Pan Graba/Część III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor E. Orzeszko
Tytuł Pan Graba
Podtytuł powieść w trzech częściach.
Wydawca Spółka Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów“
Data wyd. 1872
Druk Konrad Piler
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Pan Graba
powieść w trzech częściach
przez
E. ORZESZKO.

LWÓW.
Nakład Spółki Wydawnictwa „Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów.“
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie
przy placu św. Ducha l. 43.
1872.

I.

W parę miesięcy po śmierci pani G., pan Graba po skończonym objedzie siedział w głębokim fotelu, paląc cygaro i popijajac czarną kawę. Naprzeciw niego pod światłem przyćmionej lampy, siedziała Kamila z oczami utkwionemi machinalnie w leżący przed nią dziennik. Zupełne milczenie panowało pomiędzy dwojgiem małżonków, nad głową pana Graby unosiły się błękitne obłoczki dymu, to odkrywając, to zasłaniając twarz jego, upornie zwróconą ku żonie.
— Kamilo, — ozwał się w końcu głosem, który miał ostrze sztyletu, — pójdź, zagraj mi cokolwiek.
Kamila podniosła głowę i zwolna powstawszy, postąpiła w stronę, gdzie stał fortepian. Uszła kilka kroków i nagle stanęła z obwisłemi rękami.
— I cóż? — rzekł Graba porywczo.
— Nie mogę, — odparła cicho Kamila i wróciła na swoje miejsce.
Pan Graba wzruszył niecierpliwie ramionami i wypuścił z ust taki kłąb dymu, że owiał nim całą twarz naprzeciw siedzącej żony. Kamila usunęła się nieco z krzesłem i milczenie trwało znowu parę minut.
Graba przerwał je mówiąc głosem, w którym drgał gniew tłumiony:
— Długo byłem cierpliwy i od dwóch miesięcy znoszę, milcząc, twoją dziwaczną egzaltację; ale za wiele to już dla mnie i dłużej tak trwać nie może. Matka twoja umarła, rzecz to bardzo smutna zapewne, ale co się stało, odstać się nie może: umarli z grobów nie wstają, a żyjący są żyjącymi. Proszę cię więc, abyś już porzuciła tę łzawo-mdłą postać i przestała niecierpliwić mnie swojem wiekuistem milczeniem. Nie leży wcale ani w gustach, ani w interesach moich, aby dom mój był świątynią smutku i urną przeznaczoną na łzy.
Kamila słuchała słów męża z podniesioną głową, na twarzy jej nie było owej surowości z jaką wprzódy odpierała jego słowa, była ona łagodna i smutna, nie mniej jednak miała pewien stanowczy wyraz.
— Kalikście, — ozwała się po chwili, — dawno już chciałam rozmówić się z tobą ostatecznie, ale dotąd siły mi brakło. Teraz, gdy sam mnie do tej rozmowy wyzwałeś, muszę powiedzieć ci, że obojętnem ci być powinno, czy jestem smutna lub wesoła, bo wkrótce dom twój opuszczę...
Kalikst podniósł nagle głowę i spojrzał na żonę wzrokiem pełnym szyderczego zdziwienia.
— Czy mówisz w gorączce, kochana żono? — zapytał powoli.
— Nie, — odpowiedziała Kamila, — za wolą Boga, który sprawił cud ten, nie zwarjowałam u łoża konającej matki, jestem całkiem przytomna i z całą samowiedzą mówię ci, że chcę, powinnam nawet rozstać się z tobą.
Graba zaśmiał się właściwym sobie śmiechem.
— Szkoda tylko, — rzekł, — że osnuwając swoje plany, zapomniałaś o mnie, albo miałaś mnie za Mannekina, z którym można zrobić, co ci się podoba. Ale teraz ocknij się i przypomnij sobie, że jestem człowiekiem ze znaną ci dobrze wolą, a przytem twoim mężem, który będzie mógł i zechce położyć nieprzełamane zapory ku spełnieniu twoich heroicznych zamiarów.
Kamila pochyliła głowę.
— Myślałam, — rzekła zcicha, — że jest w tobie choć odrobina sumienia, choć cień litości i do nich odwołać się chciałam.
— O, proszę cię! — zawołał Graba, — w rozmowach ze mną nie odwołuj się nigdy do tych wszystkich mrzonek!
Kilka minut milczeli oboje.
— Kalikście, — ozwała się znowu Kamila, — na cóż ja ci się przydam teraz? nie jestem już tą świeżą młodą kobietą, z którą stawałeś u ołtarza. Walka i boleść zużyły mnie, zdaje mi się, że mam sto lat... Domu twego już nie uświetnię, a kochać cię...
Wzdrygnęła się i mówiła dalej:
— Słuchaj! dopóki matka moja żyła, nienawidziłam cię, nienawidziłam za to, żeś zniweczył życie moje, żeś śmiał oszukać moje ufne serce, nienawidziłam cię za wiekuiste szyderstwo twoje, za twoją zgubną rolę na ziemi, za samą nawet miłość twą dla mnie... Śmierć mojej matki zabiła tę nienawiść we mnie, cios zadany mi przez nią tak mnie osłabił, że do żadnej miłości ani nienawiści w tej chwili nie czuję się zdolną... Chcę już tylko spokoju, ciszy, zapracowanego chleba, o którymbym wiedziała, że jest czysty od wszelkiej krzywdy ludzkiej i chcę nigdy ciebie nie widzieć... Chcę rozstać się z tobą nie dla szukania sobie szczęścia po drogach życia, bo czyliż ono jest możebnem dla istoty tak złamanej jak ja?... ale dla uspokojenia się wewnętrznego, dla możebności uczciwego pracowania, dla uniknienia tego zbytku, którym mnie otaczasz, a który z tak ohydnych źródeł płynie, dla zachowania nareszcie w sobie tego, co jeszcze dobrem i czystem we mnie zostało. Po raz drugi w życiu zanoszę prośbę do ciebie. Błagałam cię raz o życie mojej matki, odmówiłeś mi... i matka moja umarła... dziś błagam cię, abyś pozwolił mi odejść od siebie, bo czuję, że przy tobie umrę dla wiary w ludzi i w dobro na ziemi tak, jak umarłam już dla szczęścia. Ty, coś zabił matkę fizycznie, chcesz-że i córkę o moralną śmierć przyprawić?
Kamila umilkła cała zarumieniona i drżąca od wzruszenia, oczy jej były pełne łez.
— Czy skończyłaś już twój monolog, godny Szekspirowskiego pióra? — ozwał się Graba po chwili milczenia, a gdy Kamila nie odpowiadała, mówił dalej:
— Teraz ja ci powiem co o tem wszystkiem myślę, a w krótkich słowach, bo zaprawdę nie posiadam twego talentu monologowania. Nie na to żeniłem się z tobą, abyś mnie miała porzucać i wystawiać na śmieszność okrywającą zawsze opuszczonych mężów. Jesteś mi w wielu względach potrzebną, a bardziej jeszcze miłą. Przywykłem do ciebie, nie straciłem jeszcze nic z mego w tobie upodobania i mam nadzieję, że prędzej czy później przyjdziesz do rozumu, porzucisz twoje dziwactwa, otrząśniesz się z dziecinnej egzaltacji i będziemy kiedyś wspólnie bardzo przyjemnie czas przepędzali. Twoją propozycję uważam jako fantazję wymarzoną chorobliwym umysłem i przebaczam ci ją, jako taką z warunkiem, aby ona nigdy się już nie powtarzała, bo wszystko, co nie ma w sobie sensu, nudzi mnie niesłychanie. A teraz do widzenia. Idę na wieczór do jednego ze znajomych i tobie radzę, abyś pojechała do pani B., bo wielki już czas, abyś zaczęła znowu bywać w świecie.
To rzekłszy, wstał i wyszedł pogwizdując; gdy jednak znalazł się w przedpokoju, na twarz jego wystąpił wyraz niemiłego wzruszenia.
— Dziwna kobieta! cudowna kobieta! — szepnął do siebie przez zaciśnięte zęby.
A gdy zstępował ze wschodów, dodał równie cicho:
— Jaką ona ma władzę nademną? czem ona mnie do siebie przykuwa? Ha, ha, ha! na honor, zdaje mi się, żem zakochany! i to we własnej żonie! i ona mówi, abym się z nią rozstał! nigdy!...
Przy ostatnim wyrazie uczynił energiczny gest ręką, a latarnie oświetlające bramę, przez którą wychodził na ulicę, rzuciły światło na twarz jego lekko zarumienioną i na czarne pałające oczy.


∗             ∗

O godzinie dziesiątej z rana, jedną z ulic miast M. postępowała zwolna młoda kobieta w żałobnej sukni z gęstą zasłoną na twarzy, weszła w bramę dość niepokaźnej powierzchowności, wstąpiła na pierwsze piętro i pociągnęła taśmę od dzwonka.
Drzwi otworzyły się i na progu ukazał się służący w niewybrednem ubraniu i zaspaną fizjognomją.
— Czy pan adwokat S. jest w domu? — zapytała młoda kobieta.
— Tak, pani.
— Czy mogę się z nim widzieć?
— Właśnie w tej godzinie przyjmuje klientów.
Kobieta w żałobie postąpiła naprzód i prowadzona przez lokaja, weszła do gabinetu prawnika.
Pokój ten był nie wielki, ciemnawy, o jednem oknie wychodzącem na podwórko, otoczonem murem i przyćmionem na wpół opuszczoną błękitno-szarą storą. Od opylonego sufitu aż do niepewnej czystości posadzki, ściany pokryte były półkami, na których systematycznie poukładane i wielkiemi cyframi poznaczone leżały ogromne stosy papierów różnej barwy i objętości; na niektórych kurz osiadł grubą warstwą, a w pośród niego od półki do półki pająki poprzeciągały nici pajęczyny. Poniżej półek stały gdzieniegdzie sprzęty stare, okurzone, pozarzucane wielkiemi tomami ksiąg i zwojami papierów. Pod oknem stało obszerne biuro zarzucone papierami, z pomiędzy których wydobywał się olbrzymi czarny kałamarz z siostrą swą piaseczniczką i sterczały na wsze strony pióra. Na posadzce w około biura leżało mnóstwo pomiętych papierów, rozdartych kopert i piór połamanych. Cała atmosfera pokoju ciężka była i duszna, czuć w niej było kurz połączony z ckliwą wonią atramentu i jakąś starą pleśń papierów i myśli.
Przy biurku w fotelu o wysokiej tylnej poręczy, siedział profilem zwrócony do drzwi mężczyzna i trzymał przed oczami arkusz zapisanego papieru. Na szelest kroków wchodzącej kobiety odwrócił głowę, spojrzał i powstał powoli, nie odstępując jednak ani na krok od swego fotelu. Był to człowiek wysokiego wzrostu, cały czarno ubrany, w długim surducie zapiętym pod samą szyję, z wysokim stojącym białym kołnierzem. Mógł mieć lat pięćdziesiąt, chudy, twarz miał żółtą i bez żadnego zarostu, policzki zapadłe z wystającemi kośćmi, usta wąskie i blade, oczy małe, szare i przenikliwie patrzące z zagłębień. Było to uosobienie suchej, twardej i surowej sztywności.
Kobieta w żałobie zbliżyła się powoli, oddała lekki ukłon i podniosła z twarzy zasłonę.
Prawnik sztywnie ukłonił się i przenikliwie w twarz jej spojrzał.
— Czem pani mogę służyć? — zapytał głosem, który brzmiał jak uderzenie kamienia o kamień.
Kobieta w żałobie odrzekła:
— Jestem Kamila Grabina. Przyszłam tu, aby wezwać rady a może i pomocy pana w sprawie ogromnej dla mnie wagi...
— Bardzo dobrze, — wymówił prawnik, — chciej pani usiąść.
I zrzuciwszy z krzesła jakąś zapyloną księgę, wskazał jej ręką siedzenie.
Kamila usiadła, była bardzo blada i nie zaczynała mówić.
Prawnik usiadł też na swym fotelu, włożył ręce w kieszenie i nie spuszczał z niej swych szarych, przenikliwych oczów.
— Czy pani masz jaki proces majątkowy? — zapytał po chwili.
— Nie panie, interes mój jest całkiem innego rodzaju.
— Więc słucham panią.
Żadne ludzkie uczucie politowania, grzeczności lub ciekawości nie odbiło się w głosie prawnika, gdy zadawał pytania; możnaby rzec, iż była to mówiąca machina, gdyby nie szare oczy przenikliwym blaskiem błyszczące z zagłębień.
— Chcę rozstać się z mężem moim, — wyrzekła cicho i drżącym głosem Kamila.
— A! — rzekł prawnik, — niech się pani jaśniej tłumaczy.
Bladość Kamili znikła w mgnieniu oka pod nagłym rumieńcem, znać było, że bardzo cierpiała. Otworzyła parę razy usta nie mogąc wydobyć głosu, potem wyrzekła z widocznem wysileniem:
— Żądam rozwodu.
— Rozwodu? — odrzekł prawnik tym samym kamiennie brzmiącym głosem, — prawodawstwo kościelne nie dopuszcza rozwodu, tylko unieważnienie ślubu.
— Nie widzę żadnej różnicy między jednem a drugiem, — szepnęła Kamila.
— Jest ogromna, — rzekł prawnik. — Rozwód sprzeciwiałby się tekstowi Ewangelji mówiącemu: — „Co zwiążecie na ziemi, będzie związanem w niebie;“ — wtedy gdy nigdzie nie jest powiedziane: — „Co uczynicie ważnem na ziemi, będzie takiem uczynione w niebie.“
— Nie jestże to prosta gra słów tylko? — nieśmiało wymówiła Kamila.
Surowe oczy prawnika spojrzały na nią z zagłębień.
— W prawodawstwie, — wyrzekł głosem, który nabierał wyrokującej uroczystości, — w prawodawstwie nie ma ani jednego napróżno wyrzeczonego słowa, wszystko tam święte, bo stare, prawdziwe, bo odwieczne. Prawodawstwo jest to grunt, po którym idzie pokolenie za pokoleniem zmieniając się, jako fala płocha i lekka, ale ono się nie zmienia. Potrzeby ludzkie, wymagania, układ społeczności ulegają zmianom, przetwarzają się, ale ono nie przetwarza się z niemi razem. Jest ono jako kamień odwieczny świętym mchem wieków obrosły, mniejsza o to, czy dogadza lub zawadza ludziom, bo nie ono dla ludzi, ale ludzie dla niego istnieją. Ludzie to zbiór przemijających jednostek — ono zaś wiecznotrwałą ideą.
Przy ostatnich wyrazach, dźwięk głosu prawnika dziwną stanowił sprzeczność z wyrazem jego szarych oczu. W dźwięku była uroczystość, z zagłębień strzelała ironja. Milczał parę sekund i Kamili wydało się, że po wąskich bezbarwnych jego ustach przebiegało coś nakształt ironicznego uśmiechu. Ale było to tylko mgnienie oka i wnet ozwał się zwykłym sobie kamiennym głosem:
— Więc pani żądasz unieważnienia ślubu?
— Tak panie.
I znowu gorący rumieniec twarz jej oblał — była na torturach.
— A na jakich kanonicznych przyczynach opierasz pani to żądanie?
— Jakie są kanoniczne przyczyny, na których mam prawo je opierać, nie wiem, ale wiem jakie są ku temu przyczyny mego serca i moich przekonań.
Wąskie usta prawnika zągięły się znowu w dziwny wyraz tajemniczej jakiejś, poskramianej ironji.
— Jeżeli te przyczyny pochodzące z serca i przekonań pani nie godzą się z przyczynami przewidzianemi przez prawo, na nic się one pani nie przydadzą. Niech pani mówi.
Kamila przez chwilę zbierała myśli i siły, w końcu ozwała się, patrzac na prawnika oczami pełnemi prawości i wielkiego smutku:
— Panie! charaktery nasze, pojęcia, zasady zupełnie się nie zgadzają, zamiast przywiązania, czuję dla niego nieprzezwyciężoną antypatję. Dla tej więc niezgodności stron naszych moralnych i dla braku wzajemnego przywiązania, pragnę otrzymać unieważnienie małżeństwa.
Umilkła i oddychała z ciężkością.
— I cóż dalej? — ozwał się prawnik.
— Powiedziałam wszystko, to zaś co powiedziałam, mogłabym szczegółami dowieść i uzupełnić.
— To nic nie znaczy, czekam kanonicznych przyczyn.
— Nie wiem jakie one są, — rzekła Kamila.
Prawnik powiódł oczami po obszernem swem biurze, przerzucił mnóstwo papierów i wydobył z pod nich niewielką książkę staroświecko drukowaną na żółtej bibule, z starą i pogiętą na rogach oprawą. Otworzył tę książkę, szukał w niej przez chwilę i w końcu przyciskając jedną kartkę grubym wskazującym palcem, zaczął czytać:
— „Przyczyn czyniących małżeństwo nieważnem, jest trzynaście i w następujących wierszach są one zawarte:
1. Error.
2. Conditio.
3. Vis.
4. Raptus.
5. Cultus disparitui.
6. Votum.
7. Cognatio.
8. Crimen.
9. Impotentia.
10. Affinitas.
11. Ordo.
12. Ligamina.
13. Honestas publica.
— Czy możesz pani poprzeć żądanie swe którąkolwiek z tych przyczyn? — zapytał podnosząc głowę.
— Nie rozumiem po łacinie, — odrzekła Kamila.
— Więc przeczytam po polsku.
I znowu zaczął czytać suchym, monotonnym głosem:
1. Błąd.
2. Warunek.
3. Gwałt.
4. Porwanie.
5. Różność religji.
6. Ślub czystości.
7. Występek zabójstwa.
8. Niesposobność.
9. Powinowactwo.
10. Święcenie.
11. Związek.
12. Pokrewieństwo.
13. Publiczna przystojność.
— Czy możesz pani poprzeć swoje żądanie którąkolwiek z tych przyczyn.
— Nie wszystkie zrozumiałam, — rzekła Kamila, po której rozpalonym policzku płynęła łza.
— Niech pani pyta, — odrzekł prawnik, opuszczając rękę z książką.
— Nie rozumiem czem jest pierwsza przyczyna: błąd?
Prawnik podniósł znowu książkę do oczu i zaczął czytać:
— „Błąd, error, jest fałszywe rozumienie, które się za prawdziwe miało. Tak naprzykład: Tycjusz żeni się z Bertą w mniemaniu, że ona jest Kają, mówiąc wyraźniej...“ jak pani na imię?
— Kamila.
— Dobrze tedy: mąż pani żeni się z Kamilą, myśląc, że ona jest Kunegundą. Czy tak było?
— Nie panie, toż to w dzisiejszych czasach prawie jest niepodobnem.
— Prawodawstwo kościelne nie pyta o czasy, — wyrzekł prawnik. — Czego pani nie rozumiesz jeszcze?
— Dwóch następnych przyczyn.
Prawnik przełożył kilka stronic i znowu czytać zaczął:
— „Przez wyraz conditio, stan, rozumie się conditio servilis, stan niewolniczy.“ Czy pani byłaś niewolnicą, albo mąż pani niewolnikiem, gdyście zawierali śluby małżeńskie?
— Nie panie, wszak w kraju naszym niewolnictwo nie istnieje.
— Prawodawstwo kościelne o kraj nie pyta, — wyrzekł prawnik i znowu czytał dalej:
— „Przez porwanie, raptus, rozumie się gwałtowne uprowadzenie białogłowy z miejsca jednego na drugie, aby się z nią ożenić, naprzykład: Tycjusz porywa Kaję, aby z nią wejść w śluby małżeńskie.“ Czy mąż pani porwał panią przemocą z miejsca, w którem zostawałaś?
— Nie panie, wszak podobnych rzeczy nie dopuszczają już same dzisiejsze obyczaje.
— Prawodawstwo nie pyta o obyczaje, — raz jeszcze powtórzył prawnik. — Czy rozumiesz pani znaczenie innych przyczyn?
— Zdaje mi się...
— W kwestjach prawnych, — przerwał prawnik, — należy stanowczo wiedzieć i rozumieć, a nie przypuszczać. Zadam pani stosowne pytanie.
— Słucham pana, — rzekła Kamila.
— Czy jesteście oboje chrześcjanami?
— Tak.
— Przyczyna różnicy religji upada, bo ślub byłby nieważny, jeśliby pani zaprzysięgła poganinowi, albo mąż chrześcjanin, żonie żydówce. Czy ktokolwiek z państwa znieważył ślub czystości?
— Nie.
— Czy jesteście sobie pokrewni?
— Nie.
— Czy mąż pani czyhał na jej życie?
— Nie.
— Czy żyjecie państwo z sobą jako małżonkowie?
— Tak.
— Czy otrzymałaś pani kiedy święcenie na zakonnicę, albo mąż pani na zakonnika?
— Nie.
— Czy ktokolwiek z państwa był związany małżeńskim ślubem i bez rozwiązania wstąpił w powtórny?
— Nie.
— Czy dopuszczałaś się pani publicznej nieprzyzwoitości?
— Nie.
Odpowiedzi Kamili były coraz cichsze i słabsze, ostatnia wypłynęła z jej ust zaledwie dosłyszanym szeptem, a zarazem krwawy rumieniec wstydu twarz jej oblał.
— Żadna więc z przyczyn kanonicznych służyć pani nie może, — rzekł prawnik kładąc książkę na biurku, — zatem... — i zatrzymał się w sposób znaczący.
Na te słowa Kamila zadrżała, twarz jej z purpurowej, stała się śmiertelnie bladą.
— Panie, — rzekła drżącym głosem, — ależ te wszystkie przyczyny są albo takie, które nie mogą istnieć w dzisiejszych czasach i obyczajach, albo takie, dla których nikt uczciwy nie żądałby unieważnienia ślubu.
— Mówiłem już pani, — odrzekł prawnik, opierając silnie dłoń na książce, — że księga ta nie pyta o wiek i obyczaje, jest ona napisana dla wszystkich wieków i pokoleń i nie treść jej do ludzi, ale ludzi do treści jej naginać się powinni.
Kamila powstała z ciężkością.
— Panie, — rzekła głosem tłumionym wielką boleścią, — czy w podobnych sprawach żadnych już nie ma innych przyczyn, na które odwołać się można?
Szare oczy prawnika utkwiły w twarzy młodej kobiety badawczo, przenikliwie i upornie.
Milczał czas jakiś, potem powstał też zwolna, po raz pierwszy w czasie rozmowy, zbliżył się nieco bliżej ku niej i zapytał półgłosem:
— Czy jesteś pani bogatą?
— Nie mam nic, — odpowiedziała Kamila.
Usta prawnika zagięły się znowu w tajemniczy, szyderczy sposób, usiadł sztywnie i wyrzekł:
— Niczem więc pani służyć nie mogę.
Bolesny uśmiech okrążył usta Kamili i uderzył sprzecznością o dwa strumienie łez spływające po jej rozgorzałych policzkach. Oparła się dłonią o poręcz krzesła, milczała długo, potem podniosła głowę i wyrzekła:
— Panie, jeszcze słów kilka. Jeżeli jedno z małżonków przed ślubem okazywało najczystszą, najsilniejszą miłość, a potem w przekonaniu drugiego zrodziła się pewność, że było to tylko nędzne wyrachowanie, albo chęć zadośćuczynienia chwilowej żądzy, czy nie jest to dostateczną przyczyną do unieważnienia ślubu?...
— Żadną, — odrzekł prawnik.
— A jeżeli małżonkowie zamiast przywiązania, czują do siebie wstręt nieprzezwyciężony, jeżeli pomiędzy nimi panują ciągłe sprzeczki, miesiące i lata przechodzą bez wymienienia życzliwego, nie już miłosnego słowa, czy i to także nie unieważnia małżeństwa?
— Bynajmniej, — rzekł prawnik.
— A jeżeli, jeżeli, — mówiła Kamila, a głos jej potęgował się z żalem bez granic, — jeżeli istota pełna sił i miłości dla dobrego, pełna prawości i dumy, czuje się upokorzoną tym związkiem, czuje, że ciągły przymus, wstręt, nienawiść w końcu psuje jej istotę moralną, krzywi jej instynkta, nasuwa jej straszne myśli, że nakoniec, gdy dłużej zostanie w tem położeniu, z anioła może się stać szatanem, czy i wtedy nie ma dostatecznej przyczyny?
— Nie ma, — była odpowiedź prawnika.
Kamila zarzuciła zasłonę na twarz płonącą i spłakaną i pożegnana sztywnym ukłonem prawnika, wyszła z pokoju, w którym złączona z kurzem starych papierów, panowała nieubłagana litera pokrytych pleśnią wieków instytucji.


