisnął, nigdy nie znalazł małżeństwa siedzącego razem. Sama pani wychodziła zwykle na jego przyjęcie ze swojej sypialni, a pan ze swego gabinetu, przedzielonego od niej kilku salonami. Zdarzyło się nawet, że pani wcale nie wychodziła; wtedy on, Jodek, szedł do gabinetu samego pana, jako dobry znajomy i towarzysz, i znajdował go najczęściej siedzącego z łokciami opartemi na stole, a głową na rękach, albo leżącego na sofie i tak zamyślonego, że po dobrej minucie zaledwie zdobywał się na powitanie gościa. Opowiadał też Jodek, że raz zapytał Stanisława, coby mu było takiego i dla czego siedzi ciągle w swoim gabinecie, oparty na stole jak rabin nad biblią? Stanisław zaśmiał się na to takim śmiechem, że Jodek rozumiał, iż spazmów dostaje i odpowiedział:
— Jodek, bądź łaskaw i zadzwoń na lokajów, niech podają śniadanie. Zamkniesz sobie przynajmniej usta szynką, albo pasztetem i nie będziesz się wdawał w nierozsądne pytania.
Jodek nie dał sobie naturalnie mówić tego po dwa razy, spożył śniadanie, zapił ratafią i poszedł o swym wydarzeniu opowiadać całemu miastu. Mężczyźni dziwili się niepomału tej zmianie, zaszłej w usposobieniu hulaszczego niedawno towarzysza; jeden tylko Graba zdawał się jej nie dziwić, bo nigdy nie pytał o nic Stanisława, nie zaciekał się w badaniach nad jego dolą i wcale nawet o nim nie mówił. Tylko niekiedy patrząc na niego, mrugał nerwowo lewem okiem, co mu się najczęściej wydarzyło, gdy był albo bardzo zły, albo namiętnie wzruszony, albo szczególnie uradowany i uśmiechał się tryumfująco. Brał go też czasem pod rękę i usiłował rozbawiać cynicznem opowiadaniem różnych przygód swego i cudzego życia. Albo prowadził go do Borela na partyjkę bilardu, albo zakładał mu pod nosem banczek, wołając nań: — „Poniteruj Stachu!“ — I udawało mu się często rozbawić towarzysza. Stanisław popychał kule na bilardzie, poniterował przy zielonym stole, śmiał się na całe gardło i łykał jeden po drugim kielichy szampana, za które mu Graba płacić kazał, jeśli byli u Borela; ale wnet potem przegrawszy co miał, a co wygrał rzuciwszy lokajom lub garsonom, ochrypłszy od śmiechu i wina, zapadał w swe mizantropijne usposobienie, obracał się plecami do kolegów, albo chwytał kapelusz i uciekał do domu, gdzie, jak słowem uczciwego człowieka ręczył Jodek, zasiadał w gabinecie swym nad stołem, oparty i zamyślony jak rabin nad biblią.
Po tym fakcie posmutnienia męża Celiny, następował dziennym porządkiem wiążący się z nim fakt trzeci.
Trzecim tym faktem było eleganckie tilbury Ordynata Zrębskiego, zaprzężone ognistą Sułtanką i zajeżdżające często przed bramę mieszkania państwa Klońskich. Wprawdzie tilbury to najczęściej bardzo prędko odjeżdżało od bramy wraz ze swym właścicielem znać nieprzyjętym, ale niekiedy właściciel bywał przyjmowany i stało ono po parę godzin na ulicy przed bramą. Wtedy na tilbury jak ptak zawieszony na gałęzi siedział ustrojony groom, powstrzymując rwącą się do biegu Sułtankę i pogwizdując furmańskie arjetki, a około tilbury przechodzili panowie, przejeżdżały panie, patrzyli na okna pierwszego piętra i szeptali ploteczki. Może też to zaciekawiające tilbury stało tak po parę godzin przed bramą państwa Klońskich zaledwie dwa razy, może nawet raz na miesiąc, a daleko częściej odjeżdżało bardzo prędko ze swym nieprzyjętym właścicielem, nie mniej jednak bywały wypadki, że stało ono tak wystawione na widok publiczny, a zatem było faktem, faktem oczywistym i wiele znaczącym, mianowicie w połączeniu z dwoma poprzedniemi faktami i tym jeszcze drobnym fakcikiem, że pan Graba przechodząc raz ze swoją szkołą, to jest kilku młodymi ludźmi około niego, spojrzał na okna pierwszego piętra i świsnąwszy laseczką, rzekł od niechcenia:
— Ten biedny Ordynat stracił głowę za panią Klońską. Śliczna bo też to na pozór kobieta, a przytem ma męża takiego poczciwca!
Fakt więc trzeci jawiący się oczom ludzkim w postaci tilbury Ordynata, a tak znaczący odnośnie do tajemnic domowych państwa Klońskich, był niezawodnym i oczywistym, rzecz szła tylko o to, co się też działo w salonach wtedy, gdy on stacjonował przed bramą? Tu okazała się znowu bezmiernie użyteczność Jodka. Potrafił bowiem on opowiedzieć, że był u państwa Klońskich parę razy w czasie bytności tam Ordynata i widział rzeczy w istocie szczególniejsze, ciekawe, wiele mówiące. A mianowicie: że w czasie tych wizyt, Stanisław nie ukazywał się wcale, a jeśli wychodził, to podawał gościowi tylko końce palców i rzucał się w fotel. Poczem albo nic nie mówił, albo ciągle szydził z różnych rzeczy, albo jeszcze, o dziwo! chwalił tak panią Grabinę i tak unosił się nad nią, że jemu, Jodkowi, zdawało się, iż był chyba w niej rozkochanym. Ordynat zaś rzucał ciągle niezmiernie czułe spojrzenia na panią Klońskę, gładził wciąż faworyty i wyglądał jak ptak w klatkę złapany. A pani Celina najczęściej haftowała i nie patrzyła na niego. Mówiła także mało i niekiedy tylko rumieniła się gwałtownie, ale Jodek nie był pewny, czy wtedy, gdy Ordynat na nią czule patrzył, czy wtedy, gdy mąż jej panią Kamilę wychwalał. Słowem, panu Jodkowi wizyty te wydawały się tak nudne i jakąś ciężką atmosferą owiane, że sądził, iż się znajduje na pogrzebie i uciekłby przed wyjściem Ordynata, gdyby się nie spodziewał, że go zaproszą na objadek. Ale mylił się w swem wyrachowaniu, bo gdy Ordynat się oddalił, Stanisław wychodził też z domu i ostatniego swego gościa z sobą zapraszał. Gdy zaś żona spytała bardzo nieśmiało dokąd idzie, odpowiadał, że do państwa Grabów. Bóg jednak tylko wie, dla czego jej tak powiadał, bo szedł w istocie do Borela, gdzie jadł objad i grał w bilard do późnej nocy.
Te trzy kapitalne fakta, połączone były niby ogniwkami, różnemi drobnemi fakcikami. Tak naprzykład zauważano, że posmutnienie Stanisława datowało się od jego pamiętnego zajścia w cukierni z kapitanem, który wreszcie już nigdy u niego więcej nie bywał, i z którym nawet nie witał się od owego dnia w towarzystwach, udając, że go nie widzi. Następnie zdawało się pewnem, że osmutnienie Celiny zaszło jednocześnie z poweseleniem Ordynata, a raczej znakomitem jego ożywieniem się. W istocie wychowaniec Albionu daleko mniej poziewał od pewnego czasu, rzadziej uskarżał się na zimno i co dzień prawie przejeżdżał się po mieście na Lady Makbeth po kilka razy, mijając mieszkanie państwa Klońskich i zawsze spoglądając melancholijnie na okna pierwszego piętra.
Z tego łańcucha faktów i fakcików, logicznie po sobie następujących, utworzył się u publiczności w M. łańcuch również logicznie uporządkowanych wniosków, zmienionych wkrótce w niezbite pewniki i brzmiących jak następuje:
Pani Klońska posmutniała. Dla czego posmutniała, choć na pozór niczego jej nie brakuje? Dla tego, dla czego smutnieją zwykle młode, zamężne kobiety: zakochała się. Mąż jej posmutniał. Dla czego posmutniał, choć ma wszystko co życie miłem czyni? Dla tego, dla czego smutnieją wszyscy mężowie żon posmutniałych. Postrzegł niewierność Celiny, a więc zazdrość i obrażony honor go dręczy. Dla czego tilbury Ordynata stoi niekiedy po parę godzin u bramy państwa Klońskich? Dla tego, że Ordynat zakochany jest w pani Klońskiej. W kim zakochała się pani Klońska? Naturalnie, że we właścicielu tilbury, które stoi niekiedy u bramy po parę godzin.
Tak mówiły wielkie fakta, a drobne fakciki dodawały, że Stanisław o niewierności żony dowiedział się po raz pierwszy od kapitana i dla tego od tej właśnie pory zesmutniał; że Grabie, jako najściślejszemu swemu przyjacielowi, musiał wszystko powierzyć i dla tego wydaje się on uwiadomionym o wszystkiem; że Celina posmutniała, bo widzi się związaną podwójnie: raz przysięgą, a drugi raz niedalekiem macierzyństwem; że Ordynat poweselał i ożywił się, boć powszechnie wiadomo, że miłość jakakolwiek szczęśliwa czy nieszczęśliwa, nowe życie wlewa w człowieka.
Jeden tylko szczegół w tem wszystkiem został nieodgadniony: czy Stanisław jest po prostu zazdrosny o swoją żonę, czy może także zakochał się na swoją rękę w pani Grabinie, bo według wersji Jodka i to ostatnie wydawało się prawdopodobne.
Bądź jak bądź wszystko to było, było niezawodnie i tak właśnie było, jak wskazywały fakta i fakciki spostrzeżone, ugrupowane i w jeden porządny ciąg ułożone przez niezbitą logikę publiczności.
Znajdowali się wprawdzie profani, niedowiarki, którzy na wzór św. Tomasza mówili: nie uwierzę, aż się dotknę. I byli jeszcze inni, między młodzieżą szczególniej, dowodzący, że Stanisław nie z zazdrości posmutniał, ale z desperacji po fortunie, która bodaj prędko pęknie, tak ją na wszystkie strony rozrzuca. Ale to były wyjątki, a ogół wierzył w logikę faktów i fakcików. A z tej wiary głębokiej wytworzyło się równie głębokie, niezmierne, wielkie dla Stanisława współczucie, współczucie graniczące z litością nad młodym i tak przystojnym człowiekiem, którego żona nie kochała, którego żona smutniała, którego żona zdradzała!
Przyznać trzeba, że ten żal wielki, nadprzyrodzony, nad zdradzonym mężem, panował wyłącznie w sercach niewieścich, a najbardziej w sercach matek, które miały córki na wydaniu i pragnęły były mieć go za zięcia, zanim się był ożenił, i w sercach owych córek o zawiedzionych nadziejach i w sercach kobiet, które zazdrościły Celinie albo jej wdzięków, albo jej strojów, albo jej pozycji towarzyskiej; i w sercach w ogóle tych kobiet, które ją nie lubiały, ot tak, Bóg sam wie za co, chyba za to, że mimowoli czuły w czemkolwiek jej wyższość nad sobą. W żadnej piersi męskiej żal ten się nie obudził, oprócz kilku szlachetnych piersi ekskonkurentów Celiny, starających się niegdyś o jej pozłacaną rączkę i odepchniętych przez nią. W tych rzeczywiście piersiach żal nad Stanisławem obudził się najgorętszy, bo trysnął z nich najgorętszą obmową Celiny, lubo bardzo cichą, bo odstraszaną ową odezwą jej męża o kuli trafiającej w nietoperza i jaskółkę.
Zachodziło pytanie: czy należy litować się nad Stanisławem w razie, jeśli i on zakochany jest na swoją rękę? Odpowiedziano, że jeśli ten fakt i istnieje, nie zmienia on wcale położenia rzeczy, bo przecież Stanisław jest mężczyzną, więc wolno mu kochać się w kim chce i jak chce. A Celina to kobieta, z jej strony więc miłość dla kogo innego jak dla męża, któremu wierność zaprzysięgła, jest zbrodnią, zbrodnią do nieprzebaczenia. Amen.
Stanęły więc w obec publiczności w M. dwie ofiary w postaci nieszczęśliwych mężów: Pan Graba, mąż żony zimnej, kapryśnej i marnotrawnej, i pan Kloński, mąż żony płochej i niewiernej. I klątwa rzuconą została na żony, a litość i sympatja dostała się mężom.
O sądy ludzkie, jakże często przypominacie znakomite wyroki wydawane w Osieku!
Tak więc zima schodziła w M. pięknemu towarzystwu wśród wieczorów, proszonych objadów, klubów, kuligów, wizyt, miasto wrzało oddawna nieznanem sobie ożywieniem, Borel robił świetne interesa, mieszkania eleganckie podrożały, parę sklepów nowości otworzyło się, z księgarni całkiem prawie zniknęły dzieła poważnej treści, a namnożyło się w niej mnóstwo romansów i cudzoziemskich krotochwil, mających ogromny popyt; ulubiony kaznodzieja stracił część swojej popularności, bo gromił z ambony zbytki kobiet i hulaszcze życie mężczyzn: zbyt powtarzał często tekst Ewangelji o bogaczu i uchu igelnem.
Wśród całego tego gwaru i ruchu, prześlizgała się jeszcze jedna zwracająca na siebie część uwag powszechnych postać kobieca, a wybitna na tle ogólnem, różniąca się odeń spokojem i zamyśleniem twarzy o regularnych rysach. Postacią tą była Ryta Słabecka. Zwracała ona część tylko uwagi powszechnej, bo nie była tak piękną i tajemniczą jak pani Grabina, ani tak piękną i posmutniałą jak pani Klońska. Nie mniej jednak taką, jaką była, zwracała oczy, raz, że była nowością, powtóre, że różniła się od innych kobiet. A była ona nowością dla miasta M, bo pierwszy raz ukazała się w niem jako panna dorosła, po śmierci ojca bowiem cały rok nosiła żałobę i mieszkała na wsi, a następnie wyjechała z matką zagranicę. Szeptano też o niej różnie, mężczyźni dzielili się w zdaniach, jedni nazywali ją brzydką i nadętą, inni powabną i myślącą, drugich liczba była znacznie mniejsza. Kobiety ogólnie miały do niej nie wiele sympatji, bo się z niemi nie zaprzyjaźniała wcale i widocznem było, że nawet o ile mogła, unikała uczestniczenia w zabawach, a w miłych pogadankach niewieścich, to jest w plotkach, znajdowała się zupełnie biernie. Znajdował się w M. pewien człowiek, który gorąco ją admirował, był nim księgarz miejscowy. Widywała się ona z nim często i za każdym razem otwierała przed nim swój pugilaresik.
— Sprowadziłem nie dawno, — mówił on raz do dwóch pań, które przyszły kupować u niego jakiś romans Dumasa, — sprowadziłem nie dawno wyszłą świeżo z pod prasy „Księgę przyrody.“ Gdyby nie panna Słabecka, nie sprzedałbym dotąd ani jednego egzemplarza tego pysznego dzieła.
— Co to jest „Księga przyrody? — zapytała jedna z dam?
— To zbiór popularnych wykładów z botaniki, zoologji, chemji, fizyki i wszystkich słowem nauk przyrodniczych, — odrzekł księgarz, i skory do przysługi, zdjął pospiesznie z pułki dwa grube tomy i położył je przed paniami.
Jedna z nich końcami palców ubranych w rękawiczkę koloru Bismarck content, otworzyła księgę i natrafiła na część o zoologji. Lekki okrzyk oburzenia wyrwał się z jej piersi i rumieniec zażenowania pokrył wstydliwe czoło. Zakryła nagle książkę, na której karcie przedstawił się jej oku widok odrysowanych wnętrzności zwierzęcych, objaśniający przyrząd krążenia krwi.
Dieu, jak można czytać podobnie nieprzyzwoite książki i to kobiecie! pannie! — szepnęła do towarzyszki, zasłaniając zarękawkiem zawstydzoną twarz przed zdziwionym księgarzem.
— Więc to książka nieprzyzwoita, — zawołała towarzyszka, — i panna Słabecka ją czyta? Ha, można było á la rigueur spodziewać się tego.
— Zobaczysz, że za mąż nie pójdzie, — zdecydowała pani, wstydząc się widoku zoologicznych rysunków i zwróciła się do księgarza.
Monsieur, prosiłam o romans Dumasa, le roman d’une femme i o romans Gautier’go Fanny.
— A może pani wybierze jakąkolwiek z powieści krajowych? — zapytał księgarz podając żądane książki.
Pani skrzywiła usteczka.
— Bardzo nie wiele czytuję po polsku, — odrzekła.
— A szkoda, bo są bardzo piękne rzeczy, — nalegał księgarz.
— Piękne rzeczy w naszej literaturze! co pan mówisz! alboż u nas co piszą dobrego? — i oddawszy z wysoka ukłon księgarzowi, wyszła z towarzyszką.
W drzwiach księgarni spotkała się z Rytą Słabecką i powitała ją serdecznym wykrzyknikiem:
Ah! chere Melle Ryta, que j’ai de plaisir, że panią spotykam.
Ryta zimno podała jej rękę i uprzejmie powitawszy księgarza, rzekła:
— Przyszłam prosić pana o świeżo wyszłe w Niemczech lekcje Vogt’a o wychowaniu i pracy kobiet, i o parę powieści angielskich Dickens’a. A także zabiorę teraz polską Illustrację, którą musiałeś już pan otrzymać z poczty dla mnie.
— Nieznośna pedantka! — szepnęły do siebie dwie panie wyszedłszy na ulicę.
O ile księgarz chwalił i lubił Rytę, o tyle modniarki i sklepowi w magazynach nowości ganili ją i nazywali skąpą. Nie wiadomo dla czego tak było, bo panna Słabecka ubierała się zawsze bardzo ładnie i gustownie, z tą tylko od innych pań różnicą, że nie zawieszała na swej osobie mnóstwo paciorków, wstążeczek, aksamitek i błyskotek, w których wyglądały jak noszone za procesją ołtarzyki.
Nie lubił też Ryty pan Graba i nazywał ją bas bleu, przemądrzałą i tym podobnie. Nazywał ją zaś tak po cichu i wtedy, gdy Tozio nie mógł go słyszeć, bo kiedy raz w obecności jego ośmielił się zażartować z Ryty, brat jej zarumienił się i rzekł stanowczo:
Mon cher, jeśli jakikolwiek cenisz stosunek ze mną i nie chcesz go utopić „w zapomnieniu fali,“ racz nadal z należnem uszanowaniem odzywać się o mojej siostrze.
Uważano zresztą ogólnie, że Tozio okazywał szczególniejsze przywiązanie dla siostry połączone z rodzajem szacunku. W obecności jej nigdy w karty nie grywał, za to gdy jej nie było, odpłacał to sobie podwójnie zawziętą grą. Zamieszkał w jednym domu z matką i powiedziano, że uczynił to na prośby Ryty, miał tam dwa osobne pokoje, w których przyjmował niekiedy kelegów, ale kawalerskie wieczorki dawał tylko wtedy, gdy siostry w domu nie było, a jeśli posłyszał turkot powozu w bramie i domyślał się, że to ona wracała, zamykał starannie drzwi i prosił towarzyszy, by zbytniego nie robili hałasu.
— Na honor! boi się siostry! — zawołał, widząc to raz Graba.
— Nie boję się, ale wstydzę się jej — odpowiedział Tozio i przez resztę wieczora był roztargniony i kilka razy zapytywał lokaja, czy w pokoju Ryty nie słychać gwaru i brzęku kieliszków.
Spostrzegli niektórzy, że względem matki nie zachowywał on podobnych ostrożności i uśmiechali się złośliwie, szepcąc jednak po cichu, iż dziwna to rzecz, że pani szambelanowa zdaje się wcale nie spostrzegać sposobu życia syna, który podkopuje i tak już podejrzanej wartości fortunę i rujnuje do reszty i tak już słabe swe zdrowie.
Nieoceniony Jodek, najczęstszy i najpoufalszy gość pani szambelanowej dowodził, że z wielu oznak mniema, iż panna Ryta mocno boleje nad marnotrawstwem i chorobą brata. Raz nawet, o dziwo! znalazł Tozia siedzącego obok niej i czytającego jej głośno jakąś książkę. Nie długo to jednak trwało, bo Tozio miał minę niezmiernie znudzoną i pokaszliwał częściej jak zwykle, co widząc Ryta, przerwała mu czytanie i zaczęła rozmawiać o czemś pobieżnem.
Tozio korzystając z tej przerwy we wspólnem z siostrą zajęciu, wyszedł natychmiast z domu, a panna Słabecka przez cały wieczór po jego odejściu siedziała zamknięta w swoim pokoju.
Takie to rzeczy i wiele im podobnych działy się w ciągu zimy w tych obszernych, pięknych mieszkaniach, na których okna oświetlone wieczorem, a uroczo spokojne z pozoru, z zazdrością i żalem spoglądali przechodzący obok nich ubodzy młodzi ludzie i ubogie panienki. Toczyły się tam zacięte walki czarnych duchów i dobrych aniołów, wyrywając sobie wzajem dusze ludzkie, walki namiętności z poczuciem — cnoty z występkiem, prawdy z fałszem. Odgrywały się tam dramata przysłonięte tajemnicą aksamitnych firanek i koronkowych zasłon, owiane atmosferą zabawy, wśród której pląsało nad głowami ludzkiemi — nieszczęście.
A ci, którzy nie byli aktorami tych walk i dramatów, ale patrzyli na świetne draperje zdobiące scenę i na błyszczące kostiumy aktorów, mawiali z zazdrością — szczęśliwi!

VI.

Połowa marca mijała, na ulicach miasta topniał śnieg zimowy, za to w rynsztokach płynęły obficie mętne strumienie, a w środku ulic między kamienicami nierównego bruku stały gdzieniegdzie kałuże. Całe miasto przybrało brudny, posępny pozór.
Pewnego dnia o zapadającym zmroku, wśród gęstej mgły drobnego deszczu, szedł jedną z mniejszych ulic M. wysoki mężczyzna otulony płaszczem, którego kołnierz całkiem twarz mu zakrywał, łącząc się prawie ze zgrabną futrzaną czapką. Szedł pospiesznym krokiem, z głową spuszczoną i znać szło mu bardzo o to, aby nie spotkać się z nikim znajomym, bo skoro tylko postrzegł zdala idącego kogoś w porządnem ubraniu, wyżej jeszcze podnosił kołnierz od płaszcza, przechodził na przeciwną stronę ulicy i żywiej, pospieszniej prześlizgiwał się pod niskiemi drewnianemi zabudowaniami wąskiej uliczki. Nagle zaturkotała obok niego kareta, podniósł głowę i spojrzał. Kareta była niska i zgrabna, i cała oszklona, stangret i lokaj mieli na sobie szafirową liberję.
Tuż za karetą z wielkim pędem nadleciało eleganckie tilbury zaprzężone ognistą klaczą krwi tureckiej i powożone przez zielono ubranego grooma. Obok grooma siedział mężczyzna w sobolowej szubie, z szyją hermetycznie owiązaną szalem; z angielskim zarostem na twarzy i pince-nez na nosie. Kareta jechała zwolna, ale tilbury leciało bardzo prędko, a z pod kopyt tureckiej klaczy tryskały iskry. Mężczyzna owinięty płaszczem, przystanął nagle i zdawał się patrzeć na mijające go powozy. Tilbury w mgnieniu oka doścignęło karetę i tak zbliska minęło, że jeśli koła dwóch powozów nie zaczepiły o siebie, to tylko dzięki nadzwyczajnej zręczności powożącego grooma. W tej samej chwili mężczyzna z angielskim zarostem, pełnym pospiechu i galanterji ruchem zdjął z głowy sobolową czapkę i całą postacią przesłał ukłon komuś siedzącemu w karecie. Zmrok i zroszone szyby powozu nie dozwalały dojrzeć stojącemu na chodniku mężczyźnie, czy otrzymał on ukłon wzajemny, ale z piersi jego wydarło się westchnienie podobne do jęku gniewu i boleści. Stał nieruchomy jak przykuty do miejsca i ścigał oczami oba powozy.
Tilbury poleciało jak wicher dalej i skręciło na inną ulicę, a kareta tocząc się zwolna, wjechała zwolna na obszerny dziedziniec domu, w którym zamieszkiwały panny Jedlińskie.
Przechodzień otulony płaszczem, postał jeszcze chwilę na miejscu i gdy umilkł już całkiem turkot obydwóch powozów, poszedł dalej.
Po chwili znalazł się na Nadrzecznej ulicy smutniejszej jeszcze od innych, bo małe jednopiątrowe domki wyglądały szaro i brudno od wilgoci, a ogołocone z liści drzewa ogródków uginały się z szumem pod świszczącym podmuchem wichru i płakały nad chodnikami, rzęsistą mgłą spadających z gałęzi kropel. Mężczyzna wszedł w bramę ogródka starego Wigdera.
Na progu domu, osłonięta od deszczu wystającym dachem, siedziała Chaita. Przed nią stał na ziemi garnek z rozżarzonemi węglami, nad którym rozgrzewała sobie ręce. Z garnka wydobywały się chwilami płomyki czerwonawo rozświecając rozpostarte nad niemi kościste palce żydówki i jaskrawe światło rzucające na głowę jej o żółtej i pomarszczonej twarzy, owiniętą grubym i wysokim izraelskim zawojem. Za nią było głębokie tło pogrążone w zupełnej ciemności sieni, a przed nią sterczały gołe badyle ogrodowych krzewów i roślin i woda zciekająca z dachu, pluskała po kałuży szeroko stojącej przed progiem.
Mężczyzna w płaszczu stanął przed żydówką.
— Czy Wigder w domu? — zapytał.
Chaita podniosła głowę ze swemi osłupiałemi oczami i ozwała się przeciągle:
— He?
— Przeklęta idjotka! — szepnął do siebie przybysz i dodał głośno: — Pytam cię, czy Wigder jest w domu?
— Ny, on jest w domu, ale kto pan taki? — zapytała Chaita.
Mężczyzna postawił nogę na progu.
— Co tobie do mego nazwiska, — rzekł i chciał wejść do sieni.
Ale żydówka podjęła z ziemi garnek z ogniem i stanęła w drzwiach, zasłaniając mu sobą wejście.
— Ny, niech pan zaczeka, — rzekła, — ja wprzódy zapytam Wigdera, czy on chce pana zobaczyć. Kto pan taki?
Mężczyzna zrobił gest niecierpliwy i zawołał:
— Do djabła! powiedz-że mu, że przyszedł do niego ten pan ze Złotej ulicy, który z nim ma interesa! a prędko! bo nie myślę długo stać pod progiem żydowskim!
Chaita zniknęła i bardzo prędko wróciła.
— I cóż? — zapytał mężczyzna.
— Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa?
— Cóż to znowu? — zawołał, — czy tu etykieta królewska panuje?
I znowu postawił nogę na progu, chcąc wejść.
Ale Chaita z garnkiem drogę mu zastąpiła.
— Ny, Wigder chce wiedzieć jak się pan nazywa? — rzekła.
— Komedja prawdziwa! Idź-że i powiedz mu, że jestem Kloński, ty kamerdynerze z Łysej Góry! — zawołał ze złością.
Chaita zniknęła znowu i po chwili wróciwszy, rzekła:
— Wigder prosi, żeby pan wszedł.
— Nareszcie! — mruknął Kloński i wszedł do sieni, a Chaita usiadła po dawnemu na progu i postawiła garnek przed sobą.
W bawialnej izbie starego Wigdera paliła się na stole łojówka w cynowym lichtarzu, oświetlając tylko małą część pokoju, a resztę zostawało w zupełnym cieniu. Na stole stał wyszczerbiony talerz z resztką jakiegoś brudnego sosu, leżał widelec drewniany, wykrzywiony i wyszczerbiony nóż bez trzonka, a w koło rozsypane były okruchy czarnego chleba. Pod samem światłem łojówki siedział na stołku Wigder, w okularach na nosie, w swym nieśmiertelnym starym chałacie i ze swą długą, siwą, porządnie uczesaną brodą. Siedział schylony nad stołem i pilnie zapełniał cyframi stronicę ogromnej leżącej przed nim księgi. Pisał zaś poczynając od prawego brzegu papieru.
Na odgłos skrzypnięcia drzwiami podniósł głowę, zatopił pióro do połowy w ogromny osmolony kałamarz i zdejmując okulary, powstał zwolna i zwrócił się ku nadchodzącemu.
— Na honor! — zawołał Kloński, zrzucając zmoknięty płaszcz, — musiałeś kochany Wigderze niedawnemi czasy zostać hrabią, lub kawalerem pierwszorzędnego orderu, bo aby się dostać do ciebie, trzeba przebyć tyle ceremonji, jak wchodząc do mieszkania jakiego karmazyna starej daty!
To mówiąc, rzucił się na stołek i strzepywał z siebie krople deszczu pozostałe na ubraniu.
Wigder uśmiechnął się i przesunął dłoń po brodzie.
— Mylisz się pan, — odpowiedział zwolna zwykłą sobie polszczyzną, — nie zostałem hrabią, ani jestem karmazynem starej daty, bo w naszej społeczności mojżeszowej nie ma karmazynów i nie-karmazynów, ale mam moje własne takie zaszczyty, dla których panowie chętnie stoicie u mojego progu, choćby najdłużej, byle tylko dostać się do mnie.
— Ha, ha, ha, — zaśmiał się Kloński z przymusem, — i jakież to są te zaszczyty?
— Pieniądze, — odparł zwolna żyd i usiadł na krześle naprzeciw gościa swego siedzącego na stołku.
Milczeli przez chwilę obydwa, czarne przenikliwe oczy żyda wpiły się w zmęczoną twarz Klońskiego, ale nie zaczynał rozmowy.
— Cóż to robiłeś, gdy przyszedłem? — ozwał się pierwszy Stanisław miększym znacznie głosem niż wprzódy.
— Liczyłem długi pańskie i pańskich towarzyszy, — spokojnie odrzekł Wigder.
Twarz Klońskiego spąsowiała.
— I ileż tam ich na moją część naliczyłeś, poczciwy Wigderze? — zapytał gość żartobliwym tonem, pod którym jednak słychać było drżenie głosu.
Żyd milcząc, otworzył księgę i szukał w niej przez parę sekund, potem zbliżył łojówkę i wodził wzrokiem po zapisanej cyframi stronicy. Nagle spojrzał na pół otwarte drzwi od sieni i wskazując je gościowi, rzekł:
— Bądź pan łaskaw zamknąć drzwi, bo wiatr dmucha do pokoju.
Wszystkie nerwy drgnęły w twarzy Klońskiego, ale zdobył się na spokój i odpowiedział nie ruszając się z miejsca:
— Przypominam ci kochany Wigderze, iż jesteś we własnym dymu i niegrzecznie jest z twojej strony kazać gościowi drzwi zamykać.
— Chciałbyś mi pan także przypomnieć, — rzekł żyd obojętnie, — że jesteś szlachcicem i wielkim panem, a ja żydem, to wszystko prawda, ale ponieważ mnie staremu ciężko trochę wstawać, niechże więc te drzwi zostaną sobie otwarte.
I znowu milcząc, zaczął wodzić wzrokiem po otwartej księdze.
— Pytałeś mnie pan przed chwilą, — mówił patrząc ciągle w książkę, — ile mi jesteś winien — oto cały rachunek.
I wskazał Klońskiemu długi szereg cyfer, obok których systematycznie poustawiane były różne daty i podopisywane komentarze, i wodząc palcem po stronicy, mówił zwolna, nie patrząc na swego gościa:
— Przed dwoma laty, przed samem ożenieniem się, pożyczyłeś pan u mnie pięć tysięcy rubli srebrnych na kupno powozów, liberji, mebli, wszystkiego słowem, bez czego nie mogłeś się ożenić z bogatą panną. Te pięć tysięcy pożyczyłem panu na trzydzieści procent rocznie, robiąc tem panu wielką łaskę, bo nikt inny panu nie byłby pożyczył, a zatem nie miałbyś żony, ani jej posagu.
— Czy nie można rachować bez żadnych niepotrzebnych uwag, kochany Wigderze? — przerwał Kloński.
— Hm, powtórzyłem tylko własne pańskie słowa, które mówiłeś, prosząc mnie wtedy o pożyczkę pieniędzy. Pamiętam jak mówiłeś mi pan: — „Pożycz mi Wigderze, zrobisz mi wielką łaskę, bo inaczej nie będę miał ani panny, którą kocham, ani jej posagu.” — Nie zaprzeczysz pan przecie temu, że tak mówiłeś. Ale wróćmy do rzeczy.
— To będzie najlepiej, — wtrącił gość.
— Otóż, od owych pieniędzy pożyczonych na powozy, meble, przyrósł dwuletni procent. Trzydzieści od sta od pięciu tysięcy, czyni przez dwa lata trzy tysiące, procent dwuletni od niepłaconego także przez dwa lata procenta i także trzydzieści procent, czyni dziewięćset rubli. Więc trzy tysiące dziewięćset procentu i procentu od procentu dołączone do pięciu tysięcy kapitału, tworzą pierwszą pozycję, ośm tysięcy dziewięćset.
To mówiąc, wskazał palcem na stronicy wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę: 8.900.
— Zdaje mi się, — rzekł Kloński, — że owe dziewięćset procentu od procentu, śmiało mógłbyś odrzucić.
— A na co je odrzucać? — odparł żyd z flegmą, — taka przecież była między nami umowa. Panom wolno wszystko odrzucać od siebie, bo wyście panowie, ale my żydzi przeciwnie, ciągniemy wszystko do siebie, nie odrzucamy. Wracajmy więc do rachunku. Dziesiątego lutego bieżącego roku, skończył się rok, jak pożyczyłeś pan u mnie tysiąc pięćset rubli na trzydzieści pięć procent od sta. Ponieważ dziś mamy już czternastego marca, a pan nie opłaciłeś procentu, dołącza się więc pięćset dwadzieścia pięć do kapitału tysiąca pięciuset i tworzy się z tego druga pozycja dwa tysiące dwadzieścia pięć. Obie zaś pozycje, pierwsza i druga dodane z sobą, tworzą cyfrę dziesięć tysięcy dziewięćset dwadzieścia pięć.
I znowu wskazał palcem na stronicy księgi wielkiemi znakami nakreśloną cyfrę, którą wymienił.
Stanisław był bardzo blady i milczący, patrzył na księgę.
Żyd mówił dalej:
— Zeszłej jesieni, to jest dwunastego września, oddałeś mi pan w zastaw brylantową broszę swojej żony.
Na te słowa gość drgnął cały.
— Rozumiem, że wspomnienie to musi być panu nieprzyjemnem, — ciągnął Wigder, rzuciwszy na niego przelotne wejrzenie, — ale sam przecież pan tego chciałeś, bo na oblig nie mogłem już wówczas panu pożyczyć, jakbym i teraz nie mógł. Otóż wziąłeś pan odemnie w zamian tej broszy rubli srebrem pięćset, z trzymiesięcznym terminem wykupu, i na niewielki procent dziesięć procent miesięcznie, co przez trzy miesiące czyniłoby rubli srebrem sto pięćdziesiąt. Ponieważ pan nie mogłeś wykupić broszy po trzech miesiącach, przeciągnąłem mu termin jeszcze na trzy z warunkiem tego samego procentu, a że one upłynęły już także z procentem, więc od procentu za pierwsze trzy miesiące, który wynosi rubli srebrem sześćdziesiąt siedm i pół, co gdy dołączymy do pięciuset kapitału, znajduje się trzecia pozycja tworząca cyfrę ośmset sześćdziesiąt siedm i pół, którą znowu dodawszy do dwóch poprzednich, widzimy sumę jedenaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa.
I palec żyda przesunął się po stronicy księgi na wymienioną a zakreśloną tam cyfrę.
— Ależ to okropnie! — zawołał Kloński bardzo blady i zrywając się z krzesła, — jam nigdy nie rachował, jam nigdy nie przypuszczał, że tyle już jestem tobie winien!
Żyd nie zmienił postawy.
— Ha, widzisz pan, — rzekł, — Wigder był cierpliwy i delikatny, nie naprzykrzał się panu o oddanie, nie dokuczał, toś pan i nie wiele myślał o tych pozycjach, który on w swojej księdze na pański rachunek stawił, szczególniej mając sam tak świetną towarzyską pozycję.
— Słuchaj Wigderze! — krzyknął Kloński, — nie szydź i nie próbój mojej cierpliwości!
Żyd spojrzał przez ramię na drzwi i przerwał spokojnie:
— Bądź-że pan łaskaw zamknąć te drzwi, bo ktokolwiek z nas reumatyzmu dostanie.
Stanisław postąpił gwałtownie i z trzaskiem drzwi zamknął, twarz jego mieniła się, z wielkiej bladości przechodząc w szkarłat i znowu nagle stawała się bladą.
— Dziękuję, — rzekł Wigder patrząc znowu w księgę, — ale siadaj pan, bośmy nie skończyli jeszcze rachunku. Przed dwoma miesiącami oddałeś mi pan w zastaw swój własny pierścionek i perły swojej żony. W zamian pierścionka wziąłeś pan rubli srebrem pięćset, ale w zamian pereł dwa tysiące i nawet powiem, że ostatnie zastawiłeś w niskiej cenie, bo są bardzo piękne, wielkie, urjańskie prawdziwe. My żydzi znamy się dobrze na perłach, a przytem jest ich sześć sznurów. Otóż wziąłeś pan za pierścionek i perły dwa tysiące pięćset rubli srebrem z terminem większym miesięcznym, który odnawiałeś już dwa razy i który pozwolę panu jeszcze parę razy odnowić, a uczynię to tylko dla dobrych z panem stosunków. Wszakże zaległego mi już przez dwa upłynione miesiące procentu po dwadzieścia pięć procent miesięcznie, należy mi się tysiąc pięćset, co dołączywszy do kapitału dwa tysiące pięćset, widzimy czwartą pozycję tworzącą cyfrę cztery tysiące, którą połączywszy z trzema poprzedniemi, wypada ogólna suma długu, piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
To mówiąc, wstał, położył palec na największemi znakami nakreślonej cyfrze piętnaście tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dwa i dodał powoli i wyraźnie wymawiając każdą zgłoskę:
— Winien więc mi pan jesteś w ogóle piętnaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa rubli srebrem.
Stanisław stał z założonemi na piersiach rękami i z pochyloną głową, na bladem czole jego rysowało się kilka głębokich zmarszczek.
Żyd milcząc patrzył na niego przenikliwie i gładził siwą brodę.
Nagle Kloński podniósł głowę, postąpił i gwałtownie pochwycił go za rękę.
— Słuchaj Wigderze, — rzekł stłumionym głosem, — jesteś zapewne przekonany, że pieniądze twoje nie zginą, bo gdybyś inaczej myślał, i nie dawałbyś mi ich i nie mówiłbyś ze mną tak spokojnie. A więc oddaj mi jeszcze perły i broszę mojej żony, a weź w zamian weksle na sumę, którą za nie wziąłem od ciebie, z doliczeniem jakich chcesz procentów. Wydam ci te weksle jutro, dziś jeszcze jeśli można, a oddam pieniądze niezawodnie, tylko... teraz... zwróć mi klejnoty mojej żony...
Mówiąc to drżącemi ustami i z błagalnym prawie wyrazem, patrzył na twarz żyda.
Wigder uśmiechnął się.
— Hm, — rzekł zwolna, — gdybym ja panu chciał i mógł dać pieniądze na weksle nie na zastawy, tobym od razu tak był uczynił.
— Dla czegoż nie chcesz? dla czegoż nie możesz? — zapytał Stanisław gorączkowo.
— Bo pańska fortuna nie opłaci już mojego długu, a mając zastawy, mam pewność, że mi pan go oddasz z innych źródeł... z funduszu żony naprzykład...
— Jakto! fortuna moja nie opłaci twojego długu?! — zawołał Kloński, — ależ majątek mego ojca jest znaczny!
— Najprzód należy wziąć na uwagę, że to jest właśnie majątek pańskiego ojca nie pański, więc kredytorowie mogą być zmuszeni czekać, nim on umrze, ale pomijam i to, bo przecież jest przysłowie u państwa: — „Czas płaci, czas traci.” — Ale hipoteka majątku ojca pańskiego jest tak słabą, że składać na niej nowe weksle, niebezpiecznem się stało.
— To nieprawda! — zawołał Stanisław.
— Rachujmy, — odparł spokojnie żyd i usiadłszy, wziął pióro, ćwiartkę papieru i począł mówić kreśląc przytem stopniowo cyfry:
— Majątek pański oceniony być może na dziewięćdziesiąt tysięcy rubli srebrem nie wyżej, nieprawdaż?
— Tak, — rzekł Kloński.
— Bankowego długu cięży na nim trzydzieści tysięcy. Ojciec pański wydał weksle różnym osobom na piętnaście tysięcy, co stanowi już czterdzieści pięć tysięcy, co dodane do tamtego, czyni sześćdziesiąt trzy tysięcy, mój dług oprócz ostatnio wziętych pieniędzy za pierścionek, broszę i perły, wynosi prawie jedenaście tysięcy ośmset, od mieszczanina Lisa pożyczyłeś pan trzy tysiące, plenipotentowi swemu winieneś tysiąc dwieście, drobnych długów po sklepach zbierze się na parę tysięcy, co ogólnie będzie stanowiło ośmdziesiąt jeden tysięcy. Pięć tysięcy odtrącam od wartości majątku dla zaniedbanego tam przez wiele lat gospodarstwa, cztery tysiące liczę drobnych długów ojca pańskiego, który je ma zapewne, bo każdy z panów mieć je musi, a wszystko razem podkreśliwszy i dodawszy, wyjdzie suma dziewięćdziesiąt tysięcy, to jest tyle, co majątek pański wart. A pieniądze dane za pierścionek, broszę i perły, zostają na ewikcji pozostałego panu zera, które przestaje niem być jednak, gdy dopiszemy doń cyfrę posagu żony pańskiej. Ponieważ jednak ona może nie zechce mi ich zwrócić, rzecz jest naturalna, że przekładam to co mam w ręku, niż weksel pana oparty na zerze, i pereł pańskiej żony w żaden sposób oddać mu nie mogę.
Stanisław był śmiertelnie blady, usta mu drżały i nagłe ognie przechodziły po czole.
— Zkąd ty to wiesz wszystko? — krzyknął, — to nieprawda!
Żyd uśmiechnął się znowu.
— Myśl pan sobie, że to nieprawda, — odrzekł, — lepiej ci z tem będzie, bo później się zaczniesz martwić, ja jednak mówię panu, że żaden z was nie zna tak swojej własnej fortuny, jak ją zna żyd pożyczający wam pieniądze.
— Ha, więc zrujnowany jestem, zrujnowany do szczętu i to z własnej winy! — zawołał i znowu nagle pochwyciwszy rękę żyda, mówił gwałtownie:
— Ale nie o to mi idzie! Przewidywałem to od dawna, choć nie sądziłem, aby chwila była tak bliska, ale dziś, dziś potrzeba mi klejnotów mojej żony, rozumiesz, Wigderze? trzeba mi jej klejnotów! Ona nie wie o tem, żem je wyjął z jej biurka, bo całą zimę ich nie potrzebowała, ale lada dzień może spostrzedz brak ich, a teraz, o, teraz mniej niż kiedy chcę, aby ona to postrzegła, umarłbym ze wstydu, gdyby mi teraz przyszło jej to powiedzieć!...
Wigder stał nieporuszony, uśmiechnięty i gładził brodę.
— Najprzód, — ozwał się po chwili, — zmuszony jestem prosić pana, abyś mi tak mocno ręki nie ściskał, bo mogę krzyknąć z bólu i przestraszę moją biedną Chaitę. Następnie, powtarzam panu raz jeszcze, że pereł żony pańskiej oddać mu w zamian wekslu na pieniądze nie mogę.
Stanisław zamiast zwolnić rękę Wigdera, pochwycił drugą, i ściskając obie silnie, mówił prędko:
— Wigderze, proszę cię, błagam, oddaj mi te klejnoty... toć policzyłeś sobie niesłychane procenta, którychby ci żaden sąd nie przyznał... ja ci je oddam, bo dałem na to moje słowo... ale oddaj mi teraz w zamian wekslu perły mojej żony... słuchaj... ty nie wiesz co to jest nasza ambicja... nasza duma... powiem ci, nie jestem teraz z żoną moją w zupełnie dobrych stosunkach i dla tego właśnie umarłbym ze wstydu, gdyby się dowiedziała, żem nadużył jej własności...
— Jesteś pan w niedobrych stosunkach ze swoją żoną? — przerwał Wigder, — tem większy dla mnie powód, abym zatrzymał perły, bo możecie się rozstać, a wtedy pieniądze moje przepadłyby na wieki wieków.
— Oddam ci je, oddam, — powtarzał Stanisław, — dostanę zkądkolwiek, sprzedam wszystko co mam, powozy, konie, meble... tylko dziś... dziś albo jutro koniecznie muszę mieć rzeczy należące do mojej żony... oddaj mi je Wigderze... proszę cię... błagam...
Wigder zwolnił ręce swoje z dłoni Stanisława, złożył je na piersi i patrząc na niego z szyderskim uśmiechem, rzekł:
— I nie wstyd-że panu, szlachcicowi, właścicielowi dóbr, wywodzącemu rodowód swój od czasu króla Jagiełły, panu, którego dziad był kasztelanem, a matka z domu hrabianka, przed którym mnóstwo ludzi z uszanowaniem zdejmuje czapki gdy przejeżdżasz, i który mnóstwo ludzi idących ulicą obryzgujesz codziennie błotem pryskającym z pod kół twego powozu, — nie wstyd-że panu zniżać się aż do prośby przed żydem łapserdakiem, lichwiarzem, którego ojciec zbierał gałgany na śmietnikach i zrobił fundusz szynkując wódkę po karczmach, a który sam lada chwila może być za lichwiarstwo osadzony w ciupie jak złoczyńca i posłany do kopalni złota razem z rozbójnikami... Mówisz pan o dumie, o ambicji, a gdzież one są w tej chwili, gdy żebrasz u mnie, abym ci prawie darował pieniądze pożyczone?...
To mówiąc, zaśmiał się głośno z ostrem szyderstwem i niewypowiedzianym tryumfem.
Stanisław obie ręce podniósł do czoła, które pulsowało taż, iż krew zdawała się być bliską wytryśnięcia ze skroni i jęknął głucho:
— Boże mój! tyle upokorzenia! tyle wstydu! o jakże nisko upadłem!...
W tej chwili otworzyły się drzwi, wsunęła się przez nie głowa Chaity i zagadała coś po żydowsku, Wigder zamyślił się trochę, pogładził brodę i odpowiedział jej parę słów tym samym językiem. Głowa Chaity zniknęła, ale w kilka minut zjawiła się znowu i zagadała. Wigder spojrzał na Klońskiego, który stał ciągle nieporuszony z rękami ściskającemi czoło i rzekł:
— Zapewne pan zechce skryć się, bo muszę w tej chwili przyjąć u siebie pana Słabeckiego, który przyszedł mnie odwiedzić.
Stanisław podniósł głowę i szepnął do siebie:
— Tozio ma przyjść! nie chcę aby mnie tu widział, mógłby się wygadać przed innymi!
I głośno dodał, wskazując drzwi sypialni żyda:
— Pozwól-że mi wejść do tamtego pokoju.
Wigder uśmiechnął się i dziwnie odpowiedział:
— Przepraszam pana, ale tam nikt nigdy prócz mnie nie wchodzi. Idź pan jednak w ten oto ciemny zupełnie kąt koło pieca i usiądź tymczasem na stołku, a chyba kocie oczy zobaczą tam pana, pan Słabecki pewnie nie zobaczy, bo i zbyt będzie zajęty, aby się rozglądał uważnie po mojej izbie.
Stanisław usiadł na wskazanem miejscu, gdzie ogarnął go cień zupełny, a Wigder otworzył szerzej drzwi od sieni i rzekł głośno:
— Panie Słabecki, możesz pan teraz wejść!
Blada, otoczona ryżemi włosami twarz Tozia i szczupła postać jego otulona, w wysoko zapiętym futrzanym paletocie, ukazała się w izbie przy słabem świetle łojówki.
— Kochany Wigderze, — rzekł wchodząc przybywający, — robisz się wielkim panem jak uważam, długo każesz oczekiwać odwiedzającym cię na swoją audjencję. Pięć minut i dwadzieścia trzy sekund czekałem pod progiem twoim.
Żyd zaśmiał się głośno.
— Siadaj pan, — odrzekł krótko, wskazując stołek, na którym przed chwilą siedział Kloński.
Tozio usiadł, zakaszlał i odezwał się:
— Djabelna dziś pogoda!
— To prawda, — odpowiedział Wigder, — musisz pan mieć do mnie ważny interes, kiedyś przyszedł w tak djabelną pogodę.
— Jedynie dla przyjemności oglądania ciebie, drogi Wigderze, — żartobliwie zaśmiał się Tozio.
— To szkoda, — odparł żyd, — bo ja myślałem, że dla skończenia ze mną rachunków.
Tozio nie odpowiedział, bo nagle zerwał się z krzesła i z wyrazem zdziwienia zawołał:
— Ty tutaj Stasiu?
— Jak widzisz, — odrzekł stojący przed nim Stanisław, — gawędziliśmy tu z Wigderkiem, gdy przyszedłeś i poczciwiec ukrył mnie przed tobą w ciemny kąt, ale na honor zawstydziłem się mojej pozycji, bo wydało mi się, że jestem szpiegiem podstępnie podsłuchującym twoje sprawy. Wylazłem więc z kąta i oto mnie widzisz!
— Co za honorowość! jaka szlachetność! znać zaraz, że dziad pański był kasztelanem! — zawołał żyd i głośno się zaśmiał.
— Więc nie tylko u Borela i w szkole Graby kolegujemy z sobą kochany Stasiu, ale i w tem piekiełku miłego Wigdera, — rzekł Tozio, potrząsając rękę towarzysza. — Mam jednak honor, dobre serce i smutno mi, że cię tu widzę.
— A mnie jeszcze smutniej, — odparł Stanisław, — ale nie przeszkadzam ci Toziu i wychodzę.
— Proszę cię, nie rób tego! — zawołał Tozio, — nie mam przed tobą sekretów, a weselej nam będzie wracać razem w tę niegodziwą ciemność i pluchotę.
— Jeśli chcesz, zostanę, — rzekł Stanisław i usiadł.
Wigder patrzył na nich z uśmiechem i gładził brodę.
— Pojmuję, — ozwał się po chwili, — jak miło być musi dwom takim szlachetnie urodzonym i wysoko w świecie położonym panom spotkać się niespodzianie z sobą w ciemnej i brudnej chałupie żyda. Musicie panowie czuć się teraz więcej niż u siebie, a przynajmniej przychodzą na myśl wspomnienia wspólnych zabaw...
— Bez których nie bylibyśmy zmuszeni spotkać się w chałupie żyda, — przerwał Tozio, — robisz się dowcipny stary Wigderze i poweselałeś na starość; wolałbym jednak, abyś swoje żarty schował do kieszeni chałata i nie bryzgał nam niemi w oczy.
— Wolno Tomku w swoim domku, — odpowiedział obojętnie żyd, — jeśli moja rozmowa nie podoba się panom, możecie do mnie nie przychodzić, a nie będziecie mieli ani moich żartów, ani moich pieniędzy.
— Przystępujmy do interesu, — rzekł niecierpliwie Słabecki.
— I owszem, — odparł żyd.
— Przyszedłem tu dziś, aby z twoich kochanych łapek wydobyć broszkę i zegarek, które ci oddałem w zastaw przed niespełna rokiem.
— Broszkę i zegarek kuzynek pańskich, panien Jedlińskich?
— Zkąd wiesz, że klejnoty te należą do moich kuzynek?
— Są one zbyt piękne, abym nie wiedział od dawna, kto je posiadał.
— O, żydzie z samego piekła!
— Teraz pan mówisz, że jestem żydem z piekła, a kiedy brałeś odemnie pieniądze, mówiłeś: — „Wigderze, jesteś prawdziwą moją opatrznością!” — Wszak mówiłeś mi pan tak, nieprawdaż?
— Z piekła czy z nieba, żydzie utrapiony i ukochany zarazem, oddaj mi broszkę i zegarek moich kuzynek, ponieważ już wiesz o tem, że do nich to one należą.
— Bardzo chętnie, a przyniosłeś pan wszystkie wzięte na nie pieniądze z procentami i procentami od procentów?
— Zwarjowałeś Wigderze! a zkądbym ci je wziął?
— Więc jakże pan chcesz, abym panu oddał broszkę i zegarek?
— Dam ci w zamian weksel z doliczonemi z góry procentami.
Wigder zaśmiał się, rzucił spojrzenie na Klońskiego, który trzymał oczy w ziemię utkwione i odpowiedział:
— Bardzo dziękuję, ale wekslów pańskich nie przyjmę.
— Dla czego?
— Najprzód dla tego, że jesteś pan niepełnoletni, więc zobowiązania prawne ze strony pana nie mają wartości, chyba uczynione wspólnie z matką, jako pierwszą opiekunką małoletnich i marszałka B, który jest wyznaczonym przez ojca pańskiego opiekunem pańskim...
— Więc wydam ci weksel potwierdzony przez pana marszałka B...
— A czemuż i nie przez samą panią szambelanowę także?...
Tozio przygryzł usta, zakaszlał i milczał długo.
— Bo widzisz, — ozwał się po chwili, — gdybym powiedział mojej matce, że wziąłem od kuzynek klejnoty i zastawiłem je, siostra moja dowiedziałaby się o tem także...
— A więc i cóż ztąd, jakby się siostra pańska o tem dowiedziała?
Tozio zarumienił się nagle, zawahał, a w końcu wyrzekł:
— Wstydzę się jej!
Stary żyd patrzył nań długo, potem podniósł wzrok na Klońskiego.
— Cóż tak przypatrujesz się nam, jakbyś nas pierwszy raz widział? — zapytał Tozio.
— Patrzę, — odparł żyd, — że panowie jesteście do siebie dziwnie podobni... tylko, że pan masz siostrę, której się wstydzisz, a pan Kloński żonę. Doprawdy, to zabawne, ha, ha, ha!
Stanisław zrobił gwałtowne poruszenie, ale powściągnął się i siedział znów nieruchomie.
Milczeli wszyscy długo, żółte światło dopalającej się łojówki nagłe błyski i cienie rzucało na twarze młodych ludzi posępne i zarumienione upokorzeniem, i na siwobrodą, siwowłosą pokrytą aksamitną jarmurką głowę żyda patrzącego przed siebie z tryumfującą obojętnością i nucącego sobie pod nosem:
— Bim bum, bim bum bum.
— Czy skończyłeś już swoją piosenkę? — ozwał się niecierpliwie Tozio.
— Nic nie szkodzi, ja mogę sobie śpiewać, a pan mów zawsze, — odparł najspokojniej Wigder i kontynował nucić pod nosem majofis.
— Za trzy miesiące skończę dwudziesty pierwszy rok, to jest zostanę pełnoletnim i będę miał prawo rozporządzać moim majątkiem.
— Więc cóż ztąd? — zapytał żyd przerywając sobie nucenie.
— Więc za trzy miesiące, zaraz nazajutrz po dojściu do pełnoletności, wydam ci weksel najprawniejszy, tymczasem dam ci kartę podpisaną przez pana marszałka B. jako opiekuna i świadka, a ty mi oddaj broszkę i zegarek panien Jedlińskich.
Żyd pomyślał.
— Hm, — rzekł, — przez trzy miesiące wiele jeszcze wody upłynie, przez trzy miesiące matka pańska straci jeszcze wiele pieniędzy na bale i gałkanki, a pan nie mniej ich przegrasz u Borela i u pana Graby, może się więc stać, że za trzy miesiące kartka pańska nie zmieści się już na pańskiej hipotece.
— To niepodobna! — zawołał Tozio.
— Zkąd pan wiesz czy podobna, czy nie podobna, kiedyś nigdy nie obliczał swego funduszu, ja to wiem, bom go dobrze obliczył.
— Więc omyliłeś się w rachunku. Pomyśl, dam ci kartkę na sumę dwa razy większą od tej którą wziąłem.
— Lepszy wróbel w ręku niż orzeł na łęku, — odparł żyd włożywszy ręce do kieszeni i zanucił znów półgłosem: — Bim bum, bim bum bum.
W tej chwili izba napełniła się swędem dopalającego się knota, pod stołem załopotały szczury, a z za pieca z miauczeniem wylazł kot i pogonił za szczurami
— Toziu! — zawołał Stanisław zrywając się, — idźmy ztąd! duszno mi! skonam! jeśli natychmiast nie wyjdę...
— Idźmy, — odparł Tozio wstając, — nie bierz bo tak tego wszystkiego do serca Stachu, — dodał kładąc rękę na ramieniu towarzysza ze szczerem współczuciem.
I oba zmierzyli do drzwi.
— I cóż? nie pożegnacie się nawet panowie z poczciwym Wigderem? — zapytał powstając żyd.
— Bodajbyś nigdy z piekła nie wylazł! — zawołał Kloński nie oglądając się.
— Czy tak jak pan nigdy z długów nie wyleziesz? — odpowiedział Wigder, — dobre życzenia! bardzo dziękuję panu!
I powiedziawszy jeszcze za młodymi ludźmi szyderskie:
— Do nóg upadam jaśnie wielmożnym panom, — zamknął drzwi za odchodzącymi.
Kilka sekund jeszcze słychać było kroki dwóch mężczyzn stąpających po pluskającej pod ich nogami wodzie i wszystko ucichło.
Wigder stał na środku swej izby i śmiał się cichym i gardłowym śmiechem, potem wyciągnął rękę w kierunku drzwi i rzekł głośno:
— Dzieci słabe, ochrzczone wodą, ale nie ochrzczone rozumem, panowie, których przodkowie byli wielkimi ludźmi, grunt drży pod wami, przez was samych podkopany, jak niegdyś Jerozolima na odgłos trąby rozgniewanego Boga! A my gałganiarze, szynkarze, potomki palonych na stosach czarowników, my, których lokaje wasi czują się w prawie łokciami potrącać i jak proch za drzwi wyrzucać, my podnosimy się na ruinach waszych, spychamy was z łonów waszych pradziadów i plujem na was obelgą ust niechrzczonych! Ha, ha, ha! panowie! bawcie się tak dalej, i coraz więcej, a dzieci gałganiarzy będą panami, a synowie panów gałganiarzami zostaną! ha, ha, ha!
Jakby w odpowiedź na zjadliwy uśmiech żyda, wiatr świsnął przeraźliwie w koło domu i załomotał okienicami, w izbie łojówka zagasła całkiem i kot z łoskotem pogonił szczury pod stołem.