∗             ∗

Wieczorem pan Graba przyjmował u siebie gości, grono wesołej, gwarnej młodzieży.
Kamili w salonie nie było.
Gdy mężczyźni zebrani chodzili po salonie paląc cygara i rozmawiając swobodnie, a zielone stoliki rozstawione czekały swych wielbicieli, po cichu i z ukłonem wsunął się między towarzystwo pan Jodek.
— Moje uszanowanie! moje uszanowanie! jakżem rad! jakże dawno! — począł witać się na wsze strony.
— Jodek coś ma do powiedzenia! — zawołał jeden z mężczyzn, — widzę już jakąś nowinkę wydrukowaną w szpaltach kurjera codziennego!
— No, powiedz, powiedz twą nowinkę, kochany Jodku, bo z twarzy twej widać, że z trudnością wstrzymujesz się od jej wyłonienia!
Jodek śmiał się szeroko, ale kilku tylko dowcipkami odpowiedziawszy na żarty zwrócone ku niemu, wziął gospodarza pod rękę i szepnął mu z miną uroczystą:
— Czy żona pańska bywa u pani prezydentowej W.?
— O ile wiem, wcale jej nie zna nawet, dla czego to pytanie, kochany Jodek.
— Czy być może? nie zna pani prezydentowej! więc chyba była u adwokata S.!
— Mój kochany! mówisz językiem zagadek, którego znieść nie mogę. Tłumacz się jaśniej, a jeśli wolisz, nic nie mów, bo dla mnie to wszystko jedno.
Oczy Graby zadawały fałsz obojętności, z jaką wymówił ostatnie wyrazy, bo zapłonęły ciemnym ogniem i mrugnęły nerwowo kilka razy.
— Jakto! — zawołał półgłosem Jodek, — miałbym nic nie powiedzieć! ależ mnie to zadziwia i zaciekawia! Przed kilką godzinami widziałem, jak twoja żona sama jedna wchodziła do domu, którego dół zajmują sklepy, pierwsze piętro adwokat S., a drugie prezydentowa W. Jeżeli więc nie była u prezydentowej, była u adwokata, rzecz jasna jak słońce, ale razem zagadkowa...
Mówiąc ostatni wyraz, położył z zamyśleniem wskazująy palec na szerokich swych ustach.
Oczy Graby błysnęły jeszcze silniej i powieki jego w dół się opuściły. Szybko jednak przybrał wyraz obojętny i wyrzekł:
— Zapominasz kochany Jodku o sklepach, w których żona moja musiała robić sprawunek!...
Jodek spojrzał uważnie na mówiącego i odrzekł pospiesznie:
— A, tak... zapomniałem o sklepach widocznie...
Ale do siebie szepnął:
— Do sklepów nie wchodzi się przez bramę... była u adwokata...
Graba uderzył go poufale po ramieniu i zwrócił się do towarzystwa.
— Panowie! — zawołał, — posiadamy w mieście naszym skarb nieoceniony, tego oto poczciwego Jodka! Pożytek jaki on przynosi społeczności, nie da się opowiedzieć. Za pomocą jego ślepi widzą, głusi słyszą, rozłączeni wiedzą o sobie wzajem, czem się trudnią, słowem, żadne inne miasto nie posiada tak wzorowo redagowanego kurjera, jakim jest nasz kochany Jodek!
— Żadne też miasto nie poszczyci się takim mistrzem wszystkiego co piękne i wzniosłe, jakim jest nasz zacny pan Graba! — dodał Jodek, a na twarzy jego mimo szerokiego uśmiechu, mignęła złośliwość.
Wieczór u pana Graby trwał niemal do świtu.
W południe zaś oznajmił on żonie swej przez jej pannę służącę, że chce się z nią widzieć i czeka na nią w buduarze.
— Dzień dobry, kochana żono, — rzekł gdy weszła i podał jej rękę.
Kamila machinalnie podała mu swoją, ale palce jej zostały sztywne i zimne w jego dłoni, która zatrzymała je długo.
— Co mi masz do powiedzenia? — zapytała spokojnie i nie patrząc na niego.
— Chciałem cię zapytać, jak ci się powiodło wczoraj u adwokata S.?
Kamila podniosła na niego wzrok suchy i spokojny.
— Źle, — odpowiedziała krótko.
— I cóż? à quand le diverce? — zapytał żartobliwie Kalikst.
— Nie wiem, — zawsze tym samym spokojnym tonem odpowiedziała Kamila.
— Więc może przekonana oczewistością niepodobieństwa swych planów, zechcesz nareszcie otoczyć moją szyję swemi cudownemi ramiony i wyrzec te dwa słowa: — „Przebacz i kocham cię!“
Kamila podniosła głowę wysoko, oczy jej zapałały dumą i energją i wyrzekła spokojnie, ale stanowczo:
— Nigdy!
Graba zbladł bardzo i mocował się z sobą przez chwilę, potem rzekł bardzo spokojnie:
— Uwiadomiłem cię kochana żono o tem, że wiem o twych krokach, bynajmniej nie w celu czynienia ci wymówek, ale po prostu dla przypomnienia ci tego, com kiedyś powiedział, że za każdą wyrządzoną mi przykrość, mam zwyczaj odpłacać podwójną. A ponieważ twoje odwiedziny u adwokata przykrość mi sprawiają, czuję się w długu i muszę się uiścić.
To mówiąc, zadzwonił.
— Józefie, — rzekł do wchodzącego kamerdynera, — wyniesiesz natychmiast wszystkie sprzęty z pokoju, w którym mieszkała pani G. i powiesz pannom służącym, aby się tam po dawnemu urządziły, to jest, uczyniły zeń znowu garderobę.
— Kalikście! — zawołała Kamila.
— Co mówisz, kochana żono? wszakże takie było twoje żądanie? nieprawdaż?
I skinął na służącego, aby szedł spełnić jego rozkazy.
Gdy zostali znowu sami, stanął przed żoną i rzekł:
— Moja droga! uważam, że twoim służącym niewygodnie mieścić się w jednym pokoju i jako czujny gospodarz domu, rozszerzyłem ich mieszkanie. Spodziewam się, że przypomnisz sobie o tej względności mojej dla sług twoich, nawet, gdy ogarnie cię znowu ochota składania wizyt adwokatom. Do widzenia!
Wyszedł, a Kamila stanąwszy we drzwiach buduaru, patrzyła jak z pokoju matki lokaje wynosili fotel, na którym ona spała raz ostatni przed dwoma miesiącami, krucyfiks, przed którym się modliła, łóżko, na którem skonała. I patrzyła jak na miejsce tego wszystkiego stawiano łóżka pokojówek, szafy z ich sukniami, deski do prasowania, jakieś kufry i obrudzone skrzynie.
Patrzyła jak z hałasem i szorstkością grube ręce lokajów burzyły świątynię jej pamiątek i oczy miała suche.
Bywają boleści tak wielkie, że źródło łez tamują w piersi, a natomiast rozpalają, we wnętrzu człowieka ogień posępny, który najpiękniejsze djamenty duszy zwolna przepala w czarne zgliszcze rozpaczy i zwątpień.

II.