∗             ∗

Kloński i Tozio wracając od Wigdera, szli ciemnemi ulicami w milczeniu, głowy ich musiały być tak pełne myśli, a piersi może wzburzonych uczuć, że słowa nie przychodziły im nawet na usta. Dopiero gdy weszli na Złotą ulicę, Tozio ozwał się pierwszy:
— Dokąd pójdziemy?
— Idę do domu, — odpowiedział Kloński.
— Pójdź lepiej do Borela, rozerwiesz się.
— Nie mogę, głowa mnie strasznie boli, — porywczo odrzekł Stanisław.
W tej chwili znajdowali się pod światłem zapalonej latarni, stanęli i spojrzeli na siebie po raz pierwszy od wyjścia z mieszkania żyda.
— Strasznieś blady Tozio, — rzekł zwolna Kloński.
— A ty masz usta spalone i twarz taką, jakbyś był w gorączce.
— Czy twoje interesa źle idą?
— Bardzo nie dobrze, a twoje?
— Najgorzej.
— Powiedz mi Stachu, gdzie oba zajdziemy?
— Jam już u kresu zupełnej ruiny majątku.
— A jam bliski łona Abrahamowego.
Umilkli i poszli dalej.
— Jak myślisz? czyby nie lepiej było, abyśmy oba wyjechali na wieś? — zagadał Tozio po minucie milczenia.
— Ja nie będę miał wkrótce dokąd wyjechać, bo majątek za długi sprzedadzą.
— A wieś żony?
Stanisław wzdrygnął się.
— Czy przypuszczasz, że siądę u niej na fartuszku? — odparł.
Właśnie kończył te słowa, gdy szerokie okna cukierni Borela zlały na ich głowy strumienie gazowego światła.
— Dobranoc, — rzekł Tozio wyciągając rękę.
— Dobranoc, — odrzekł Stanisław podając mu swoją.
Nie odchodzili jednak i stali patrząc na siebie.
— Nie powiesz o niczem nikomu? — zapytał Kloński.
— Z pewnością Stachu. Tyś w gruncie najpoczciwszy z nas wszystkich.
— A ty najmłodszy, — dodał miękim głosem Stanisław ściskając mu silnie rękę.
— Stachu, uciekajmy z M!
— Uciekaj! dla ciebie nie wszystko jeszcze stracone.
— A ty?
Stanisław zaśmiał się dziwnie i szybko odszedł, Tozio zwolna wstępował na wschody Borela, nagle zwrócił się i poszedł także w kierunku swego mieszkania.
Na odgłos gwałtownie pociągniętego dzwonka, lokaj państwa Klońskich zerwał się na równe nogi z sofy, na której leżąc, palił cygaro i szybko drzwi otworzył.
Na widok swego pana wchodzącego w zmoczonem od deszczu ubraniu, cofnął się parę kroków ze zdziwienia.
Stanisław w istocie strasznie wyglądał. Usta miał spieczone, czoło zmarszczone i krwią nabiegłe, w oczach blask gorączkowy, a całe ciało jego wstrząsane było od chwili do chwili febrycznym dreszczem.
— Gdzie jest pani? — zapytał służącego.
— Wróciła przed chwilą od panien Jedlińskich i zdaje mi się, że gra teraz w błękitnym salonie.
W istocie, z oddalonego salonu dochodziły do przedpokoju słabe dźwięki fortepianu.
Stanisław szybko przeszedł salę jadalną, jeszcze jeden salon pogrążony w ciemności i zatrzymał się.
W nie zbyt wielkim pokoju, którego ściany powleczone były błękitnem obiciem, siedziała przy fortepianie Celina.
Jedna tylko świeca stojąca w głębi, słabo oświetlała postać jej w długiej ciemnej sukni i złotowłosą pochyloną głowę. Siedziała naprzeciw drzwi, przed któremi stanął Stanisław i ukazywała się jemu jak blady obraz objęty niby ramą, spuszczającą się z dwóch stron drzwi błękitną portjerą.
Cicho i zwolna grała jakąś smętną melodję, tony płynące z pod jej palców, wyraźne były, dźwięczne, jękliwe, z każdego z nich zdawała się płynąc skarga bezmierna smutnego serca, westchnienie piersi zmęczonej długą boleścią.
Stanisław stał nieruchomy, patrzył i słuchał, muzyka Celiny owiewała go drgającemi w powietrzu głosami żalów, westchnień i niby tłumionego płaczu.
Podniósł rękę do czoła i szepnął:
— Te tony jej muzyki, te tony jej serca posyła ona zapewne ku niemu.
I ciche, bo stłumione, ale straszne westchnienie pierś mu rozdarło.
Celina, uderzyła głośniej kilka akordów, które po chwili rozszalały pod jej ręką, spieszną, gwałtowną, rozpaczną nutą.
— Jak ona cierpi! — znów rzekł do siebie Kloński, — a to wszystko dla niego!
I palce jego rozpacznie zacisnęły się na piersi.
Celina grać przestała, opuściła ręce na kolana, głowę na piersi i przeciągle westchnęła.
Westchnieniu temu odpowiedział krótki, głuchy jęk w przyległym salonie i w drzwiach stanął Stanisław.
Celina powstała i postąpiła ku niemu, nie z tą dawną dziecinną żywością i swobodnym szczebiotaniem, ale zwolna, jakby nieśmiało.
Pierwszy raz od kilku miesięcy mąż jej wracając wieczorem z miasta, wchodził do jej pokojów, zamiast zamknąć się jak zwykle w swoim gabinecie.
— Dobry wieczór Stasiu, — rzekła zcicha, podając mu rękę.
Stanisław dotknął jej lekko, ale nic nie powiedział.
Młoda kobieta wpatrzyła się w niego smutno, uważnie.
— Może jesteś chory? — zapytała. — Tak dziwnie wyglądasz!
— Nie, — odrzekł mąż i rzucił się na fotel.
Celina stała przed nim; jedną ręką opierając się o stół, patrzyła na niego i oddychała z ciężkością.
— Celino, — ozwał się po chwili Stanisław, — mam ci coś powiedzieć.
— Słucham cię, Stasiu.
— Słucham? tem lepiej, bo będę mówił wiele, o! wiele mam do powiedzenia...
Mowa jego zaczęła być prędką i gorączkową, głos drżał; pociągnął drżącą ręką po czole i mówił znowu:
— Widziałem jak dziś Ordynat pędził za tobą swojem tilbury... gdyś jechała do kuzynek... kłaniał ci się, a pięknie się kłania... nieprawdaż? zachwycający z niego młodzieniec... wychowany w Anglji... ha, ha, ha!...
— Stasiu, — przerwała Celina, — nie rozumiem...
— Nie przerywaj... nie o tem chciałem mówić, bo i cóż mnie może obchodzić Ordynata? nieprawdaż? Miałaś piękne bardzo perły... prawdziwe urjańskie... żydzi znają się na perłach... Czy znajdujesz Ordynata bardzo przyjemnym człowiekiem? mojem zdaniem ma oczy za blade, bez wyrazu... ha, ha, ha! malowana lalka!...
— Stasiu! tyś w gorączce! — jęknęła Celina z najwyższym niepokojem.
W istocie, mowa Klońskiego stawała się coraz bardziej niezrozumiałą i oczy robiły się nieprzytomne.
— W gorączce? — krzyknął nagle i zerwał się z krzesła, — kto mówi o gorączce? niegodziwość, to co innego... ja jestem niegodziwy... starego mego ojca wypędzę z domu... twoje klejnoty... zobacz w biurku...
Umilkł i stał przez chwilę chwiejąc się i błędnemi oczami wpatrując się w przestrzeń jakby tam kogoś widział.
— Stracić Celinę! — krzyknął nagle, — malowana lalko! nie zabieraj mi jej bo cię zastrzelę... Boże mój! głowa mi pęknie!
Schwycił się obu rękami za głowę i bez przytomności upadł na dywan u stóp żony.
Celina krzyknęła strasznie, podskoczyła i kilka razy targnęła taśmę od dzwonka tak silnie, że brązowa klamra oderwała się i została w konwulsyjnie zaciśniętej ręce.
Na tak gwałtowne dzwonienie, trzech lokajów i dwie panny służące ukazały się w różnych drzwiach salonu.
— Doktora! doktora! — wołała Celina głosem, który chrypiał jej w gardle i klęcząc nad mężem, odgarniała mu włosy z czoła, całowała jego sine i zamknięte oczy.
W pięć minut potem, z bramy domu z grzmiącym łoskotem wypadł kocz porywany rączemi, a chłostanemi przez stangreta końmi i zmierzał ku mieszkaniu jednego z doktorów, tak szybko pędząc, że konie okrywały się pianą, a rzadcy przechodnie z przestrachem rzucali się na chodniki.
A w kwadrans niespełna nad złożonym na łóżku Stanisławem stał doktor, jedną ręką trzymając puls jego, drugą zegarek, na który patrzył z uwagą.
Pokój chorego słabo był oświetlony lampką pokrytą zieloną umbrą; za doktorem schyliła się nad łóżkiem Celina blada śmiertelnie i cała drżąca, mimo ciepłego szalu, którym okrywała ją troskliwie Komorowska, przy drzwiach stał kamerdyner, poczciwym, smutnym wzrokiem patrząc na posępną grupę i oczekując rozkazów.
Doktor wypuścił z palców rękę chorego, schował zegarek i w głębokiem zamyśleniu przypatrywał się zmienionej twarzy Stanisława. Celina wpijała w niego wzrok suchy, bez łez, ale taki rozpaczny, tak przerażony, że go aż uczuł na sobie medyk.
— Uspokój się pani. Jest to wprawdzie silna gorączka nerwowa, do której organizm oddawna się znać przysposabiał, ale zrobimy wszystko, co będzie można, aby uratować męża pani, a zbytni niepokój mógłby na panią samą bardzo zgubnie oddziałać.
Mówiąc to, objął młodą kobietę pełnym współczucia wzrokiem. Nie należał on do pięknego i bawiącego się towarzystwa w M, bo był człowiekiem nauki i pracy, ale widywał niekiedy panią Klońskę i do ucha jego doszły krążące o niej wieści. Widząc więc jej wielką miłość dla męża, która objawiała się w niemej, wstrząsającej nią całą rozpaczy, spojrzał na nią z sympatją i miał taki wyraz twarzy jakby myślał sobie: — „O sądy ludzkie!”
W pół godziny potem Komorowska przeprowadzała go do przedpokoju.
— Widzę, — rzekł do niej zcicha, — że jesteś pani więcej przyjaciółką niż sługą pani Klońskiej. Otóż przygotój ją zwolna i ostrożnie do wszelkiego, choćby najnieszczęśliwszego wypadku. Choroba pana Klońskiego gwałtowna jest i niebezpieczna. Na jutro będę prosił o zrobienie konsyljum, bo chcę naradzić się z kolegami.
Przez całą noc Celina siedziała przy łóżku męża, nie spuszczając wzroku z jego twarzy, chyba dla spojrzenia na zegarek i podania mu lekarstwa. Stanisław był zupełnie nieprzytomny. Bezładne, oderwane słowa wychodziły z ust jego, z piersi wyrywały się ciężkie westchnienia i jęki. Błyszczące gorączką i obłąkane oczy trzymał utkwione w przestrzeń, albo zamykał je i przesuwał drżącą ręką po rozpalonem czole. Wyrazy: Ordynat, perły, ojciec! którego z domu jego wypędzą, Celina i inne jeszcze nazwiska i oderwane wykrzyki plątały mu się na ustach, ale wsłuchująca się w nie Celina, nie mogła żadnego pochwycić w nich wątku.
W całym domu nikt nie spał, nie mniej jednak cisza panowała zupełna, panował też tam między wszystkimi domownikami przestrach i żal. Nawet stróż śpiący zwykle u bramy, wszedł na górę do przedpokoju i zasiadł z lokajami. Siedzieli wszyscy około zapalonej świecy i cicho gwarząc, powtarzali między sobą:
— Szkoda pana!
W garderobie służebne kobiety rzewnemi łzami płakały.
Stanisław był kochany przez swych służących. Grzeczny i hojny słynął między całą służebną klasą w M. za dobrego pana.
Godzinę czwartą wygłosił zegar wśród ponurego milczenia salonów. Drzwi od przedpokoju chorego uchyliły się cicho i wsunęła się przez nie na palcach Komorowska. Uklękła przed Celiną i składając ręce, błagalnie mówiła:
— Pani moja najdroższa, dziecko moje, idź spocząć trochę! zachorujesz sama, a pamiętaj, że teraz nie tylko dla siebie, ale i dla męża żyć powinnaś!
Długo w ten sposób szeptała stara sługa, łzy ciekły jej po policzkach, a Celina wpatrzona w męża, wsłuchana w jego bezładne gorączkowe mówienia, wcale nie zdawała się jej słyszeć.
— Pani! Celinko! — powtarzała obejmując ją Komorowska, — wszak wkrótce będziesz matką! dla miłości twego dziecka uspokój się! idź spocząć!
Celina drgnęła na te słowa i podniosła rękę do czoła, jakby sobie coś przypomniała. Powstała zwolna, długi pocałunek złożyła na gorącem czole Stanisława i szepnąwszy:
— Zostań tu Komorosiu — odeszła.
Do bogato i gustownie urządzonej jej sypialni, świt wdzierał się już przez ciężkie zielone u okien firanki.
Obszerne rzeźbione łóżko zasłane batystową bielizną, głębokie fotele utrechtskim obite aksamitem, kobierce o żywych barwach i złocone ramy obrazów wiszących po ścianach wydobywały się na wpół z cieniów, owiane posępną ciszą ustępującej nocy.
Celina jak cień powolna i cicha weszła do swej sypialni, ale nie zmierzyła ku żadnemu z wygodnych sprzętów, które zdawały się zapraszać do spoczynku zmęczoną i chwiejącą się kobietę.
Upadła ona na kolana przed świętym u łoża swego obrazem i załamując ręce, z łkaniem zawołała:
— Boże wszechmogący! za jego życie weź życie moje i mojego dziecka!
Widmo nieszczęścia, które gospodarowało w jej bogatem mieszkaniu i dotąd chwytało ją to za gardło, to za serce, pochwyciło ją już całą w kościste ramiona i dusiło swem twardem, nieubłaganem objęciem.

VII.

W przedobiedniej porze, pani Kamila Graba przyjąwszy kilka wizyt kobiecych i kilkanaście męskich, siedziała sama jedna w bawialnym salonie, gdy zjawił się przed nią pan Ignacy Jodek, który miał zwyczaj wchodzić niekiedy do znajomych sobie domów bez anonsowania się, mianowicie jeśli przychodził w godzinach objadowych, śniadaniowych i t. p.
Młoda kobieta powitała go grzecznym, ale zimnym ukłonem, jak to zresztą miała zwyczaj czynić względem wszystkich; nikogo nigdy nie witała inaczej.
— Czy wiesz pani o wielkiej nowinie? — zapytał gość siadając.
— O jakiej-że?
— Ten poczciwy Staś Kloński śmiertelnie zachorował.
— Doprawdy? to szkoda!
— Ogromnie! mianowicie wiedząc przyczynę jego choroby!
Kamila milczała.
Gość widząc, że nie obudził ciekawości, sam zaczął mówić dalej:
— Wyobraź sobie pani, powiadają, że pan Kloński pochwycił wczoraj żonę na tajemnem rendez-vous z Ordynatem, czem się tak zmartwił, że natychmiast dostał nerwowej gorączki...
— To być nie może! — przerwała Kamila.
— Dla czego być nie może? — oburzył się Jodek.
— Nie znam wcale pani Klońskiej, kilka razy tylko widziałam ją w kościele, ale znajduję, że nie wygląda na płochą kobietę...
— Ho, ho, ho! co to wszystko znaczy pani dobrodziejko! — zawołał gość i zadeklamował: — „Serce nie sługa, nie zna co to pany!“
— Zkąd-że w panu ta pewność?
— Sam na własne oczy widziałem, jak pani Klońska jechała wczoraj karetą, a za nią pędził Ordynat w tilbury.
— Mogło to być wypadkiem.
— Ale gdzie tam wypadkiem! Pani Klońska wyglądała ciągle przez szyby karety i patrzyła czy za nią jedzie Ordynat, a gdy go już zobaczyła, uśmiechnęła się i dała mu jakiś tajemniczy znak ręką. Biedny Stasisko musiał gdzieś być na ulicy i widzieć to, poczem pewnie śledził ich i znalazł na kompromitującej schadzce.
— I pan to wszystko sam widziałeś?
— Daję na to słowo uczciwego człowieka, że widziałem na własne oczy i więcej jeszcze widziałem: oto, że Staś chodził wczoraj na Nadrzeczną ulicę. A pocóżby tam chodził, jeśli nie dla śledzenia tych państwa, którzy właśnie jechali w kierunku Nadrzecznej ulicy?
Kamila wzruszyła ramionami i umilkła.
Jodek począł prawić o różnych innych nowinkach miejskich, od czasu do czasu spoglądając na zegar, czy nie nadchodzi godzina siódma, to jest zwykła pora objadowania państwa Grabów. Kamila słuchała go z założonemi na sukni rękami, jak zwykle spokojna, patrząc gdzieś w przestrzeń, zda się oderwana od wszystkiego, co się wkoło niej działo.
— Będziemy mieli nową rodzinę zamieszkującą w M, — paplała papuga w ludzkiej postaci, — przyjechała przed trzema dniami marszałkowa X. z dwoma synami i ma mieszkać tu aż do lata, to jest trzy, a może i cztery miesiące. Jest to bogata wdowa, ma tu różne sprawy majątkowe, procesa i t. p., a może też chce trochę świata pokazać synalkom. Jeden z nich ma lat ośmnaście, śliczny brunecik, drugi kończy dwudziesty rok, wysoki blondyn. Młodszy ma imię Edzio, Edmundek, starszy Oleś. Zabawna to familja, słowo uczciwego człowieka. Synowie już pod wąsem, a trzymają się fartuszka mamy jak dzieciaki, nie stąpią bez niej ani kroku. Mąż pani zapoznał się z nimi, nie wiem już jakim wypadkiem i był u nich właśnie wtedy, gdy i ja byłem. Słyszałem jak zapraszał ich do siebie, a oni odpowiedzieli spuszczając oczy niby panienki: — „Jak mama będzie u pana, to i my będziemy.“ — Nieprawdaż pani, że to śmieszne, a przytem i dziwne, bo majątkowo te chłopcy bynajmniej od matki nie zależą, posiadają znaczny fundusz po ojcu.
Kamila zwolna zwróciła wzrok na opowiadającego i rzekła:
— Więc mąż mój był już u panów X?
— Był pani.
— I zaprosił ich do siebie?
— O, i nadzwyczaj uprzejmie! tak jak on umie, a bez komplementu, nikt nie ma tak ujmującej, zachwycającej grzeczności, jak pan Graba.
Pytania Kamili były na pozór obojętne, jednak w oczach jej zagorzał przy nich posępny blask.
Nadszedł Kalikst Graba.
— Oho! — zawołał wchodząc, — pan Jodek sam na sam z moją żoną? Proszę! Obawiam się, abym nie dostał gorączki nerwowej z zazdrości, jak ten biedak Kloński!
Jodek rozśmiał się na całe gardło z konceptu.
Kamila została nieruchoma i milcząca jak wprzódy.
Graba począł rozmawiać z Jodkiem i żartować, wydawał się w doskonałym humorze.
Tymczasem zegar wskazywał siódmą godzinę.
— Objadujesz z nami, Jodek? — zapytał gospodarz domu.
— Jeśli zaprosisz? — odrzekł gość, którego twarz rozpromieniała.
Graba zadzwonił.
— Trzy nakrycia, — rzekł do wchodzącego lokaja.
Niebawem zasiedli wszyscy do stołu.
Dwaj mężczyźni żywą wiedli rozmowę.
Kamila milczała jak zwykle w towarzystwie męża.
— Przedstaw sobie Kamilo, — ozwał się Graba, połykając łyżkę zupy i niosąc w dwóch palcach do ust pasztecik, — co też za dziwne i sprzeczne rzeczy opowiadają o chorobie Klońskiego i jego powodach.
— Cóż takiego? — obojętnie zapytała Kamila.
— Jedni mówią, — kończył Graba po ukąszeniu paszteciku, — że zachorował przez zazdrość i obrażony honor, zdybawszy żonę na tajemnej schadce z Ordynatem, a inni, że znajduje się bliskim śmierci z miłości dla ciebie, moja najdroższa żono!
Kamila zbladła.
— To potwarz! — zawołała.
— O, nie alteruj się tylko kochana żono! — odparł Graba, — nie ma przecież w tej pogłosce nic tak złego! wolno przecież kochać się każdemu w kim chce, a był wypadek, że komisarz zakochał się w królowej angielskiej.
To rzekłszy, otarł usta serwetą i skinął na lokaja, aby mu podał półmisek z pasztecikami.
— Nie chciałabym, aby pani Klońska dowiedziała się o tej niedorzecznej i bezzasadnej pogłosce, — rzekła Kamila.
— Już o niej wie, niestety! — odparł Graba. — Zakomunikowała ją dziś z rana pani Celinie jedna z najlepszych jej przyjaciółek, a doktór R, który leczy Stanisława, mówił panu D, swemu najlepszemu przyjacielowi, z wielkiem naturalnie spółczuciem i uwielbieniem, że pani Klońska pytała go, czy chory niedoświadczy zbawiennego wstrząśnienia, jeśli ujrzy bardzo drogą osobę. Doktor powiedział, jako praktykowane jest w medycynie przywodzić do łoża chorych bardzo drogie osoby, aby przez to wywrzeć na ich organizm wpływ zbawienny. Co usłyszawszy pani Celina, długo milczała i nakoniec zapytała doktora, czy zna ciebie, kochana żono? Z tego wszystkiego doktor wniósł, że ty jesteś ową drogą sercu Stanisława osobą, o której myślała pani Klońska. Pan D, któremu medyk wszystko opowiedział, nie słynie za małomownego i ogłosił rzecz całą przez kurjer codzienny, bo wygadał się przed Jodkiem.
Jodek zdetonował się niesłychanie, spojrzał z obawą na Kamilę i wyjąkał:
— O niczem nie wiem, słowo uczciwego człowieka, pierwszy raz słyszę tę całą historję!
Ale Kamila ani zwracała na niego uwagi. Twarz jej straciła na chwilę zwykłą swą nieruchomość, panował na niej żal i oburzenie.
— I ty pozwalasz na to Kalikście, — rzekła, — aby rozsiewano plotki mogące zatruć resztę spokoju i tak nieszczęśliwej kobiety i posługiwano się do tego mojem imieniem?!
— Ha, ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba, — dziwnie egzaltowana jesteś moja żono, co ci już nieraz nadaremnie powtarzam. Bądź pewna, że plotki te nie czynią wcale panią Klońskę tak nieszczęśliwą, jak sobie wyobrażasz. Zakochana jest ona w Ordynacie i niewiele pewno dba o miłość swego męża, któregoby można zwać Stanislas le Débonnaire.
Kamila nie odpowiedziała i wróciła do zwykłej sobie nieruchomości, tylko kiedy niekiedy po czole jej przesunęła się fala krwi pokrywając je rumieńcem.
Znać było, że wrzała wewnętrznie, a tylko mocą woli i postanowienia zachowywała przybraną raz na zawsze zimną, aż do martwoty powierzchowność.
Objad się skończył, towarzystwo przeszło do salonu. Przy czarnej kawie Jodek pokazywał gospodarstwu domu, w którym objadował, sztukę zasadzającą się na tem, że stawił krzesło z jedną tylko nogą opartą o posadzkę, a z trzema innemi w powietrzu i utrzymywał je tak w równowadze przez całe trzy minuty. Przyczem wyłamywał pociesznie swoję krępą figurę i wyrabiał twarzą wielce komiczne miny. Graba śmiał się ze sztuki i sztukmistrza, a Kamila patrzyła na wszystko i ani się uśmiechnęła, ani też dała poznać czemkolwiek, czy to ją bawi, lub nudzi.
Po kawie i sztuce Graba spojrzał na zegar.
— Czy wiesz kochany Ignacy, — rzekł do gościa, że nigdzie tak wybornej herbaty nie piją jak u państwa D, podają nawet do niej różne zakąski.
— To prawda, — zawołał Jodek z pełnem admiracji twierdzeniem.
— Państwo D. mają zwyczaj pić herbatę o godzinie ósmej, — ciągnął gospodarz domu, — a teraz jest już trzy kwadranse na ósmą.
— To prawda, — odparł Jodek, — nie ruszając się jednak z miejsca.
Parę minut mówili o czem innem.
— Wiesz co, Jodek, — ozwał się nakoniec Graba, — zrobiłbyś mi wielką przyjemność, gdybyś już na teraz opuścił nasze towarzystwo i poszedł na doskonałą herbatę państwa D, bo mam do pomówienia z moją żoną w cztery oczy o rzeczach domowych, a o dziewiątej muszę wyjść z domu.
— A, to nie przeszkadzam, nie przeszkadzam, — rzekł Jodek i z pośpiechem pochwyciwszy czapkę i pożegnawszy się opuścił salon.
Pozostałe małżeństwo siedziało czas jakiś w milczeniu. Graba siedział naprzeciw żony w fotelu, palił cygaro i trzymał wzrok swój przywiązany do jej twarzy. Kamila miała oczy spuszczone ale przykro znać odczuwała uporne i przenikająco utkwione w nią spojrzenie męża, bo mieniła się chwilami i ręce jej złożone na sukni drgały niekiedy. Nagle, jakby nie mogąc dłużej znieść tego położenia w jakiem zostawała, podniosła głowę i rzekła:
— Czego chcesz odemnie, Kalikście?
— Miłości twojej, najdroższa żono! — patetycznie zawołał Graba, wyciągając ku niej ręce.
Kamila zadrżała.
— Kalikście, — ozwała się cicho, — dla czego profanujesz ten święty wyraz?
Graba rozśmiał się przeciągle, ale przy tym śmiechu twarz jego drgała nerwowo.
— Dla czego ty sama nie znasz go, — zawołał. — Kobieto z kamienia czy z marmuru, piękna jak posąg i zimna jak posąg, nie ożyjąż w tobie te uczucia, których pełne są twoje czarne oczy, a których pierś twoja nigdy nie doświadcza?
— Dzięki tobie, nie ożyją nigdy, — odrzekła zwolna Kamila.
Kalikst zerwał się z fotelu i stanął przed żoną.
— Kamilo! — rzekł porywczo stłumionym głosem, — ja chcę, aby uczucia twoje ożyły dla mnie, dla mnie jednego, rozumiesz?... Nigdy żadna kobieta takiego jak ty wpływu nie wywierała na mnie... Oczy twoje mnie palą... ta kibić twoja, w którą wkładasz nie wiem już jakie uroki dumnej wyniosłości, pociąga mnie ku tobie rozpaloną nicią magnesu... Kiedy posągowo martwa i blada tą swoją gorącą bladością, przez którą ognie zdają się tryskać, przechodzisz zwolna obok mnie śród ludzi zebranych... czuję na twarzy mojej powiew twej sukni jak Włoch tchnienie lecącego od zwrotnika scirocco... ręce mi drżą... karty wypadają z palców i pragnę porwać cię w objęcia i pocałunkiem okryć... A ty, co mi dajesz za tę namiętność, którą ciebie otaczam? Czy kiedykolwiek oddałaś mi uścisk za uścisk? czy z marmuru utoczone czoło twoje zarumieniło się kiedy pod memi ustami? Nie, nie! Ty jak lód bywasz w ramionach moich rzeczą, nie istotą czującą... bledniejesz ze wstrętu, zamiast rumienić się miłością... usuwasz się odemnie ilekroć możesz, aby nawet suknia twoja mnie nie dotknęła... Cha, cha, cha! pomyśl, wszak zaprzysięgłaś mi miłość... toż jesteś pobożna a łamiesz przysięgę... ale ja chcę, abyś mi jej dotrzymała, czy słyszysz?
Przestał mówić i stał przed nią a twarz jego drgała szyderstwem i namiętnością na przemian. Z początku mowy jego Kamila bardzo zbladła, ale prędko wróciła do swego zwyczajnego martwego spokoju. Gdy umilkł ozwała się powoli podnosząc na niego chłodny przeszywający wzrok.
— Patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale w pogadance małżeńskiej jest śmiesznem i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się.
— Kamilo! — krzyknął Graba i bliżej jeszcze przystąpił; — ty naigrawasz się ze mnie!...
— Powtarzam tylko własne twoje słowa, które powiedziałeś do mnie w owej tak pełnej miłości twej dla mnie, naszej rozmowie poślubnej, — spokojnie powiedziała kobieta.
— Tak, do obojętności przybywa ci od pewnego czasu szyderstwo; zkąd ty go nabrałaś — ty, coś była niedawno naiwną dziewicą?
— Tobie je zawdzięczam, — odparła Kamila.
— Ha! ponętna jesteś bardzo! Ale szydź, szydź sobie co najwięcej, to cię jeszcze piękniejszą czyni, lecz kochaj mnie, a jeśli kochać nie możesz... udawaj... zmuszaj siebie... niech życie twoje będzie sztucznem w tobie, ale niech ono będzie... niechaj choć raz ożywię cię jak niegdyś Pigmalion swoją Galateę z greckiego zrobioną marmuru! I cóż ty Galateo moja, czy wysłuchasz kiedykolwiek błagań, które do ciebie zanosi twój Pigmalion? Cha, cha, cha!
Twarz Graby okropną była pod wpływem szczególnego połączenia namiętności z szyderstwem. Kamila spokojnie wzięła album ze stołu i przerzucając jego kartki rzekła:
— Przestań mówić w ten sposób Kalikście, bo stajesz mi się jeszcze bardziej wstrętny.
— Kobieto! — krzyknął Graba — nie igraj ze mną! bo...
Pochwycił jej rękę i ścisnął tak silnie, że palce jej krwią nabiegły. Ból fizyczny zciągnął lekko brwi Kamili; nie starała się jednak wydobyć swej ręki z żelaznego ujęcia męża a patrząc na niego z ciągłym spokojem spytała:
— Bo co?
— Spuść te zuchwałe twoje oczy, któremi tak wyzywająco na mnie patrzysz, bo skruszę ci palce! — wołał Graba przez zaciśnięte zęby.
Kamila nie spuściła wzroku, uśmiechnęła się i odrzekła:
— Skruszyłeś mi już serce, a cóż w obec tego znaczy ręka?
Pokonany przenikającem jej wejrzeniem i lodowem spojrzeniem, Graba wypuścił jej rękę i upadł na fotel. Twarz jego wrząca była nerwowemi drganiami, ręce zaciskały się gwałtownie około poręczy fotelu. Kamila przeglądała album.
Milczenie trwało kilka minut, przerywane tylko ciężkim oddechem Graby i szelestem kartek, które przerzucała jego żona.
— Czy nasyciłaś się już widokiem okolic Nadreńskich? — zapytał spokojniej już Graba, gdy Kamila zamknęła album i kładła je na stole.
— Zawsze z przyjemnością je oglądam — odrzekła — i przyznaję ci dobry gust w ich wyborze.
— Dziękuję; dobrze jest wszakże iż na ten raz odwróciłaś już od nich swoją uwagę, bo muszę z tobą pomówić.
— Zdaje mi się, żeśmy już dosyć mówili z sobą — obojętnie odparła Kamila, z uwagą nakładając ażurową na lampę zasłonę.
— O, jabym z tobą rozmawiać pragnął „do końca świata i po końcu świata,“ jak mówi poeta, ale nie oto idzie. Przed chwilą mówiliśmy o rzeczach tyczących się dziedziny sentymentów, w których się nie schodzimy, teraz mamy wejść na twardy grunt interesów, na którym zejść się musimy. Czy pozwalasz mi mówić kochana żono?
— Jak chcesz — odparła Kamila spokojnie, składając ręce na sukni.
— Zaczynam więc, a nie będę zbyt rozwlekły. Oto do M. przyjechała przedwczoraj pani marszałkowa z dwoma synami. Jest to matrona wielkiej powagi, wielkiego znaczenia, wielkiego majątku, jednem słowem wielka pani, która pierwsza nie złoży ci wizyty. Otóż chcę abyś jutro była u niej.
— Czy dla tego, aby tym sposobem sprowadzić do twego domu jej synów, którzy bez niej bywać u ciebie nie chcą? — spytała Kamila.
— Posiadasz szczególny dar przenikliwości, kochana żono. W istocie odgadłaś myśl moją. Bo też wystaw sobie, młokosy te są tak śmieszne, że z największą trudnością decydują się zrobić krok jeden bez matki. Skromne to jak panienki, mimo tego w oczach młodszego szczególniej bruneta grają pewne ogniki... Słowem, chcę koniecznie aby u mnie bywali, a ponieważ il n’y a que le premier pas qui coûte gdy będą raz z matką, przyjdą potem i sami.
— Czy dla tego chcesz przyciągnąć do siebie ludzi, aby ich ograć? — spytała Kamila, nie spuszczając z twarzy męża oczu pełnych obojętnej wzgardy.
— Stajesz się jasnowidzącą — zawołał z nerwowym śmiechem Graba. — Nie przypuszczałem, abyś już tak głęboko zajrzała we mnie i w moje życie.
— Dzięki tobie, nauczyłam się zaglądać w serce i życie ludzkie — odparła Kamila.
— Jest to jeszcze jeden więcej dług wdzięczności, który zaciągnęłaś względem mnie. Cóż, o której godzinie będziesz u pani X?
— Nie będę tam wcale — rzekła stanowczo Kamila.
— Dla czego? — spytał Graba drżącym już trochę głosem.
— Bo nie chcę być w ręku twojem narzędziem czyjejś zguby.
— Źle się wyrażasz, kochana żono, narzędzie to coś podrzędnego tylko, a ty jesteś moją pomocnicą, moją współdziałaczką. Czy sądzisz że mało ludzi sprowadziłaś tu do mnie swoją tajemniczą, interesującą powierzchownością? że mało mężów, synów, braci zaprzyjaźniło się ze mną dzięki znajomości, jaką zabrałaś z ich matkami, żonami, siostrami? Wszak pełno jest ludzi koło nas na obiadach i wieczorach, a co tydzień prawie, czasem nawet częściej, przegrywają się między ścianami naszego mieszkania znaczne sumy pieniędzy. Wprawdzie wiele z tego zawdzięczam samemu sobie, mojej znajomości świata i serc ludzkich, ale połowa przynajmniej w tem zasługi jest twoją, kochana żono. Możesz więc śmiało być jeszcze i u pani marszałkowej, oddasz mi przez to wielką przysługę, bo przyznam ci się, że jestem nieco w kłopotach pieniężnych. Nadzwyczajnym wypadkiem — bo ogólnie szczęście mi służy w kartach tej zimy — przegrałem parę tysięcy rubli onegdaj i robią one znaczną lukę w moim bilansie.
— Więc chcesz ją zapełnić pieniądzmi wyjętemi z kieszeni panów X.?
— Właśnie, kochana żono. Prawdziwie oddziwić nie mogę twojej przenikliwości, masz umysł niepospolity...
— Oddziwić się nie możesz zapewnie temu, że tak dokładnie wiem kim jesteś i jakie są wielkie cele twego życia, choć mi o tem nigdy nie mówiłeś. Ale bo widzisz, serca złamane jak moje, które boją się patrzeć we własną przepaść, aby nie stracić przytomności i nie rzucić się na bruk z okna pierwszego piętra, tem pilniej patrzą w serca innych — a szczególniej w serca czarne jak twoje, bo ciemność pociąga do siebie... i nocne ptaki widzą jasno w ciemności.
— Kochana żono, patos miłem i zajmującem bywa w teatrze, ale śród pogadanki małżeńskiej śmiesznem jest i przeszkadza dokładnemu porozumieniu się. Powtórzyłem tu tylko słowa, które sama niedawno mi przypomniałaś i wracam do interesu. O którejże godzinie będziesz jutro u pani X.? bo jednocześnie chcę się tam znaleźć z tobą. W obec takich poważnych matron jak matka młodzieńców, których ręczę, że gorąco poznać pragniesz, ścisła zgoda małżeńska sprawia najlepszy efekt.
— Kamila milczała.
— Piękna Kamilo — ozwał się po chwili Graba — czekam na twą odpowiedź.
— Już ją dałam — odrzekła — nie będę wcale u pani X.
— Doprawdy? ośmielę się jednak kochana żono, zaprzeczyć ci i dowieść, że tam będziesz.
— Nie zmusisz mnie przecież do tego przemocą? — obojętnie odrzekła Kamila.
— O, jakże nawet możesz przypuszczać podobne rzeczy! — zawołał Graba. — Jestem zbyt dobrze urodzony i wychowany, abym się miał dopuszczać jakiegokolwiek względem ciebie grubjaństwa! Zresztą... ja ciebie tak kocham! Ale nie myśląc nawet o gwałtownych środkach, mam sposób zobowiązania cię, abyś zrobiła wszystko co zechcę.
— Jakiż jest ten sposób?
— Przypomnę ci... przypomnę ci, moja droga, imię nad wszystko tobie miłe.
— Jakież to imię? — zapytała Kamila blednąc.
— Twojej matki.
Kamila strasznie zbladła, spuściła głowę i milczała.
Graba patrzył na nią z uśmiechem tryumfu.
— Jeżeli nie będziesz jutro u pani X, pojutrze zakomunikuję przez pewne osoby matce twojej o tem, że mam farbowane włosy i fabrykowaną cerę, że nabrałaś do mnie od drugiego dnia po ślubie nieprzezwyciężonego wstrętu, że przechodzą niekiedy całe tygodnie, w ciągu których dziesięciu słów nie mówimy do siebie, słowem doniosę jej o wszystkich szczegółach naszego wielce miłego dla mnie pożycia, które jednak nie wiem, czy takiem jest dla ciebie.
— Ty tego nie zrobisz! — zawołała Kamila cała drżąca.
— Dla czego, kochana żono?
— Bo wiesz, że przez to zabiłbyś moją matkę!
— Ah! dotykasz najsłabszej struny mego serca, struny miłości bliźniego! — westchnął Graba. — Ale cóż robić? człowiek daje sobie radę na świecie jak może, i skoro zmuszasz mnie do tego swoim uporem...
Kamila powstała dumna, wyprostowana, spokojna. Zmierzyła męża chłodnym, wzgardliwym wzrokiem i rzekła:
— Idź i powiedz wszystko mojej matce, będzie ona zapewne wolała nieszczęście moje, niż poniżenie!...
Graba rozśmiał się głośno.
— Żono kochana! — zawołał, — zapominasz jak widzę o apoplektycznym ataku, który przy wzruszeniu powtórzyć się może!
Kamila jęknęła głucho, głowa jej pochyliła się na piersi, jak kielich podciętego kwiatu i na twarzy odmalowała się straszna walka. Stała tak kilka minut, w czasie których tętna pulsowały gwałtownie w jej skroniach, a oddech jej był tak ciężki, że zdawał się pierś rozrywać.
— A cóż kochana żono, — przerwał milczenie Graba, — czy pojedziesz do pani X?
Kamila podniosła głowę, walka skończyła się, w oczach jej było silne postanowienie.
— Nie pojadę, — rzekła z mocą, zakładając ręce na piersi.
Graba zgrzytnął zębami i zerwał się z siedzenia.
— Pamiętaj, że będziesz tego gorzko żałować! — zawołał i zmierzał ku drzwiom.
Ale Kamila poskoczyła nagle i zastąpiła mu drogę.
— Słuchaj, — rzekła tłumionym i przerywanym od wewnętrznego drżenia głosem, — jeśli moja matka dowie się o czemkolwiek, całe miasto dowie się o wszystkiem... Wtedy pojadę nie tylko do pani X, ale wszędzie, wszędzie i do tych, których znam i do tych, których nie znam... I wszystko powiem kto jesteś i będę wołać, aby się strzegli ciebie, jako gadziny wysysającej krew ludzką i wystawię cię pod pręgierz wzgardy publicznej. Znasz mnie... że mam siłę woli i postanowienia... co postanowię, to dopełnię...
Głos uwiązł jej w gardle, nie mogła mówić dalej.
Graba cofnął się o parę kroków od zdumienia i patrzył na nią nieledwie z przerażeniem.
Kamila odetchnęła głęboko parę razy i zawołała znowu:
— I ty, ty śmiesz mi mówić, że mnie kochasz, śmiesz domagać się u mnie pocałunków i uniesień miłości! ty, któryś mi zepsuł nie tylko życie, ale i duszę, odebrał wszelką nadzieję szczęścia na ziemi, zagroził mi utratą najdroższej mojej matki! ty, który wlałeś w moją pierś wieczną gorycz zwątpienia o wszystkiem na świecie, i owiałeś moje życie tchnieniem występków, o jakich i wyobrażenia nie miało młode serce moje! ty powiadasz, że mnie kochasz! Czemże jest ta miłość twoja?... jedną zbrodnią więcej, jedną zmysłową namiętnością więcej, jednem więcej morderstwem moralnem twojem... O, nienawidzę cię, nienawidzę całą nienawiścią, do jakiej zdolna jest pierś oszukanej, złamanej i zdeptanej kobiety!
Graba słuchał ją osłupiały, twarz jego wykrzywiła się strasznie nerwowem drżeniem. Gdy ostatnie wyrazy z rozdzierającym rozpacznym krzykiem wypadały z ust Kamili, wyciągnął rękę i odepchnął ją od siebie tak gwałtownie, że zachwiała się i z jękiem upadła na krzesło. Potem wyszedł, z trzaskiem drzwi za sobą zamykając.
Kamila wpół leżała na fotelu nie zemdlona, nie płacząca, z szeroko otwartemi suchemi oczami, a całe ciało jej podnosiło się kurczowem drganiem. Tak zostawała przez całą godzinę, aż zwolna, stopniowo zaczęła się uspokajać. Twarz jej nabierała zwykłego kolorytu, kibić się prostowała i powieki zamykały się na zmęczonych oczach.
W przedpokoju rozległ się dzwonek, na odgłos ten Kamila otworzyła oczy, wyprostowała się, poprawiła rozrzucone włosy i pomięte fałdy sukni i otworzywszy przed sobą książkę leżącą na sofie, usiadła tak spokojna, dumna i zimna, jaką okazywała się zawsze.
— Pani D. z siostrą, — rzekł lokaj ukazując się w progu.
— Proś, — odrzekła Kamila i ze zwykłą sobie obojętną grzecznością postąpiła na środek salonu dla spotkania dwóch przybywających dam.
— Zawsze piękna, zachwycająco ubrana, jak królowa przechadzająca się po swem ślicznem mieszkaniu! — zawołała pani D. ściskając z czułostkową serdecznością obie ręce Kamili.
— Zawsze jednostajna, — sucho odrzekła gospodyni domu, gestem wskazując gościom kanapę.
Pani D. była to ta sama pani, która tak mocno zawstydziła się w księgarni rysunku zoologicznego, a kupiła sobie Fanny i Silvie Gautier’go[1].
— Jestem przygnębiona przykrem wrażeniem, — mówiła siadając na kanapie, — połowa Złotej ulicy zasłana jest słomą, aby turkot powozów nie dochodził do tego biednego pana Klońskiego, a właśnie przejeżdżałyśmy tamtędy. Biedny człowiek! taki przystojny, z takim dobrym układem, a taki nieszczęśliwy. Przedstaw pani sobie, że zachorował z powodu swojej żony, tej płochej kokietki, widząc jej rozkochanie się w Ordynacie...
— Niech pani temu nie wierzy, — przerwała siostra pani D, trzydziestoletnia panna z ogromnym czubem utworzonym z włosów i żyłkami pomalowanemi na twarzy błękitnym ołówkiem, — moja siostra myli się. Pan Kloński wcale nie z zazdrości zachorował...
— Ależ moja Karuniu, — przerwała wzajemnie pani D, — powiadam ci...
— A ja ci powiadam Ludwiko, że jest inaczej. Wprawdzie choroba jego wyniknęła z powodów sercowych, ale wcale nie z takich, o jakich mówisz...
Przy tych słowach ukośne spojrzenie rzuciła na Kamilę.
Et figures-vous chére madame Camille, — zwróciła się do niej pani D, — że moja siostra wierzy w pogłoskę, jakoby pan Kloński był tak szalenie zakochany w kimś bardzo pięknym i powabnym, że z tej miłości właśnie zachorował!
— Najzupełniej w to wierzę, — odpowiedziała panna Karolina.
— Czy pani Klońska uwiadomiona jest o tej pogłosce? — z pewnym pospiechem zapytała Kamila.
— O tak! — zawołała pani D. — Ta poczciwa pani R. dziś już przed południem włożyła swój czepek ze strusiemi piórami i pobiegła opowiedzieć o tem co mówią, pani Klońskiej, rozumie się, że nie o zazdrości i Ordynacie, vous comprenez, byłoby zbyt drażliwem, ale o tem, że jej mąż zachorował z miłości dla innej kobiety. Potem zaraz wpadła do nas jak bomba w swojej krynolinie mającej pół wiorsty kwadratowej obrębu i zdała nam całą relację z widzenia się swego z panią Klońską.
— I cóż opowiadała? — z niezwykłem zajęciem zapytała Kamila.
— Opowiadała, że znalazła Celinę zmizerowaną ogromnie, co przypisuje ona wyłącznie jej stanowi, a ja wyrzutom sumienia. Po wszystkich powitaniach i kondolencjach, kiedy pani R. powiedziała jej już to, z czem do niej przybyła, Celina zarumieniła się tak, jakby krew miała jej natychmiast trysnąć z twarzy i odpowiedziała bardzo zimno, że wcale nie wierzy w to, aby mąż jej kochał kogo innego; ale pani R. zauważała, że wcale jest inaczej, że przeciwnie, wierzy w to zupełnie. Oprócz tego dowiedziała się pani R. od kogoś, że pani Celina sama od dawna to już spostrzegła.
— Biedna kobieta! — rzekła zcicha Kamila.
Dwie siostry zamieniły między sobą złośliwe spojrzenie.
— I nie ciekawa jesteś ma belle madame Camille, kto jest ta piękna pani, o miłość dla której posądzają biednego Stanisława?
— Jak nie wierzę w tę nierozsądną plotkę, tak też i nie ciekawą jestem znać jej szczegółów, — odrzekła Kamila, podnosząc dumnie głowę i zimnem spojrzeniem mierząc dwie kobiety.
— Czyście panie czytały tę najnowszą powieść Z.....wicza? — zapytała po chwili wskazując otwartą książkę.
— Bardzo nie wiele czytujemy po polsku, nic teraz u nas dobrego nie piszą, — odrzekła niechętnie pani D.
— Skończyłyśmy właśnie dzisiaj czytanie powieści Pawła Fevala Les belles des nuits[2], — dodała jej siostra.
Podano herbatę i nadszedł jeszcze ktoś z mężczyzn, a przez cały dalszy ciąg wieczora nie było już wzmianki o panu Klońskim, ani o przyczynie jego choroby.


∗             ∗

Nazajutrz kamerdyner państwa Klońskich, na odgłos dzwonka, otworzył drzwi przedpokoju i ujrzał przed sobą owiniętą aksamitną szubką, panią Kamilę Grabinę. Poznał ją, lubo nie bywała u jego państwa, skłonił się z uszanowaniem i czekał rozkazu.
— Chcę widzieć się z panią Klońską, — rzekła Kamila.
— Niepodobna pani, — odparł sługa.
— Dla czego?
— Bo jaśnie pani Klońska bardzo jest chora.
Nogi zadrżały pod Kamilą, oparła się o drzwi.
W tej chwili wyjrzała do przedpokoju Komorowska mizerna, spłakana, z rozczochranemi włosami. Ujrzawszy Kamilę, stała przez chwilę zdumiona, ale podbiegła ku drzwiom i żywo zapytała tonem silnej niechęci, zaledwie miarkowanej grzecznością:
— Czego pani dobrodziejka potrzebuje?
— Chciałam widzieć się z panią Klońską, — powtórzyła Kamila.
Stara sługa rzuciła na nią wzrok pełen gniewu i niechęci.
— Moja biedna pani, — odrzekła głosem drżącym od łez, — znajduje się teraz między życiem a śmiercią i panią mniej może widzieć niż kogo innego.
Kamila odwróciła się zwolna i zestępowała ze wschodów chwiejącym się krokiem.
W parę godzin później pan Graba wszedł do buduaru swojej żony.
Kamila nie przyjmowała dnia tego nikogo, siedziała sama jedna.
— Uważam kochana żono, — rzekł jej mąż, — że wzięłaś na serjo pogłoskę o miłości Klońskiego ku tobie i chciałaś go dziś widokiem swoim uleczyć. Mówił mi Jodek, że widział cię wchodzącą do ich mieszkania.
— Chciałam widzieć się z panią Klońską i wywieść nieszczęśliwą kobietę z błędu, który jej sprawiać musi wiele cierpienia. Chciałam powiedzieć jej, że wszystko co mówią o mnie i o jej mężu, jest niegodziwą plotką i potwarzą, do której utworzenia posłużono się mojem imieniem.
— A! skrupuły! — rzekł Graba.
— I litość, — dodała Kamila, — litość nad biedną kobietą, przeciw której tyś osnuł najczarniejszą intrygę. Bo wszystkie wieści krążące o niej, twojem są dziełem, ty jej odebrałeś dobrą sławę i wiarę w człowieka, którego kocha, ty starałeś się odwrócić od niej serce jej męża.
— Więc wiesz o tem wszystkiem, kochana żono, — rzekł Graba zapalając cygaro, — doprawdy co raz bardziej naprowadzasz mnie na myśl, że w skutek bezmiernej egzaltacji dochodzisz niekiedy do jasnowidzenia.
— O, jasno, jasno widzę w twej ciemnej duszy, — zwolna odpowiedziała Kamila.
— Bo widzisz moja droga, — mówił Graba, jakby nie słyszał słów żony, — niecierpiałem tej złotowłosej gąski. Nie moja wina, zaczepiła mnie sama. Gdym pierwszy raz ją widział, wypowiedziała mi wojnę, mówiąc, że postara się pozbyć kota, który chce odrapać jej Lola i robiąc przez to alluzję do mnie i do męża swego. Otóż dokazałem tego, że nie pozbyła się mnie... ale swojej spokojności i szczęścia. Ha, ha, ha!...
Kamila patrzyła na męża upornym, przenikającym wzrokiem.
— Powiedz mi, — ozwała się po chwili, — z jakiego piekła bierzesz narzędzia do tej walki ze wszystkiem co dobre i niewinne na świecie?
— O, nie tak daleko sięgam, kochana żono, — odparł Graba z zupełnym spokojem, — piekła nie lubię, bo brak tam podobno komfortu, i nie zstępuję doń po natchnienie ani pomoc. Pierwsze posiadam we własnej genialnej głowie, drugie dają mi ludzie, głupi ludzie. Już to wyznam ci, że gdyby głupców na świecie nie było, rola moja byłaby trudniejszą. Naprzykład w sprawie pani Klońskiej posłużyli mi za narzędzie dwaj tylko głupcy: Ordynat i Jodek. Pierwszemu szepnąłem do ucha, że białolica Celina śmiertelnie jest w nim zakochana, a przed drugim powiedziałem to samo głośno. Ordynat począł zaraz z całej siły kompromitować młodą kobietę, aż w końcu naprawdę się nią zajął, a Jodek rozpaplał po mieście i to co było i to czego nie było. Ja stałem ciągle za kulisami, i niekiedy tylko jak reżyszer teatru wysłuchałem aktorów za sceną, albo szeptałem im jak mają rolę odgrywać. Z tego wszystkiego osiągnąłem tryumf, a przeciwniczka upadła i w opinji publicznej i w życiu domowem... Oto i wszystko.
— Przyznaj też, — rzekła Kamila, — że w nienawiści twej dla pani Klońskiej i w kopaniu pod jej stopami przepaści, miałeś i to na względzie, że ona jako młoda i pełna wdzięków kobieta, mogła wpływem swoim odciągnąć od ciebie swego bogatego męża?
— Zgadłaś, kochana żono.
Milczeli oboje długo patrząc wzajem na siebie.
— O czem-że myślisz najdroższa, patrząc tak na mnie? — zapytał Graba.
— Myślę, że jesteś mordercą w postaci salonowego człowieka, — odpowiedziała Kamila zupełnie spokojnie i z chłodną wzgardą, z jaką patrzyła wciąż na niego.
Graba zaśmiał się głośno.
— Tyle miłych rzeczy zwykłaś mi mówić moja piękna, nieoceniona Kamilo, — rzekł ze swobodą, — że nie wiem już doprawdy, jak ci mam za wszystko podziękować. Oto chyba zapytam, kiedy pojedziesz do pani X.?
— Nigdy, — odpowiedziała Kamila nie zmieniając postawy ani głosu.
— Doprawdy? to twoje ostatnie postanowienie?
— Ostatnie.
— Więc chcesz mnie zmusić, abym dotrzymał obietnicy względem twojej matki?
— Jeśli ją spełnisz, ja także dotrzymam mojej.
— Co? ogadasz mnie przed ludźmi? nie uwierzą ci!
— Uwierzą. Opinja twoja już się chwieje. We mnie wszyscy spostrzegają jakąś tajemniczość. Cień głęboki, którym napełniłeś całą moją istotę, przenika przezemnie na zewnątrz a ludzie nie rozumieją go i pytają z ciekawością: co on znaczy? Otóż ja wykryję jego źródło, i pamiętaj... stracisz kredyt... Przestaną cię zwać bogatym człowiekiem, a nazwą...
— Nie kończ! — zawołał gwałtownie Graba, — i ściany umią słyszeć niekiedy!
To mówiąc, z zaciśniętemi pięściami i zmarszczonem czołem opuścił pokój.
Kamila została sama, nieruchoma, wzrok jej podniesiony w górę, zdawał się szukać nieba, które ją opuściło. Na jej czoło posępnym blaskiem spływał posępny cień firanek, tak jak owego poślubnego poranku...

VIII.