Państwo Stanisławowstwo Klońscy przeciwko zwyczajowi wszystkich posiadaczy własności ziemskich, przepędzili lato w mieście. Tłumaczono to odległością majątków ich i zachwianem zdrowiem obojga, które nie dozwalało jeszcze odbywać dalekie podróże.
Stanisław odmienił się. Przystojnym był zawsze, teraz stał się nawet pięknym. Twarz jego zbladła i powlekła się wyrazem większej niż wprzódy dojrzałości. Dość było spojrzeć na niego, aby poznać, że przebył i przebywa jeszcze epokę cierpień życiowych, która jeśli nie złamie i nie upodli, to niezawodnie podniesie człowieka i upiękni go duszą i ciałem.
Celina większej jeszcze niż mąż jej uległa zmianie. Straciła dziecięcą naiwność i swobodę, była spokojna, ale zarazem zamyślająca się chwilami. Znać było, że dziecię stawało się kobietą, motylek o złocistych skrzydełkach zamieniał się w orlicę próbującą do lotu śnieżnych a silnych skrzydeł.
Dla męża była czułą, ale z czułością jej łączył się pewien niepokój. Ile razy mówiła z nim, zdawała się oczekiwać, że on powie jej coś, co rozstrzygnie sprawę ich obu serc i stopi tę lodowatą zaporę, która się między nimi rozpostarła.
Ale Stanisław o nic nie pytał, z niczem się nie zwierzał, dla żony był grzeczny, niekiedy nawet okazywał objawy nagłej dla niej czułości, ale wnet powstrzymywał się, jakby rażony jakąś myślą odtrącającą go od kobiety, którą był na chwilę z miłością ujął w objęcia.
Zresztą był niezmiernie zatrudniony, w gabinecie jego pojawiały się wciąż szczególniejsze postacie, zamykał się z niemi po kilka godzin, a gdy się oddaliły, zostawał w swoim pokoju zatopiony w myślach, które nie zbyt miłemi być musiały, bo po nich ukazywał się z chmurą niepokoju i upokorzenia na czole.
Celina wpatrywała się wtedy w niego smutnem okiem i obejmując szyję jego śnieżnem ramieniem, pytała z cicha:
— Stasiu! czegoś ty smutny? bądź szczerym ze mną!
Stanisław po każdem takiem pytaniu nie podnosił oczu na żonę, zdawało się, że nieprzeparta jakaś siła chyliła wzrok jego ku ziemi. Najczęściej uwalniał się z objęć żony i mówił:
— Wydaje ci się Cesiu! jam nie smutny!
— Komorosiu! — mówiła Cesia do swej powiernicy, — on nie ma zaufania we mnie, on sądzi, że jestem jeszcze takiem dzieckiem, jakiem byłam przed rokiem...
Innym razem mówiła:
— Mój Boże! jak ja mu dowiodę, że go kocham nad życie? że nikogo na świecie nie kocham, tylko jego i nasze dziecko!
To dziecię było jej pociechą, uspokojeniem, główną treścią wszelkich jej dni. Lolo był wprawdzie zawsze w łaskach i poszanowaniu, ale nigdy już nie spoczywał na kolanach swej pani i nie był przedmiotem tak tkliwego jej jak wprzódy przywiązania. Młoda matka miała teraz całkiem co innego do czynienia, jak pieścić godzinami ulubionego pieska i tracić czas na zawiązywaniu mu u szyi jego kokard przeróżnych kształtów.
Kiedy Stanisław siedział zamknięty w swoim pokoju, co się najczęściej zdarzało, ona długie chwile siadywała nad kolebką dziecka, śpiewając mu do snu ciche piosenki, szyjąc dla niego przeróżne miluchne ubrania, albo po prostu siedząc bezczynnie z głową opartą o poręcz kolebki, z oczami utkwionemi w różową uśpioną twarzyczkę dziecięcia i myśląc — myśląc o czem? o tych pięknych pałacach przyszłości, które wszystkie matki budują nad kolebkami swych dzieci.
Resztę czasu przepędzała bardzo czynnie. Zdawało się, że postanowiła rozpocząć nowicjat pracy. Zajęła się gospodarstwem, a gdy Komorowska z uśmiechem patrzyła na drobne jej ręce dźwigające pęki kluczów, mówiła do starej sługi z poważną minką:
— Powinnam pracować Komorosiu, powinnam pracować, każdy człowiek powinien pracować czy bogaty, czy ubogi, a ze mnie dotąd był wielki próżniak, trzeba wynagrodzić czas stracony.
Czytała wiele, ale rzecz dziwna! nie romanse francuskie, które stanowiły wprzódy całą jej literaturę. Poszła raz do księgarni i rzekła księgarzowi:
— Daj mi pan jakie piękne dzieło o wychowaniu dzieci.
Księgarz dał jej żądaną książkę. Przyszła z nią do domu, wzięła się do czytania. Zrazu szło jej z widoczną trudnością. Cały kwadrans czytała jedną stronicę, zbierała myśli, różową dłonią przecierała śnieżne czoło. Potem zaczęła czytać coraz prędzej, a gdy po dwóch dniach zamykała nie wielki tomik, do ostatniej przeczytany stronicy, rzekła do siebie:
— To bardzo piękne! to piękniejsze niż le roman d’une jeune femme, albo les belles des nuits!
Tegoż jeszcze dnia przysłała księgarzowi list następującej treści:
„Chciej mnie pan zapisać na liście swych stałych prenumeratorów z warunkiem, iż będę żądała książek poważnej treści. Na teraz proszę pana o dobrą i obszerną historję Polski i o przystępne, a zajmujące jakie dzieło o rolnictwie krajowem.“
Księgarz zdziwił się niezmiernie. Kobieta światowa, kobieta dziewiętnastoletnia, kobieta mieszkająca w mieście, zapragnęła czytać dzieło o rolnictwie; posłał je jednak, a Celina wzięła książkę do ręki, uśmiechnęła się wpół figlarnie, wpół z zamyśleniem i położyła ją w swym buduarze na stole przed sofką, na której zwykła była siadywać. Znać miała ona o tej książce jakieś dumania i rojenia, bo spoglądała na nią często i mrugała nawet do niej parę razy, niby porozumiewając się z dobrą przyjaciółką.
Powoli główne cechy mieszkania Celiny poczęły się zmieniać i uwydatniać obecne jej usposobienie i zajęcia.
Salony pozostały takiemi jak były, bo zawsze i wszędzie są one jednostajne i nigdy prawie nie dają świadectwa o ludziach, którzy je zamieszkują, ale pokoje, w których młoda kobieta żyła sam na sam, z myślami i zajęciami tylko swemi, uległy zmianie. Buduar jej był dawniej miluchnym pokoikiem światowej kobiety, pełnym fraszek i błyskotek, ale oko myślącego człowieka nie miało zatrzymać się na czem. Teraz ktoby tam wszedł, poznałby od razu, iż żyła w nim kobieta, której świat cały nie zawierał się w zwierciadle, piesku ulubionym i misternym hafcie kołnierzyka. Nawet na fortepianie jej, zamiast uprzednich polek, walców i warjacji wyrachowanych na salonowy efekt, pojawiały się szerokie i wzniosłe utwory mistrzów, które zdają się na poły rozdzierać pierś i wlewać w nią zdroje szlachetnych poczuć i tęsknoty za tem co wielkie, piękne i potężne.
Słowa Kamili głęboko znać wryły się w myśli żony Stanisława i kierowały jej postępowaniem.
Tak płynęły dni za dniami, spokojne na pozór, ale widmo nieszczęścia nie opuszczało jeszcze pięknego mieszkania, przeciwnie, groźniejsze niż kiedy błąkało się w około dwojga młodych ludzi, powlekając im twarze bladością cierpienia, a w serca wlewając obawę przyszłości.
Pewnego dnia w południowej porze, Celina weszła do błękitnego saloniku, w którym stał fortepian i zadzwoniła.
— Czy mąż mój jest w domu? — zapytała służącego.
— Tak, jaśnie pani. Zajęty jest w swoim gabinecie z jakimś starym żydem, który przyszedł przed godziną.
Lokaj odszedł.
Celina grać zaczęła.
Grała już dobre pół godziny, gdy wszedł Stanisław.
Na twarzy jego widoczne były ślady wzburzenia, którego przed chwilą doświadczyć musiał, usta blade, w oczach niepokój.
Celina powitała go milczącym uściskiem ręki i grała dalej.
Stanisław nie wyrzekłszy ani słowa, rzucił się na sofę, głowę oparł na dłoni i pogrążył się w myślach.
Celina grała ciągle. Drobna i kształtna jej kibić w ciemnej i jedwabnej sukni wdzięcznie rysowała się na błękitnem tle ściany, z pod rąk jej płynęła muzyka łagodnym, nieprzerwanym potokiem. Z twarzy męża odgadła, jakie tony potrzebne były jego wzburzonej, zniepokojonej duszy. Nie namiętne one miały być i nie bolesne, bo i bez tego w piersi jego wrzały niepokoje, żale i wyrzuty sobie samemu czynione. To też muzyka jej płynęła cicha, mięka i rzewna, dźwięki jej czyste, przytłumione choć wyraźne, zdawały się być drobnemi kroplami rosy spadającemi ku ochłodzeniu tego, co przez skwar życia przepalonem zostało. Była w nich miłość, ale bez gwałtu i uniesień, słodka tylko i pieszcząca, był w nich żal, ale bez rozpaczy, rzewny i o nadziei mówiący, była w nich jeszcze i modlitwa z całą pokorą skruchy i ufnością błagania. Grająca zostawała pod wpływem natchnienia, serce węzbrane kierowało jej palcami, wzrok oderwała od ust i podniosła w górę, a ciche akordy basu i srzebrzyste nuty wiolinu, zdawały się niby westchnienia, prośby i pieszczoty ulatywać w przestrzeń zgodnie z oddechem jej piersi, zwolna płynącym przez pół otwarte usta.
Zdawało się, że Stanisław nie słyszał zrazu tej muzyki, która obok niego i dla niego rozlewała się falami cudownej harmonji, ale wsłuchiwał się z boleścią w swoje wewnętrzne głosy. Oczy miał utkwione w ziemię, oddech trudny. Ale powoli, stopniowo znać było, jak tony płynące z serca i z pod palców Celiny ogarniały go słodyczą, kołysały i koiły to, co w nim burzyło i raniło. Głowa jego pochyliła się niżej, czoło oparł na dłoni i wzrok podniósł od ziemi.
Nagle Celina grać przestała.
Stanisław drgnął, jakby ze snu zbudzony.
— Graj jeszcze Celino, — rzekł zcicha.
Po twarzy młodej kobiety przemknął błysk radości, grała znowu.
Stanisław powstał i przyciągany potęgą uczucia wyrażającego się muzyką, powoli zbliżył się do fortepianu. Stanął naprzeciw żony, skrzyżował ręce na piersi i wpatrzył się w twarz jej spojrzeniem, w którem było mnóstwo najsprzeczniejszych uczuć.
Celina nie patrzyła na niego, ale uczuła na sobie ten wzrok, na rzęsie jej zamigotała łza, ręce jej zadrżały i osunęły się z klawiszów. Ostatni nagle przerwany akord zabrzmiał jak jęk krótki, jak gwałtownie wybuchające, ale niedopowiedziane słowo.
Oboje milczeli przez chwilę.
— Powiedz mi, — ozwał się Stanisław stłumionym głosem, — powiedz mi Celino, o czem ty myślisz, grając z takiem natchnieniem?
— O tobie, — zcicha odparła kobieta i podniosła na niego smutne i przezroczyste oczy.
Stanisław patrzył na nią przenikliwie, uważnie.
— Celino, czy ty nic nie masz mi do powiedzenia? — zapytał.
Celina powstała i położyła dłoń na jego ręku.
— Owszem Stasiu, — odpowiedziała, — ale czekam, aż mnie się zapytasz.
Stanisław zsunęł brwi.
— Ja mam ciebie pytać? — wymówił z trudnością, — a jakież posiadam prawo żądać od ciebie rachunku z miłości, którą własną winą straciłem?
— Tyś stracił moją miłość! — zawołała Celina i drżąc, otoczyła go ramionami.
W tej samej chwili ozwał się po za nimi głos lokaja:
— Pan Ordynat Zrębski!
Na dźwięk tego imienia, imienia człowieka, który lekkomyślnie zamącił jej spokój domowy, nagły rumieniec oblał twarz Celiny.
Spostrzegłszy to Stanisław, oczy mu zapłonęły i rzekł porywczo:
— Prosić!
— Stasiu! ja nie chcę... — zawołała Celina, ale niedokończyła.
Stanisław był już w salonie.
Celina stała przy fortepianie drżąca, zarumieniona, z oczami łzą zaszłemi i tak ujrzał ją wchodzący Ordynat.
Wzruszenie bardzo widoczne młodej kobiety umiał on przypisać wielu pochlebnym dla siebie powodom, bo przesunął rękę po faworytach i zbliżył się z bardzo znaczącem spojrzeniem.
Madame! — zaczął mówić z ukłonem, w którym angielska sztywność postaci kłóciła się z sentymentalnością oblicza, — zdaje mi się, że upłynęły wieki od dnia, w którym ostatni raz miałem szczęście widzieć panią... wieki ma foi... niepokoju i tęsknoty...
Celina mocowała się z sobą, ale odzyskała zimną krwi spokojność. Milczącym gestem wskazała gościowi fotel i sama usiadła na kanapie.
Ordynat nie spuszczał z niej wzroku, romantycznie przymrużonych oczu i nie mógł nie spostrzedz walki, jaką młoda kobieta toczyła ze wzruszeniem, a spostrzeżenie to ośmieliło go do najwyższego stopnia.
— W czasie choroby pani... — zaczął mówić pochylając się ku Celinie, ale przerwał nagle, gdyż młoda kobieta żywo się usunęła.
— W czasie choroby pani, przeniosłem tysiące męczarni... — rozpoczął znowu po kilku sekundach, ale znowu zająknął się, bo wyraz twarzy Celiny dziwnym mu się wydał.
Ma foi... — próbował jeszcze cedzić, ale już nieco zmęczony, — nigdy w życiu nie doświadczałem podobnego uczucia... pani byłaś tak okrutną i odmawiałaś mi dotychczas swego widoku. Byłem zbyt nieszczęśliwym, gdybym przypisywał to innym przyczynom jak jej zdrowiu, którego stan nakazywał zupełną samotność... Bo co do mnie, wierz mi pani, że... ma foi... obraz jej towarzyszył mi wszędzie, że w sercu mojem...
Celina słuchając go, rumieniła się i bladła na przemian. Oczy jej błysnęły gniewem i z rumieńcem na twarzy powstała.
— Panie Zrębski, — rzekła drżącym głosem, — pozwól pan, że odrzucę dobrą myśl pana i przerwę jej wypowiadanie. Wierz mi pan, że obecna rozmowa nasza jest czasem straconym daremnie, który pan lepiej mógłbyś użyć czytając „Timesa,“ a ja kołysząc moje dziecko, które, słyszałeś pan? w przyległym pokoju zapłakało przed chwilą.
Ordynat wyglądał jak piorunem rażony. Blade jego oczy rozszerzyły się i usta zbladły.
Celina mówiła dalej:
— Czuję, że jako gospodyni domu postępuję niegrzecznie, ale usuwam ten wzgląd światowy tam, gdzie idzie o mój spokój rodzinny...
— Pani, — wyjąknął młodzieniec, — ma foi, nie pojmuję, czem mogłem obrazić...
Celina uczyniła lekceważący gest swoją drobną rączką i odparła niedbale:
— Ach, nie obraziłeś mnie pan, tylko... znudziłeś!
Cios ten więcej niż wszystko pobudził do życia Ordynata. Blada twarz jego okryła się rumieńcem, oczy błysnęły. Ocknęła się w nim duma, czy gniew zawrzał, czy może zebrała odrobina istotnej sympatji dla pełnej wdzięku kobiety, którą się był rozmarzył.
— Pani! — zawołał nagle wstając, — ależ ja miałem nadzieję...
Drobna postać Celiny wyprostowała się i jakby urosła dumą i godnością. Surowem spojrzeniem, które dziwny koloryt nadało jej błękitnym źrenicom, zmierzyła młodzieńca i rzekła ze spokojem i wyniosłością:
— A któż panu dał prawo do roszczenia sobie podobnych nadziei? czy postępowanie moje? nie, a więc cóż? zapewne wiekuiste jego znudzenie, które skłoniło go do szukania rozrywki. Za przedmiot rozrywki obrałeś pan sobie mnie, a raczej podszepnięto panu, że ja mu za taki służyć mogę. Otóż gruba to była omyłka i nie godna człowieka dobrego towarzystwa. Nie obrachowałeś pan najprzód z kim będziesz miał do czynienia. Ani moja godność moralna, ani miłość, jaką mam dla męża mego, ani moje położenie społeczne nie są po temu, abym służyła za rozrywkę komukolwiek. Rozumniej pan uczynisz, gdy poszukasz przerwy dla swych nudów w jeżdżeniu na Lady Makbeth, albo w przygotowaniu Sułtanki do wyścigów, albo co najlepiej — w podróży do Wielkiej Brytanji...
Przy ostatnich wyrazach Celina zaśmiała się pół naiwnie, pół ironicznie.
Ordynat stał przed nią jak skamieniały, z dziwną grą fizjognomji. Na twarzy jego mięszały się poczucia wstydu, upokorzenia, gniewu i boleści. Znać dumne i szydercze słowa młodziuchnej kobiety, którą miał za łatwe do zdobycia dziecko, przebudziło zamarłe i zawczasu wyziębłe jego wnętrze. Krwisty rumieniec powlókł mu czoło, głowę spuścił na piersi i o dziwo! na bladą rzęsę jego wypłynęła łza.
Celina patrzała na niego i wyraz twarzy jej zmienił się. Ironja ustąpiła przed politowaniem, duma przed dobrocią. Znać było, że spostrzegłszy cierpienie, zapomniała wnet o obronie. Powolnym i łagodnym ruchem splotła przed sobą drobne ręce i ozwała się smutnym, łagodnym głosem:
— Obraziłam pana... czuję to i smutno mi, ale inaczej uczynić nie mogłam, musiałam przecież ukazać panu prawdę... o, gdybyś pan wiedział, jak boleję nad wszystkiem, co prowadzi pana i jemu podobnych do takich jak pański, płochych a grzesznych postępków... o, gdybyś pan wiedział jak pragnęłabym otworzyć wam wszystkim oczy i ukazać to, co sama teraz tak jasno widzę i powiedzieć wam: źle czynicie! Tyle jest pięknych rzeczy na świecie, które kochać, które zdziałać można, mój Boże! czemuż ich nie widzicie panowie?... Nudzicie się, upędzacie za rozrywkami, niszczycie sobie serca, marnujecie myśli, gdy tymczasem...
Przerwała nagle i po chwili rzekła:
— Nie wiem, dla czego ja to wszystko mówię panu? może dla tego, że mi go żal, żal serdeczny? przed chwilą byłam bardzo obrażona, ale spostrzegłam, że pan cierpi i doznałam dla pana współczucia... Jestem kobietą niedoświadczoną i nieumiejętną i zaledwie sama sobie poradzić zdołam... innym więc rad i nauk dawać nie śmiem... ale zdaje mi się, że byłbyś pan szczęśliwy, gdybyś... pracował. Jesteś pan tak bogaty, masz tak obszerne dobra, ileż tu pola do pracy... o, gdybyś pan tylko szczerze umiłował tę ziemię i zapragnął cośkolwiek na niej stworzyć środkami jakie nam dała Opatrzność, z pewnością byłbyś pan szczęśliwy... i nie szukałbyś rozrywek w płochych a szkodliwych nie raz zabawach, a zaspokojenia tęsknoty w odległej Anglji... Może się mylę... ale tak przynajmniej wnoszę z poczuć własnego serca, bo co do mnie, niczego więcej nie pragnę, o nic dobrego Boga nie proszę, jak tylko, aby mi pozwolił całe życie rodzinną ziemię gorąco kochać i użytecznie pracować...
Umilkła, i zamyśliła się. Z rękami splecionemi na piersiach, z oczami zamglonemi wzruszeniem, z jakiem mówiła, i podniesionemi w górę, wyglądała jak czysty anioł dobroci i miłości.
Ordynat patrzył na nią jeszcze parę minut, coś jakby uwielbienie ukazało się w jego mętnych źrenicach, postąpił, wziął rękę Celiny i ze czcią ją pocałował. Potem skłonił się przed nią głęboko w milczeniu, i nie rzekłszy słowa, wyszedł.
Celina odetchnęła z całej piersi.
— Dzięki Bogu! — szepnęła, — już wszystko skończone!
Zaledwie to wymówiła, usłyszała szelest we drzwiach przeciwległych tym, któremi wyszedł Ordynat. Obejrzała się i zobaczyła Stanisława stojącego na progu. Twarz jego promieniała radością, ale w oczach znać było głębokie zawstydzenie.
— Cesiu, — wyrzekł bardzo wzruszonym głosem, — przebacz, że słuchałem, ale chciałem przekonać się... Wszystko słyszałem! — dokończył i wyciągnął do niej ramiona.
Młoda kobieta z okrzykiem radości rzuciła się w jego objęcia.
W dwie godziny potem, o pięknym pogodnym zachodzie słońca, po ulicach miasta turkotał lekki odkryty koczyk, a w nim siedzieli obok siebie państwo Klońscy.
Celina trzymała na kolanach malutką swą dziecinę. Stanisław pogodnem okiem rozglądał się w około.
Trudnoby było znaleźć w świecie piękniejszą i szczęśliwszego pozoru parę.
Od bardzo dawna państwo Klońscy po raz pierwszy ukazywali się razem publicznie. Ogólna wieść niosła, że zostają z sobą w nieporozumieniu; znakomita jejmość o czepcu ze strusiemi piórami dowodziła nawet, że rozwód między nimi został postanowionym, a Jodek upewniał „pod słowem uczciwego człowieka,“ że Ordynat czeka z niecierpliwością chwili, w której Celina będzie wolną. Ukazanie się więc ich publiczne w porze, w której całe miasto wyroiło się na ulicę używając przechadzki i przejażdżek, uczyniło nie miły efekt.
Przechodnie szeptali między sobą:
— Patrzcie! patrzcie! Klońscy jadą!
— Co to? czy pogodzili się?
— Widocznie.
— A jak szczęśliwymi wyglądają oboje!
— Śliczna ich dziecina! — zauważała jakaś pani.
— A matka jeszcze śliczniejsza! — dorzucił jakiś towarzyszący jej mężczyzna.
— A kapelusz jej najśliczniejszy! — zaśmiała się wystrojona panienka.
W istocie, Celina miała na głowie prześliczny kapelusik i bardzo do twarzy jej w nim było.
Jodek szedł chodnikiem Złotej ulicy, gdy mijał go powóz pańswa Końskich. Spojrzał, przystanął i otworzył usta ze zdziwieniem.
Jechali razem i wyglądali na ludzi szczęśliwych i wzajem z siebie zadowolonych, a więc domysły jego poparte „słowem uczciwego człowieka,“ okazały się bezzasadnemi i ludzie będą mieli prawo powiedzieć, że kurjer codzienny miasta M. puścił w świat kaczkę dziennikarską.
Był to cios dla Jodka, ale pocieszała go myśl, że jutro pójdzie do Klońskich na śniadanie, a weseli i szczęśliwi ludzie miewają niekiedy ochotę pijać przy śniadaniu szampana...
Przez okno swego mieszkania ujrzał także pan Graba parę jadącą. Powóz toczył się zwolna, miał więc czas spojrzeć uważnie na twarze przejeżdżających. Spojrzał i zgrzytnął zębami, bo ze sposobu, w jaki w tej chwili Stanisław patrzył na swą śliczną żonę, poznał, że intryga jego wymierzona przeciw młodej kobiecie w celu zniszczenia wpływu jej na męża, spełzła na niczem, że jeden z jego przyjaciół z rąk mu się wyślizgnie, jeden uczeń ubędzie z jego szkoły...
Powóz Klońskich skręcił na Nadrzeczną ulicę i po spadzistości góry zwolna się spuszczał ku mostowi położonemu na rzece.
W bramie swego ogródka stał stary Wigder, gładził długą brodę i zdala już przypatrywał się powozowi. Gdy ten zbliżył się do zielonego domowstwa, ironiczny uśmiech osiadł na ustach żyda, orzucił wzrokiem kocz, piękne siwe konie, szafirową liberję i szepnął:
Schön!
Oczy Stanisława spotkały się z utkwionym w niego wzrokiem żyda. Zbladł, prygryzł usta i zawołał na stangreta:
— Wracaj inną ulicą!
Celina spojrzała na męża, którego twarz wyraziła nagle dotkliwe cierpienie i zbladła także.
W kącie pięknego powozu, pomiędzy adamaszkiem wybitemi poduszkami, oczom obojga młodych ludzi ukazało się nieodegnane od nich jeszcze widmo nieszczęścia, mówiące: — „Jestem przeszłość! Nie łatwo wydrzeć mnie z życia, albo wymazać z pamięci! biada tym, którzy mnie uczynili samym tylko śmiechem i winą, bo w zamian wniosę im w teraźniejszość łzy i obawy!“

III.

O małą wiorstę od M. położony, na malowniczem wzgórzu otoczonem usianą zbożem równiną, stał obszerny, starożytny klasztor OO. Dominikanów. Mury jego wysokie i poczerniałe od czasu, zdobne u góry dwiema majestatycznemi wieżami stojącego wśród nich kościoła, ciemną masą rysowały się na tle widokręgu, wspaniale ze wzgórza panując nad miastem i całą okolicą. Pogrążone w wiecznej ciszy przypominały one owe średniowieczne schronienia ludzi, którzy przed walkami i zbrodniami swego czasu, chronili się do grodów nad ziemią wzniesionych, aby zapominając o teraźniejszości, zatapiać się w badaniach przeszłości świata i w ekstatycznem oczekiwaniu przyszłości zaziemskiej. Z głębi klasztoru nigdy gwar żaden, nigdy żadne odgłosy nie wychodziły na zewnątrz. Sosnowy bór pokrywający część wzgórza, szumiał z jednej strony murów, z drugiej dochodził do nich od miasta niewyraźny gwar ludzkości, niby głuchy szmer nagromadzonych i wojujących spraw ludzkich. Niekiedy na równinie brzmiał głos wieśniaka wołającego na woły z ciężkością pług ciągnące, albo płynęły po niej śmiechy i śpiewy żniwiarzy. Ale z murów klasztoru nigdy w odpowiedź na te żyjące głosy żaden głos się nie ozwał; stały one wiecznie ponure i milczące jak uosobienie ciszy i grozy, niby niezmierna modlitwa wyłoniona z piersi olbrzyma i skamieniała w olbrzymiem westchnieniu.
Niekiedy otworzyła się ciężko okuta żelazem furta, wychodziła zeń postać biało ubrana, z głową okrytą kapturem i cichym krokiem, jak cień nie należący do świata żyjących, przesuwała się po równinie dążąc ku miastu lub której ze wsi okolicznych. Przechodnie spotykając tę postać, ciekawie zaglądali pod białe sukno kaptura, i spostrzegali twarz bladą o zapadłych policzkach i spuszczonych oczach. Mijając spotykanego przechodnia, zakonnik zcicha pozdrawiał go imieniem Chrystusa i szedł dalej, a kroki jego żadnego nie czyniły szelestu, tylko biała szata powłóczysta ciągnęła się za nim, zginając trawy polne. Niekiedy też w głębi nocy, podróżny dążący do M., albo zapóźniony mieszkaniec wracający do domu, słyszał stłumione chóralne śpiewy wychodzące z głębi murów, podobne do przeciągłych westchnień, które po przez ciszę i ciemności nocne, zdawały się chcieć przedrzeć do nieba.
Jak żyli ludzie w murach tych zamknięci? — nikt nie starał się badać. Mówiono, że modlili się ciągle i w istocie tak być musiało. Czy znali oni społeczność, z którą dzieliła ich cisza grobowa? czy zdolni byli pojąć burze miotające ludźmi, a od których sami bronili się zagrodą z murów? czy w sercach ich miłość dla bliźnich nie ustąpiła przed ekstatycznem wielbieniem mieszkańców nieba? czy zdolni oni byli uronić łzę nad mękami, których nie doświadczali sami, przebaczać grzech, którego sami popełnić nie mogli, podać rękę upadającym, gdy sądzili, że sami ciągle podnoszą się ku niebu? Były to pytania, które nie jeden zadawał sobie patrząc na ciemne zarysy wspaniałych murów. Nikt jednak bardzo sobie nad tem głowy nie łamał; miasto M. było jednem z najoświeceńszych i najbogatszych miast w kraju; bawiono się w niem, czytano, pisano, handlowano, pracowano w różny sposób, a o klasztorze przypominano sobie rzadko i wtedy tylko, gdy na wieżach jego rozgrzmiała muzyka donośnych dzwonów, i srebrną falą płynęła po równinie, wzywając ludzi przed oblicze Tego, który miłuje cierpiących i przebacza grzesznym.
Przełożony klasztoru tego był ojciec Innocenty, sławny uczonością swą, jako teolog i anachoretyczną surowością obyczajów. Był czas, że o ojcu Innocentym wiele mówiono w M., zajmowano się nim niezmiernie, uważano go za świętego, dobrowolnego męczennika. Kobiety mianowicie widziały w nim istotę nadprzyrodzoną prawie. Nie tylko dewotki z profesji, ale i światowe panie całowały mu ręce z wielką pokorą, a klękając przed konfesjonałem, w którym on siadywał, miały twarze świętą przejęte grozą. Nie było wówczas domu, w którymby do kościoła Dominikańskiego nie szyto, lub nie wyszywano jakich strojów i aparatów nabożnych: alb, antypedjów, komż, stuł, baldachimów i t. p. A wszystko to piękne i niepiękne ofiarnice niosły lub wiozły do klasztoru, prosząc, dobijając się o ten jeden zaszczyt, o to jedno szczęście, aby módz ofiarę swą oddać osobiście ojcu Innocentemu. Ta zaś, której błaganie zostało wysłuchane, zarumieniona od świętego wzruszenia, oddawała dzieło rąk swoich i schylając głowę przed zakonnikiem, mówiła w pokorze: — „Ojcze Innocenty, pobłogosław.“ — Ojciec Innocenty nie odmawiał nigdy swego błogosławieństwa, i wymawiał je nad głowami klęczących umarłą mową Rzymian... Kronika miasta M. niesie, że zapał ten do szycia stuł, alb i komż doszedł onego czasu do takich rozmiarów, że pewnego dnia we wszystkich sklepach bławatnych miasta M. zabrakło nagle muślinu, batystu, koronek i wszelkich innych tego rodzaju ingredjencji.
W czasie świąt uroczystych wszystkie inne kościoły miejskie były prawie puste, tłumy zaś biegły słuchać kazań ojca Innocentego, który był obdarzony tą gorącą, namiętną wymową właściwą zakonnikom, a uderzającą wyobraźnię słuchaczów potęgą ekstatycznych wyrażeń i obrazowością w przedstawieniu niebieskich rozkoszy i piekielnych męczarń. Przy początku tych kazań głucha cisza panowała zwykle w kościele, wszystkie oczy utkwione były w twarz kaznodziei, wszystkie piersi tamowały oddech. Stopniowo tam i ówdzie ukazywały się białe chusteczki i odzywały nerwowe tłumione łkania; im dłużej trwała mowa ojca Innocentego, im bardziej potęgował się głos jego i rozszerzały gesta, tem głośniejszy choć tylko głuchym jeszcze szmerem rozpływający się płacz wydzierał się z piersi słuchaczów, a gdy nareszcie zabrzmiał z kazalnicy święty finał kazania, gdy zakonnik padając na kolana zwrócił się ku ołtarzowi z namiętną modlitwą, głos jego już z trudnością mógł zapanować nad wykrzykami, jękami i głośnym powszechnym płaczem. Powtarzało się to tak często i ciągle, że płakać na kazaniu ojca Innocentego stało się niemal zwyczajem, tak jak śmiać się na komedji i tańczyć na balu.
Zdarzyły się nawet wypadki ekstra, jak: zemdlenia, serdeczne śmiechy i t. d.
Kronika miasta M. niesie wiadomość o pewnym wypadku, w którym jedna z pobożnych mieszkanek M. siedząc w ławce kościoła Dominikańskiego ujrzała obok siebie jakąś znajomą swą rzewnie w czasie kazania płaczącą.
— Czego tak płaczesz, pani Janowo? — zapytała troskliwie, pochylając się nad szlochającą.
— Jakże nie płakać, kiedy ojciec Innocenty kazanie mówi! — była łkaniem przerywana odpowiedź.
— Toż nie ojciec Innocenty, ale ojciec Prokop ma kazanie! omyliłaś się pani!
— O moja pani Michałowo! — zawołała płacząca ocierając oczy, — czemużeś mi tego wprzódy nie powiedziała? Daremnie się spłakałam.
Taką była popularność ojca Innocentego przez czas niejaki. Ale wszystko na ziemi przemijającem jest. Próżność nad próżnościami i wszystko próżność. Zwolna zaczęto oswajać się z ascetyczną fizjognomją i gorącą wymową zakonnika; ten i ów mąż nie pozwolił swej żonie codziennie bywać w odległym od miasta kościele Dominikańskim, przez co zaniedbywała zatrudnienia domowe; ten lub ów ojciec wywiózł lub wysłał z M. córkę swą z obawy, aby nie została dewotką lub zakonnicą; ta lub owa wyszła za mąż i wśród nowych uczuć, a nowych obowiązków, zapomniała o klasztorze i jego przełożonym; ta lub owa została matką, lub polubiła bale, albo pokochała sceptyka i przejęła się pojęciami ukochanego człowieka. Stopniowo zaczęto coraz mniej sporządzać aparatów kościelnych, coraz więcej uczęszczać do kościołów w środku miasta położonych, nakoniec po upływie lat kilku o ojcu Innocentym zostało między publicznością tylko jakby wspomnienie o świętym człowieku, który żył niegdyś lub i teraz jeszcze żyje, ale gdzieś za murami i górami. Nie mówiono i nie myślano już o nim wcale, a w niektórych tylko umysłach tkwił dlań szacunek, jako dla wzorowych obyczajów kapłana, szacunek stokroć cenniejszy i wyższe o wartości jego dający świadectwo, niż ekstatycznie płynące z samej tylko rozognionej wyobraźni tłumu.
Pewnego dnia letniego, około zachodu słońca z M. wyjechała kareta ciągnięta parą rosłych koni i szybko przebywszy przestrzeń dzielącą miasto od klasztoru, stanęła przed furtą. Z karety wysiadła młoda kobieta w ciężkiej ubrana żałobie, z twarzą bladą i noszącą na sobie wybitne znaki wielkiego moralnego cierpienia. Powoli zbliżyła się do furty i zadzwoniła. Z za muru rozległ się przeciągły i posępny odgłos dzwonka. Po tym odgłosie kilka minut trwało zupełne milczenie, w końcu za furtą dało się słyszeć ciche stąpanie, brzęknęły żelazne zasuwy, klucz kilka razy zakręcił się w zamku i przez wpółotwarte drzwi wysunęła się głowa okryta białym kapturem.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, — rzekła kobieta świadoma znać obyczajów zakonnych.
— Na wieki wieków, Amen, — odrzekł zakonnik pobożnie. — Kto? i z jakim interesem? — zapytał nie podnosząc oczu na przybyłą.
— Chciałam mówić z Ojcem Innocentym.
— A, to trudno! Wielebny Ojciec odprawia teraz z braćmi Nonę na chórze.
— Proszę was Ojcze, abyście mu powiedzieli, że przybyłam dla ważnej sprawy i trudno mi będzie przyjechać raz drugi, — nalegała kobieta.
Zakonnik uczynił głową znak zaprzeczenia i miał widoczny zamiar stanowczo odmówić, gdy uwagę jego zwróciła kareta, która właśnie w tej chwili czyniła przed furtą wielki krąg, aby stanąć nieopodal w cieniu kilku drzew. Na portjerze złocisto błyszczała korona szlachecka, umieszczona nad dwiema połączonemi cyframi, błyszczały też srebrne guzy liberji stangreta i brzękały bogate szory na pięknych z wdziękiem stąpających koniach. Zakonnik szybko orzucił okiem te wszystkie lśniące marności światowe i ozwał się miększym znacznie głosem:
— Ha! jeśli sprawa tak ważna, oznajmię Wielebnemu Ojcu. Jakież nazwisko mam mu powiedzieć?
— Kamila Grabina, — rzekła kobieta.
Zakonnik zniknął, w zamku znowu klucz zakręcił się kilka razy ze zgrzytem i brzękiem.
Kamila została przed furtą o mur wsparta, a do ucha jej dochodziły głuche echa śpiewów chóralnych. Śpiewy te wybuchały chwilami potężne i rozgłośne, niby namiętne westchnienia mnóstwa piersi pragnących rozeprzeć mury i dostać się do nieba lub na ziemię, potem cichły znowu zmieniając się w szmer oddalony, na którym kiedy niekiedy podnosił się jeden głos silniejszy niż inne, niby jęk, lub skarga przeciągła.
Była to Nona śpiewana przez braci zakonnych na kościelnym chórze.
Po długiem oczekiwaniu, Kamila usłyszała znowu otwierającą się furtę i głos furtjana wyrzekł:
— Wielebny Ojciec prosi.
Kamila przestąpiła próg klasztorny i znalazła się w wielkiej sieni, której sufit łączył się u góry w szpiczaste głębokie sklepienia.
Od zczerniałych murów wiała wilgoć, po ścianach wisiały wielkie stare obrazy o ciemnem tle i barwach przez czas pobladłych, przedstawiające w ohydnych postaciach szkielet śmierci, to porywający dziecię z rąk matki, to piszczelami rąk chwytający za gardło grzesznika, to z wyszczerzonemi zębami przelatujący w powietrzu nad jakiemś miastem czerwonym ogniem płonącem. Obrazów takich było kilkanaście, a ze wszystkich patrzyły kurczowo wykrzywione twarze, sterczały konwulsyjnie rozpięte palce konających; zdawało się, że tyle razy powtórzony bielejący wśród ciemnego tła szkielet śmierci zgrzytał zębami, klekotał nagiemi kośćmi luźnie kołyszącemi się w stawach, trzeszczał piszczelami palców wyciągniętymi ku pochwyceniu ofiary. Na prawo i na lewo były drzwi ciężkie, szerokie i wysokie, okute żelazem; jedne z nich prowadziły w głąb klasztoru i miały nad sobą łaciński napis wielkiemi zgłoskami nakreślony na murze: „Dla twych obietnic Panie porzucam, próżności tego świata.“ Nad drugiemi wisiał portret fundatora klasztoru, widocznie dzieło jednego z tych średniowiecznych malarzy, których najmowano do malowania ścian pokojowych i obrazów kościelnych zarazem, przedstawiający jakiegoś kontuszowego pana, w naturalnej wielkości, ale z głową nienaturalnie ogromną, w sukniach, których barwy trudno już było rozpoznać, ale między któremi panował ceglasto-czerwony kolor. Dwa wąskie a wysokie, gęsto okratowane okna nie wiele dawały światła, a i to jeszcze ginęło w części w głębokich framugach, w jakich okna zagłębione były. Sień więc całą napełniał półzmrok, u samego szczytu sklepień panowała nawet zupełna prawie ciemność, a tem wydatniej z pośród szarego tła wystawały białe szkielety śmierci na obrazach i czerwona szuba fundatora. Po kracie jednego z okien wąską złotą nicią wił się promień zachodzącego słońca, ale jakby odstraszony czernią sklepień, wilgocią murów, fantasmagorją malowideł, nie przeciskał się wewnątrz sieni, ale swawolny i migocący, mknął dalej rozpływając się w przezroczystem powietrzu, albo wężykowato igrając po zielonej równinie.
Furtjan milczącym gestem wskazał Kamili drzwi, nad któremi był portret fundatora i otworzywszy je przed nią, cofnął się w głąb sieni.
Kamila weszła do klasztornego parlatorjum.
Była to dość obszerna izba, jak sień sklepiona, z również poczerniałemi murami i niebieską pleśnią wilgoci po kątach.
Światło dzienne przenikało tam przez jedno okratowane i zagłębione we framudze okno i półzmrok panował tam także. Po środku izby, od sufitu aż do z cegieł ułożonej podłogi, rozciągała się od ściany do ściany gruba i gęsta krata żelazna. Sprzętów nie było tam żadnych, tylko pod kratą stały proste drewiane ławy, a z obu stron okna wisiały wąskie a długie obrazy. Na jednym z tych obrazów był Chrystus przybity na czarnym krzyżu, z cierniową koroną na schylonej głowie i czerwonemi plamami krwi na bladem czole; co przedstawiał drugi obraz, nie podobna było rozpoznać wśród zmroku, na tle tylko czerwonem odznaczały się ognistą barwą jakieś płomienie gorejące, a między niemi jakieś wykrzywione twarze i niby rogi, niby pazury djabelskie. Była to znać wyrażona pędzlem jedna na wpół dzikich namiętnych fantazji średniowiecznych.
Chłód i cisza grobowa owiała Kamilę, dreszcz przebiegł po jej ciele; machinalnie zbliżyła się do okna jakby pierś jej powietrza, a oczy zapragnęły światła, ale przez okurzone i gęstą kratą przysłonione szyby nic ujrzeć nie mogła oprócz pająka, który zwolna i spokojnie snuł tam sobie gniazdo z szarych nici pajęczyny. Podniosła wzrok na obrazy i smutnemi oczyma wpatrywała się w pochyloną na krzyżu głowę Chrystusa, po którego twarzy płynęły z pod cierni dobywające się dwie strugi krwi.
Z drugiej strony kraty zabrzmiał cichy głos męski:
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków, — odpowiedziała młoda kobieta i obejrzawszy się, ujrzała bielejącą się z za kraty szatę zakonnika.
— Chcieliście mówić ze mną, córko? — ozwał się znowu głos.
— Tak, Ojcze Innocenty.
— Pójdźcież tu bliżej i usiądźcie.
Ojciec Innocenty był wysokiego wzrostu, grube fałdy powłóczystej sukni poważnie go opływały; białe i chude ręce wyciągnięte z szerokich rękawów trzymał złożone na piersi. Wyglądał na lat czterdzieści, twarz jego nosiła ślady wielkiej znać dawniej męskiej piękności, ale powleczona była grobową żółtością, właściwą ludziom żyjącym w ciągłem zamknięciu. Kości policzków miał wystające, usta blade, czaszkę całkiem prawie ogołoconą z włosów. Na czole jego w różnych kierunkach krzyżowało się mnóstwo zmarszczek, a oczy wielkie, ciemne, płonęły silnym ogniem, z pod zapadających co chwila powiek. Na całej tej twarzy i postaci wyraźnie wypisanemi były milczenie, ekstaza, post, dyscyplina, celibat.
— Nie poznajecie mnie, Ojcze Innocenty, — rzekła Kamila zbliżając twarz do kraty, — a przecież przed kilką laty byłam u was parę razy z matką moją.
— Panna G.? — zapytał zakonnik po chwilowem milczeniu.
— Tak, Ojcze Innocenty; ale dziś już się inaczej nazywam...
— A, wstąpiliście w święty stan małżeński! Byleby na chwałę Boga i na zbawienie duszy waszej! Jakże tam matka wasza?
— Umarła... — cicho odparła Kamila.
— Wieczny pokój jej duszy! niech spoczywa na łonie Pana, a światłość wiekuista...
I usta zakonnika poruszały się przez chwilę cichem szeptaniem modlitwy za umarłych.
— I cóż, córko, macie mi do powiedzenia? — zapytał dokończywszy modlitwę.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — matka moja mówiła o was zawsze z wielkim szacunkiem, posiadaliście całe jej zaufanie...
— Jestem pokorny sługa Boży, — przerwał zakonnik, — a ziemskie pochwały i względy składam w ofierze u stóp ołtarza...
— Tak, — mówiła dalej Kamila, — ale to zaufanie, ta cześć jaką matka moja dla was miała, natchnęły mnie myślą udania się do was w najtrudniejszej chwili mego życia po radę i wsparcie duchowe, bez którego znękana dusza moja ugina się i upada.
— Mów, córko moja, — rzekł zakonnik opierając czoło na ręku i profilem zwracając się do Kamili, — słucham was i proszę Ducha Świętego, aby raczył mnie natchnąć darem dobrej rady.
— Ojcze Innocenty, — zaczęła Kamila, — jestem bardzo nieszczęśliwa; ślubem małżeńskim związałam się z człowiekiem, którego nie tylko kochać i szanować niepodobna, ale którym pogardzać muszę. Cierpienia, jakie ponoszę, są nad moje siły moralne, wśród nich duch mój ugina się i słabnie, serce napełnia się jadem nienawiści, a głowa tak strasznemi myślami, że aż niekiedy błagam Boga o śmierć, jako o łaskę najwyższą. Przyszłam więc do was Ojcze, abyście mi poradzili, co mam począć, bo świeccy ludzie żadnej skutecznej rady dać mi nie mogli. Wyście uczeni, biegli w teologji, wiecie jak kościół w sprawach tych wyrokuje. Poradźcie mi przez miłość bliźniego, wskażcie mi drogę, na której wyratować mogę duszę moją ginącą w nieszczęściu większem, niż jej siły...
Słowa Kamili szeptem prawie wypowiedziane, rozpłynęły się i skonały wśród głuchej ciszy parlatorjum. Milczenie trwało parę minut, kobieta pełna niepokoju i błagania, wlepiła oczy w zakonnika, on siedział nieporuszony, z czołem na dłoń spuszczonem. Podniósł nakoniec głowę i z surową twarzą wyrzekł uroczystym głosem:
— Córko, co prędzej, co prędzej przystępuj do trybunału pokuty, albowiem dusza twoja zostaje w stanie śmiertelnego grzechu!
Podniósł rękę do góry i mówił dalej, a głos jego coraz się wzmagał.
— Wszystko coś mi powiedziała tchnie buntem przeciwko woli Bożej, pychą podobną tej, za którą aniołowie zostali strąceni z niebios wszechmocną prawicą. Jakto! Bóg zsyła ci jedną z najwyższych łask swoich: nieszczęście! a ty nie tylko z pokorną wdzięcznością przyjąć go nie chcesz, ale pragniesz zrzucić je z bark swoich! Więc odpychasz od siebie słodki krzyż Chrystusów? Więc nie pożądasz iść za Zbawcą na górę Golgoty? O, strzeż się córko! serce twoje ugrzęzło w marnościach tego świata, szatan buntu i pychy wziął cię w swe piekielne objęcia, i na oczach twoich położył bielmo ślepoty! Ach idź, idź do stóp krzyża, a tam przejrzysz i zobaczysz, że cierpienia, że boleści, że męki najsroższe są najwyższem szczęściem człowieka, najsłodszą rozkoszą, jakiej on doznać może na ziemi, bo mistycznym węzłem łączą go z bolejącym Chrystusem i prowadzą tam, gdzie jest radość nieustająca z Bogiem — w Bogu i dla Boga!...
Na twarzy Kamili malowało się zdziwienie. Milczała chwilę, potem rzekła cichym głosem:
— Ojcze Innocenty, nie każdemu dana jest moc na dobrowolne męczeństwo. Zresztą zostać męczennikiem dla jakiejś wielkiej i pięknej idei, dla jakiejś głębokiej wiary lub miłości swojej, słodko być musi zapewne... ale męczeństwo podjęte dla niczego, przyjęte jako straszna pokuta całego życia, za jeden błąd popełniony w dobrej wierze, bez cienia myśli występnej, męczeństwo nie jednorazowe, nie kilkumiesięczne jak owych świętych, którzy za wiarę naszą umierali, ale codzienne, co godzina, co chwilę się powtarzające i trwające lata długie... ach! Ojcze, takie męczeństwo ani Bogu chwały, ani ludziom pożytku, ani duszy cierpiącej zbawienia przynieść nie może, na takie męczeństwo wzdryga się natura ludzka...
— Natura ludzka! — przerwał zakonnik wyciągając dłoń przed sobą, jakby wyraz ten chciał odepchnąć z pogardą, — natura ludzka! to co wy zowiecie naturą ludzką, wy, ludzie świata i marności jego, to ciało wasze, to wasze pożądliwości, które trzeba biczować, niweczyć, zabijać, aby nie krępowały duszy, za którą Zbawiciel umarł na krzyżu, dla której ciało jest tylko nędzną skorupą ulepioną z gliny, którą trzeba oczyścić z kału ziemskich narośli ostrym nożem dobrowolnych umartwień!
Na twarzy Kamili malowało się coraz większe i boleśniejsze zdziwienie.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — wyście długie lata spędzili w ciszy klasztornej i zapomnieliście może biegu spraw ziemskich. Wszak duch nasz złączony jest nierozerwalnie z ciałem! Jedno na drugie wpływa, jedno drugiemu przysparza mocy lub słabości.
— Bluźnisz córko! — zawołał zakonnik, — wiedz o tem kobieto pogrążona w grzechu i ślepocie, że ciało jest niczem, a dusza tylko wszystkiem!
— Cierpienia moje, — odrzekła Kamila, — mniej też mają źródła w ciele, które brzydzi się człowiekiem, co mnie posiada, jak w duszy, którą on zranił, zdeptał i upokorzył. Ojcze Innocenty, błagam was, przypomnijcie sobie życie zwyczajne, ludzkie i osądźcie mnie wedle niego. Jam została oszukaną. Wierzyłam w zacność człowieka, któremu ślubowałam, a znalazłam w nim serce na wskróś przesiąknięte występkiem... wierzyłam w miłość jego dla siebie, a otrzymałam tylko zmysłową, połączoną z cynizmem i szyderstwem. Ojcze! wyście nie znali nigdy rodzinnego życia i nie pojmujecie jego rozkoszy, gdy ono szczęśliwe, ani jego męczarni, kiedy ono bez miłości i szacunku na przymusowym tylko związku jest oparte! Cierpieć strasznie, ale jednorazowo i umrzeć z tego cierpienia jest niczem, cierpieć też i mieć przeświadczenie, że cierpienie to na pożytek się obróci, jakżeż zbawiennem być może!.. ale ponosić męczarnie nie widząc ich końca, mając przed sobą długie życie, i znosić je od człowieka, dla którego wstrętem i pogardą drżą wszystkie nerwy serca, i człowieka tego mieć przy sobie zawsze, co godzina, co chwila, ciągle słyszeć jego głos szyderczy, ciągle patrzeć na nieuczciwość jego i płonąć wstydem, że się nosi jego nazwisko i być zmuszoną siadać z nim u jednego stołu, podawać mu rękę, z trwogą śmiertelną oczekiwać jego uścisków, przyjmować je i znosić, gdy on ich żąda, a samej drżeć wśród nich z ohydy i wzgardy — o Ojcze Innocenty! to więcej niż prawa i dumna dusza może doświadczyć bez zbuntowania się przeciw swemu losowi, bez targnięcia się do walki, do przełamania tego fatalnego koła, w jakiem zamknął ją błąd jeden, jedyny w życiu, raczej omyłka niż błąd, a omyłka, której pobudki ze szlachetnych źródeł wiary i ufności płynęły!...
Głos zamarł w gardle Kamili, umilkła i dłoń poniosła do oczu, z których wydobywały się duże palące łzy.
— Im większe cierpienia, tem większa zasługa, im cięższy krzyż, tem ściślejsza spójnia z Chrystusem, — ozwał się zakonnik. — Zamiast oddawać się grzesznej rozpaczy, która, niestety, aż nadto widoczne ślady wyryła na twej twarzy, ciesz się córko, że dostąpiłaś zaszczytu boleści i rozpłyń się w niej cała z rozkoszą, jak wonne kadzidło w ofiarnym płomieniu!
— Ojcze Innocenty! — zawołała Kamila, — nie rozumiem was! O! z głębi serca wam mówię, że nie mam dość bohaterskiej mocy, albo biernego poddania się, abym cieszyć się mogła z nieszczęścia mego i męczarnie przenosić z rozkoszą. Przyszłam tu, aby zawołać do was: — Ratujcie mnie! dajcie jaki balsam na ukojenie ran serca mego! wskażcie mi drogę moją, bom oślepła i sama nie widzę, kędy mam iść! mówicie do mnie w imieniu Boga, ale Boga miłosiernego, który lituje się i nie chce mąk swego stworzenia! Natchnijcie mnie jakiem uczuciem, któreby mnie podźwignęło i wsparło! pokażcie mi, nauczcie mnie co mam czynić wśród strasznej toni, w jaką mnie los pogrążył!
— Zgodzić się z wolą Boga, umartwiać ciało swe i doskonalić duszę swą przez radość w cierpieniu, — odparł zakonnik.
Ojcze! — składając załamane ręce zawołała Kamila, — ależ ja właśnie w imię tej duszy mojej przemawiam do was, jako kapłana dusz wzywam was, abyście moją ratowali duszę! Ona to w niebezpieczeństwie zostaje! Ciągłe sąsiedztwo z występkiem, to rzecz niebezpieczna! Zbrodnia ma zaraźliwe tchnienia. Szyderstwo i niewiara szybko płyną z jednej piersi do drugiej, gdy one są wciąż z sobą zbliżone. Mamże z czasem zostać spólniczką zbrodniarza, który tłumy bliźnich swych ciągnie ku zgubie? Mamże z załamanemi rękami, w mistycznej pogrążona bierności czekać, aż z serca mego ucieknie ostatnia moc oporu i gangrena zepsucia rozsiędzie się w niem, jak się już rozsiadła w sercu człowieka, z którym żyć mi przyszło? Ojcze! nie pewna jestem, czy zdołam uratować duszę moją, bo różne zwątpienia już się do niej wkradać poczynają. Już poczuwam gorycz do ludzi, a w niebo mniej ufny wzrok podnoszę. Nie mam nikogo na ziemi, ktoby mi dłoń pociechy i wsparcia podał, bo matka moja umarła, braci ani sióstr nie miałam nigdy, a zbyt dumną jestem, by ku obcym wyciągnąć ramiona. Więc samotna wśród niezgłębionych cierpień, obudzona wśród długich ciemnych nocy, zapuszczam myśl niespokojną w zagadki mego losu i pytam Boga: dla czego mnie niewinną skazał na powolne całego życia konanie? dla czego on ojciec, opuścił mnie dziecko swoje? Czyliżby nie był Bogiem dobroci i mądrości, za jakiego dotąd Go miałam? Czyliżbyż w niebie takież jak tu na ziemi niesprawiedliwe panowały wyroki? Czy może cnota jest prostem urojeniem, które ja dotąd za prawdę miałam? Czy nie lepiej mi będzie, jeżeli pogodzę się z występkiem i wesoło a swobodnie używać pocznę dostatków, które źródło mają w zagubie ludzkiej? Pytania te odpycham od siebie z trwogą, ale wracają one do mnie i znowu pytam siebie nieszczęsna: czy to wszystko, w co tak święcie dotąd wierzyłam, godne jest wiary?...
— Zatrzymaj się! zatrzymaj nieszczęśliwa! — zawołał piorunującym głosem zakonnik, — potok bluźnierstw wypłynął z ust twoich, nad któremi posiadł władzę duch złego! Jak śmiesz roztrząsać to, czego nędzny rozum ludzki dotykać nie powinien? jak śmiesz zadawać pytanie temu, w kogo ślepo wierzyć powinnaś? Ślepo, ślepo wierzyć! czy rozumiesz to wielke słowo? Dusza, w której świętość obrała swe mieszkanie, o nic nie pyta, lecz z pokorną rezygnacją przyjmuje wyroki najwyższe. Wiedz i pamiętaj o tem, że rozum ludzki prowadzący człowieka do badań i pytań jest złem najwyższem, ślepa wiara najwyższem dobrem. Wszystkie rozumowania, to podszepty djabelskie. Milczeć, korzyć się i wierzyć, oto jedyna droga do zbawienia. Widzę, że nie jesteś w stanie łaski, ale w stanie grzechu. Upamiętaj się, wierz ślepo, cierp w milczeniu, nieś krzyż swój z radością, a teraz za twoją pychę, za bunt twój, za bluźnierskie twoje wątpliwości idź i pokutuj!
To mówiąc, powstał z twarzą rozognioną, zapadłemi i pałającemi oczami.
Kamila podniosła ku niemu wzrok pełen niezmiernego bolu.
— Ojcze Innocenty, — rzekła, — czy nic już więcej mi nie powiecie, żadnej innej, bardziej ludzkiej nie podacie mi rady?
— Idź i pokutuj! — powtórzył zakonnik, podnosząc rękę ku naprzeciw wiszącemu obrazowi Chrystusa.
Gdy to mówił, na wieży kościelnej zegar wygłosił ósmą wieczorną godzinę, a zarazem wśród murów kościelnych rozległ się donośny głos dzwonka.
— Dzwonią na Silentium, — rzekł zakonnik. — Reguła zabrania nam mówić od chwili ostatniego uderzenia tego dzwonka. Gdy echo jego przebrzmi w murach klasztoru, każdy z nas powinien znajdować się w swojej celi, myśląc tylko o Bogu i śmierci, która każdej chwili przybyć może. Muszę więc odejść; niech Pan będzie z tobą córko i nawróci ku sobie zbłąkane serce twoje. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
Po chwili biała postać zakonnika znikła wśród klasztornego zmroku, a Kamila zwróciła się ku obrazowi ukrzyżowanego Chrystusa. Na twarzy jej płonęły dwa gorączkowe rumieńce świeżo doznaną wyciśnięte boleścią.
Więc i tu jeszcze nic nie znalazła, nic, żadnego środka ratunku!
Jechała tu z myślą, że na łonie religji choć na chwilę spocznie zmęczone jej serce, z nieokreśloną nadzieją, że człowiek tak blisko Boga stojący, wskaże jej drogę, na którejby odnalazła spokój, jeśli już nie szczęście. I nic nie otrzymała oprócz kilku słów mistycznych nakazujących jej milczenie i pokorę, do których nie zdolną była energiczna i dumna jej dusza! Załamała ręce, wyciągnęła je ku Chrystusowi i zawołała z łkaniem łez pozbawionem.
— Cierpieć z radością! Boże mój, Ty wiesz, że nie mogę! wierzyć ślepo w potrzebę mych cierpień — o, nie mogę, nie mogę!
Cichy i suchy głos furtjana ozwał się za nią:
— Chciejcie wyjść, bo zamykam furtę.
W parę minut potem, kareta toczyła się szybko z powrotem ku miastu, a klasztor zamknięty, milczący, zapadał coraz głębiej w cienie nadchodzącej nocy, jak grób olbrzymi, w którym ludzie pogrzebali się za życia, aby zapomnieć o cierpieniach i walkach świata i utopić miłość dla wszystkiego co ziemskie, w miłości ku niebu wyśnionemu zanurzoną w ekstazie wyobraźnią.