Przed domem państwa Klońskich długo słoma przykrywała bruk ulicy, aby nie dopuszczać do wnętrza pokojów turkotu powozów. Okna pierwszego piętra przysłonięte barwnemi firankami, uśmiechały się jak wprzódy ku przechodniom ciszą i spokojem, ale nikt już z zazdrością nie spoglądał na nie, bo wiedziano lub domyślano się ogólnie, że w pięknem mieszkaniu oświetlonem przez nie, zapanowały choroby, boleści, rozpacze. Widmo nieszczęścia gospodarowało w niem po wszystkich kątach, rozsiadało się na aksamitnych fotelach, pląsało po kobiercach i ślisgich posadzkach samo jedno wśród tchnących głębokiem osmuceniem salonów.
Nazajutrz po nagłem zasłabnięciu męża i w parę godzin po rozmowie z damą o strusich piórach, Celina uczuła pierwsze bole macierzyństwa, które przyszły zbyt wcześnie. Dwie doby śmierć trzymała ją w swych objęciach, co chwila z jękiem rozpaczy pytała o stan męża, a dziecię zatrzymywało się w jej łonie, jak gdyby nie chciało wyjść na świat sierotą, bez ojca.
Nareszcie wśród niewypowiedzianych męczarni fizycznych i moralnych matki, ozwał się słabiuchny płacz dzieciny, Celina uśmiechnęła się, złożyła ręce do modlitwy i zapadła w długie zemdlenie.
Gdy nareszcie otworzyła oczy, głuchym, ledwie dosłyszanym głosem wymówiła:
— Stanisław?
Lekarze i słudzy upewnili ją, że mężowi jej nie grozi już żadne niebezpieczeństwo.
Wtedy prosiła o podanie sobie dziecięcia i w słabych ramionach utuliła syna.
Tego samego dnia dwaj lekarze zstępując ze wschodów mieszkania państwa Klońskich, zamienili z sobą następujące słowa:
— Cóż sądzisz szanowny kolego, o stanie naszego pacjenta? — pytał młodszy.
— Prawdopodobnie umrze, — odpowiedział starszy.
— A pacjentka?
— Ma do przebycia wielce niebezpieczną gorączkę.
W istocie, cierpienia fizyczne Celiny dopiero się były zaczęły i dwa tygodnie jeszcze walczyła ze śmiercią.
Przez cały ten czas skrywano przed nią starannie stan męża, słaby tylko odbłysk nadziei zostawiający niekiedy leczącym go lekarzom, ale silnie kochające i przenikliwe serce kobiety zaglądało w myśli tych, którzy skłamali przed nią i rozpaczą paraliżowało udzielany jej ratunek lekarski.
Stanisław nie mógł wiedzieć o tem co się działo z żoną, bo nie odzyskiwał wcale przytomności i tylko w uniesieniach gorączki powtarzał co chwila imię Celiny to z boleścią, to z pieszczotą, to łącząc je z imieniem Ordynata. Prawił też ciągle o starym żydzie, o strasznych upokorzeniach i nieszczęśliwym ojcu, któremu dach z nad głowy odbiorą.
Otaczający nie mogli pochwycić żadnego wątku w tych jego słowach i wykrzyknikach i z politowaniem kiwali głowami.
Od pierwszego dnia choroby Celiny, lokaj Ordynata zjawiał się trzy razy dziennie w jej przedpokoju zapytując w imieniu swego pana o stanie jej zdrowia. To jego perjodyczne a tak częste wchodzenie w bramę państwa Klońskich, stało się dla mieszkańców M. jednym więcej fakcikiem przyczepionym do faktu tilbury, które przez całą zimę było przedmiotem uwag publiczności. Widziano też parę razy samego Ordynata, jak przejeżdżał na Lady Makbeth ulice miasta i na twarzy jego zauważano, zamiast zwykłej dawnej apatji, wyraz niepokoju i głębokiego niezadowolenia. Jodek zaręczał słowem uczciwego człowieka, że znalazł raz Ordynata płaczącego nad numerem „Timesa“ z chusteczką przy oczach; na to opowiadanie mężczyźni uśmiechali się, ale kobiety się rozczulały, tembardziej potępiając płochą Celinę, która aż dwóch ludzi doprowadziła do rozpaczy.
Wszakże według tej okropnej prawdy, że wszystko na świecie koniec swój mieć musi, mieszkańcy M. ujrzeli pewnego dnia, że zdjęto słomę przez tak długi czas pokrywającą bruk Złotej ulicy. Więc jedna z dwóch rzeczy stać się musiała: albo państwo Klońscy pomarli, albo przychodzą do zdrowia.
Nie umarli zapewne — bo śmierć ludzi zajmujących takie towarzyskie stanowisko jak oni, rozległaby się wnet na całe miasto mnóstwem kościelnych dzwonów i śpiewów a ludzkich pożałowań, westchnień, lamentów szczerych lub nie szczerych, lecz zawsze głośnych.
Zatem — pierwsi przechodnie stąpający na Złotej ulicy po gołym bruku, zamiast po rozesłanej słomie, spojrzeli na okna pierwszego piętra i rzekli: — „Przychodzą do zdrowia!“ — Wielu dodało: — „Dzięki Bogu!“ — Państwo Klońscy byli młodzi, piękni, bogaci, a młodość, piękność i bogactwo wzbudzają zawsze sympatję.
Silny, młody organizm Stanisława pierwszy zwyciężył chorobę, omylając tem, ku ich wielkiemu zdziwieniu, złowróżbne przepowiednie doktorów. Odzyskał przytomność i stopniowo wracały mu siły.
Kiedy pierwszy raz pozwolono mu żonę zobaczyć, Celina leżała jeszcze. Wszedł do jej sypialni, zatrzymał się u drzwi i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla stłumienia gwałtownych uderzeń serca, patrzył w głąb pokoju, gdzie w cieniu zielonej firanki, w aureoli złocistych włosów, leżała na haftowanych poduszkach blada twarz Celiny.
— Stasiu! — doszedł do jego ucha słaby, słodki głos, w którym łączyły się wszystkie radości i wszystkie cierpienia serca.
Stanisław nie poruszył się jeszcze z miejsca, najsprzeczniejsze uczucia walczyły na jego twarzy. Między nim a tą kobietą, która go tak słodko wołała, stało jakieś widmo i odpychało go od niej.
— Stasiu! pójdź zobacz naszego syna! — ozwał się znowu po długiem milczeniu głos kobiety, a dziwna głębia boleści była w tym wykrzyku młodej matki, która tracąc nadzieję, że ukochany przez nią człowiek zbliży się do niej, ukazywała mu dziecię, zdając się mówić: — „Przez miłość dla niego, pójdź ku mnie!“
Stanisław postąpił zwolna i stanął między łóżkiem żony a kolebką dziecka. Wziął rękę Celiny i wpatrzył się w nią przeciągle.
Krzyżujące się światło dwóch przysłoniętych okien, oświetlało obie ich twarze milczące, zmęczone, piękne przebytym chrztem cierpienia.
W tej chwili w kolebce cicho i jękliwie ozwała się dziecina.
Na odgłos ten, Stanisław upadł na kolana przed łóżkiem żony, objął ją i gorące czoło przycisnął do jej piersi. Celina otoczyła szyję jego drżącem ramieniem i pochyliwszy nad nim głowę, zarzuciła mu twarz miękiemi włosami. Nic nie mówili do siebie i w pokoju słychać tylko było głęboki i przyspieszony oddech dwóch piersi.
Trwało tak kilka minut, gdy nagle w przyległym pokoju, którego drzwi były otwarte, dał się słyszeć głos kamerdynera mówiącego do panny służącej:
— Pan Ordynat Zrębski przysłał lokaja swego z zapytaniem o zdrowie jaśnie pani. Co mam odpowiedzieć?
Słowa te przerwały głęboką ciszę sypialni i wyraźne doszły do ucha Stanisława.
Mąż Celiny zadrżał, uwolnił się z jej objęcia i powstał nagle. Bladą twarz jego oblał rumieniec, oczy błysnęły znowu gorączką, popatrzył jeszcze chwilę na żonę, schylił się nad kolebką dziecka i szybko wyszedł.
Wieczorem dnia tego wszyscy domowi z przerażeniem mówili między sobą, że pan ich znowu gorzej się czuje, a wezwany lekarz wychodził z zamyśloną twarzą i zcicha rzekł do pytającej go z niepokojem służby:
— Obawiam się recydywy.
Nie nastąpiła ona jednak, i po dwóch tygodniach Stanisław już mógł wyjechać na miasto.
Celina już także zdrowa prawie, z zalecenia doktorów długo jeszcze nie miała opuszczać swojej sypialni.
Małżeństwo widywało się codziennie, ale zawsze bardzo krótko. Stanisław przychodził do pokoju żony, witał ją kilką potocznemi słowami i uściśnieniem ręki i resztę czasu spędzał przypatrując się dziecięciu i rozpytując o nie Komorowskiej, obecnej najczęściej tym odwiedzinom męża u żony. Niekiedy stał u okna z rękami skrzyżowanemi na piersi i patrzył na ulicę, ale znać było po utkwionych w jeden punkt jego oczach i zmarszczonem czole, że nie myślał wcale o tem, co się działo na bruku miejskim.
Stojąc tak, zobaczył parę razy Ordynata jadącego ulicą na Lady Makbeth, i melancholijnie spoglądającego ku oknom pierwszego piętra, wtedy gwałtownie odstępował od okna i wychodził z pokoju, nie podawszy ręki żonie, jak to zwykle czynił przy pożegnaniu.
Celina była bardzo smutna, godzinami całemi tuliła dziecię do piersi, śpiewając nad niem ciche, żałosne piosenki, a wieczorem odprawiwszy Komorowskę, klęczała długo nad kolebką z twarzą ukrytą w dłoniach i wstawała z oczami podniesionemi na święty obraz, wymawiając zcicha:
— Boże! powróć mi jego serce!
Pewnego wieczora Celina siedziała w głębokim fotelu blada, zmęczona fizycznie i moralnie, z czołem wspartem na ręku. Obok niej stała wierna Komorowska.
— Więc powiadasz, — mówiła bardzo powoli i cicho Celina, — że ona tu była w czasie choroby Stasia?
— Tak pani, — odpowiedziała stara sługa.
— A zatem znać i ona go kocha! — ciszej jeszcze szepnęła młoda kobieta.
— Ale przecież pani Grabina pytała wtedy o panią, — rzekła pospiesznie Komorowska, dosłyszawszy ostatnich słów swojej pani.
— O tak! — zawołała Celina, — bo i jakże inaczej uczynić miała? Chciała zobaczyć mnie, aby dokładniej rozpytać się o niego. I jakiż niepokój musiał nią wstrząsać, jeśli odważyła się przestąpić próg mego mieszkania, jeśli czuła w sobie dość śmiałości, aby chcieć mówić o nim ze mną!...
I rumieniec duszy, rumieniec upokorzonej godności małżonki i czystej kobiety oblał twarz Celiny.
— Niech-że pani tego tak do serca nie bierze, — perswadowała Komorowska, zabierając się już do ucierania nosa z łoskotem, bo oczy jej łez były pełne, — może to są tylko przywidzenia... pozory...
— Przywidzenia? pozory? — z goryczą odpowiedziała Celina, — o nie, moja dobra Komorosiu! To serce moje zmęczone cierpieniem tylu długich miesięcy czuje zbyt dotkliwie, że między nim a mną coś stanęło, że jest jakaś moc niewidzialna, która go odpycha odemnie. A cóżby to mogło być, jeśli nie miłość jego dla innej kobiety? Ja przecież postępowaniem mojem nie zraziłam go, kochałam go zawsze jak i kocham nad wszystko w świecie, byłam uległą dlań i łagodną, bo inną względem niego być nie mogłam. Więc czegóż on dla mnie taki obojętny? Czemuż, jeśli niekiedy weźnie mnie po dawnemu w objęcia i spojrzy serdecznie, to wnet cofa się, chmurzy czoło i w oczach jego błyska taka boleść pomięszana z gniewem, że aż drżę cała? Ah, wtedy między nim a mną staje ona!...
Milczała przez chwilę oddychając ciężko i znowu zaczęła mówić:
— I małoż oznak, małoż dowodów mam na to, że on kocha? Pamiętam gdy pierwszy raz — bardzo prędko po jej ślubie — poznał on i zaczął o niej mówić, poczułam na sercu, jakby dotknięcie gorącego żelaza, bo nigdy wprzódy o nikim tak nie mówił, a do mnie od tego właśnie wieczora zaczął przemawiać z tym chłodem szyderskim, jakiego wprzódy nigdy w nim nie postrzegałam. A przez całą zimę jakież było postępowanie jego? Codziennie prawie bywał u Grabów, szał jego do kart i różnych męskich zabaw zaczął się wzmagać, jakby pod względem jakiejś boleści, zdawało się, że pragnie zagłuszyć siebie, że pragnie o czemś zapomnieć. Gdy wracał do domu, zamykał się w swoich pokojach, a jeśli kiedy widywaliśmy się, byliśmy względem siebie niby obcy sobie ludzie. Mówił do mnie tylko z koniecznej potrzeby, jeśli uścisnął mnie kiedy, to zawsze z tą jakąś stłumioną boleścią, którą ja widziałam, ach, i odczuwałam nożami krającemi pierś moją! A taż tak nagła i gwałtowna choroba jego, o której doktor mówił, iż była sprowadzona długiem wewnętrznem wzburzeniem, jakiemś pasowaniem się i walką uczuć! A toż zjawienie się jej w naszem mieszkaniu nazajutrz po zasłabnięciu jego! Po co przychodziła tu ona, kiedy u mnie nie bywała nigdy, kiedy zaledwie kilka razy widziała mnie w kościele lub na ulicy? O tak, serce jego stracone dla mnie, ale nie na zawsze, nie na zawsze... bo walczyć będę o niego do ostatka, dopóki sił starczy! Wszak to mój mąż przed Bogiem i ludźmi, wszak to ojciec mojego dziecka!...
Ostatnie wyrazy wymówiła z załamanemi i wyciągniętemi przed sobą rękami, błękitne i łagodne zwykle jej oczy były suche i energją zaświeciły.
— Pani moja! — ozwała się po chwili Komorowska, wsparta o poręcz fotelu Celiny z ustami prawie przyłożonemi do jej ucha, — pani moja najdroższa! jam wychowała cię na własnych moich rękach, jam cię uczyła wymawiać pierwsze wyrazy, jam patrzyła jak wzrastałaś śliczna, hoża, swobodna, niby ptaszek zaledwie poczynający wylatywać z gniazdeczka. Matka twoja była moją dobrodziejką, przytuliła mnie do siebie, gdym została sierotą i w domu waszym przepędziłam najpiękniejsze lata moje, więcej przyjaciółka jak sługa, otoczona wygodą i względami. To też ciebie pani moja kocham jak własne dziecko! nigdy nie słyszałam z ust twoich słowa przykrego, owszem, zaufaniem twojem, obejściem się łagodnem, podniecałaś mnie do siebie i na serce prostej kobiety wlałaś uczucie rzadkie może w klasie, z której wyszłam. Kiedy patrzę, że cierpisz, serce moje kraje się i nienawidzę wszystkich, co ci źle czynią. Może więc to przywiązanie moje do ciebie unosi mnie za daleko, ale posłuchaj mnie pani i gniewaj się na starą sługę twojej matki, jeśli ci da radę, która się tobie nie podoba. Młoda pani jesteś, masz zaledwie lat dziewiętnaście, piękna, dobra, bogata, pocóż masz sobie życie zatruwać ciągłem walczeniem, żalem, uganianiem się za sercem człowieka, który cię nie wart, który cię opuszcza? Czyż mało małżeństw widzim, które się rozstają i każde z dwojga na osobnej drodze szuka sobie lepszej doli? Uczyń to samo, odjedź z dzieckiem do ojca, a mąż twój albo opamięta się i stanie się innym, albo weźmiecie rozwód i znajdziesz sobie innego człowieka, który cię lepiej ocenić potrafi.
Celina długo milczała, potem cicho i zwolna mówić zaczęła:
— Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Stanisława w moim pięknym Wieńczynie, wydało mi się, że drzewa stały się zieleńsze jak zwykle, ptaki weselej śpiewały i różyczki co kwitły pod mojem oknem, uśmiechały się do mnie szepcąc listkami o szczęściu. Jego oczy sprowadziły na twarz moją pierwsze rumieńce wzruszenia, gdy dotknęłam jego ręki pierwszy raz, serce moje zadrżało rozkoszą. Kiedy na balu powiedział mi, że mnie kocha, zaćmiło mi się w oczach, ludzie i światła zniknęły dla mnie, muzyka umilkła, wydało mi się, że anioł stróż mój wziął mnie w objęcia i że wstępuję do raju. Przysięgę ślubną nie moje usta wymawiały tylko, ale i serce, o! z samej głębi serca mówiłam Bogu i jemu, że ślubuję mu miłość do zgonu. Potem rok cały byłam zupełnie szczęśliwa, szczęściem dziecka, które nie wie, że na świecie bywają wielkie cierpienia. Aż przyszły na mnie cierpienia te, przyszły przez niego i od niego, ukazały mi życie w innej postaci, starły ze mnie lekki puszek dzieciństwa, uczyniły mnie z dziecka — kobietę. Więc jemu winna jestem pierwsze szczęście i pierwsze cierpienia życia, i za szczęście i za cierpienia kocham go. A teraz gdy on ma serce pełne bolu, który ukrywać musi, gdy unoszą go fale złych namiętności, gdy co raz bardziej grozi mu majątkowa ruina, jabym go miała opuszczać? O, nie! może właśnie Bóg postawił mnie przy nim dla tego, abym mu była ucieczką i pomocą w ostatniej niedoli, abym podała mu rękę wtedy, gdy wszystko go opuści, abym wytrwała i cierpliwą miłością oczyściła serce jego z mętów tchniętych w nie przez złych ludzi i uniesienia młodzieńcze i uczyniła je znowu takiem dobrem, szlachetnem, poczciwem, jakiem ono było z natury. Nie, Komorosiu, ja go nie opuszczę dopóty, dopóki on mnie sam nie odepchnie, a nawet jeśli i on to zrobi, uklęknę jeszcze przed nim, pokażę mu dziecię nasze i powiem: — Przypomnij sobie chwilę naszego wielkiego szczęścia i wróć do mnie! — Był kiedyś pewien wielki w dziejach człowiek, który w rozpacznej chwili rzucając się w fale wzburzonej rzeki, zawołał: — „Bóg mi powierzył honor narodu mojego, Bogu go oddam!“ — Ja biedna, słaba kobieta, której całem zadaniem życia jest kochać, powtórzę także: — Bóg mi powierzył duszę człowieka, Bogu tylko ją oddam!...
Umilkła, schyliła głowę, a po ustach jej krążył uśmiech taki, z jakim malują aniołów patrzących z wysokości niebieskich na nędze i grzechy tego świata.
W godzinę później Komorowska klęczała w swoim pokoju, modląc się gorąco za szczęście swojej ukochanej pani, a Celina z ciężkością powstawała z fotelu i mówiła do siebie:
— Tak, Bóg mnie natchnął, wiem co mówię, pójdę do niej i zakołatam do jej kobiecego serca!...