∗             ∗

Pan Graba wyszedł z cukierni Borela, gdzie przez kilka godzin grał w bilard z przyjaciółmi i podążył do mieszkania państwa Klońskich.
Od dawna nie widział Stanisława i pierwszy raz miał złożyć wizytę młodemu małżeństwu od dnia, w którym je widział zgodnie przejeżdżające się po mieście.
Znalazł obojga młodych małżonków w błękitnym salonie.
Celina grała.
Stanisław przerzucał książki, które w nieładzie leżały na stole.
— Jakże to pięknie, jak wzniośle, jak wzorowo! — zawołał Graba próg przestępując. — Mąż trudni się literaturą, a tymczasem żona napawa mu słuch dźwiękami melodji! Na honor! gdybym miał dar wieszczy, pisałbym o was moi państwo poemat!
Pani Klońska wstała od fortepianu i ozięble powitała gościa.
Stanisław podał mu rękę z dawną wprawdzie poufałością, ale i z pewnym odcieniem powagi.
— Jakżem rad, jakżem uszczęśliwiony, — zaczął Graba siadając, — że widzę obojga państwa znowu zdrowych i wybornie wyglądających! Szczęście naszych przyjaciół jest naszem szczęściem! Pani szczególniej, — ciągnął, zwracając się do Celiny, — pani zdaje się wszystko hołdować i korzyść przynosić, nawet choroba! Wyglądasz pani prześlicznie!
— Wyglądam jak mogę, — zimno odpowiedziała Celina i wnet dodała: — jaką dziś mamy pogodę!
— Prześliczną pani! — zawołał Graba jakby nie zrozumiał sarkastycznego zwrotu w rozmowie pani domu, — pozwól pani powiedzieć sobie, że zanadto zamknęłaś się w domu i za mało używasz cudownej atmosfery wiosennej. Całe nasze towarzystwo w M. wygląda niecierpliwie chwili, w której pani raczysz znowu w niem się ukazać. Na honor! tak mało teraz posiadamy gwiazd pierwszego rzędu!
— Czy zaszedł jaki kataklizm w układzie konstelacji niebieskich i ilość gwiazd pierwszorzędnych zmniejszyła się w planetarnym świecie? — zapytała z lekką ironją Celina i wraz dodała: — Tegoroczne lato obiecuje suchą i pogodną jesień.
Tym razem oko Graby mrugnęło nerwowo kilka razy i zwrócił się do Stanisława.
— Kochany Stachu, — rzekł, — zasiadłeś w domu jak zakonnik w klasztorze. Pókiś był chory, było to do przebaczenia, ale teraz warto, abyś odwiedził swych szczerych przyjaciół.
Celina zarumieniła się i spuściła oczy.
— Nie zupełnie jeszcze zdrów jestem, — odrzekł Stanisław z pewnem zakłopotaniem, które świadczyło, że wpływ Graby nad nim nie zupełnie ustał, i że sarkazmy „szczerego przyjaciela“ kłuły go jeszcze.
— Na honor! mon cher, — zawołał Graba, — nie ma nic zbawienniejszego dla rekonwalescentów, jak świeże powietrze i wesoła pogadanka z przyjaciółmi. Pójdź ze mną, przejdziemy się po mieście, a potem zajdziesz do mnie na herbatę. Będę dziś miał u siebie kilku znajomych a między nimi Tozia Słabeckiego.
Kloński wydawał się nieco zmięszany, rzucił przelotnie okiem na żonę i odpowiedział pytaniem:
— Czy Tozio jest w M.?
— A przyjeżdża prawie co tydzień ze wsi! nie może znać spokojnie pędzić życie między łanami pszenicy i grzędami kapusty. Umysł ma wyższy!
— Szkoda tylko, że wyższość ta pożera mu nie tylko majątek jak innym, ale i zdrowie, — rzekł Stanisław i brwi zsunęły mu się nieco.
W tej chwili Celina opuściła salon.
Mon cher, — mówił Graba, odpowiadając na uwagę Klońskiego, — cóżby to życie nasze było warte, gdybyśmy ciągle krępowali się przez wzgląd to na majątek, to na zdrowie, to może jeszcze na cnotę i na zbawienie duszy. To nasze co użyjemy póki można, o przyszłości zaś będzie czas myśleć wtedy, gdy ona przyjdzie. Lepsze jest życie krótkie a pełne uciech, niż długie ślimaczo spędzone. Nie wiem zresztą po co ci to wszystko mówię, boć wiem, że sam nie inaczej myślisz!
— Nie inaczej myślałem, — odrzekł Stanisław, nie podnosząc jednak oczu na Grabę.
— Ha, ha, ha! mój ty poczciwy Stachu, cóż znaczy ta użyta przez ciebie forma mówienia w czasie przeszłym? Mam nadto dobre wyobrażenie o tobie, abym przypuścił, że skrucha pobożna zakołatała do serca twojego, i że przed trybunałem pokuty przyrzekłeś poprawę grzesznego życia.
— A jednak tak jest, — odparł Stanisław, — tylko, że to co nazywasz skruchą, była rozwaga nad przeszłością, a zamiast przed trybunałem pokuty, schyliłem głowę przed własnem sumieniem.
Graba zmarszczył czoło, oko zamrugało mu gwałtownie, ale szybko przybrał na nowo wesołą minę i zawołał:
— Resztki choroby, mój drogi, wierz mi, że są to tylko resztki choroby! Ot pójdź ze mną, rozweselisz się trochę! wreszcie zgaduję co ci jest. Nie chcesz grać w karty... pojmuję to... masz teraz obowiązki... un père de familie... ça se comprend, ale czyż przypuszczasz, że pragnę twego towarzystwa dla tego tylko, aby mieć z ciebie partnera albo ponitera? fi, mon cher! jakże mało mnie znasz! jestem hulaką i człowiekiem przedewszystkiem wesołym, do tego przyznaję się otwarcie, ale mam przecież serce i przyjaciół moich kocham i cenię dla nich samych... a ot, dla ciebie Stachu czuję jakąś wyłączną niewytłumaczoną słabość. Jeżeli nie chcesz grać, daję ci słowo, że ani jednego zielonego stołu nie postawię, ani nawet kart nie pokażę gościom, a będziemy sobie gawędzili, paląc wyborne cygara. No, cóż, pójdziesz?
Kloński trzymał oczy utkwione w napis jakiejś książki i zdawał się namyślać.
Pan Graba patrzył na niego, a oczy jego najwyraźniej mówiły:
— Pójdź tylko raz ze mną, a znowu jesteś moim!
W tej chwili w drzwiach salonu i naprzeciw Stanisława ukazała się Celina z dzieckiem na ręku.
— No, cóż Stachu, pójdziesz? — naglił Graba.
Kloński podniósł głowę, jakby chciał dać twierdzącą odpowiedź, ale spojrzał na żonę i odpowiedział:
— Zaczekaj chwilę, wszak dawno nie byłeś u mnie... posiedź więc trochę, a potem zobaczymy!...
Oh, rien de presse! — zawołał Graba i zaczął mówić o czem innem.
Celina tymczasem usiadła naprzeciw męża na kozetce i bawiła się ze swą dzieciną.
Bieluchne i delikatne było to kilkomiesięczne dziecię, nie mniej jednak bardzo ładne. Oczy miało ojca duże i szafirowe, a usta matki różowe i kształtne. Biała drobniuchna twarzyczka otoczona była misternie sfałdowaną wstążeczką, strojącą batystowy czepeczek.
Młoda matka uśmiechała się do dzieciny, brząkała i błyskała przed nią brelokami zegarka, wywołując tem owe śmieszki i podskoki dziecięcia, które są pierwszemi oznakami budzącego się pojęcia. Celina przybliżała i oddalała od oczu dziecka błyszczące cacka, a ono śmiejąc się i otwierając usteczka, wyciągało ku nim rączyny. Śmiech matki srebrny, przezroczysty, łączył się z tym słabiuchnym dziecęcym głosikiem, czoło promienne glorją macierzyństwa pochyliła nad drobną istotką, a z ust jej, które same były tak młode, tak wpółdziecięce jeszcze, wymykały się co chwila pieszczotliwie słodkie wyrazy.
Wdzięczny to był widok.
Stanisław przestawał powoli zwracać uwagę na dowcipną i sarkastyczną rozmowę Graby, wzrok jego przywiązał się do wdzięcznej grupy, którą miał przed sobą. Odpowiadał monosylabami i widocznem było, że myśl jego odleciała od siedzącego obok, miłego przyjaciela.
— No, mon cher, — rzekł w końcu Graba, którego uwagi nie uszło to roztargnienie, — je m’en vais, idziesz ze mną czy nie?
Stanisław jakby się ocknął. Oderwał wzrok od żony i dziecka, spojrzał chłodno na gościa i rzekł stanowczo:
— Nie, mój drogi, chociaż przykro mi, że odrzucam twe miłe zaprosiny, nie mogę dziś jednak wyjść z domu.
Ktoby patrzył w tej chwili na Celinę, dojrzałby na jej twarzy błysk radości. Schyliła się i przycisnęła usta do czoła dziecka, jakby mu dziękowała za odniesione zwycięstwo.
Twarz Graby drgnęła nerwowo kilka razy, ale zaśmiał się głośno:
— Na upór nie ma lekarstwa, mówi przysłowie. Bądźże zdrów! zostawiam cię wśród uciech rodzinnych, a sam spieszę do moich gości, którzy niebawem zejdą się do mnie!
To mówiąc, podał rękę Klońskiemu, ironiczno-uniżony ukłon oddał Celinie i wyszedł.
Celina z dzieckiem na ręku, usiadła obok męża. Stanisław patrzył na drzwi, któremi wyszedł Graba, przez chwilę zdawało się, że go odwoła. Nie uczynił tego jednak, zwrócił się ku żonie, objął ją ramionami i rzekł:
— Przejrzyjmy razem te książki.
Książki te były nowe, zajmujące. Młodzi ludzie z ręką w ręku, z twarzą przy twarzy przeglądali je, czytali oderwane ustępy, Celina czyniła dowcipne uwagi, Stanisław uśmiechał się, rozmowa toczyła się żywa, przerywana srebrzystym uśmiechem Celiny, który znowu przerywany był pocałunkami, jakie Stanisław składał na jej ustach.
Tymczasem na kolanach matki dziecię usnęło, mrok począł zapadać, powoli rozmowa dwojga małżonków zmieniała się w szept cichy a i ten w końcu ustał, złotowłosa głowa Celiny mięko oparta leżała na piersi Stanisława, on usta swe na białem jej czole oparł długim pocałunkiem. Milczeli, ale serca ich uderzały żywem rozkosznem tentnem, a widmo nieszczęścia odstraszone tą chwilą wspólnego ich zachwytu, usunęło się w najciemniejszy kąt salonu, z dala im tylko grożąc, że nie opuściło ich jeszcze.