∗             ∗

Nazajutrz w południe na wschody państwa Grabów wstępowała bardzo powoli i z trudnością blada, o drobnych kształtach kobieta. Przyszła tam znać pieszo, bo żaden powóz nie stał przed bramą domu, i sama jedna, bo nikt nie szedł za nią. Co kilka kroków przystawała, opierała się o poręcz wschodów i oddychała z ciężkością. Za nią z szelestem jedwabiu, sunęła się długa, czarna suknia, a przezroczysta koronka spływając z kapelusza, przysłaniała twarz jej i złociste włosy.
Stanęła przed drzwiami mieszkania, podniosła rękę do dzwonka, ale nie dzwoniła, spuściła głowę, potarła dłonią czoło i nagle zwróciwszy się, poczęła napowrót zstępować ze wschodów, prędko, jak gdyby uciekała. Ale zaledwie uszła tak kilka kroków, zatrzymała się znowu, spojrzała na drzwi, które opuściła przed chwilą i zamyśliła się.
— Straszno mi! — szepnęła drżącemi ustami.
I oparta plecami o twardą poręcz, stała z opuszczonemi na suknię rękami.
Nakoniec zwolna podniosła głowę, złożyła ręce i rzekła:
— Boże! dodaj mi siły!
W parę sekund stanęła znowu przed drzwiami i z całej siły pociągnęła taśmę dzwonka. Za ścianą dzwonek zajęczał donośnie i w tej samej chwili fala krwi uderzyła do twarzy kobiety, zalewając ją żywym szkarłatem.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się w czarnym fraku kamerdyner.
— Czy pani Grabina jest w domu? — zapytała go bardzo cichym głosem przybywająca kobieta, nie podnosząc z twarzy koronki.
— Tak pani, — odparł sługa.
— Może przyjmuje gości?
— Nie pani, jest sama jedna.
— Czy mogę widzieć się z panią Grabiną?
— Kogo mam zaanonsować?
— Jestem Celina Klońska.
Na to nazwisko służący szerzej przed nią drzwi otworzył i skłoniwszy się z uszanowaniem, spiesznie odszedł w głąb mieszkania.
Po chwili wrócił i rzekł z nowym ukłonem:
— Jaśnie pani prosi.
Potem uprzedził panią Klońskę i na oścież otworzył przed nią drzwi pierwszego salonu.
Celina przebyła zwolna pierwszy salon, w którym zwierciadła kilka razy odbiły w sobie jej postać i na progu drugiego zatrzymała się. Zatrzymała się, bo o kilka kroków przed nią stała Kamila, z dumną swoją i wyniosłą postacią i z głębokim cieniem na śniadem czole, utworzonym przez grubą diademę z czarnych warkoczy.
Dwie kobiety zbliżyły się do siebie powoli, milcząc, aż spotkały się oko w oko i spojrzały sobie w twarz wzajemnie.
Zwolna i spokojnie Kamila wyciągnęła rękę do przybywającej, ale Celina zamiast podać jej swoją, szybkim ruchem poniosła ją do serca i rzekła drżącym głosem:
— Pani! ja litowałam się nad tobą, kiedyś szła do ołtarza, a ty nademną nie masz litości...
Zarazem odrzuciła z twarzy koronkową zasłonę i ukazała policzki powleczone bladością niezmierną i łzę, która migotała w błękitnych zapadłych nieco oczach.
Twarz Kamili była zimna i spokojna jak zwykle, tylko przy słowach Celiny pojawił się na ustach gorzki uśmiech. Wzięła obie ręce drżącej kobiety i prowadząc ją do kanapy, rzekła łagodnie:
— Usiądź pani, bo drżysz cała. Wnet będę gotowa do mówienia z panią.
Zadzwoniła i rzekła do służącego, który się we drzwiach ukazał:
— Nie przyjmuję nikogo.
A gdy służący odszedł, usiadła naprzeciw Celiny i wpatrzyła się w nią długim, badawczym wzrokiem. Im dłużej patrzyła, tem więcej ustępował z jej twarzy zwykły surowy wyraz, a natomiast występowały żal i współczucie.
— Biedne dziecię! — zcicha rzekła po chwili.
Celina podniosła głowę.
— Nie przyszłam tu dla tego, abyś pani miała litość swą okazywać mi w słowach, — rzekła, — ale dla tego, aby wezwać szlachetnych uczuć twego serca na pomoc moim usiłowaniom. Człowiek, w którym złożyłam wszystkie moje nadzieje, który jest ojcem mego dziecka, którego miłość moja tylko może uratować od niechybnej zguby moralnej i materjalnej, człowiek ten, mąż mój... kocha panią.
Kamila znowu uśmiechnęła się z gorzkim uśmiechem.
— To nie prawda, — rzekła z mocą.
Celina spojrzała na nią badawczo i ze zdziwieniem.
— Miałażbym się omylić? — rzekła. — Miałażbym natrafić w pani na jedną z tych obłudnych, pełzających istot, które kochają się w miłościach ukrytych cieniem kłamstwa i wstydu? Ja nie przyszłam czynić pani wymówek, nie stanęłam przed panią jako rozjątrzona i w obrazie swej pełna nienawiści małżonka, ale jako szlachetna kobieta, która odzywa się do szlachetności drugiej kobiety. Pani odbierasz mi serce człowieka, który wprzódy bardzo mnie kochał!...
— To nie prawda, — z większą jeszcze siłą powtórzyła Kamila, — pani jesteś w błędzie, stałaś się ofiarą niegodziwej intrygi i bezmyślnych plotek, któremi oplątano cię jak pajęczyną!
Tym razem Celina gorzko się uśmiechnęła, w łagodnych jej oczach zamigotało coś nakształt wzgardy.
— Ha, więc ta pełna dumy postawa i choć zimna, ale szlachetna twarz twoja pani, omyliła mnie... — rzekła, — myślałam, że jesteś jedną z istot prawych, które szczerością odpowiadają za szczerość, i kłamstwa nienawidzą więcej jak największej boleści. I dla tego, że tak myślałam, przyszłam tu... przyszłam tu aby ci powiedzieć, że miłością, którą wzbudzasz w moim mężu, zabijasz nie tylko mnie, ale i jego, bo na niebezpiecznej stoi on drodze, a sprowadzić go z niej mogłabym tylko ja jedna, wpływem słodyczy i miłości, ciepłem rodzinnego życia ożywionego teraz istotą, której jest ojcem. Chciałam ci powiedzieć, że miłość ta dla ciebie wtrąca go coraz głębiej w przepaść szału i marnotrawstwa, pociąga coraz silniej do tego domu, gdzie znajduje człowieka, który go zwodnie kusić umie. I dopóki on owładnięty jest tą miłością, ja jestem ubezwładniona, nic nie mogę, bo unika mnie, bo zamiast widzieć we mnie szczęście swoje, widzi jedną z zapór dzielących go z tem, co kocha. Chciałam ci pani powiedzieć, że możesz położyć koniec temu wszystkiemu, zrażając go obojętnością swoją i oddalając od swego domu, i że powinnaś to uczynić, przez szlachetność, przez litość nad nim samym. I jeszcze, jeszcze chciałam ci powiedzieć, że gdybyś była wolną... i gdybym ja nie miała tej biednej dzieciny w nieszczęściu urodzonej, nie zawahałabym się poświęcić siebie dla jego szczęścia. Tak, ustąpiłabym z pomiędzy was i pierwsza powiedziałabym z głębi skrwawionego serca: — Bądźcie szczęśliwi! — ale odbierać ojca dziecięciu, to okropnie, pani, nie prawdaż? A dwa rozwody, dwa rozwody, to zupełnie niepodobne, to byłoby nawet śmieszne, boleśnie śmieszne, nie prawdaż?...
I kończąc te słowa, zaśmiała się rzeczywiście bolesnym śmiechem, który łączył się z tłumionemi całą siłą łkaniami.
Kamila słuchała ją nieporuszona, tylko w oczach jej zamiast uprzedniego politowania, malowała się boleść.
— Kiedy mówiłam, że jesteś pani biednem dzieckiem, nie myliłam się, — ozwała się po chwili, — jak dziecię nie znasz pani ludzi, ani umiesz rozpoznać się we własnem życiu. W istocie grozi pani wielkie niebezpieczeństwo, jesteś otoczona ciemną intrygą, ale jak człowiek z zawiązanemi oczami czuje gorąco płomieni, nie widząc w której one płoną stronie, tak ty czujesz boleść, co ci serce kąsa, a nie widzisz zkąd ci ona przychodzi.
— Więc wytłumacz mi pani to, czego wedle ciebie nie rozumiem, daj mi jakikolwiek dowód tego, że jestem w błędzie! — zawołała Celina. — To prawda, że jestem niedoświadczoną młodą kobietą, nie mniej jednak czuję moje nieszczęście i zdawało mi się, że odgadłam jego źródło. Dla czegoż utraciłam przywiązanie mojego męża i wszelki wpływ nad nim? dla czego on panią uwielbia gorącemi słowy? dla czego nakoniec przychodziłaś pani sama, gdy był chory, lubo wedle praw światowych, nie powinnaś była tego czynić, bo mnie nie znałaś?
— A pani dzisiejsze odwiedziny u mnie, czyliż ściśle zgadzają się z prawami światowej etykiety? nie mniej jednak mają one cel szlachetny, — odparła Kamila z godnością. — A gdy pani pożyjesz dłużej i nie tylko w swoje serce, ale i we wnętrza innych ludzi pilnie zaglądać będziesz, nauczysz się tej prawdy, że pozory nie zawsze to znaczą, co zdają się okazywać, i że nie można ważyć wartości wszystkich postępków ludzkich na szali salonowych formułek. Byłam w domu pani w czasie choroby twego męża, bo dowiedziałam się o kłamliwej pogłosce, która cię tu sprowadziła, przeczułam ile cierpieć musisz i chciałam ci powiedzieć: — Nie wierz pozorom i ludzkim gadaninom!...
Kamila mówiła to z taką wyniosłą godnością, tyle prawdy było w twarzy jej i głosie, że Celina patrzyła na nią zdumiona i milczała.
— Teraz jeśli pani chcesz, abym ci wyświeciła ciemne punkta twojej egzystencji, — mówiła dalej Kamila, — mogę to uczynić, jako patrząca od dawna na powolne układanie dramatu, który wstrząsnął życiem was obojga. Ktoś złośliwy bardzo i nienawidzący panią, szepnął Ordynatowi Zrębskiemu, że go pani kochasz; próżny i wiecznie bezczynny młodzieniec uwierzył temu z łatwością i począł wzajemnie kołatać do twojego serca. Robił to w taki sposób, że publiczność cała i mąż pani łatwo to spostrzedz mogli, ty jedna w naiwnej dziecięcej twej niewinności nie wiedziałaś o tem. Mąż twój prowadzący życie bezcelne i bezczynne, oddany zabawom, których próżność i grzeszność rozumiał, bo ma dobre z natury instynkta, od dawna czuć musiał, że względem pojęcia o dobrem i względem siebie nie był takim, jakim być był powinien. Ztąd z łatwością wkorzeniło się w niego to przekonanie, że mu odebrałaś swoje serce: młodość twoja, osamotnienie, w którem cię zostawiał, kompromitujące cię nakoniec postępowanie Ordynata usprawiedliło i do najwyższego stopnia umożebniło to jego mniemanie. Jeśli ci nic nie powiedział, to dla tego, że jest dumny i dobrze to wróży na przyszłość, bo człowiek słaby dręczyłby cię za to, a zły kompromitowałby cię w obec ludzi. On przed ludźmi zamknął się nieprzystępnie i wszystkim milczenie przed sobą nakazał, a ciebie pani unikał, aby cię nie zranić jeśli podejrzenia jego były nie słuszne, aby cię na zawsze nie stracić, jeśliby przyszło między wami do stanowczej rozmowy. Oto masz klucz, który ci odmyka tajemnicę jego postępowania, oto jest właśnie to, co stało między wami. Mąż pani cierpiał strasznie, masz pani dowód w tem, że o mało nie umarł z boleści, a to znowu cierpienie jego jest dowodem, że kocha cię bardzo. Zamiast rozpaczać, ciesz się więc pani, bo nie straciłaś jeszcze losu na loterji życia, możesz posiąść na nowo i daleko więcej jak wprzódy, wpływ nad swoim mężem, boś więcej dojrzała i możesz obudzić w jego piersi wyborne materjały, które w nie włożyła natura, a które przytłumione grzesznym szałem młodości skonałyby bez ciebie. Powiedziałam wszystko co wiem, a wiem zupełną i całą prawdę... może pani nie wierzysz mi jeszcze?...
Celina słuchała zrazu z podziwieniem graniczącem z osłupieniem, nakoniec z najwyższą na twarzy radością. Kiedy Kamila przestała mówić, wyciągnęła do niej rękę i rzekła ledwie dosłyszanym głosem:
— Wierzę, dziękuję i przepraszam.
Potem przesunęła rękę po czole i szepnęła:
— Boże mój! teraz dopiero odkrywa się przedemną wszystko, przychodzą na myśl fakta, rzeczy nie wytłumaczone dla mnie dotąd. Tak, pamiętam, że najchmurniejszy, najobojętniejszy bywał on zawsze wtedy, gdy zobaczył mnie z Ordynatem... te słowa jego bezładnie wymawiane w gorączce... tak, pamiętam, że w owej strasznej chwili, kiedy bezprzytomny padał u nóg moich, wołał do kogoś: — Nie odbieraj mi Celiny, bo cię zastrzelę! — Jam tego wszystkiego nie postrzegła... jam nigdy nie przypuszczała, aby on mógł zwątpić o mojej miłości i aby znowu ktoś inny mógł odważyć się po moją miłość sięgać... i dla tego postępowanie Ordynata wydało mi się całkiem naturalne, tembardziej, że nie zwracałam na niego uwagi... ale teraz widzę... widzę wszystko... O pani! tyś mi życie wróciła!...
Mówiąc ostatnie słowa z całem uniesieniem swej wylanej kochającej natury, rzuciła się na szyję Kamili i okrywając twarz jej pocałunkami, szeptała:
— Przebacz! przebacz mi!
Ale Kamila nie objęła mięko tulącej się do jej piersi kobiety, nie oddała uścisku za uścisk. Przeciwnie, twarz jej bardziej jeszcze zimną się stała: gorzki uśmiech okrążył usta. Spokojnym, powolnym ruchem uwolniła się z objęcia Celiny i lekko odsuwając ją od siebie, odrzekła zimno:
— Nie masz mi pani za co dziękować, zrobiłam to, co zrobić byłam powinna, a gdybyś pani nie była tak długo chorą, uczyniłabym to daleko pierwej.
Celina była tak pogrążona w swojej radości, że nie zauważyła chłodu, z jakim Kamila przyjęła jej dziecięcy uścisk. Pochwyciła znowu obie jej ręce i mówiła z pospiechem:
— O ile piękna, o tyle jesteś pani dobra i szlachetna, dopełnij-że jeszcze jednego dobrego czynu, pomóż mi w dziele wyratowania człowieka, którego kocham...
— W jaki sposób mam to uczynić? — zapytała Kamila uwalniając ręce swoje z objęcia Celiny i usuwając się nieco od niej.
— Strzeż go od swego męża! — szepnęła żona Stanisława.
Kamila zaśmiała się przykro, prawie głośno:
— O, tego uczynić nie mogę! — odrzekła z chłodem.
— Dla czego? dla czego? — pytała z niepokojem Celina.
— Bo nie posiadam żadnego wpływu nad panem Grabą, — wymówiła Kamila usuwając się jeszcze bardziej od Celiny, jakby się bała nowej jej pieszczoty.
— Przebacz pani, jeślim ci przykrość wyrządziła, — mówiła Celina ze łzami w oczach, — ale ja boję się twego męża, przeczuwam;;, że on ma wpływ na losy nasze!... i myślałam... myślałam, że będziesz mogła...
— Od pana Graby niech sam Bóg strzeże was obojga, — wymówiła Kamila nieledwie uroczyście. — Odemnie zaś przyjm pani jedną radę. Chcesz pani posiąść wpływ nieograniczony nad swoim mężem, a przez to przykuć go do siebie i do domu i oderwać go od życia zadomowego, w którem trwoni majątek i dobre materjały swej natury? A jakież pani znasz środki do osiągnięcia tego wpływu? Miłość i dobroć?... to za mało. Kobieta, która chce skutecznie spełnić wielkie dzieło zbawienia duszy człowieka, powinna być nie tylko dobrą i kochającą, ale jeszcze i rozumną. Jaki ma być ten rozum jej? czy umiejętność przyzwoitego znalezienia się w salonach i poprowadzenia dowcipnej konwersacji? czy kilka zapamiętanych wielkich frazesów i kilkanaście cytacji książkowych? czy sztuka ubierania się do twarzy?... nie. Rozum potrzebny kobiecie takiej, powinien składać się z mocy panowania nad sobą samą i z wielkiej miłości czegoś bardzo pięknego, bardzo dobrego, któreby mogła tchnąć w pierś człowieka, którego odkupienia podjęła się w zamian miłości dla rzeczy próżnych i szkodliwych, co nim owładnęła. Gdy mąż pani wracał z długogodzinnych zabaw, witałaś go bez wymówek zapewne, ale ze łzami i smutkiem. To zły sposób. Łzy nie pociągną do pani młodego człowieka, którego pierś wre pragnieniem wszystkiego co najweselsze i najrozkoszniejsze na ziemi, owszem, odstraszą go one, odepchną od ciebie, kochając cię nawet, będzie cię unikał, wstydząc się łez twoich, a zatem nie chcąc widzieć ich i przez to samo ciebie. Zapytasz mnie pani: — Jak można nie płakać, kiedy serce boli? — odpowiem ci: — Trzeba panować nad sobą. — Choćby największy ból ściskał twoje serce, uśmiechaj się, aby go nie odstręczać, przeciwnie, ponieważ pragnie wesela, niech je znajduje przy tobie, ponieważ goni za rozkoszą, ofiaruj mu najwyższą i najgorętszą, jaką dać w twojej jest mocy. Będziesz cierpiała bardzo, ale znajdziesz wielką nagrodę, jeśli mąż twój godzinę dłużej niż zwykle przy tobie przepędzi. I w tem leży pierwsza część rozumu potrzebnego kobiecie, która chce zakląć przy sobie mężczyznę porywanego namiętnościami gdzieindziej. Druga jest jeszcze ważniejszą. Gdy przypatruję się pustemu zajętemu błahemi, występnemi zabawami życiu młodych ludzi i zastanawiam się nad niem, przychodzę do tego przekonania, że główny powód, który ich w życie to wtrąca, jest pustka, jaką mają w myśli i sercu, jest to, że lekkie i powierzchowne wychowanie nie wlało w nich żadnego głębokiego zamiłowania w czemś wielkiem i pięknem, w coby żywotne siły swoje wkładali. Niech którykolwiek z nich umiłuje ideę jaką, naukę, życie rodzinne, pracę na jakiemkolwiek polu, a zbawiony będzie. Oprócz codziennego pokarmu, człowiek każdy czemś żyć musi: potrzebne mu są wrażenia i nieustanne zajęcia, co ranek myśli on koniecznie o tem, co cały dzień robić będzie. Jeśli wrażenia te nie przypłyną mu z poczciwych źródeł, pić je będzie z mętnych i zatrutych, bo taką już jest natura ludzka. A im więcej żywotnych sił ma pierś człowieka, tem większe grozi mu niebezpieczeństwo. Kobieta więc, która zbawić go przyrzekła Bogu i sobie, powinna być dość rozumna, aby mogła wlać w jego myśli i serce święte jakieś i wielkie zamiłowanie, któreby mu dostatecznego na życie dostarczało pokarmu i od mętnych go źródeł wrażeń odwiodło. Niech obok miłości, słodyczy i wesela, postawi ona koło siebie: myśl, niech ubiera się w takie kształty, aby nie odstraszyć oka mężczyzny, przyzwyczajonego do płochych widoków, nie wywołały, mu z ust poziewania nudy, ale przeciwnie, rozszerzyły mu pierś westchnieniem ku temu, co dobre i piękne. Pani szczególnie jesteś w położeniu, które dostarczy ci mnóstwo materjałów. Jesteście bogaci, macie wioskę rodzinną i macie dziecię. Tchnij w pierś męża miłość, a będzie zbawiony. Używaj do tego wszelkich środków, jakie ci dały los i natura. Powiadają, że grasz pięknie, że nieledwie jesteś artystką. Dotąd używałaś twego talentu za środek popisu lub rozrywkę w chwilach znudzenia, teraz weź ją za dzielnego sprzymierzeńca w wielkiem dziele swojem. Niech mąż twój choć raz z rozkoszą wsłucha się w grę twoją i za pośrednictwem dłoni twych przeniknie tajemnice sztuki, od tej chwili odsłoni się przed nim piękno, a kto widzi piękno, zapragnie wkrótce prawdy i dobra. Wtedy natchniona miłością, wskaż mu łany rodzinnej ziemi, które czekają czynnej i pracowitej ręki, aby wydawać skarby mające przyłożyć się do ogólnego dobrobytu społeczności... wtedy pokaż mu syna i powiedz: — Z dziecięcia tego możesz uczynić człowieka! — Nikt nie oprze się żądzy zostania stworzycielem, skoro raz jeden błyśnie mu myśl, że nim zostać może. Z twardej ziemi wydostać część szczęścia dla mnóstwa ludzi, a z niemowlęcia uczynić dzielnego człowieka, kto wie? bohatera może, toż to być stworzycielem. Uczyń tak pani, aby mąż twój zapragnął nim być, a życie jego zapełni się wrażeniami, pracą, nadzieją i rozkoszami, i nie będzie potrzebował szukać ich przy zielonym stole i na dnie kielicha... Oto wszystko co miałam powiedzieć, uwagi moje są wypływem spostrzeżeń, na czynienie których mam wiele sposobności, postąp wedle nich jeśli uznajesz ich słuszność, jeśli nie, kieruj się własnem natchnieniem. Ja spełniam tylko com była powinna, radę jaką uznaję za najlepszą dałam kobiecie, która nie z mojej wprawdzie winy, ale zawsze przezemnie cierpiała.
Celina słuchała mowy Kamili z wytężoną uwagą, na twarzy jej błyszczała umiejętność, zapał i uniesienie.
— Nowe światy odkrywają się przedemną! — zawołała po długiej chwili milczenia. — Tak, widzę teraz, że nie pojmowałam całej wagi i trudności mego zadania... w istocie, czem-że starałam się zatrzymać przy sobie człowieka, którego kocham? pieszczotą, dziecinnem szczebiotaniem albo łzami. Teraz widzę, widzę czego potrzeba i co mu dać powinnam, aby został takim, jakim wedle natury swej być może... O pani, dzięki ci po sto razy!
— O, nie dziękuj mi pani, — bardzo zimno odrzekła Kamila, — nie masz dla mnie żadnych powodów wdzięczności.
— Pani, — z pewną nieśmiałością zaczęła mówić Celina, — przebacz, jeśli zadam zbyt śmiałe pytanie: Powiedz mi, ty taka piękna i rozumna, czy sama także pracujesz nad odratowaniem i oczyszczeniem duszy twojego męża?
Kamila dziwnie się uśmiechnęła.
— Nie porównywaj mnie pani z sobą, — odrzekła. — Natury nasze tak są różne, jak barwa naszych włosów. Pani czoło otoczone jest złotemi promieniami, na moje spada cień czarnych warkoczy. Pani natura jest cała z promieni — moja z cierniów.
— Ale pani jesteś aniołem! — z zapałem zawołała Celina.
— Strąconym w ciemności! — bardzo cichym szeptem dodała Kamila.
— Jestem cała w podziwie, — mówiła Celina wpatrując się w twarz jej, — pani wyglądasz tak, jakbyś zaledwie o parę lat była starszą odemnie, a postawa twoja i słowa są niby istoty, która już przebyła długie życie.
Kamila spuściła głowę.
— Zdaje mi się, — odrzekła cicho, — że od czasu jak byłam młoda, upłynęło sto lat.
Na te słowa Celina zadrżała cała, po chwili powstała i podając obie ręce gospodyni domu, rzekła z gorącą serdecznością:
— Przyszłam do pani zbolała, zrozpaczona, złamana obawami, które mnie targały... a odchodzę z największą pociechą i nadzieją w sercu, z całym światem nowych pojęć i myśli. Za to wszystko coś mi dobrego sprawiła, przyjm pani ofiarę przyjaźni.
— Przyjaźń między nami? — zwolna odpowiedziała Kamila, — nie zdałaby się ona żadnej z nas, ani mnie, ani pani. Nie zawieram z nikim przyjaźni i nie mogę pani przyrzekać tego, czegobym dać nie była w stanie.
— Jakto? więc pani nie chcesz mojej znajomości nawet?
— Przeciwnie, możemy być ze sobą znajome, to jest, że pani będziesz bywała u mnie, a ja u niej i będziemy się spotykały częściej niż dotąd. Wszakże to będzie tylko zmianą formy a w treści zostaniemy zawsze względem siebie tak jak dziś jesteśmy, obcemi sobie zupełnie.
— Pani mnie nie lubisz! — zawołała z żalem Celina.
— Nie ma na świecie rzeczy ani osoby, którąbym lubiła lub nie lubiła, — odpowiedziała Kamila.
I usuwając się zwolna od pocałunku, który na jej usta chciała złożyć Celina, lekko dotknęła się jej ręki i chłodnym ukłonem pożegnała młodą kobietę.
Gdy drzwi zamknęły się za odchodzącą, stanęła na środku salonu i niosąc obie ręce do czoła, zawołała posępnie:
— Szczęśliwa! szczęśliwa! ona ma w sercu miłość, a ja — nienawiść!. .

IX.

Pani G. nie zupełnie wierzyła w szczęście swojej córki, lubo nigdy na twarzy jej nie dojrzała najmniejszego cienia boleści, ani w postępowaniu zięcia dostrzegła czegoś, coby usprawiedliwić mogło obawy, jakie powzięła od chwili otrzymania fatalnego listu jego matki.
W sercu jej nie zwyciężony żadnem rozumowaniem, zagnieździł się niepokój o jedyne i najwyższe dobro jej na ziemi, o ukochane, łzami i miłością wypiastowane dziecię. To też spojrzeniem, macierzyńską przenikliwością zbrojnem, wpatrywała się w twarz Kamili i pomimo spokojne, uśmiechnione nawet w jej obecności oblicze córki, podejrzenie wdzierało się w głąb jej piersi, przeczuwając w niej coś, czego dokładnie pojąć, określić nie umiała. Tylko po bolu ściskającym serce, tylko po złowrogich szeptach nieokreślonego dobrze niepokoju, czuła biedna matka, że to coś zatajone w spokojnie na pozór oddechającem łonie Kamili było cierpieniem, gorzej niż cierpieniem, bo jakąś zmorą ciężką, posępną, ukrywającą się nawet przed okiem matki, nawet łzą nie okropioną żadną, żadnej nie wyzywającą pociechy znikąd.
Nie raz pytanie trwożne, serdeczne, cisnęło się na jej usta i zawsze na drżących zamierało wargach, niewypowiedziane. A nuż przeczucia ją myliły? a nuż nierozważnem pytaniem obudzi obawy w spokojnem może i zadowolonem sercu córki i sama zmąci jej szczęście? Z twarzy córki przenosiła wzrok swój na zięcia i całą potęgą myśli pragnęła wedrzeć się w tajnie wewnętrzne człowieka, któremu z taką ufnością bez granic powierzyła swe dziecię. Ale Kalikst w obecności jej był zawsze tym samym grzecznym, układnym, miłym gentlemanem, jakim się okazywał przed ślubem z Kamilą, nic w postępowaniu jego nie raziło, nic nie ściągało nań jakiegobądź słusznego zarzutu. Widywała go zresztą pani G. bardzo rzadko. Osłabiona przebytą chorobą, przyzwyczajona zresztą długiemi latami ubóstwa do ciszy i samotności, z trudnością wychylała się ze swego ustronnego zakątka na ulicy Nadrzecznej i zaledwie raz lub dwa razy na miesiąc odwiedzała dom córki, przyjmując ją za to u siebie codziennie prawie.
Kamila nigdy też nie nalegała na matkę o częstsze u niej goszczenie, zdawała się jakby pragnąć, aby pani G. jak można najrzadziej opuszczała swoje mieszkanie i z pokrytą różnemi pozorami starannością uchylała ją o ile tylko zdołała od wszelkiego zetknięcia się ze znajomymi swego męża. Kalikst odwiedzał niekiedy matkę swej żony, a w odwiedzinach tych był zawsze jednostajnie uprzejmym i ożywionym; jeśli przychodząc do swego mieszkania, znajdował tam panią G., skłonił się przed nią z uszanowaniem, dziękował, że ich odwiedzić raczyła, a z żoną witał się tak serdecznie i swobodnie, jakby w ich pożyciu najmniejszej nigdy chmurki nie było.
Pewnego dnia pani G. nie zapowiedziawszy córce swego przybycia, jak to zwykle czyniła, przyszła do nich piechotą i nie oznajmiając się, zcicha weszła do jej buduaru.
Kamila siedziała na kozetce nad otwartą na stole książką, ale nie czytała. Obie jej dłonie silnie były przyciśnięte do czoła, a oczy trzymała utkwione w jeden punkt z takim suchym, ostrym, nieledwie tragicznym wyrazem, że spojrzawszy na nią pani G. zadrżała i musiała oprzeć się o sprzęt najbliższy. Na odgłos szelestu jej sukni, Kamila podniosła głowę, a ujrzawszy matkę, krzyknęła lekko, przeciągnęła ręce po twarzy i z uśmiechem radości rzuciła się w jej objęcia.
W uśmiechu tym jednak uderzyło panią G. coś niezwyczajnego, przykrego. Zdawało się, jakby śmiech ten był gamą jęków, gwałtownie napisanych na wesołą nutę. Nic jednak nie rzekła zrazu, tylko zamieniwszy z córką kilka potocznych wyrazów, siadła obok niej i pociągając ją ku sobie, zapytała cicho, na ucho prawie:
— Kamilko, o czem myślałaś gdym przyszła?
Purpurowy rumieniec oblał twarz. Kamili, ale zniknął niezmiernie szybko.
— Ah, moja mateczko, — odrzekła z zupełną swobodą, — wstyd mi jest nawet przyznać się przed tobą nad czem się tak głęboko i smutnie zamyśliłam!
— Cóżby to być mogło? — pytała matka, przenikliwie patrząc na nią.
— Wystaw sobie mateczko, że czytając przed chwilą o tem nielitościwem zamordowaniu księcia Gwizjusza, o mało się nie rozpłakałam, ale żałując moich pięknych oczów, powstrzymałam się, zaczęłam tylko medytować nad okrucieństwem ludzkiem.
To mówiąc, zaśmiała się i ukazała leżącą na stole książkę opisującą w istocie jakiś krwawy i morderczy epizod z dziejów francuskich.
— Zbyt poddajesz się wrażliwości, moja droga, — rzekła pani G., niedowierzająco jeszcze patrząc na córkę, — nie sądziłam, abyś tak żywo przejmować się mogła rzeczami, które działy się tak daleko od nas i tak dawno.
— O widzisz moja matko, już to taka moja natura! Możesz sobie wyobrazić, coby się działo ze mną, gdybym sama doświadczała jakich wstrząśnień w życiu, jeśli tak głęboko odczuwam nieszczęścia tego biedaka Gwizjusza, który nawet Bogiem a prawdą nie zbyt był godny politowania takiej dostojnej jak ja osoby.
Zaśmiała się znowu głośno i tuląc się do matki dodała:
— Na szczęście, na szczęście, z łaski mojej najdroższej mateczki, która uczyniła mnie taką, jaką jestem i przez to zgotowała mi przyszłość szczęśliwą, siedzę sobie spokojnie w mojem gniazdeczku i życie mi idzie jak z płatka.
Poskoczyła żywo, zadzwoniła, kazała podać śniadanie i wesoło gawędziła z matką, znosząc do niej i pokazując różne ładne fatałaszki, albumy, stroje, książki, dzienniki.
Na twarz pani G. wrócił spokój, a gdy niebawem nadszedł pan Graba w towarzystwie dwóch jakichś młodych ludzi bardzo przyzwoitych i przyjemnych, gdy czule powitał żonę i jej matkę, a potem ze swobodą i właściwym sobie dowcipem zaczął opowiadać o różnych bieżących sprawach, rozweseliła się staruszka, z przyjemnością jadła objad w wesołem gronie, a po objedzie odjechała do domu piękną karetą córki, z lekkiem sercem, pocieszając się myślą:
— Matka jego musi być jaką dziwaczką, lub złą matką, a zresztą, jeśli i był złym kiedy, zapewne się poprawił i miłość do Kamili, życie z nią wspólne, do reszty podniesie go i udoskonali.
— Któżby zresztą mógł być złym lub złe zachować nałogi żyjąc z takim aniołem piękności i dobroci jak moja Kamila, — myślała jeszcze staruszka kładąc się do snu, i ostatnie jej westchnienie do Boga przed zamknięciem oczu było westchnieniem dziękczynnem.
Po takich jednak chwilowych uspokojeniach wracały w pierś macierzyńską niepokoje tem dokuczliwsze, bo nie oparte na żadnym widomym fakcie, nieokreślone, w ciemnościach szukając swego źródła.
— A może źródło niepokojów tych leży całkiem tylko w przerażonej fatalnym owym listem wyobraźni? może w rzeczywistości nic nie istniało takiego, coby matkę niepokoić powinno o los jej dziecka? — myślała niekiedy pani G. i kładąc rękę na piersi, pytała sumienia swego, przeszłości swej, Boga: — co uczyniła tak złego na ziemi, aby grzechy jej, nieszczęściem spaść miały na niewinną głowę jej córki?
Przeszłość jej czystą była, jak rosy kropla, kochała wiele, więcej cierpiała jeszcze i z hardem czołem, a dyamentowem sumieniem, znosiła długo ciężką dolę. Wtedy gdy głos niewyraźny, tłumiony siłą woli, która nie chciała go do wnętrza piersi przypuścić, odzywał się niekiedy wyrzutem:
— Zgrzeszyłaś dumą! pragnęłaś dla córki wielkości, nie tylko tej prawdziwej, świętej wielkości, którą odziewa kobietę męski rozum w złączeniu z dobrocią niewieścią, ale tej błyskotliwej, złotej, koronkowej, aksamitnej, jaką daje pieniądz i tytuły! Dla czego, gdy wśród ludzi myśl twa szukała małżonka córce twej przeznaczonego, oko twe nie zatrzymało się ani razu na młodzieńcu o świeżem i silnem sercu, za całe bogactwo mającym wytrwałą a umiejętną pracę i wiarę w świętość zadania swego na ziemi? Dla czego marzyłaś zawsze o córce twej podniesionej na ów złocisty tron bogactwa i znaczenia, u stóp którego kłonią się wprawdzie ludzie jako fala, lecz którego szczyt zbyt często strojny jest koroną z cierni? Dla czego lekkomyślnie rzuciłaś córkę w objęcia człowieka, o którego istocie wewnętrznej nie miałaś czasu ani sposobności dostatecznie przekonać się? Czy bogactwo i znaczenie jego nie pokazywało przed tobą wielu braków i wątpliwości, którebyś niezawodnie dojrzała, gdyby cię był tym zwodnym blaskiem nie olśnił?... A teraz gdy dopięłaś celu swego, gdy córka twa okryta szatą z aksamitu przechadza się po błyszczących salonach i rozkazuje tłumowi sług, czy wiesz co się dzieje w jej piersi i co się dziać w niej będzie? Może w tej chwili gdy tak rozmyślasz nad jej dolą, ona z goryczą wyrzutu myśli o tobie, a duma jej staje przed Bogiem, mówiąc: — Panie! ażali mnie karać będziesz za grzech mojej matki?
Tak mówił głos wewnętrzny matki Kamili, a nieszczęśliwej kobiecie zdawało się, jakoby już stawała przed Sędzią Najwyższym i zdawała mu sprawę z doli, jaką dziecięciu swemu przygotowała.
— Panie! — wołała drżącemi rękami twarz zakrywając, — jam chciała córkę moją od nędzy ochronić i niedostatku ciężkiego, chciałam, aby wszystkie dary, które tak obficie zlałeś na nią, zaświetniały na ziemi w oprawie złota i na szczycie widocznego ludziom stanowiska! Chciałam, aby jej rozum zadziwiał, dobroć pociągała, zachwycała piękność, aby ojciec jej z niebios patrząc na nią, cieszył się, iż dziecięciu jego wróconem zostało to miejsce, o którem dlań marzył! Był-że to grzech, ta moja miłość bez granic, która pragnęła dla jedynego dziecka wszystkiego, co najpiękniejsze na świecie! Był-że to grzech ta radość moja, gdym ujrzała, że córkę moją nie dotknie już nigdy hydra biedy i nędzy?
A głos wewnętrzny straszny, groźny jak wyrzut sumienia, odpowiedział:
— Pycha! pycha! pycha! Matko! pychą zgrzeszyłaś!...
— Więc niechaj grzech mój na moją spada głowę! — z jękiem zawołała, padając na klęcznik przed krucyfiksem. — O Miłosierny! potęp mnie na wieki, lecz uratuj dziecię moje!...
Chrystus zdawał się na nią patrzeć z litością, ale ona znieść jego wzroku nie mogła i czołem uderzyła o ziemię. Wtedy wydawało się jej jakoby z góry i z pod ziemi, przed nią, za nią, w około rozlegały się szepty straszne, to groźne, to litosne, to piorunujące, to żałośliwe, a wszystkie powtarzały jedne wyrazy:
— Matko! matko! cóżeś uczyniła z twoją córką?
Pomarszczone czoło jej tarzało się w pyle, a siwe włosy roztargane, okręcały bolem i przestrachem ściśnięte gardło.
Kilka razy służąca Kazia znalazła panię swą leżącą w omdleniu przed krucyfiksem, ale za każdym razem miała sobie zlecone najzupełniejsze przed panią Grabiną milczenie.
Nic nie ma wstrętniejszego w naturze ludzkiej, nic na nią zgubniej nie oddziaływa, jak ciemności. Wśród nich wszystko rośnie przed oczami człowieka w olbrzymie rozmiary; drobniuchna iskierka wydaje się płomieniem, lekki szelest hałasem. Człowiek wolałby widzieć najstraszniejsze rzeczy, byleby widzieć je oczami ciała, wyraźnie, a nie domyślać się ich i odgadywać wyobraźnią, tą królową i tworzycielką mar ciemności: duchowe straszniejsze są stokroć od fizycznych cieniów.
Widzisz przed sobą nieszczęście straszne, ale wyraźne i nieuniknione, a więc spotkać je możesz hardem czołem i mężnem sercem, cierpiąc, ale milcząc, a może i walcząc; ale inaczej jest gdy nieszczęścia tego nie widzisz, lecz tylko czujesz je w powietrzu, w koło siebie, zaczajone, chwytające cię za gardło, a nie znasz jego kształtu, nie wiesz z której strony nadchodzi, ani jaką broń masz przeciwko niemu pochwycić, ani nawet czy bronić się masz prawo i siłę. Jak ślepy, który czuje gorejący w pobliżu płomień, a nie wie kędy go ma ominąć, wijesz się w obawie i ciągłych paroksyzmach walki życia ze śmiercią i żadna chwila nie jest ci bezpieczną i wołasz w przerażeniu: — Niech umrę, ale niech wiem, że mam umrzeć!...
W takim stanie ciemności duchowych stokroć gorszych od jawni nieszczęścia, była matka Kamili, preczuwając i domyślając się cierpień córki, niedowierzając własnym przeczuciom, badając, a nie mogąc nic odkryć i z przerażeniem czekając chwili, w której z piersi jej najdroższego dziecięcia wydrze się jęk nad śmierć dla niej straszniejszy:
— Matko! jam nieszczęśliwa!...
Matek, któreby dobrowolnie wtrącały dzieci swoje w przepaść zguby, nie ma na świecie, a jeżeli znajdują się takie, są to potwory nie istoty ludzkie, o których wspominać nie warto. Ale jak każde uczucie, tak i macierzyńska miłość różne ma stopnie i odcienie. Nie jedna zapewne znalazłaby się matka, któraby w położeniu pani G. westchnęła pobożnie i rzekła do córki: — „Chciałam uczynić jak najlepiej, a jeśli zbłądziłam, stało się! masz dziś własny rozum i doświadczenie, radź więc sobie jak możesz!“ — Poczem ze spokojnem sumieniem wiodłaby żywot swój do końca, ograniczając się na odmawianiu od pory do pory godzinek do Przemienienia Pańskiego na intencję dziecka swego ze złamanem życiem. Ale pani G. nie do rzędu takich matek należała. Dla niej miłość macierzyńska była najgorętszem uczuciem serca i najjaśniejszą ideą myśli. Miłość ta była dla niej gwiazdą oświecającą lata niedoli, zamieniającą ubogi zakąt w miejsce pełne uciech rajskich, zapełniającą jej życie całe troską, nadzieją, radością i trwogą. Kamila przypominała jej człowieka ukochanego nad życie w pięknych młodości latach, przywodziła jej na myśl Boga nieskończenie dobrego, który odbierając jej małżonka, zostawił na pociechę i zapełnienie żywota, jedyne, a piękne ciałem i duszą dziecię.
Pani G. oprócz miłości dla męża, z którym żyła zaledwie lat kilka, nie zaznała nigdy innego przywiązania. To też wszystkie żywotne siły jej serca przelały się w miłość dla córki, kochała ona Kamilę namiętnie, bez granic, z ubóstwieniem, przywiązanie to wypełniało jej dni do lat późnych, stało się jedyną nicią wiążącą ją z ziemią. Jedna mogiła, gdzieś daleko, daleko, w nieznanej krainie, przysypana warstwą śniegu, przykryta ziemią nie rozmarzającą nigdy i to dziecię, świadectwo istnienia i pamiątka człowieka, który w owej mogile snem wiecznym spoczywał, oto były całe jej skarby, urny, w które przelały się wszystkie jej łzy, radości, rozpacze i nadzieje. Życie jej całe streściło się w mogile i kolebce. I przyszła chwila, w której zdało się jej, że to dziecię co było całym jej światem, zgubą jest zagrożone, i głos wewnętrzny, głos sumienia i przestraszonego serca ścigał ją wciąż pytaniem: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem!... — Wytężała wzrok i słuch, patrzyła, badała, i widząc tylko same ciemne jakieś mary, o których nie wiedziała, czy były urojeniem lub rzeczywistością, wołała w paroksyzmach trwogi najwyższej: — Boże! niech zobaczę to nieszczęście! niech umrę, ale niech zobaczę!...
Nie brakowało też głosów niewyraźnych, nic nie objaśniających, a jednak złowrogich, które głębsze jeszcze cienie rzucały w umysł strwożonej matki, nic jej nie ukazując, a jednak zjadliwie szepcąc o nieszczęściu.
Raz naprzykład Kamila przysłała jej kosz owoców przez ulubionego sługę swego męża, Michałka. Pani G. była właśnie zajęta pisaniem kilku słów do córki, któremi ją wzywała do siebie, gdy ze sąsiedniego pokoju doszedł do niej głos lokaja mówiącego do Kazi:
— Licha tam szczęśliwa! mojem zdaniem jest, że jabym pannie Kazimirze takiego szczęścia nie życzył!
— Jezu kochany! niechże pan Michał powie mi, co tam takiego się dzieje! — zawołała Kazia.
— At, — odpowiedział Michałek, — kiedym mówił, że panna Kazimira jest prawdziwą córką Ewy, to miałem rację, po co tyle ciekawości?
Pani G. zerwała się na równe nogi i przyłożyła ucho do drzwi, ale usłyszała już tylko westchnienie Kazi i wraz po niem rozpoczętą rozmowę:
— Budzę pannę Kazimirę!
— W jakim kolorze?
— W zielonym, naszywanym złotem i t. d.
Długo stała jak wryta nie myśląc o tem, że popełnia postępek niezgodny z jej dumą i prawością, że pierwszy raz w życiu podsłuchiwała pod drzwiami. W myślach jej błąkało się wciąż pytanie: — Czy służący mówił o jej córce, nie życząc ukochanej swojej podobnego jej szczęścia? — Całą godzinę przesiedziała nad papierem i nic nie napisawszy, ustnie rozkazała Michałkowi, aby powiedział swej pani, żeby nie przyjeżdżała do niej ani dziś, ani jutro. Nie chciała widzieć córki, bo czuła się słabą, do głowy jej biła fala krwi, a w piersi grzmiał głos piorunujący: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Innym razem idąc ulicą, spotkała dwóch nieznajomych jej młodych ludzi. Mijali się zbliska na wąskim chodniku i dosłyszała, jak jeden z nich mówił do drugiego:
— Póki życia nie pójdę do tego niegodziwca! Człowiek wchodzi do niego z pełną kieszenią, a wychodzi goły, jak święty turecki!
Drugi młodzieniec zaśmiał się i odpowiedział:
— Ale żoneczka cud piękności...
Mówił coś dalej, ale pani G. już nie słyszała, bo i przechodnie zbyt się oddalili i w jej uszach zaszumiało. Nazwisk nie było wymienionych żadnych, a jednak nieokreślone przeczucie szepnęło jej, że była mowa o jej zięciu i córce. Poczuła w sercu tonące ostrze sztyletu i nie mogąc iść dalej, weszła do jakiegoś znajomego sklepu i usiadła aby spocząć, pomyśleć i nowych sił nabrać.
Gdy tak siedziała, usłyszała jak w drugiej sali nie widzący jej starszy sklepowy dyktował drugiemu:
— Do księgi rachunkowej wpisać dług pana Kaliksta Graby!
— Ile? — zapytał głos stojącego za wysokiem biurem człowieka.
Sklepowy wyraził dość znaczną cyfrę.
— Czy przedłużyć kredyt? — zapytał głos z za biura.
— Nie, — odrzekł starszy sklepowy, — domagać się wypłaty.
— Czy mu nie wierzycie panie Andrzeju? — zapytał młody skończywszy zapisywanie.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się starszy ostro, szyderczo, — powtarzałem ci już nie raz Józiu: wierzę w rubla jedynego, wszechmogącego, a takim panom, jak pan Graba nie wierzę, bo u nich rubel to jak ten aktor w Operze buffo, na którą chodziliśmy z tobą przeszłej niedzieli, co to Figaro tu, Figaro tam! ha, ha, ha!...
Pani G. ciężkim krokiem wyszła ze sklepu; niczego się nie dowiedziała, a jednak obawy jej wzmagały się, przeczucia niczem nie rozjaśnione dorastały wzrostu cieniów wlokących się za niewidzialnymi olbrzymami.
Przyszła do mieszkania swego znużona, z blademi ustami, a zarumienionem od krwi napływającej czołem, i wzrok jej padł na portret męża zawieszony nad jej łóżkiem, a narysowany ręką Kamili. Zdawało się jej, że od portretu tego płynął ku niej glos smutny i groźny i zarazem wołający: — Matko, coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Upadła na kolana, zakryła twarz rękami, ale nie zapłakała, tylko pierś jej podniosła się z ciężkością, a usta szeptały:
— „Boże! niechże ujrzę to nieszczęście, niech umrę, ale ujrzę, jakiem jest ono!...
W tej samej chwili Kazia wśliznęła się do pokoju i położyła na stole list mówiąc zcicha:
— Od pani Grabiny!
Pani G. żywo powstała i wzięła pismo córki. Był to bilecik różowy, woniejący, tchnęła zeń elegancja światowej damy i spokój bogatej kobiety, mającej czas do wystudjowania piękna, nawet w sposobie składania papieru.
Kamila pisała do matki:
„Najdroższa mateńko!
„Nie mogę być dziś u ciebie, bo całkiem niespodzianie zaskoczył mnie bal u pani R., na który otrzymałam zaproszenie dziś z rana. Pojmiesz więc, że jestem cała zatopiona w rozważaniu krep, kwiatów i koronek stosami leżących przedemną. Prawdę mówiąc, wolałabym ten wieczór spędzić u ciebie, ale należy się coś i światu, szczególniej odemnie, której ten świat daje tyle! tyle! A ta poczciwa pani R. tak dla mnie dobra, że nawet nie godziłoby się jej odmawiać. Wystąpię więc dziś dans toute ma gloire w owym wieńcu à la Norma, który ci się tak podobał onegdaj, gdym ci go pokazywała. Zmów tam kochana mateńko paciorek na moją intencję, abym sobie dziś w tańcu nogi nie zwichnęła, bo jakem ci już opowiadała, ten biedny pan R. ma słabość do ślizgich posadzek i ile razy jestem u jego żony, używam wszelkich usiłowań, aby się na nogach utrzymać i nie stracić tej powagi i pewności postawy, którą jak słyszałam, ludziska się zachwycają. Jutro po objedzie przybiegnę do ciebie, aby ci o moich balowych opowiedzieć tryumfach.
„Kalikst całuje twoje ręce, a ja ręce i stopy.
Twoja wypieszczona Kamila.“
Pani G. dwa razy list przeczytała, potem długo zamyślona trzymała go w ręku i nakoniec rzekła do siebie:
— Czyliż nieszczęśliwa kobieta może tak pisać?
Tego wieczora położyła się znów do snu znacznie spokojniejsza, ale nazajutrz gdy się tylko obudziła, zabrzmiał w jej uchu głos spotkanego wczoraj młodzieńca, mówiącego:
— Nie pójdę już nigdy do tego niegodziwca!...
Nie miała najmniejszych danych do sądzenia, że mowa ta była o jej zięciu, a jednak głos jakiś niewytłumaczony mówił jej upornie, że tak było.
Przeczytała wczorajszy tak wesoły, swawolny niemal list córki i szepnęła:
— Biedne dziecię! może nie wie, że tańczy na pogrzebie swego szczęścia!
Pierś jej podniosła się łkaniem, ale oczy nie zaszły łzami, tylko falą krwi się zaćmiły.
To ciągłe pasowanie się z marą niepochwytną, grożącą z cienia, niewidomych kształtów, te nieustanne przechodzenia z trwogi do spokoju i z uspokojenia w obawy, zużywały siły starej kobiety i tak już nadwątlone niedawną gwałtowną chorobą. Twarz jej zapadła, na czole przybyło mnóstwo zmarszczek, postawa niedawno dumna i wyprostowana, zgarbiła się jakby pod tłoczącym naciskiem tej mary, której lękała się, a którą jednak pochwycić pragnęła. Kamila patrzyła na zmianę zaszłą w matce z niezmiernem przerażeniem, ale tak była pewną, że doskonale odgrywa rolę szczęśliwej kobiety, tak starannie usuwała od matki wszystko, coby ją o prawdzie oświecić mogło, że ani domyśliła się prawdziwego źródła nagłego podupadnięcia jej na siłach i zdrowiu. Przypisywała je wciąż chorobie, przywoziła najdoskonalszych w mieście lekarzy, otaczała matkę mnóstwem drobnych przyjemności i wygódek i miała nadzieję, że spoczynek, starania i czas przywrócą jej zdrowie.
Była to jedyna jej nadzieja.
Pewnego dnia jednak pani G. wstrząśniona znowu jakiemś zdala dosłyszanem o zięciu słowem, spostrzegłszy posępny blask, który błyskawicznie przebiegł w oczach jej córki, gdy spojrzała na męża, powiedziała sobie:
— Tak długo być nie może! muszę się dowiedzieć o wszystkiem. Zamieszkam u nich parę tygodni, a jeśli przez ten czas niczego się nie dowiem i na dłużej!...
Nazajutrz po wzięciu tego postanowienia, objawiła je córce.
Kamila przyjęła wieść tę z objawem radości, ale gdy spiesznie wyszedłszy pod pozorem potrzeby urządzenia pokoju dla matki, wsiadła do karety, na twarzy jej osiadła wielka bladość i śmiertelny niepokój.
Było to w parę tygodni po rozmowie poufnej Kamili z Celiną Klońską, a w miesiąc przeszło po tem jak odmówiła ona stanowczo mężowi złożenia wizyty pani marszałkowej X., w celu zwabienia do swego domu młodych marszałkowiczów.
Dzień był kwietniowy, pogodny. Kamila krzątała się po swem mieszkaniu urządzając pokój dla matki, najbardziej oddalony od salonów, w których mąż jej przyjmował gości, oddzielony jednym nie wielkim pokojem od buduaru, w którym siadywała najczęściej.
Około objadu nadszedł pan Graba.
— Cóż znaczy to remne-ménage kochana żono? — zapytał spoglądając na lokajów ustawiających meble i zawieszających firanki w pokoju służącym dotąd za garderobę.
— Matka moja mieszkać tu będzie przez parę tygodni, — odrzekła Kamila przenikliwie i znacząco patrząc na męża.
— A! — rzekł Graba, — nic nie mam przeciw temu.
I chciał odejść.
Ale Kamila go zatrzymała.
— Słuchaj, — rzekła, — to nie dosyć, że nic nie masz przeciw temu, ale trzeba, aby przez te dwa tygodnie dom twój wyglądał na dom poczciwego człowieka. Rozumiesz mnie?...
Graba się zaśmiał.
— Czy chcesz kochana żono, — odrzekł, — abym w czterech rogach bawialnego salonu postawił posągi czterech Ewangelistów, a na objady zaprosił cały konwent ojców Bernardynów? Przyznaj sama, że byłoby to trochę nudne dla tak światowych jak my ludzi!
W oczach Kamili błysnęła energja.
— Kalikście! — zawołała, — gdy idzie o matkę moją, nie żartuj! nie żartuj z jej życia i spokoju, bo na jej głowę, na tę ostatnią nić mojego serca, której nie zerwałeś jeszcze, przysięgam, że spełnię groźbę moją! powiem wszystkim wszystko!...
Kalikst odstąpił kilka kroków i z zachwyceniem przypatrując się żonie, wyciągnął ku niej ramiona i zanucił:
— „Śliczna jesteś! cudna jesteś! oto pierwsza zwrotka!
A potem dodał z uśmiechem:
— Nigdy nie jesteś tak piękną jak wtedy, gdy się gniewasz!...
Kamila zmierzyła go wzrokiem pogardy i ozwała się powoli i wyraźnie:
— Przez cały ciąg pobytu mojej matki w domu twoim ma tu być cicho i porządnie, jak w każdym domu uczciwego człowieka. Gości ja sama wybierać i zapraszać będę, a ty pójdziesz grać w karty gdzieindziej. Pierwszy otworzony zielony stolik tu w obecności mojej matki otworzy mi usta. Nieszczęście moje będzie wysoką wieżą, na której stanę i zawołam do ludzi: — Chodźcie i patrzcie na tego człowieka, jakim jest, zdejmuję z niego zasłonę!
Graba klaszcząc w ręce zawołał:
— Brawo! brawo! brawissimo! O moja ty Ristori! moje ty dziecię zachwycającej naiwności! za kogoż mnie znasz jeśli sądzisz, że pogróżek twych mogę się lękać i paraliżować sobie dla nich moje interesa!
Mówił to ze śmiechem i szyderstwem, ale nie mógł pokryć niepokoju, który co chwila nerwowo wstrząsał jego ustami i okiem.
— Pogróżek moich lękasz się, — rzekła ze stanowczym spokojem Kamila, — a bojaźni tej nie ukryjesz przedemną, bo nauczyłam się już niestety, patrzeć w czarną głębię twoich myśli. Wiesz czego się masz spodziewać odemnie... Strzeż się! bo gdy idzie o matkę moją, jestem nie kobietą, ale drapieżną lwicą.
— Ha, tego już nadto! — zawołał Graba, któremu oczy zapałały złością. — Nie dość, że ci przyjmuję matkę twoją do mego domu, że dotąd przez miłość dla twych pięknych oczu grałem przed nią rolę cnotliwego Katona i czułego Petrarki? Mamże jeszcze przez wzgląd na jakąś starą i obcą kobietę uczynić z domu mego siedlisko Anachorety i odstręczać od siebie ludzi, którzy mi są potrzebni? Tego nie spodziewaj się bynajmniej odemnie, moja ty piękna królowo, którą uszczęśliwiłem moją ręką! Rób tam ze swoją matką co ci się będzie podobało, sprowadzaj ją tu, czy nie sprowadzaj, kłam przed nią, czy mów prawdę, to mi wszystko jedno! ale mnie nie zaczepiaj, bo na różne choroby są różne sposoby, mówi przysłowie, a ja nie wszystko ci jeszcze pokazałem co umiem...
Rzekłszy to wyszedł pogwizdując z buduaru, i zaczął wołać na służbę, aby objad podawała.
Kamila zostawszy sama, stała jak przykuta do miejsca, oczy jej paliły się gniewem, nienawiścią. Zakryła twarz rękami i szepnęła z najwyższą trwogą:
— Boże wielki! cóż się stanie? co się stanie?
Tego samego wieczoru pani G. przyjechała do domu córki, która z wypogodzoną twarzą spotkała ją i zaprowadziła do małego, ślicznego pokoju pełnego kwiatów i książek, ocienionego zielonemi firankami u okien, zasłanego miękim dywanem.
Pana Graby w domu nie było.
Pani G. obejrzawszy przeznaczony dla niej pokój, wsparta na ręku córki, zaczęła przechadzać się po całem mieszkaniu.
W cichych obszernych salonach paliły się lampy przyćmione misternie wyrabianemi umbrami, na stołach pięknie oprawne albumy lśniły stalą i srebrem i rzucone gdzieniegdzie dzienniki, wabiły drukowanem echem z odległych światów. Fortepian milczący stał otwarty błyszcząc także pozłotą brązów, a z przedpokoju dolatywały niekiedy gwarne, choć tłumione głosy służby i dźwięk srebra, którem zastawiano stół w przymkniętej sali jadalnej. Pani G. patrzyła w koło siebie zamyślona, wzrok jej przechodził od złoconych szlaczków obicia, obiegających ściany pod sufitem, do mebli mięko wysłanych i ślizgich kwadratów posadzki. Czoło jej było zmarszczone i zaciśnięte usta. Spojrzała na córkę. Kamila szła obok matki patrząc na nią, usta jej uśmiechały się, ale w oczach paliły się gorączka boleści i obawy.
— Czegoś ty taka blada, Kamilo? — zawołała pani G.
Kamila zadrżała lekko.
— Jam blada? — powtórzyła spokojnym głosem, — może dla tego, że mnie dziś głowa boli.
Pani G. stanęła i patrzyła na nią długo, badawczo, nagle wyciągnęła ku niej ręce i zawołała:
— Dziecko moje! ty coś ukrywasz przedemną!
Głuchy jęk wydarł się z piersi Kamili, ale w mgnieniu oka odzyskała całą przytomność i wolę, ujęła rękę matki, a niosąc ją do ust, odrzekła dziwnie spokojnie:
— Zkąd ci tak złe myśli o mnie, mateńko?
— Ja mam przeczucia, smutne jakieś mam przeczucia!
— O, więc mylą cię one matko.
— I nic nie masz mi do powiedzenia innego, jak to co mi mówisz zawsze, to jest, żeś szczęśliwa? — pytała z naleganiem pani G.
Kamila spuściła głowę i błyskawicznie szybki rumieniec twarz jej oblał, ale podniosła prędko twarz znowu spokojną i rzekła żywo i z wysileniem:
— Nic, o nic, moja matko, zupełnie nic, oprócz tego żem... szczęśliwa!...
W tej chwili do salonu, w którym rozmawiały dwie kobiety, wszedł pan Graba.
— Nic nie ma piękniejszego na świecie! — zawołał od progu, — jak widok was obu moje miłe panie, gdy jesteście razem. Gdybym był Rafaelem lub Michałem Aniołem, malowałbym z was grupę, ale ponieważ jestem niestety prostym śmiertelnikiem, mogę tylko was kochać, jeśli na to pozwalacie!
Mówiąc to, zbliżył się ze swobodą i powitał obie kobiety pocałowaniem w rękę. Kamila położyła dłoń na jego ramieniu i podała mu czoło do pocałowania. Zdziwienie odmalowało się na twarzy Kaliksta, ale spojrzawszy na panią G. uczynił głową taki znak, jakby się domyślił wszystkiego i długim pocałunkiem okrył czoło i usta żony. W czasie tej krótkiej, tak czułej na pozór sceny, obie ich twarze zbladły strasznie: oczy Kaliksta zapałały i wargi jego zadrżały namiętnością — usta Kamili zsiniały i zacisnęły się, jak pod poczuciem śmiertelnego bolu i wstrętu. Ale ta gra dwóch twarzy szybko minęła i nie spostrzegła jej pani G., bo poprawiła swoje błękitne okulary, co było u niej zawsze oznaką zadowolenia, a przytem zasłona przykrywająca lampę, rzucała cień na grupę całujących się małżonków.
Po chwili Kamila wyszła, a Kalikst usiadłszy naprzeciw pani G., zaczął z nią prowadzić dowcipną i ożywioną konwersację.
Staruszka co chwilę poprawiała okulary, uśmiechała się i z widoczną przychylnością patrzyła na zięcia. Przez głowę przebiegała jej myśl:
— Nie ma nic niedorzeczniejszego, jak trwożyć się na niczem nie opartemi przeczuciami! Gdzież to niebezpieczeństwo, które mnie niepokoi? nie widzę go.
Tego samego wieczoru, kiedy pani G. udała się już na spoczynek i oboje małżonkowie sam na sam znaleźli się w salonie, Kalikst ozwał się do Kamili z głębi fotelu, w którym siedział rozparty:
— Kochana żono! zgadzam się z chęcią na jak najdłuższy pobyt w domu naszym twojej matki, jeśli mi zań płacić będziesz codziennie takim dobrowolnym serdecznym uściskiem, jakim mnie dziś dzięki jej obecności obdarzyłaś.
Z rąk Kamili wypadł dziennik, na który machinalnie patrzyła, szybko i w milczeniu zbliżyła się do męża, stanęła przed nim i składając ręce, wyszepnęła spiesznie i szybko:
— Kalikście! nie ma ofiary, której bym nie uczyniła dla zdrowia i spokoju matki mojej! Rób ze mną co ci się podoba, ale oszczędzaj ją. Niech wyjdzie z twego domu upewniona o szczęściu mojem, niech nie widzi i nie słyszy tego co ja widzę i słyszę tak często!...
Graba zaśmiał się, wypuścił z ust kłąb dymu cygarowego i nic nie odpowiedział. Na twarzy jego zagrało tylko szyderstwo połączone z gniewem.
Kamila patrzyła na niego długo, ręce jej rozplotły się i osunęły między fałdy sukni, głowa znów podniosła się hardo.
— Powiedz mi, — rzekła, — czy jest u ciebie choć odrobina serca?...
— Pytanie to, kochana moja, — odpowiedział Kalikst, — dowodzi, żeś nigdy nie studjowała fizjologji. Serce jest centralnym punktem organizmu ludzkiego i gdyby ono jakkolwiek nadwerężonem było u mnie, nie żyłbym, albo przynajmniej byłbym chory. Mam serce, moja najdroższa, całe i zdrowe; uściśnij mnie, a przekonasz się, jak silnie ono bije dla ciebie...
Kamila nic nie odpowiedziała, zwróciła się powoli, przeszła salon i zniknęła za drzwiami buduaru.
Kalikst ścigał ją wzrokiem w pół gniewnym, w pół namiętnym, a gdy wyszła, rzekł przez zaciśnięte zęby:
— Harda istota! Zobaczymy, kto z nas przed kim się ugnie!

X.