∗             ∗

Tymczasem Graba wyszedłszy z mieszkania państwa Klońskich, szedł ulicą lekkim na pozór i swobodnym krokiem, ale na pochylonej twarzy jego był wyraz głuchego gniewu i rozdrażnienia.
Nagle poczuł czyjąś rękę na swem ramieniu i posłyszał za sobą głos:
— Moje uszanowanie panu!
Obejrzał się i zobaczył Jodka.
Par Dieu! — zawołał, — chciałbym wiedzieć, jakim sposobem ręka twoja dostała się na moje ramię. Musiałeś chyba kochany Jodku wspiąć się na palce, aby go dosięgnąć, i tym poufałym sposobem zwrócić na siebie moją uwagę.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że odgadłeś, — odparł Jodek. — Ależ bo nie każdemu dano dorosnąć pańskiej wielkości, — dodał z właściwym sobie uśmiechem, w którym z za pochlebiającej dobroduszności przebijała myśl wsteczna.
— A, — rzekł Graba, — masz słuszność!
— Ale nie o to idzie, — ciągnął dalej Jodek, — chciałem właściwie zapytać, czy żona pańska wyszyła jakie antypedjum, czy jaki ornat do klasztoru OO. Dominikanów?
— Mój kochany, nie baw się tylko w rebusy, — wymówił Graba ze spokojem, ale zarazem oko gwałtownie mu zadrgało.
— Broń mnie Boże! — zawołał Jodek, — wszakże wiem, że lubisz pan przedewszystkiem to, co ma dźwięk czysty i każdemu zrozumiały! Nie sądziłem tylko dotąd, aby żona pańska była pobożną aż do nawiedzania klasztorów i przypuszczam, że musiała tam chyba powieźć świętobliwą ofiarę.
— To znaczy? — zapytał Graba.
— To znaczy, żem widział ją przed godziną jadącą do klasztoru Dominikańskiego... zresztą cóż w tem naprawdę dziwnego? Ojciec Innocenty słynie za mądrego zakonnika, może więc zapragnęła otrzymać od niego jaką radę duchowną...
— Albo może chciała asystować jakim uroczystym nieszporom, — dodał Graba z zupełną na pozór obojętnością, ale na bladą twarz jego wybił się nagle chwilowy rumieniec i nerwowe drganie wstrząsło okiem i ustami.
— No, Jodek, pójdziesz do mnie na herbatę?
— A jakże! służę, służę memu panu!
Kiedy pan Graba wszedł do swego mieszkania, Kamila nie wróciła jeszcze z klasztoru. Zostawił Jodka w salonie, a sam udał się do sypialni żony. Przepędził tam blisko kwadrans i wyszedł z uśmiechem szyderczej radości na ustach.
W parę godzin potem w sali jadalnej państwa Grabów, kilkanaście osób mężczyzn i kobiet siedziało w koło stołu zastawionego herbatą.
Mówiono o różnych miejskich nowinkach.
Il ya du nouveau, mesdames, — rzekł Graba, zwracając się do kobiet.
— Cóż takiego? — zapytała pani R. i jej siostra.
— Ojciec Innocenty odzyskuje popularność, — wygłosił z powagą gospodarz domu.
Kamila lekko zadrżała.
— Tak, tak, moje panie, — mówił dalej Graba, — owa dawna popularność Ojca Innocentego, o której tyle słyszałem, zaczyna się u płci pięknej odradzać. Wiem o jednej młodej, pięknej i ze wszech miar zachwycającej damie, która dziś jeszcze jeździła do niego z prośbą o radę duchowną.
Mówiąc to, przelotne spojrzenie rzucił na żonę, która zbladła bardzo.
— Któż jest ta pobożna osoba? — zapytała jedna z kobiet.
— O, to mój sekret! — rzekł Graba.
— Zapewne też i sekret Jodka, — zaśmiał się ktoś z mężczyzn, — bo jeżeli ta pani nie użyła do podróży swej bajecznej czapki niewidzimki, on ją koniecznie widzieć musiał.
— Słowo uczciwego człowieka, o niczem nie wiem, — protestował Jodek.
Mówiono potem o mnóstwie innych rzeczy, ale Kamila nie mogła się zdobyć na rozmowę. Co chwila oczy jej niby przemożną nieodpartą pociągane siłą, zwracały się na twarz męża, który przechodził siebie w swobodzie humoru i w galanterji dla dam.
Było już dobrze po północy, gdy po rozejściu się gości, Kamila dążyła ku swej sypialni.
— Kochana żono, — ozwał się Graba, — pozwól, abym cię odprowadził.
Młoda kobieta zadrżała, ale nic nie odrzekła; Graba postąpił za nią.
Zaledwie otworzyły się drzwi sypialni, Kamila orzuciła ją okiem, krzyknęła i załamała ręce. Portrety jej matki i ojca, krucyfiks pani G., fotel, na którym ona spoczywała raz ostatni, medaljon z włosami jej rodziców zniknęły. Wszystkie najdroższe pamiątki jej zostały zabrane, zrabowano skarb jej jedyny.
Z twarzą płonącą od oburzenia i boleści, z oczami łzą zaszłemi, zwróciła się do męża.
— Kalikście! — zawołała, — tyś mi to wszystko zabrał!...
— Zgadłaś, najdroższa, — rzekł Graba. — Uważałem, że pamiątki te źle działają na twoje nerwy, rozrzewniają cię one tak, że aż duchownej pociechy musiałaś szukać w klasztorach i u zakonników. Aby więc zapobiedz nadal tym pobożnym wędrówkom, które wcale mi nie przypadają do smaku, usunąłem ci z przed oczu przedmioty zbyt drażniące twe czułe serce.
— Straszny jesteś człowiek! — wyszeptała Kamila, zakrywając oczy rękami.
— Tyle razy słyszałem to już od ciebie, że powtórzenie tego nie sprawia na mnie żadnego efektu. Dobrej nocy, kochana żono!
Chciał odejść, ale Kamila poskoczyła ku niemu.
— Kalikście! — zawołała, — na Boga! oddaj mi te święte pamiątki.
Graba się zaśmiał.
— Dziecko jesteś, — rzekł i znowu miał się ku wyjściu.
Kamila zastąpiła mu drogę.
— Więc choć portrety rodziców moich oddaj mi! twarz ojca mego... matki mojej... ja potrzebuję widzieć je... to jedyna pociecha... moc moja...
Graba stanął, wpatrzył się w rozpaloną twarz żony i pół szyderczy, pół namiętny wyraz zawisł na jego ustach.
— Oddam ci je, — rzekł, — ale z jednym warunkiem.
— Mów, mów! — zawołała Kamila.
Cudownie piękna była w tej chwili z pałającym wzrokiem czarnych oczu, warkoczami opadłemi na ramiona, z postacią, w której duma łamała się z błaganiem.
— Uściśnij mnie, — rzekł Graba, — uściśnij mnie dobrowolnie i bez przymusu.
Kamila patrzyła przez chwilę na niego dziwnym wzrokiem i szepnęła cofając się:
— Nie!
I oczy Graby błysnęły silniej, a twarz mu krwisto zapałała.
— Pomyśl, — rzekł głosem, którego drżenie darmo utaić się starał, — pomyśl, za uścisk dobrowolny a gorący, oddam ci portrety twoich rodziców...
Kamila znowu patrzyła przez chwilę na niego, pierś jej podniosła się ciężkiem westchnieniem, zawahała się i postąpiła parę kroków, on zwolna wyciągnął ku niej ramiona.
Nagle cofnęła się i stłumionym głosem zawołała:
— Nie!
Graba stał parę minut jak skamieniały, oko mu tylko drgało nieustannie.
— Ha! — wybuchnął w końcu, — kobieto harda i niezłamana, mówisz: nie! a ja mówię: tak! czego nie chcesz mi dać dobrowolnie, to wezmę przymusem, bo jesteś moją żoną, bo kościół i społeczność na własność cię mnie oddały! Po cóż jesteś tak piękną? Dla czegóż nie ma na świecie drugiej kobiety, której bym tak pragnął jak ciebie? Ja cię kocham! czy słyszysz, ja kocham cię i jesteś moją!
To mówiąc, postąpił i z trzaskiem zamknął drzwi pokoju za sobą.
Nazajutrz Kamila wyszła ze swej sypialni z twarzą strasznie zmienioną. Na policzkach jej wyciśnięte były rumieńce świadczące, że bezsennie przebyła noc całą, oczy jej suche i błyszczące okrążyły sine koła. Mimo jednak te oznaki wewnętrznego cierpienia, postawa jej była dumna i wyprostowana, w oczach wyraz stanowczego postanowienia. Zadzwoniła.
— Powiedz memu mężowi, że chcę widzieć się z nim i czekam go tutaj, — rzekła do służącego.
Gdy ten odszedł, upadła na sofę, jakby trudno jej było utrzymać się na nogach.
— Jestem na rozkazy twoje, najdroższa żono, — zabrzmiały po krótkiej chwili obok niej słowa Graby, który wszedł do buduaru w szerokim swym szlafroku o tureckich wzorach. Stanął przed nią i z fałdzistego rękawa wysunął ku niej białą chudą rękę.
Kamila nie podniosła oczu i nie podała ręki.
— Mam do powiedzenia ci kilka słów tylko, — rzekła pewnym głosem. — Odbierając mi wczoraj portrety moich rodziców i inne pamiątki, które mi były jedynym skarbem pozostałym z lepszej przeszłości, sądziłeś zapewne, że zadasz mi cios tak dotkliwy, iż ugnę się pod nim i przemienię postępowanie moje i zasady, jakie niem dotąd rządziły. Otóż chcę ci powiedzieć, żeś się omylił. Cios był w istocie bolesny, alem się pod nim nie ugięła i nie spodziewaj się we mnie żadnej dla siebie zmiany. Śmiała i niezłomna, wciąż będę stawiała czoło i twym podszeptom szatańskim i twej również szatańskiej miłości, a żadne pomysły twe dręczenia mnie, nie dokażą tego, abym miała stać się sprzymierzeńcem twym i podawać ci rękę pomocy w występnych czynach.
— Na honor! — zawołał Graba, — dzielna jesteś kobieta i coraz więcej dajesz mi o sobie dobrych nadziei. Na teraz wprawdzie energja twoja godną jest lepszego użytku, ale jestem pewny, że gdy przekonasz się o całej niedorzeczności twego uporu, przymiot ten twój, tak rzadki u płci pięknej, skieruje się ku niesieniu pomocy moim planom i ozdobie mojego żywota.
— Mylisz się, — chłodno i stanowczo odpowiedziała Kamila, podnosząc na męża wzrok śmiały i przeszywający. — Do pojęć twych planów i działań nie nagnę się nigdy, i nigdy nie będziesz miał ze mnie sprzymierzeńca ani żony, a chyba tylko niewolnicę i istotę co chwilę przypominającą ci twe występki. Jeśliby kiedy stał się nad tobą cud i w serce twoje zajrzał promień żalu za przeszłość, podałabym ci dłoń moralnego wsparcia, ale dopóki życie twoje będzie takiem jak teraz, mam ufność w miłosierdzie Boga, że zdołam uchronić duszę moją od wiejącej wkoło ciebie zarazy i stać się na zawsze niewinną od twych bogactw i twojej miłości i twoich występków.
— Amen, — wyrzekł Graba i dodał: — pozwól mi tylko zapytać cię piękna tyranko, w co ufasz, na czem się wspierasz, stając tak śmiało do walki ze mną, samotna i jak się już przekonałaś, prawami społecznemi i kościelnemi, oddana na łaskę mą i niełaskę?
— W co ufam? — odrzekła Kamila, — w Boga i słuszność, która prędzej czy później musi być domierzona każdemu.
— Tylko? — zawołał Graba, — no, to cię nie zaprowadzi daleko! Bóg wysoko, żono kochana, a słuszność, ha, ha, ha! trzeba być tak naiwną jak ty istotą, aby żyjąc na tej poczciwej kuli ziemskiej, pokładać w niej nadzieję. Co to są prawa słuszności? gdzie ich kreterjum i dokładna definicja? to co jednym wydaje się czarno, drudzy biało widzą, to co ty zwiesz występkiem, ja zwę mądrością, a tak ty, jak i ja, znajdziemy mnóstwo ludzi jednego z nami zdania. Sprawiedliwości spodziewaj się razem z dniem sądu ostatecznego, jeśli weń wierzysz, a i wtedy jeszcze kto wie, czy się tam kozły między baranów, a barany między kozłów nie zamieniają za wpływami i protekcją jakich możnych archaniołów.
Zaśmiał się głośno i dodał:
— Czy audjencja już skończona?
— Nic więcej do powiedzenia ci nie mam, — odrzekła Kamila.
Graba skłonił się przed nią pełnym galanterji ruchem i wyszedł.

IV.

Ordynat Zrębski przez kilka tygodni po ostatniej rozmowie swej z Celiną, nie ukazywał się nigdzie i nie przyjmował nikogo.
Pan Graba kilka razy pojawiał się u drzwi jego Eldorado, ale sir Dawid odpowiadał mu zawsze, że milord chory, i nikogo widzieć nie może.
Pewnego jednak dnia otworzyły się przed nim drzwi i Graba znalazł się w obecności Edwarda.
W młodym anglomanie jak i w ulubionem miejscu jego pobytu, zaszły pewne zmiany. Eldorado wyglądało tak, jakby się wybierało w daleką podróż. Zwierciadła zdjęte były ze ścian i leżały w wielkich pakach, które czekały tylko na zamknięcie, dywany również były pościągane z posadzki, posągi owinięte w płótno, klacze okryte derkami i sportsman ubrany w długi angielski paletot z kołnierzem wysokim aż do uszu i z torbą podróżną przewieszoną przez ramię.
Takiż paletot i takąż torbę miał na sobie właściciel Eldorada; ale co daleko więcej zwróciło uwagę pana Graby, to, że miał on na bladej swej twarzy niezwykły mu wprzódy wyraz ożywienia, a usta jego zamiast do poziewania, składały się w pewien wyraz, w którym oprócz zamyślenia, ukazał się przy spojrzeniu na gościa odcień ironji.
— Drogi Edwardzie! cóż się z tobą dzieje? — zawołał Graba od progu, — stęskniłem się do ciebie, na honor! czy spleen miałeś? czy się na mnie obraziłeś za co? czy Sułtanka chorowała?
Jednocześnie obie ręce podał do uścisku Ordynatowi, ale ten jedną tylko z nich przyjął i to końcem dwóch palców.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie, — odpowiedział bardzo zimno, — po prostu miałem wiele do myślenia i wybierałem się w podróż.
— W podróż? więc wyjeżdżasz?
— Tak.
— Dokąd-że?
— Do siebie na wieś.
— Na wieś? ty na wieś? na honor dziwna fantazja przyszła ci do głowy! o ty prawdziwy Angliku o zimnej krwi, jak woda pod północnym biegunem, możesz-że w podobny sposób zasmucać twych przyjaciół?
Na ustach Ordynata zjawiła się wyraźniejsza ironja.
— Któż tu naprzykład jest moim przyjacielem? — zapytał.
— Ja pierwszy! — zawołał Graba z zapałem.
Przez cały ciąg tej rozmowy, obaj przechadzali się po salonie.
Po ostatnim wykrzykniku Graby, Ordynat przystanął i zwrócił się do sportsmana, który obok jednej z zagród stał sztywny i ze skrzyżowanemi na piersi rękoma.
— Dawidzie, — rzekł, — jak w Anglji nazywani są ludzie, którzy okazują innym przyjaźń, a zarazem wystawiają ich umyślnie na śmieszność?
— Obłudnicy, — odparł z flegmą Anglik nie czyniąc najmniejszego poruszenia.
— A tacy, — rzekł znowu Ordynat, — którzy przez obawę, aby towarzysze ich zabaw nie zasmakowali w familijnem życiu, różnią małżeństwa?
— Intryganci, — wyrzekł z niewzruszoną zawsze powagą Anglik.
— A tacy, — ciągnął Ordynat dalej, — którzy z pomocą kłamstwa zawiązują taką intrygę między dwojgiem młodych ludzi, że z niej mężczyzna może wyjść z wielką boleścią w sercu, a kobieta z poszarpaną sławą i zniszczonym spokojem domowym? Jak się tacy ludzie nazywają w Anglji, Dawidzie?
Anglik milczał tym razem kilka sekund, potem podciągnął w górę kołnierz paletota i wyrzekł powoli:
— Łotry.
Edward Zrębski zwrócił się do gościa i bardzo chłodno wymówił:
— Słyszałeś pan? Ten człowiek powiada, że w Anglji tacy jak pan ludzie nazywają się: obłudnicy, intryganci i łotry, a że te nazwania w Polsce posiadają takie jak w Anglji znaczenie, więc z obłudnikiem, intrygantem i łotrem stosunków przyjaźni ani znajomości mieć nie mogę.
Graba zbladł strasznie, ale nie stracił rezonu.
— Żartujesz Edwardzie! — zawołał z przymuszonym śmiechem.
Ordynat spojrzał na niego z nietajoną wzgardą, wyjął z kieszeni paletota rękawiczkę i bawiąc się nią od niechcenia, wyrzekł powoli:
— Za pomocą tej rękawiczki mógłbym dowieść panu, że nie żartuję, ale jedna myśl wstrzymuje to okrycie mojej ręki do poznajomienia się z pańską twarzą. Wystawiając mnie na śmieszność, wzbudzając we mnie uczucie, które wiedziałeś pan dobrze, iż niepodzielonem zostanie, wyświadczyłeś mi pan dobrodziejstwo, sam nie spodziewając się tego. Pani Celina Klońska jest taką kobietą, że kto się do niej zbliży, w tego nowe życie wstępuje. Ja potrzebowałem tego nowego życia. Nie żyłem wtedy, ale spałem, ona mnie przebudziła. Zaśmiała się ze mnie i powiedziała mi prawdę. Dla człowieka honoru być wyśmianym przez kobietę, którą pokochał, jest bolesnym ciosem, dla człowieka serca prawda wypowiedziana przez piękne i łagodne usta kobiety, jest rzeczą, która go pobudza do myślenia. Otóż, pomimo, że żyłem przez sen, nie przestałem być człowiekiem honoru i serca, chociaż i sam nie wiedziałem o tem. Śmiech pani Celiny mnie zranił, prawda, którą mi powiedziała, kazała myśleć, przez kilka tygodni myślałem o panu, o niej i o sobie, a nawet nie tylko myślałem, ale i mówiłem o tem wszystkiem z moim Dawidem, który jest tak rozumny, jak tylko Anglik rozumnym być może. A myśli moje i rozmowy z Dawidem doprowadziły mnie do takiego rezultatu, że dla pana uczułem pogardę, dla pani Celiny uwielbienie, a sam przestałem się nudzić i postanowiłem osiąść w moich dobrach, aby na wzór lorda Dudleya osuszać bagniste grunta, zaprowadzać ulepszoną rasę bydła i zakładać szkółki dla okolicznych włościan. Obok tego nie zaniedbam też hodowli koni i mam nadzieję, że za lat kilka stadnina moja świadczyć będzie o udoskonaleniu tej gałęzi gospodarstwa krajowego. Widzisz więc pan, że korzystając z mojej słabości i z mego znudzenia i zawiązując intrygę, z której miałem wyjść okryty śmiesznością, wyświadczyłeś sam, nie myśląc o tem, znakomite dobrodziejstwo, zeznaję to i dla tego jedynie rękawiczkę moją chowam do kieszeni.
To rzekłszy, schował w istocie do kieszeni rękawiczkę i odwrócił się do Dawida z zapytaniem:
— Dawidzie, czy wszystko gotowe do podróży?
— Tak, milordzie, — odpowiedział Anglik.
W tej samej chwili na dziedzińcu ozwały się dzwonki pocztowe.
— Żegnam pana, — rzekł Ordynat do Graby ze sztywnym ukłonem.
Graba blady i drżący od gniewu, wysilił się na lekceważący uśmiech, z którym wybiegł z mieszkania Ordynata.


∗             ∗

Tego samego dnia, Celina siedziała w swoim buduarze szyjąc sukienkę dla syna, gdy wszedł Stanisław. Powitał ją czule, ale młoda kobieta dojrzała na twarzy męża lekki odcień znudzenia tak wrogo pamiętny jej z minionych niedawno czasów, a który zawsze bywał zwiastunem jego wydalenia się z domu, i wszystkich wydalenia się tego następstw. Zadrżała w głębi, ale drżenie to pokryła wesołym uśmiechem i serdecznem spojrzeniem. Zarazem poczęła rozmawiać z ożywieniem. Wyglądała świeżo, prześlicznie. Była dowcipną i rozważną na przemian, śmiała się często, a zarazem szyła pilnie podnosząc niekiedy na męża wzrok to zamglony wzruszeniem, to poważny rozwagą, to rozjaśniony naiwną wesołością. Była w tej chwili zalotną, najwyższą zalotnością pełnej wdzięku i rozumu kobiety, która pragnie utrzymać obok siebie ukochanego mężczyznę.
Stanisław zrazu dość obojętny, coraz bardziej ożywiać się począł — zarażał się śmiechem Celiny, gdy śmiała się, jej powagą, gdy czyniła subtelne spostrzeżenia. Po chwili całą duszą zajął się rozmową z żoną, a rozmawiając, przerzucał książki na stole. Spojrzał na tytuł jednej z nich i zawołał:
— O rolnictwie! co też to taka książka robi u ciebie?
Celina zaśmiała się swobodnie.
— Księgarz przysłał mi ją między innemi, — odpowiedzała.
— Tem lepiej, — rzekł Stanisław, — zobaczymy co się w niej znajduje.
I rozcinając kartki, począł zrazu czytać oderwane ustępy. Stopniowo rzecz zaczęła go zajmować, wieśniakiem był z urodzenia — opisy więc wsi, pól i lasów, które znalazł w książce, poczęły budzić w nim wspomnienia dzieciństwa i najwcześniejszej młodości.
— Jak tu wiernie maluje naturę! — zawołał po przeczytaniu jakiegoś ustępu opisującego lasy, nauczająco, a zarazem malowniczo skreślonego, zdaje mi się, że czytając to, widzę brzozy sosnowe i brzozowe gaje, po których za młodu tyle się nachodziłem!
A gdy natrafił o uprawie pól, rzekł:
— Tego samego zdania co autor tej książki, był stryj mój, doskonały swego czasu gospodarz!
Trwało tak z pół godziny, gdy nagle zwrócił się do żony i rzekł:
— Ale ja zapominam Cesiu, że książka ta nudzić cię może! Wszak rolnictwo to rzecz nie kobieca!
— Przeciwnie Stasiu, — odparła żywo Celina, — ta książka niezmiernie mnie zajmuje.
W istocie, twarz jej promieniała pojęciem, a oczy błyszczały radością. Oddawna czekała, aby mąż jej książkę tę wziął do ręki.
Stanisław orzucił wzrokiem powabną wszelkiemi powabami ducha i ciała twarz żony i pocałował jej pogodne, myślące czoło.
— Czytajmy więc z początku, rzekł.
W jakie pół godziny oderwał oczy od książki i powiedział:
— Miło to być musi jednak, dopomagać naturze w tworzeniu wszystkich tych pięknych i użytecznych rzeczy! Zaczynam pojmować radość, jaką objawiają rolnicy na widok pól pięknie uprawnych, łąk kwitnących i szumiących lasów. Doprawdy! może też i w gospodarstwie jest powab i poezja!
Celinie przyszły na myśl słowa Kamili: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a będzie zbawionym.“ — Jasnowidzeniem duszy nawskróś przejętej miłością, dojrzała, że nadeszła już ta chwila zbawienia. Zapał rozjaśnił twarz jej, złożyła ręce z których wypadła robota i rzekła:
— O tak Stasiu, cóż może być piękniejszego, jak wydobywać z ziemi skarby, które mają nakarmić tylu ludzi! cóż może być milszego, jak patrzeć na szerokie łany obfitem zbożem falujące, na mnóstwo ludzi żyjących z pracy przez nas im dostarczonej i patrząc na to wszystko, módz powiedzieć sobie: — Tę urodzajność ziemi i ten spokój otaczających ludzi po Bogu, ja uczyniłem!
Stanisław zamyślił się.
Celina mówiła dalej:
— Wyobrażam sobie, jak smutno wyglądać wszystko musi w moim Wieńczynie, albo w Dobrejwoli. Kochani nasi ojcowie są zbyt starzy, aby mogli urządzić tam wszystko jak potrzeba. Jakby też nasza obecność nowe życie wlała w te piękne miejsca! bo piękne są też one w istocie. Wieńczyńskie lasy naprzykład, gęste, odwieczne, rozległe, niby ponure, albo Dobrowolskie równiny, takie gładkie jak kobierce, przecięte strumieniami płynącemi po łąkach. Czy ty to wszystko pamiętasz Stasiu?
— Pamiętam, — odparł Stanisław pogrążony w głębokiem zamyśleniu.
— O, bo ja tam każdą ścieżkę, każde niemal drzewko pamiętam, jak gdybym wczoraj je opuściła! Czy wiesz, że chociaż Wieńczyn jest mojem miejscem rodzinnem, przekładam twoją Dobrąwolę. Chciałabym mieszkać w Dobrejwoli.
Przy tych wyrazach Celiny, chmura osiadła na czole Stanisława, z trudnością stłumił westchnienie.
— Dobrawola! — rzekł, — o Cesiu...
Nie skończył, bo Celina położyła mu dłoń na ręku.
— Stasiu, — rzekła, — nasz Boleś za kilka miesięcy zacznie już chodzić i pojmować. Jakżeby mu było zdrowo i pożytecznie pierwsze siły fizyczne i umysłowe rozwijać na wsi. Trawniki wiejskie miększem są usłaniem dla stópek dziecięcych jak woskowane miejskie posadzki, a te pola, na któreby pierwsze pojętne rzucił spojrzenie, jużby mu na zawsze miłe zostały, nieprawdaż Stasiu?
— Tak, o tak, — odrzekł Stanisław, — po tysiąc razy masz słuszność Celino! ale ty nie wiesz... my... ja do Dobrejwoli wrócić nie mogę...
Powstał nagle i niosąc rękę do czoła, zawołał:
— Ach, Cesiu! cóżbym dał za to, aby mi wróciły lata zmarnowane, abym je mógł z ich skutkami z życia mego wymazać!...
Celina miała coś powiedzieć, ale w tej chwili lokaj oznajmił wchodzącego tuż za nim Grabę.
Gość nie mógł w mniej przyjazną dla siebie trafić porę. Poczuł to od razu i próbował nastroić się na zwykły sobie dowcipno-sarkastyczny ton, ale usiłowania jego łamały się pod wpływem spojrzenia Celiny, w którem wyraźną była chłodna wzgarda i pewność zwycięstwa.
Stanisław obchodził się ze swym dawnym przyjacielem tak ozięble a poważnie, że ten musiał uczuć, iż i tu jeszcze grunt mu się pod stopami usuwa.
Zdobył się jednak w końeu na bardzo zręczne zaproszenie Klońskiego do siebie.
— Wybacz Kalikście, — odrzekł mu Stanisław, — ale tak mi jest dobrze w domu, że nie mam ochoty do korzystania nawet z twoich zaprosin.
— Mój Boże! — zaśmiał się Graba, — jakiż to cud dopełnił się nad tobą, kochany Stachu, w przeciągu kilku miesięcy!
Stanisław wesoło odpowiedział:
— Powiem ci otwarcie, kochany Kalikście, że od dawna przygotowały się we mnie materjały na jednego z tych ludzi, których ty nazywasz hreczkosiejami, tranchons le mot głupcami. Otóż właśnie materjały te już dojrzały.
— A ty, Stachu! — zawołał Graba, — uległeś metamorfozie, ale jakiej? czy z gąsienicy zostałeś motylem, czy bodaj z motyla gąsienicą!
— A, uważam, że pan się trudnisz historją naturalną, — rzekła Celina i wzięła na kolana Lola, który przymilał się do niej.
— Panie Graba, — dodała ze znaczącem spojrzeniem, — drapieżny kot, który chciał krzywdzić mego Lola, już daleko odegnany od niego.
Graba zrozumiał alluzję i zaśmiał się z przymusem.
— Winszuję, — rzekł, — ale zarazem radzę pani, abyś pilnie swego Lola na sznureczku trzymała, bo kot nie jeden na świecie!
To rzekłszy, pożegnał się i wyszedł.


∗             ∗

Pan Graba wracał do siebie targany głuchym gniewem i rozdrażnieniem.
Dwa razy tak potężne fiasco jednego dnia poniesione, wprawiło go niemal w stan gorączkowy. Przed oczami przesuwały się mu z kolei to rękawiczka Ordynata, to ironiczny zwrócony ku niemu uśmiech sportsmana Anglika, to błękitne tryumfujące oczy Celiny. Furje rozdzierały mu pierś, widział w oddali zaciemniającą się gwiazdę swej pomyślności, coś niby obawa go zdjęła. Czyliżby świetna karjera jego dobiegała do końca? do tego końca, który zwykle spotyka ludzi podobnie mu żyjących, a którym jest hańba i nędza? Hańba przyjdzie wtedy, gdy spadnie maska moralna, pod którą ukrywał twarz swojej duszy — nędza, gdy wszyscy bogaci ludzie odwrócą się od niego, tak jak dziś dwóch z nich się odwróciło. Powodzenie jest jak nić subtelna, którą snuć należy powoli i ostrożnie — biada, gdy się raz zerwie, już się coraz częściej rwać pocznie i nie nawiążesz ją żadnem zaklęciem, aż spostrzeżesz w ręku zamiast złotego sznureczka, brudne szmaty.
Przed oczami Graby zawiała w powietrzu prządka przeznaczeń i zdało mu się, że na jej wrzecionie ujrzał zerwaną nić swego powodzenia.
Zacisnął pięście i w głucho wzburzonem usposobieniu wszedł do swego mieszkania.
W salonie siedziała Kamila zajęta ręczną robotą. Usiadł naprzeciw niej, wpijał w nią przez chwilę ostre spojrzenie i ozwał się w końcu:
— Na honor! do ostateczności nudzić mnie poczyna ta twoja tragiczno-posępna postać!
— Nie mogę być inną, — odrzekła młoda kobieta, nie podnosząc oczów od roboty.
— Ale ja chcę, abyś była inną! — zawołał Graba, — dosyć już tej nierozsądnej pobłażliwości z mej strony! pójdź do fortepianu i zagraj mi co, a wesoło, potrzebuję rozrywki!
— Wiesz dobrze, że od śmierci mojej matki, grać mi jest niepodobnem, — odpowiedziała Kamila.
— Natychmiast ujrzym, czy podobna lub nie! — zawołał Graba i poskoczywszy do żony, popędliwie pochwycił jej rękę.
— Nie dotykaj mnie! — krzyknęła, — pójdę sama.
— A więc idź! — ryknął Graba przez zaciśnięte zęby i odstąpił.
Kamila przeszła zwolna salon i usiadła przy fortepianie, ale zaledwie palce jej dotknęły klawiszów, wydobyły się z nich ostre i fałszywe tony. Zmieniła akord, ale znowu ozwał się on fałszywie, przebiegła klawiaturę szybkim pasażem, lecz tony wychodziły z pod jej rąk niesforne, kłótliwe i rażące. Opuściła ręce i rzekła:
— Nie mogę!
— Graj! — krzyknął Graba z głębi fotelu, w który się był zasunął, a w głosie jego było tyle gniewu, że ręce Kamili znowu dotknęły klawiszów; ale z pod nich wydobyły się akordy bardziej jeszcze ostre, bardziej przykro i fałszywiej brzmiące jak wprzódy.
— Ty to umyślnie robisz! — krzyknął zrywając się Kalikst.
— Nie, — silnym głosem rzekła Kamila i powstała tak wyprostowana, dumna i energiczna, jaką była zawsze. — Nie, — powtórzyła, — chciałam grać, aby choć na chwilę uspić w tobie szatana i odegnać go od siebie, chciałam grać, bo myślałam, że muzyka wleje może choć trochę słodyczy w zmęczoną pierś moją. Ale nie mogłam... nie mogłam! Fałszywe i ostre tony, które się z pod rąk moich wydobywały, to echa tych głosów wewnętrznych, które rozrywają mnie samą. Jak może z pod palców snuć harmonję istota, w której wnętrzu zginęła wszelka harmonja? Niegdyś pięknie grałam podobno i kochałam sztukę. Dziś nie wiem od czego pieśń jaka zaczyna się i czem się ona kończy, bo we mnie samej ustał śpiew wszelki. Sztuka to miłość i piękno — a jam piękno moje zatraciła w ciągłych walkach z tobą — miłość w nienawiści dla ciebie...
— Milcz, milcz zuchwała! — krzyknął Graba i poskoczył ku niej z twarzą wykrzywioną bezpamiętnem uniesieniem.
Kamila nie cofnęła się ani zadrżała. Ręce skrzyżowała na piersi i oczy swoje z pod brwi zsuniętych wpatrzyła w twarz męża.
Blada była strasznie, ale ani jeden nerw nie drgnął w jej twarzy.
Twarz ta pełna zimnej pogardy i spokojnej odwagi i te oczy dumne, płonące, bez drgania powieki wpatrzone w jego oczy, zapanowały nad uniesieniem Graby. Stanął przed nią jak wryty, i po kilku sekundach rozśmiał się gardłowym śmiechem.
— Trafiła kosa na kamień! — zawołał. — Ależ oczy, oczy twoje najdroższa żono! kocham cię za nie i radzę ci, abyś jeżeli się kiedy znajdziesz w niedostatku, ofiarowała się jakiemu właścicielowi menażerji ku poskramianiu siłą wzroku lwów i lampartów!
To rzekłszy, wybiegł z salonu z trzaskiem za sobą drzwi zamykając.
Przez resztę dnia cały dom wrzał niepokojem. Głos pana domu gwałtownie łający domowników, rozchodził się po całem mieszkaniu. Panny służące szlochały w garderobie, lokaje szemrali i mówili o odejściu, odźwierny klął w bramie na czem świat stoi.
Wieczorem dopiero uciszyło się wszystko.
Pan Graba zamknął się w swoim pokoju i ubrany rzucił na posłanie.

V.