Tydzień upłynął od przybycia pani G. do domu córki. Przez ten czas nic nie zaszło takiego, coby mogło matce Kamili jakiekolwiek złowrogie nasuwać uwagi. Wprawdzie pan Graba rzadko był obecny w domu, ale Kamila wymawiała go interesami i obowiązkami towarzyskiemi, a pani G. przypominając sobie zdawna znane obyczaje światowego życia, wcale nie dziwiła się tej częstej nieobecności zięcia. Zresztą, poważne lub światowe kobiety odwiedzały Kamilę, ona sama codziennie prawie wyjeżdżała dla oddania kilku wizyt; raz kilkanaście zaproszonych osób, kobiet i mężczyzn zjechało się na objad, po którym do późna grano, śpiewano i bawiono się ożywioną, podsycaną przez dowcipnego gospodarza domu rozmową, a wszystko to było tak naturalne, tak przyzwoite i światowe, że pani G. pilnie przypatrując się i badając, nic nie znalazła do zarzucenia temu co w koło niej się działo. Pewnego dnia jednak poczuła się trochę słabą i na usilne prośby Kamili zgodziła się przez dzień cały nie opuszczać swego pokoju. Słabość ta była zresztą lekką i niezastraszającą, prosty ból głowy, któremu ulegała często od ostatniej swojej choroby.
Dzień był pochmurny, w poobjedniej porze lekki zmrok panował w salonie, w którym Kamila sama jedna siedziała pod oknem z książką w ręku.
Lokaj oznajmił wizytę panny Ryty Słabeckiej. Kamila ze zwyczajną sobie obojętnością powstała na spotkanie przybywającej.
— Przyszłam pożegnać cię, — rzekła Ryta podając jej rękę, — za parę dni wyjeżdżamy na wieś.
— Na długo?
— Mama chce wrócić w jesieni.
Usiadły obok siebie i milczały przez chwilę.
— Zanim odjadę, — ozwała się Ryta, — chcę ci wypowiedzieć, co mam na sercu.
— Mów, — odrzekła obojętnie Kamila.
— Znamy się od dzieciństwa, — mówiła Ryta, — pamiętasz zapewne te miłe lata dziecinne, któreśmy razem przepędziły na pensji.
— Pamiętam, — odpowiedziała młoda kobieta, ale w głosie jej nie zadrgało żadne rzewniejsze uczucie.
— Pamiętasz zapewne i to, żeśmy się niegdyś przyjaciółkami zwały?
— Tak.
Ryta patrzyła na nią uważnie.
— Dla czegoż odebrałaś mi przyjaźń swoją? — zapytała po chwili zcicha ujmując jej rękę.
Kamila żywo ją usunęła, dziwny uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Ja nie mam prawa być niczyją przyjaciółką, — odrzekła zwolna.
— Przez całą zimę spotykając cię, często widziałam, że nie chcesz być moją, a źle czyniłaś, bo nieszczęśliwi powinni sobie ręce podawać.
— Tyś nieszczęśliwa? — zapytała Kamila ze zdziwieniem.
Tak, — odparła Ryta spokojnie, — i tobie pierwszej to mówię, bo wiem, żeś jeszcze nieszczęśliwsza odemnie. A jednak może byśmy mogły dopomódz sobie wzajemnie.
— Ani mnie nikt, ani ja nikomu dopomódz nie mogę... — zwolna wyrzekła Kamila.
I po raz pierwszy od lat dziecięcych ujęła obie ręce Ryty.
— Posłuchaj Ryto, — mówiła dalej, — moje nieszczęście jest tak głębokie, jak otchłań, a tak milczące być powinno jak grób. Biada tym, którzy przestępują próg domu, w którym mieszkam, a więc i tym, którzy zbliżają się do mnie. Rozkazałam milczeć sercu memu i twarzy mej być zimną jak marmur, aby nic we mnie nie pociągało nikogo. Przyjaźni wzbroniłam sobie jak grzechu, bo chciałam być dobrowolnie posługującem narzędziem w ręku tego, który przyjął na siebie rolę szatana kusiciela na ziemi. Więc nie szukaj we mnie serca i nie proś o związek serdeczny, a jeśli mogę w czemkolwiek uczynić co dobrze, mów, ale wiedz z góry, że prosisz o pomoc nie już tej, która tonie, ale tej, która... utonęła.
— Kamilo! Kamilo! — rzekła Ryta, tuląc jej ręce w swoich, — o jak niezbadane są losu wyroki! Któżby przepowiedział nam wtedy, gdy dziećmi igrałyśmy razem w swobodzie rojąc przyszłość złotą dla siebie, że znajdziemy się kiedyś... wkrótce... obie dotknięte ciężką boleścią, obie rozczarowane do świata, który ukazywał się nam nie dawno jako kraina wszelkich radości!
Kamila pochyliła głowę i nie odbierała rąk z uścisku przyjaciółki dzieciństwa.
— Czy pamiętasz, — mówiła dalej Ryta głosem, w którym zwykła energja jej łączyła się z rozrzewnieniem, — czy pamiętasz tę altanę uplecioną z głogu i bluszczu w ogrodzie pani D., w której lubiałyśmy siadywać razem uściśnięte, z oczami utkwionemi w niebo błękitne przeglądające z za zielonej gęstwiny? Czy pamiętasz, jakeśmy wtedy opowiadały sobie wzajem dziecinne, a potem dziewicze marzenia swoje! tyś kochała nad życie matkę swoją, ja brata, i mówiłyśmy o tych drogich nam istotach i snułyśmy dla nich całe pasmo życzeń... pragnień? Czy pamiętasz, jak nad naszemi głowami przelatywały niekiedy dwie jaskółki, a myśmy je porównywały do siebie; wskazując jedną z nich, mówiłaś: — To ty Ryto! — a ja patrząc na drugą, mówiłam: — To ty Kamilo! — Jaskółki leciały wysoko, myśmy je wzrokiem ścigały, a potem zrywałyśmy różowy kwiat głogu i plotłyśmy zeń wieńce do ołtarza Matki Boskiej, przed którym modliłyśmy się rano i wieczór. Czy pamiętasz to wszystko, Kamilo?
— Pamiętam, — szeptem odrzekła Kamila, a głos jej zadrżał i zwilgotniały oczy.
— Te lata dziecęce, te lata dziewicze były jutrzenką naszego życia, wraz po niej przyszły boleści. Kamilo ty cierpisz, ale i jam nieszczęśliwa, czy wierzysz mi?...
— Wierzę, — odszepnęła Kamila i jedna duża łza potoczyła się po jej twarzy.
Podniosła rękę i otarła ją jakby ze zdziwieniem.
— Ja płaczę! — rzekła stłumionym głosem, — to dziwna! Od pierwszego poranku, który nastąpił po ślubie moim, nie płakałam ani razu, chciałam płakać niekiedy, a nie mogłam. Łzy popaliły się w mojej piersi od ognia rozpaczy i zmienione w lawę gorącą, paliły mnie tylko, a nigdy nie ochłodziły mi oczu. Ryto, po coś mi wywołała tę łzę? Jam płakać nie powinna.
— I ja nie płaczę nigdy, — odpowiedziała Ryta, — a jednak ktoby spojrzał w serce moje, smutne by tam zobaczył rzeczy. Historja cierpień moich krótka. Kiedym z pensji w świat wyszła, zobaczyłam w koło siebie same wstrętne naturze mojej i przekonaniom moim żywioły. Długo o tem mówić nie mogę i nie powinnam, domyśl się sama... Dla serca prawego nie ma większego cierpienia, jak jeśli ono zmuszonem jest gardzić tem, co czcić powinno. Wyjechałam z matką zagranicę, zostawiłam tu brata. Przez dwa lata oddalenia marzyłam o nim, i dla niego tysiące pięknych rzeczy. Chciałam go widzieć nie tylko zacnym i prawym człowiekiem, ale śniłam w nim bohatera. Te znaczenia i pragnienia moje spotęgowały jeszcze przywiązanie, jakie mnie z nim od kolebki wiązało. Wróciłam do kraju i zobaczyłam cóż? ty wiesz Kamilo, patrzysz na życie Tozia. Najlepsze skłonności, najpiękniejsze zdolności jego zmarnowane, fizyczne i moralne siły zwątlone, zaledwie słaba iskierka życia w nim tleje. A wszystko to czyjem jest dziełem? tych właśnie, których imię świętością być dla mnie powinno, a którzy jednak winni są zguby mojego brata. Kiedy patrzę na niego, cierpię strasznie, kiedy patrzę na matkę naszą, cierpię straszniej jeszcze!
Ostatnie słowa Ryta wymówiła bardzo cicho, jakby tylko dla siebie i swego sumienia.
Po chwili mówiła dalej:
— Mówię ci to Kamilo, aby widokiem mojej boleści rozbudzić w tobie serce, które sądziłam, że usnęło wśród własnych cierpień. Wszakże jesteś żoną człowieka, który dziś najbardziej pociąga do zguby mojego brata, bez niego może by on już zszedł z fatalnej drogi, na którą popchnęło go złe wychowanie. Błagam cię w imię miłości twej dla matki, przez wspomnienia wspólnie spędzonych ze mną lat dziecinnych, uczyń cokolwiek, aby zerwać stosunek męża twego z moim bratem!...
Umilkła i patrzyła na Kamilę z prośbą i czułością.
Twarz żony pana Graby pokrył wyraz strasznej boleści.
— Nie dawno nieczczęśliwa żona błagała mnie o to samo, dziś błaga siostra! — szepnęła do siebie posępnie i schyliła nisko głowę pod wielkim ciężarem upokorzenia, jakiego doświadczyć musiała.
Po chwili opuściła ręce i wyrzekła z mocą:
— Ryto, ja nic uczynić nie mogę!
Wpatrzyła się w przyjaciółkę wzrokiem pełnym niepokoju i zawołała rozpacznie:
— Ty mi nie wierzysz!
Ryta objęła ją z dobrocią i pociągnęła ku sobie.
— O, wierzę, wierzę ci, nieszczęśliwa, — rzekła, — znałam cię przecież, gdyś była czystą jak anioł i dobrą jak anioł, i wiem, że gdybyś mogła, ratowałabyś tych, którzy giną w obec ciebie. Ale powiedz mi, powiedz mi Kamilo, dla czego żyjesz z tym potworem? dla czego nie opuścisz go i nie otrząśniesz ze stóp swych nawet prochu zabranego z jego mieszkania?
Kamila wyciągnęła rękę w kierunku swego buduaru i rzekła cicho, pospiesznie:
— Tam, tam Ryto, jest istota, dla której przeniosłabym piekielne męczarnie... Matka moja, ona o niczem nie wie... gdyby się dowiedziała, umarłaby z rozpaczy... więc milczę jak grób, i milczeć będę, dopóki sama nie pójdę do grobu, oby prędzej, o Boże!
Zakryła oczy obu rękami i drżała całem ciałem.
— Bądź zdrowa, — rzekła Ryta powstając — jeśli będziesz mogła uczynić cokolwiek dla brata mego, ostrzedz go słowem jakiem, spojrzeniem, uczyń to, i niech ci Bóg dopomoże dźwigać ciężki krzyż!
— Wszak brat twój musi odjedżdżać z wami na wieś? — zapytała Kamila podnosząc głowę.
— Tak, ale wieś nasza zaledwie o kilka mil ztąd jest oddalona, będzie więc tu przyjeżdżał, bo złe nałogi kuszą człowieka, kuszą z piekielną potęgą. Zresztą wrócimy jesienią do miasta, matka moja nie zniesie długo ciszy wiejskiej. Dziś nawet brat mój jest zaproszony przez twego męża na wieczór.
— Na wieczór? — zawołała Kamila zrywając się z siedzenia, — dokąd?
— Naturalnie do jego, a więc i do twego domu.
— Jakto? dziś ma być tu wieczór! wtedy, gdy matka moja chora?
— Biedna! więc ty nie wiesz! ja wiem wszystko i powiem ci, bo Tozio opowiedział mi rzecz całą. Mąż twój długo starał się o znajomość z młodymi synami marszałkowej X., ale są to jeszcze dzieci prawie, dzieci zresztą łagodne i niezmiernie przywiązane do matki, tak, że ich dotąd pochwycić nie zdołał. Dziś dopiero pierwszy raz przyrzekli mu oni być u niego wieczorem, więc dla lepszego zabawienia ich, sprosił całe grono tutejszej bawiącej się młodzieży i rozstawi tu przed nimi zapewne kilka zielonych stołów i bogaty w butelki bufet.
Kamila słuchała blada i drżąca. Wiedziała ona dobrze, co znaczą takie wieczory wydawane przez jej męża. W uszach jej brzmiał już hałas nieopisany, dźwięk szkła i ochrypłe wołanie graczy. A tam... tam za ścianą leżała jej matka, która ją spyta zapewne, co znaczy to hulaszcze towarzystwo zebrane w domu, w którym są kobiety, i jedna z nich, stara matka, chora.
Kamila podniosła obie ręce do czoła, chwila straszna, chwila odkrycia, w której miała się rozstrzygnąć sprawa życia lub śmierci jej matki, stawała przed nią nagle, niespodziewanie, tuż, tuż, tak blisko.
— Bądź zdrowa, — powtórzyła Ryta odciągając jej ręce od twarzy i ściskając je w swoich, — żałuję cię i kocham. Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała jakiej pomocy, rady lub choćby słowa pociechy, pomyśl o mnie i rachuj na mnie.
To rzekłszy, odeszła powoli, Kamila została na miejscu jak przykuta.
Ryta zwróciła się raz jeszcze do niej od progu i wyrzekła:
— Kamilo, jeśli będziesz kiedy potrzebowała jakiej pomocy, pamiętaj o mnie.
W godzinę po tej rozmowie zmierzchało. Lokaje poczęli krzątać się po salonach wnosząc światła, zapalając kinkiety, brzęk srebra i przygotowywanych naczyń dolatywał z przedpokoju do ucha Kamili, siedzącej nieruchomie u okna, na tem samem miejscu, na którem zostawiła ją Ryta. Podniosła głowę i blask zapalonych w koło świateł przykro jej wzrok uderzył.
— Józefie, — ozwała się do lokaja najbliżej stojącego i zajętego porządkowaniem wazonów stojących na etażerce, — czy mąż mój dał ci dziś jak zwykle listę zaproszonych gości?
— Tak, jaśnie pani, — odrzekł kamerdyner prostując się z uszanowaniem.
— Pokaż mi ją.
Służący wydobył z kieszeni fraka ćwiartkę cienkiego papieru i podał ją Kamili.
Rzuciła na nią okiem. Na czele stały nazwiska obu młodych marszałkowiczów X., dalej następowało jeszcze kilkanaście imion, obok ostatniego stała cyfra 20.
Dwudziestu mężczyzn miało się bawić tego wieczora w jej domu.
— Czy jaśnie pani ma co do rozkazania? — zapytał służący.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, oddała papier i powstawszy zwolna, poszła do pokoju matki.
Przyćmione światło lampy słabo oświetlało głęboki fotel, na którym spoczywała pani G. Głowa jej oparta o tylną poręcz, pochylała się na ramię w uśpieniu, oczy miała zamknięte, a blada twarz, na której wiek i troski wyryły głębokie bruzdy, wybitnie rysowała się wśród tła ciemnego atłasu poduszki. Białe i wychudłe jej ręce złożone były na piersi podnoszące się słabym, zaledwie widocznym oddechem.
Kamila na palcach przeszedłszy pokój, stanęła naprzeciw matki i wpatrzyła się w jej uśpione rysy. Stała tak długo; wyraz niewypowiedzianej czułości rozświecił jej twarz zwykle surową, ręce podniosły się zwolna i złożyły jak do modlitwy, usta poruszały się cichym, niedosłyszanym szeptem.
Nagle z najbliższego salonu rozległ się donośny rozkazujący głos Graby:
— Czy wszystko gotowe?
Odpowiedź służących cichszym ozwała się gwarem.
— Więcej światła do jadalnej sali, — zabrzmiał znowu głos pana domu; — od Borela przyniesiono wszystko, com przynieść rozkazał?
Kamila zadrżała; na twarzy jej drgnął niewysłowiony wyraz obawy i żywo zwróciwszy się, wyszła z pokoju matki, starannie za sobą drzwi zamykając.
Przebiegła raczej niż przeszła pokój poprzedzający buduar i drugie drzwi zamknąwszy, oko w oko spotkała się z mężem, który stał na środku buduaru.
— Urządzam ci niespodziankę, kochana żono... — zaczął Kalikst.
Ale Kamila nie dała mu dokończyć. Spiesznym gorączkowym krokiem podeszła ku niemu i składając ręce, rzekła półgłosem:
— Kalikście! na miłość Boga! Matka moja dziś chora...
— Doprawdy? — odparł Graba obojętnie, poprawiając zwieszające się nad zwierciadłem gałęzie bluszczowe, — musi to być chyba lekka słabość, kiedy pierwszy raz o niej się dowiaduję.
— Tak, lekka dotąd dzięki Bogu, — mówiła Kamila, — prosty ból głowy tylko, ale może się w inną zamienić, jeśli... jeśli...
— Jeśli co?
— Jeśli nie zmienisz planów swoich na dzisiejszy wieczór.
Kalikst zwrócił się do niej żywo, ze zdziwieniem spojrzał w jej twarz i zapytał:
— W jakiż sposób mam wedle ciebie zmienić te plany?
— Wszak jeśli zejdą się zaproszeni przez ciebie goście, całą noc trwać będzie wrzawa i hałas, będziecie grać w karty i bawić się po swojemu, matka moja wszystko posłyszy, wszystkiego się domyśli...
— Więc cóż z tego? — najobojętniej zapytał Graba.
Na twarzy Kamili widoczna była walka dumy i nienawiści z pragnącą nad niemi zapanować wolą.
— Kalikście, — rzekła znowu łagodnie, — ty wiesz, jak dziwnemi są te towarzystwa, jakie niekiedy zbierasz u siebie, ile obecność towarzystwa takiego dziwniejszą jeszcze będzie wtedy, gdy w domu twoim słaba i zmęczona jest stara kobieta... matka twojej żony...
— Po raz drugi zapytuję się: cóż ztąd? — niecierpliwie zapytał Kalikst.
— Cóż ztąd? — odpowiedziała Kamila hamując się z całej mocy, — pytasz: cóż ztąd? ależ matka moja zapyta mnie, co znaczą te hałasy, co znaczy ta zabawa, o której ja żona twoja, gospodyni domu, nic nie wiedziałam? co jej na to odpowiem?
— Co sama zechcesz, ja się w to nie wdaję, jestem panem w moim domu, a jeśli to co czynię nie podoba się matce twojej, może wrócić do siebie.
W tej chwili za drzwiami pokoju przedzielającego buduar od sypialni pani G., dał się słyszeć lekki szelest.
Kamila drgnęła i obejrzała się, ale widząc drzwi zamknięte, zwróciła się znowu do męża.
— Czy ty nie masz ani trochę litości, ani trochę sumienia, Kalikście? — rzekła. — Czy ci nie dość tego, żeś złamał, zniweczył na zawsze życie moje? czy chcesz jeszcze odebrać mi tę jedną miłość moją, to jedyne moje szczęście na ziemi? czy chcesz zabić moją matkę?
— Za kogoż mnie bierzesz, piękna tragiczko? — zaśmiał się Kalikst. — O ile przypominam sobie, miałem już zaszczyt powiedzieć ci raz, że nie jestem żadnym ukrywającym się pod podobnem mianem rozbójnikiem. Ja miałbym zamiar zabijać kogo? a to mi na co? Wyobraźnia twoja przedstawia mnie sobie w zbyt czarnych kolorach!
— O, nie szydź, błagam ciebie, nie szydź teraz! — zawołała Kamila, a pierś jej podniosła się łkaniem gwałtownem, — wszak szyderstwo twoje znoszę zawsze w milczeniu i znosić je całe życie będę... muszę... dla miłości mojej matki. Ale teraz w tej chwili... miej litość! oszczędź tę, która o kilka kroków ztąd spi spokojnie, marząc zapewne o tem, że córka jej jest szczęśliwa, a gdy obudzi się, zobaczy cały ogrom nieszczęścia mego i swego, jeśli nie zapobiegniesz temu!...
— Więc czegoż chcesz nakoniec? — zawołał Graba z niecierpliwością.
— Proszę cię, zaklinam abyś zaniechał dzisiejszego wieczoru, abyś odprosił na inny dzień wesołych twych gości...
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba szyderczo, przerywając, — śmieszna jesteś doprawdy! Czyż możesz na serjo przypuścić, abym ja dla twego kaprysu, dla twojej fantazji opuszczał zręczności, na którą tak dawno czekałem, odmawiał przyjęcia marszałkowiczom X., od których z takim trudem wymogłem słowo, że będą dziś u mnie?
— O, nie wymkną się oni tobie, — przerwała Kamila, pochwycisz ich potem, zrobisz z nimi co ci się podoba, bo szatańska moc jakaś pomagać ci musi w tej walce ze wszystkiem co świeże i młode. Wszak i ja broniłam się tobie długo, a jednak pochwyciłeś mnie, stanie się tak i z temi dziećmi, dla których dzień, w którym tu wejdą, będzie może pierwszym dniem zguby... ale wszak możesz kilka dni zaczekać... za kilka dni matka moja wyjedzie ztąd... a wtedy sprowadzisz ich tu, wplątasz w fatalne koło i będziesz ich wysysał, jak pająk muchy uwięzione w pajęczynie...
— Tracisz przytomność Kamilo, — rzekł Graba, — mówisz to, o czem ci wspominać zakazałem... radzę ci napić się szklankę zimnej wody i pójść czytać wyjątki Pisma Świętego matce, a mnie zostawić moim zabawom, które ci dają salony, powozy i aksamitne suknie.
To rzekłszy, chciał wyjść; jednocześnie za przymkniętemi drzwiami dał się znowu słyszeć lekki szelest. Ale nie dosłyszała go już Kamila, poskoczyła naprzeciw męża i zastąpiła mu drogę. Pierś jej pracowała gwałtownie, po twarzy toczyły się dwa strumienie łez.
— Kalikście! — zawołała stłumionym głosem, — patrz, ja płaczę, wszak nie widziałeś mnie nigdy płaczącą... ja proszę ciebie, a dotąd nigdy cię nie prosiłam. Do łez nad sobą i do prośby za siebie nie zniżyłam się nigdy, ale teraz idzie o życie mojej matki... Kalikście, ja ciebie na klęczkach błagam...
To mówiąc, odstąpiła parę kroków, gwałtowna walka wstrząsała całem jej ciałem i twarzą, ale w mgnieniu oka zgięła kolana i głowę uchyliła do stóp męża.
Graba zaśmiał się głośno, przeciągle.
— Ha! — zawołał, — u nóg moich leżysz dumna kobieto, która chciałaś walczyć ze mną, która odmawiałaś mi zawsze uścisku miłości... tak, wiem, że trzymam w ręku życie twojej matki...
Nie dokończył, bo otworzyły się drzwi zamkniętego pokoju i na progu stanęła pani G. Suknia jej była w nieładzie, siwe i długie włosy opływały ramiona, całe ciało drżało jak w febrze.
Na widok ten Kamila zerwała się z kolan, Graba umilkł i oboje stanęli jak wryci.
Pani G. patrzyła na nich oczami, które krwią nabiegły i po chwili milczenia ozwała się ochrypłym szeptem:
— Wszystko słyszałam!
Kamila jęknęła głucho, Graba odstąpił parę kroków i oparł się o konsolę.
— Takież to szczęście mojej córki! — mówiła pani G., wyciągając drżącą rękę, a słowa wydobywały się z ciężkością z jej gardła, — takiemuż to człowiekowi ją oddałam?...
Twarz jej cała zalała się pąsową falą krwi, konwulsyjnie zaciśniętą ręką uderzyła w pierś i strasznym głosem zawołała:
— Matko! cóżeś uczyniła z dzieckiem twojem!
Jednocześnie zachwiała się i upadła, a głowa jej głucho o próg się odbiła.
Kamila z krzykiem rzuciła się ku niej.
Kalikst wybiegł z buduaru i przebiegłszy salony, zawołał w przedpokoju:
— Doktora! czemprędzej! Pani G. zasłabła!
Zaledwie to wymówił, dzwonek kilka razy dał się słyszeć u drzwi i kilku mężczyzn weszło śmiejąc się i rozmawiając.
W pół godziny potem, salony napełniły się gwarem dwudziestu głosów, lokaje roznosili na srebrnych tacach herbatę, owoce i trunki, drzwi buduaru były zamknięte; pan Graba powiedział gościom, że żona jego przed godziną dostała niespodzianie migreny, ale ponieważ pokoje jej dosyć są oddalone, spokojnie spoczywa zapewne.


∗             ∗

Była pierwsza godzina po północy.
W przedpokoju mieszkania państwa Grabów, dwaj mężczyzni o poważnych i szlachetnych twarzach spiesznie nakładali paletoty, gotując się do wyjścia.
— Straszną scenę widzieliśmy kolego, nieprawdaż? — rzekł cicho jeden z nich do drugiego.
— W istocie, — była odpowiedź, — śmierć tak nagła... i ta niema rozpacz córki! Ale należało się tego spodziewać. Powtórny atak apoplektyczny w tym wieku, jest prawie zawsze śmiertelny.
Gdy poważny doktor mówił to i trzymając już jedną ręką za klamkę, szukał jeszcze laski, otworzyły się drzwi salonów i buchnął z nich potok rzęsistego światła i gwar wesołych głosów.
Obaj lekarze stanęli jak wryci, na twarzach ich malowało się oburzenie połączone z boleścią.
— Co za kontrast! — rzekł jeden. — Tam śmierć, a za ścianą hulanki.
— Wyjdźmy ztąd coprędzej! — zawołał drugi młodszy. — Groza mnie porywa i czuję szaloną ochotę pójść porozpędzać tych ludzi, którzy profanują śmierć i nieszczęście!
— Oj ludzie, ludzie! — westchnął starszy. — Dalsze lata młody mój kolego, nauczą cię z rozkoszą uciekać od nich do naszych cichych gabinetów pracy i nauk, gdzie trudząc się dla nich, z nimi do czynienia nie mamy.
Ze smutnie spuszczonemi głowami wyszli obaj pracownicy z mieszkania pana Graby.


∗             ∗

W bawialnym salonie przytykającym do buduaru, przy kilku zielonych stołach, młodzi ludzie grali w karty, inni przechadzali się paląc cygara i bawiąc się kawalerską pogadanką.
Przy jednym ze stolików stał bardzo młody dwudziestoletni mężczyzna, z twarzą dziewiczej świeżości, z czarnemi ognistemi oczami.
Wzrokiem, w którym widocznie po raz pierwszy zapałała do gry namiętność, ścigał rękę bankiera z niesłychaną szybkością przerzucającego karty na prawo i lewo.
— Wygrałeś szczęśliwcze! — zawołał Graba, który bank ciągnął i kupę asygnat posunął do młodzieńca o czarnych oczach.
— Świetny początek! — ozwało się parę głosów.
Ale młody marszałkiewicz X. nie wyciągnął ręki po wygrane pieniądze. Na twarzy jego ukazał się wyraz wahania. Odstąpił parę kroków i był bardzo blady.
— Nowicjuszu! — zawołał ze śmiechem głos jakiś, — weźże swoją wygranę! Możesz z niej zrobić jaki dobry i chrześcijański użytek! Oddaj te pieniądze ubogim, na dom sierót naprzykład!
— Albo podrzutków! — dorzucił ktoś dowcipny, a tym dowcipnym był podobno pan Jodek.
Kilkanaście głosów zaśmiało się, ale wybuch ten wesołości umilkł nagle, jakby go jakaś czarodziejska moc przerwała.
Drzwi buduaru otworzyły się i do salonu weszła Kamila. Ręce jej bezsilnie zwiesiły się między fałdy czarnej sukni, warkocze w nieładzie opuszczone były na ramiona i czoło, dodając tem posępności twarzy śmiertelnie bladej.
Młodzież powstała z miejsc z wyrazem uszanowania i zdziwienia na twarzach.
Graba porwał się z miejsca i chciał postąpić ku żonie, ale zatrzymała go gestem i ozwała się cichym przerywanym płaczem:
— Przebaczcie panowie, że wam mięszam zabawę... ale tam za ścianą jest śmierć... Matka moja przed godziną umarła... spodziewam się, że poszanujecie zmarłą i zechcecie się rozejść...
Umilkła, ale usta jej zostały półotwarte, zdawało się, że zabrakło jej siły do ich zamknięcia. Stała nieruchoma i suchym, pełnym niemej rozpaczy wzrokiem wodziła po twarzach obecnych.
Twarze te wyrażały rozmaite, ale przykre uczucia, ani jedna z nich nie została obojętną.
W oczach młodych marszałkowiczów X. błysnęły łzy, inni to z oburzeniem, to z przerażeniem, to z podziwem patrzyli na gospodarza domu.
Graba nie stracił przytomności umysłu.
— Nagła słabość panowie! — wyrzekł głosem pełnym żalu, — kiedym dziś rano dom opuszczał, była zdrowa, zupełnie zdrowa! Nikt się tego nieszczęścia nie spodziewał, wierzcie mi!
— Chcielibyśmy w to wierzyć, — rzekło kilku mężczyn wychodząc z salonu.
Kilku innych zbliżyło się do Kamili z pełnem szacunku i współczucia upewnieniem, iż przychodząc tu, nic nie wiedzieli o chorobie jej matki i całkiem mimowiednie zabawą swą ubliżyli jej boleści.
Kamila nie odpowiedziała, zdawało się, że nie słyszała wcale ich głosów.
W przeciągu kilku minut salon został zupełnie pusty.
Kiedy Graba wrócił z przedpokoju, dokąd przeprowadzał swych gości, Kamili już tam nie znalazł.
Stanął na środku salonu i długo stał nieruchomie, a czarne myśli przesuwały się mu po czole i oko gwałtownie mrugało.
Potem zawołał na lokajów, żeby gasili światła, a sam rzucił się na najbliższy stojący fotel.
Pogasły światła, tylko w salonie, w którym siedział pan domu, jedna paliła się lampa, milczenie głuche zaległo to tak ożywione przed chwilą mieszkanie, tylko z pokojów Kamili dochodziły tłumione szepty i westchnienia, czasem jedno łkanie straszne boleścią bez granic, i posępna nuta pieśni żałobnej śpiewanej nad umarłą, przez jakąś pobożną sługę.
Noc minęła, lampa zagasła i szare światło wchodzącego dnia wdzierało się do salonu z po za ciężkich firanek.
Pan Graba siedział jeszcze z twarzą opuszczoną na dłonie.
Przez tę długą bezsenną noc w sąsiedztwie ze śmiercią spędzoną, co działo się w myślach jego?
Ciemne musiały być one, bo gdy odjął ręce od twarzy... blady był wielką bladością zgryzoty i niemal przerażenia.


Koniec drugiej części.



  1. Najnieobyczajniejsze powieści, jakie egzystują w literaturze francuskiej.
  2. Skandaliczna powieść. Fajerwerk cuchnących ogników sztucznych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.