Jesień nadeszła, miasto poczęło znowu ożywiać się ludnością napływającą ze wsi. Kilka zamożnych rodzin, które przez letnie miesiące używały wiejskiego powietrza, wróciły na zimę do M., a jedna z najpierwszych wróciła tam pani szambelanowa Słabecka z córką i synem.
W listopadzie zaczęto bawić się po przeszłorocznemu, dano już kilka proszonych objadów, układano projekta na zimowe bale, maskarady, szlichtady, amatorskie teatra i t. d.
Pan Graba umyślił rozpocząć szereg tańcujących wieczorów świetną u siebie zabawą. Nie zważając na żałobę żony, rozesłał mnóstwo zapraszających biletów w swojem i jej imieniu i poczynił przygotowania, które świetnością swą zaćmić miały to wszystko, co kiedykolwiek u niego widziano. W dniu oznaczonym o zmroku, salony zajaśniały rzęsistem światłem, w oknach etażerki przyozdobiły się kwitnącemi roślinami, Borel wysilił całą swą cukierniczą sztukę na torty i piramidy cukrowe, kilku kucharzy pracowało nad wspaniałą wieczerzą, a lokaje w czarnych frakach stali w przedpokoju gotowi do otwierania drzwi licznym spodziewanym gościom.
Kamila w żałobnej sukni, o którą od kilku dni ciągłe z mężem staczała walki, siedziała w bawialnym salonie, obojętna na wszystko co się koło niej działo.
Graba przechadzał się po świetnie przystrojonem mieszkaniu, przypatrywał się wszystkiemu ze złośliwo-zadowolonym uśmiechem i mówił do siebie:
— Zobaczymy! zobaczymy czy wszystko to nie osiągnie pożądanego skutku!
Nakoniec goście zaczęli schodzić się i zjeżdżać, ale bardzo nieliczni. Do północy gospodarz wyglądał spodziewanego towarzystwa, ale zaledwie trzecia część zaproszonych przybyła i gdy ozwała się szumna muzyka orkiestry, kilka par tylko stanęło do tańca, przy wieczerzy zaś ze zbytkiem zastawionej, trzy części miejsc było niezajętych.
Graba przygryzł usta, oko drgało mu ciągle nerwowo, starał się jednak nie stracić rezonu i bawił gości ze zwykłem sobie ożywieniem. W dowcipach swych był tylko bardziej zjadliwy niż zwykle i pocichu oglądając się czy nie jest słyszanym, dokuczał żonie i sługom. Zabawa była martwa, tańce nie szły, wszyscy z rodzajem zakłopotania spoglądali na gospodynię domu ubraną w żałobę, z wyraźnemi znakami tajonego cierpienia na twarzy.
W parę godzin po północy salony całkiem się opróżniły, goście zatrzymywani wprawdzie przez gospodarza, ale nie zatrzymywani przez gospodynię, rozeszli się, jedni z ironicznym uśmiechem na ustach, inni z niezadowoleniem, inni jeszcze z oznakami grzeczności, ale w duchu z wyrzutami czynionemi sobie, że tu przybyli.
Po opustoszałych salonach, Graba przechadzał się długo zły i chmurny, łajał lokajów gaszących światło, kazał wypędzić muzykantów, którzy się o zapłatę dopominali.
Coraz widoczniej spostrzegał, że gwiazda jego przygasać poczynała, nie mógł nawet rozpalić na nowo jej blasku świetnością wieczoru, na który tyle liczył.
Znaną powszechnie jest zmienność opinji ludzkiej. Człowiek dziś wyniesiony przez nią do ideału, jutro w błoto może być wtrąconym, a pojutrze wspomożony szczęśliwą jaką okolicznością, znowu powstaje świetniejszym niż był kiedy. Jeżeli zaś tak chwiejne i niestałe bywają sądy narodów, o ileż więcej są one takiemi u garstki prowincjonalnej ludności, powodującej się bardziej wrażeniami niż rozumowaniem, bardziej drobiazgowością zewnętrznych objawów, niż samą istotą rzeczy. Tam gdzie piękne mieszkanie i zbytkowny powóz, nowość postaci, zręczność obejścia się i jeden głos podniesiony z pełną zapału pochwałą, mogą uczynić człowieka ulubieńcem publiczności, tam także oswojenie się z temi oznakami bogactwa, jedna śmieszność lub niezręczność, jedno wyrzeczone słówko potępienia, zdolne są do obalenia całej tej sztucznej, parafialnej popularności, opartej na próżności i chciwej blasku wyobraźni.
Tak było i z panem Grabą. Olśniony zrazu jego dowcipem i oznakami jego bogactwa, rozsądek publiczności M. zaczął się budzić i mnóstwo znaków zapytania stawiał obok jego osoby spadłej do M. jak z nieba, i pełnej cech dość tajemniczych.
Naprzód tedy zaczęto pytać: po co pan Graba zamieszkał w M., kiedy nie miał tam ani krewnych, ani żadnych widocznych interesów? Dla czego żył bez żadnego zajęcia, cały czas obracając na zabawy? Dla czego nie nabył sobie majątku za pieniądze, które tak hojnie na wszystkie rozsypywał strony?
To ostatnie pytanie sprowadziło inne ważniejsze i groźniejsze w swych skutkach, a mianowicie: jaki był fundusz tego tak wystawnie żyjącego człowieka? Czy był on w istocie tak bogaty, jakim okazać się pragnął?
Na to ostatnie pytanie znalazło się mnóstwo niekorzystnych dla pana Graby odpowiedzi. Tak naprzykład: kupcy z bławatnych i korzennych sklepów zaczynali uskarżać się na nieakuratność pana Graby w opłacaniu im należytości; właściciel handlu win wyraźnie mówił każdemu, kto chciał go słuchać, że pan Graba winien mu dość znaczną sumę, że daje mu tylko nieznaczne przedpłaty, a zwrot całości odwleka pod różnemi pozorami; nakoniec odprawiony kamerdyner Józef i odprawiona panna służąca opowiadali wielce dziwne, dziwne rzeczy: że niby wiedzieli z pewnością, jako u pana Graby bywały dnie i tygodnie, w których nic a nic nie miał pieniędzy, a miał je wtedy tylko, gdy ograł jakiego panicza. Jako w domu państwa Grabów działy się wielce smutne rzeczy, bo pani pana znieść nie mogła, a on się z nią źle obchodził, jako matka samej pani odzyskawszy mowę na chwilę przed skonem, wołała do Boga, aby wyratował córkę jej z rąk nikczemnika i t. d. Opowiadania te z przedpokojów, garderób i lóż odźwiernych dochodziły do salonów i wywoływały tam wykrzykniki pełne podziwu i oburzenia. Czy być może? pan Graba źle obchodzi się z żoną? Matka jej nazwala go przed skonem nikczemnikiem! pan Graba nie rzetelny! nie płaci długów!
I najgłośniejszy, najszkodliwszy dla pana Graby rozległ się wykrzyknik: więc nie jest bogatym! jakto? a te salony, powozy, służba, objady, bale, ciągła gra w karty? Mógłżeby tak zbytkownie żyć, gdyby nie był bogatym? ale znowu jeśli nim jest, dla czego skarżą się nań kupcy i odbierają mu swój kredyt? dla czego według wiarygodnych opowiadań sługusów znanych ze swej życzliwości ku panom, którym wprzódy służyli, bywają dni i tygodnie, w których nie posiada on grosza w kieszeni? więc nie jest bogatym? ale w takim razie jakże mu wystarcza na tak zbytkowne życie?
Pan Graba z ulubieńca publiczności, stał się dla niej zagadką — zagadką, z której wypływały mętne i posępne cienie.
Ktoś nie dawno do M. przybyły, jakiś nie młody i ogólnie poważany człowiek, słysząc raz te wszystkie kwestje roztrząsane w poważnem towarzystwie, ozwał się pół żartem:
— Czy wiecie państwo co znaczy właściwie wyraz francuski chevalier d’industrie?
— Wiemy, — odrzekli obecni, — i cóż ztąd?
— Zdaje mi się, — dokończył nie młody człowiek, — że wyraz ten można zastosować do tego pana, o którym słyszę.
Wszyscy umilkli, nikt jeszcze nie ośmielił się stanowczo nazwać w ten sposób człowieka, który niedawno posiadał tak ogólną wziętość i sympatję.
Nie mniej jednak straszny ten wyraz, ten wyraz, który nawet nie istnieje w języku naszym, bo rzecz sama przez długi ciąg wieków obcą była obyczajom narodowym, ten wyraz równający się nazwom najszkaradniejszych zbrodni, wyciskający piętno hańby na czole odzianego nim człowieka, wyobrażający najbrudniejsze męty społeczeństwa, najostateczniejsze zepsucie ducha człowieczego, wyraz ten, którego przepolszczyć niepodobna, tak jest napływowy u nas i mało znany, wyrył ognistemi zgłoskami obok nazwiska pana Graby w myślach tych wszystkich, którzy go usłyszeli.
Chevalier d’industrie! — myślały kobiety, — a więc człowiek, który nie ma nigdzie stałego siedliska, który byt zdobywa niegodziwemi środkami i nie zdolny jest do żadnych szlachetnych uczuć! to okropne! a myśmy go tak lubiły!
Chevalier d’industrie! — myśleli mężczyźni, — a więc człowiek, który wyzuł się z najelementarniejszych pojęć o honorze, który jeździ po świecie, aby spekulować na cudze kieszenie i zaprasza nas na bale i objady wyprawiane za wyłowione od nas pieniądze! To okropne! a myśmy się z nim przyjaźnili tak ściśle!
Bądź co bądź, najciemniejsze strony tych przypuszczeń pozostawały jeszcze nierozjaśnionemi tylko przypuszczeniami, ale rzeczą niemal stanowczo stwierdzoną było to, że pan Graba nie był tak bogatym, jakim okazywać się pragnął. Przeświadczenie to o tyle mu zaszkodziło w umyśle ogółu, o ile przekonanie przeciwne, wiara w jego bogactwo była mu wraz po przybyciu do M. pierwszą dźwignią do zbudowania jego popularności.
To powątpiewanie o istocie jego bogactwa nie było już tylko śrubą wiercącą dziury w opinji pana Graby, ale bombą o potężnej sile, kulą roztrzaskującą, od uderzenia której zatrzęsły się fundamenta i prysnęły ściany jego towarzyskiej pozycji.
Bogaczowi można było wybaczyć wiele rzeczy, które są do niewybaczenia biedakowi udającemu bogacza. Gdy zaś do tej zabijającej wątpliwości dołączyła się wątpliwość o czystości źródeł, z których pan Graba czerpał środki na swe wystawne życie, gdy obok tej tajemniczości, na której dnie prawdopodobnie leżała hańba, przypomniały się umysłom mnogie fakta i fakciki dotąd usprawiedliwiane i barwione, ale dziś zciemniałe i mętami okryte, nic dziwnego, że wiele osób, wiele rodzin zaczęło się namyślać, czy nie należało zerwać, albo przynajmniej zobojętnić stosunek z człowiekiem, który swej dwuznaczności nie mógł ozłocić ani jednym miljonem, i nic dziwnego, że w skutek tych umysłów na pierwszy wieczór wydany przez pana Grabę w nowo rozpoczynającej się porze zabaw, przybyła zaledwie trzecia część zaproszonych gości.
Pani szambelanowa Słabecka nie połączyła się z tymi, którzy cicho lub głośno, otwarcie lub bojaźliwie zaczęli potępiać pana Grabę. Była ona nim dotąd zachwycona, bo on nie przestał jej powtarzać, że wygląda zaledwie na lat trzydzieści, że posiada niezrównanie piękną płeć i zgrabną figurę, a na wieczorze swoim tak usilnie zapraszał ją do tańca, że prośbom jego nie mogła się oprzeć, puszczała się z nim w wir taneczny zasłaniający przed nią szyderskie uśmiechy widzów i gorzki wyraz twarzy własnego jej syna.
Tozio rzadziej niż wprzódy bywał u Graby i nie wiele grywał w karty.
Przesiadywał on najczęściej w domu osłabiony i znękany szybko rozwijającą się chorobą. Doktorowie znajdowali w nim zastraszające wycieńczenie sił, tem straszniejsze, że połączone z wielkiem rozdrażnieniem moralnem. Nie ukryło się przed oczami tych ludzi nauki, że nieszczęśliwy młody człowiek w całej rozciągłości pojmował swe nieszczęście, to jest: zmarnowaną młodość i tak wcześnie grożącą śmierć. Zapóźne żale, wyrzuty sobie samemu czynione, gorycz poczuwana dla tych, którzy błędnem skierowaniem jego młodości byli pierwotną przyczyną jego fizycznego i moralnego upadku, wszystkie te bezowocne targania się duchowe pogorszały chorobę i przyspieszały jej postępy. Zalecono mu wyjechać na zimę do Włoch, Ryta błagała go o to, ale on o tej podróży i słuchać nie chciał. Ogarnęła go bezsilność i apatja, nic go nie zajmowało, a zwiedzenie obcych krajów, potrzeba przenoszenia się z miejsca na miejsce, zastraszały go nieledwie.
Raz rzekł do Ryty:
— Zresztą, gdybym i chciał jechać do Włoch, zkąd wezmę potrzebne na podróż pieniądze? ty wiesz Ryto, że wszystko co można było wydobyć w tym roku z majątków, mama wzięła na swoje zimowe potrzeby.
— Zapominasz Toziu, — mówiła Ryta, — że ja mam własny fundusz, posag mój, który dotąd jest nietknięty. Powiedz tylko, że pojedziesz, a natychmiast wezmę od marszałka B. potrzebną sumę i pożyczę ci ją.
— Ryto, mówisz przez delikatność pożyczę, a myślisz daruję, bo wiesz przecie, że z mego osobistego funduszu nic nie pozostało prócz długów.
— A więc czyż nie jesteś moim bratem i bratem, którego kocham więcej jak wszystkich i wszystko na świecie? — mówiła Ryta.
— Wiem i wierzę ci, — odpowiedział Tozio, biorąc rękę siostry, — ale podróż ta na nic mi się nie przyda... czuję, że już jest zapóźno... zresztą, nie chcę cię daremnie ogołacać...
Przechodziły niekiedy dnie całe, w czasie których Tozio siedział nieruchomie w swoim pokoju, wpół leżąc na wygodnym fotelu, paląc cygaro mimo zakazu lekarzy. W tych długich godzinach samotności i próżnowania znać było, że myślał, a myślał boleśnie, bo oczy miał w jeden punkt utkwione, niekiedy zaszłe łzą, która wysychała prędko na policzku rozognionym gorączką.
I Bóg tylko jeden mógł odgadnąć i zliczyć gorzkie, pełne zapóźnego żalu myśli tego młodzieńca, który przez lat kilka całe życie przeżył, tego dziecka nieledwie, które stało nad mogiłą i widziało, że nad nią stoi.
Raz ocknąwszy się z takiego zamyślenia, zobaczył obok siebie Rytę, pochwycił obie jej ręce i zawołał:
— O, czemuż z doświadczeniem jakie mam dzisiaj, nie mogę wrócić do moich lat szesnastu! O, Ryto, nie umarłbym tak wcześnie!
Innym razem rzekł:
— Ryto, czemu natura nie urządziła tak, aby ludzie odradzali się po śmierci ze świadomością przeszłego istnienia? ręczę ci, że drugi raz żyjąc, mądrzejbym sobie postąpił.
Pewnego dnia zawołał ze śmiechem pełnym goryczy:
— Ot głupstwo świat i wszystko co na nim! To nasze co użyjem, a ja choć krótko żyłem, ale żyłem!
Po tym wykrzykniku ubrał się i poszedł do Borela. Tam znalazł Grabę i innych kolegów, grał w bilard póki sił starczyło, pił wiele, a więcej jeszcze mówił i śmiał się, wrócił do domu nad samym ranem, a nazajutrz nie mógł wcale wstać z łóżka. Dwaj doktorzy wezwani przez Rytę, odchodzili ze smutnemi twarzami, a zstępując ze wschodów, wiedli między sobą następną złowróżbną rozmowę:
— Źle kolego!
— Bardzo źle!
Nad wieczorem dnia tego obudził się z długiego, gorączkowego snu, otarł pot, który kroplami sączył się z czoła i obejrzawszy się jakby ze zdziwieniem, zawołał:
— No proszę! wszak ja jeszcze żyję!
Pani szambelanowa rzadko wchodziła do mieszkania chorego syna, bo i zajęta była ciągłymi gośćmi lub wizytami i Tozio bywał w obecności jej tak milczący i posępny, że musiała obecność tę uznać za niepotrzebną. Bolała nad chorobą syna jak mogła i umiała. Niekiedy nawet przykładała do oczu batystową chusteczkę i szlochając, wołała:
Oh, malheureuse mère que je suis!
Ale w godzinę po tych szlochach jechała na wieczór lub z wizytami, a wracając do domu, pytała Ryty:
— Jakże tam Tozio?
Jeżeli otrzymała niepocieszającą wiadomość, wzdychała i zadzwoniwszy na pannę służącą, dawała jej długie rozporądzenia tyczące się sukien, okryć, kapeluszów i t. p. Najczęstszym i ustawicznym prawie gościem pani szambelanowej stał się pan Jodek. Przynosił on jej codziennie wszystkie możebne i niemożebne nowiny brukowe, służył za kurjera posyłanego po sprawunki i z najróżniejszemi poleceniami, a obok tego spoglądał na nią coraz czulej — tak czule, że w końcu rozniosła się po mieście wieść, że Jodek śmiertelnie zakochał się w pani Słabeckiej. Wieść ta wzbudziła homeryczne ogólne śmiechy, ale nie podzielała ich pani szambelanowa, bo na czułe spojrzenia i westchnienia Jodka, odpowiadała uderzeniem go po ręku nieodstępnym wachlarzem, a niekiedy wpadała w sentymentalne zamyślenia.
Ktoś złośliwy zrobił uwagę, że pani szambelanowa tak bardzo lubiąca ploteczki i nowinki, kto wie? czy nie zapragnie zdobyć sobie na własność kurjera codziennego miasta M.
Kto inny odpowiedział na tę uwagę, pytaniem:
— A ile kurjer ten posiada wkładowego kapitału?
— Żadnego.
— No, to nic z tego nie będzie. Magazyn mód i nowości musi przecie mieć z czego się utrzymać!

VI.

Pewnego zimowego wieczoru, dość liczne towarzystwo bawiło się u pani szambelanowej. Była to jedna z tych zabaw konwencjonalnych, monotonnych, owianych atmosferą nudy, w których kilkanaście osób na podobieństwo marjonetek rusza się w tańcu bez ożywienia i wesela, jakby tylko z obowiązku, a reszta towarzystwa otacza salon wieńcem znudzonych twarzy i ust poziewających albo szepcących obmowy i ploteczki. Do martwoty i nieokreślonego jakiegoś niezadowolenia tchnącego w całem towarzystwie, przyczynił się znacznie fakt, że koło tancerzy złożone było przeważnie z młodych ludzi, nie posiadających odpowiedniego do położeń swych tancerek towarzyskiego położenia, zaproszonych tylko dzięki nogom do tańca zdolnym, mogących być objętymi charakterystyczną nazwą: „froterów.“ Jakież miasto nie zna i nie posiada tych balowych froterów, o których nikt nie pyta, czy umieją czytać, a tylko czy umieją tańczyć, którzy mogli przybyć na bal bez głowy i niktby tego nie spostrzegł, byleby nogi dostatecznie funkcjonowały.
Najczęściej sama gospodyni domu nie wie jak się oni nazywają, a o gościach to już nie ma co i mówić! Nazajutrz po zabawie panny zwykły się wyrażać, mówiąc o nich: ten, który tak doskonale tańczył walca, albo ten, który tak zabawne pas robił w mazurze. Ale nigdy nie powiadają: ten co tak przyjemnie rozmawia, albo: ten z tak pięknemi oczami, bo frotery nigdy nic nie mówią, a żadnej pannie i na myśl nie przyjdzie spojrzeć czasem nawet na kolor ich oczu. Oderwani od ciężkiej, biurowej najcięższej pracy, zaproszeniem uczynionem w celu zapełnienia jakiej dziury w towarzystwie, w ciasnej, często zimnej izdebce ubierają się we frak i białe krwawo zapracowane rękawiczki, wchodzą do salonów ludzi, którzy w imię wyższego majątku i urodzenia roszczą sobie prawo patrzenia na nich z góry, piją herbatę i limoniadę, jedzą lody i kotlety, kręcą się w tańcu aż do spocenia z istotami obcemi im obyczajami i pojęciami, żyjącemi w całkiem obcej im sferze i tańczącemi z nimi tak, jakby tańczyły ze sprzętami, gdyby sprzęty tańczyć mogły. Wchodzą z odurzoną głową, rozdrażnionem zbyt często sercem, aby nazajutrz wrócić znowu do mozolnego i nudnego zajęcia, z akordami orkiestry brzmiącemi w uszach i z kobiecemi zwieńczonemi sztucznem kwieciem główkami, migającemi przed ich oczami. I biedacy nie czują nawet, jak upokarzającą odgrywali rolę, jak sprofanowali wysoką godność pracującego na swój chleb człowieka, jak błyskotliwym widokiem rozdrażnili i osłabili swoje siły tak im na twarde życie potrzebne.
Takich froterów posiadało znaczną liczbę i miasto M., a cały ich zastęp tańczył ile sił stało na wieczorze u pani szambelanowej. Gdzież była jednak młodzież tak zwana porządna, elegancka, bogata, wysoko urodzona, młodzież mogąca stanowić przyzwoite partje dla dziewic w krepowych sukniach różnych kolorów, w konwaljowych, różanych, fiałkowych wieńcach? Gdzież była ta młodzież, która rozmową pełną salonowej ogłady, śmiałością obejścia się, możebną tylko ludziom czującym się w sferze właściwej sobie, mogłaby wlać werwę, ożywienie, interes w półsennie tańczące lub rozmawiające, rozstrzelone po obszernych salonach i znudzone grupy? Młodzieży takiej była w M. dość znaczna liczba i wszyscy jej przedstawiciele zaproszeni przez panią szambelanowę, znajdowali się na jej wieczorze, ale po większej części nie tańczyli i nie wdawali się w rozmowy z paniami, ale w pokojach Tozia umieszczonych na końcu mieszkania obsiedli zielone stoły, albo z cygarami w ustach rozłożyli się po kozetkach, prowadząc wesołą kawalerską pogadankę. Nie pomogły usilne nalegania gospodyni domu, aby połączyli się z tańczącem i bawiącem się w salonach towarzystwem. Ten i ów wezwany przez nią po nazwisku, przez grzeczność opuszczał męskie zebranie, wchodził do salonów, przetańczył kilka razy polkę lub jednego kadryla i znikał coprędzej pociągany ku pokojom Tozia urokiem dam pikowych, cygar, swobodnych śmiechów towarzyskich i przekąsek rozstawionych po stolikach z dodatkiem butelek, z któremi w męskiem gronie można było bez ceremonji się obchodzić.
Martwą jednak i nudzącą się większą część gości pani Słabeckiej, ożywiło cokolwiek jedno od początku wieczoru zadawane ze wszech stron pytanie: — Gdzie był pan Jodek? W istocie, pana Jodka nie było, ani między poziewającem i plotkującem gronem, ani między froterami, ani między huczną w pokojach Tozia bawiącą się młodzieżą. A publiczność tak była przyzwyczajoną do jego wszechbytności, był on takim warunkiem sine qua non każdego zebrania, każdej zabawy, że obecność jego, mianowicie w domu pani szambelanowej, której był ulubieńcem i gościem codziennym, stanęła przed wszystkimi w postaci niewytłumaczonego, dziwnego, wysoce zaciekawiającego faktu. Gdzie jest Jodek? pytanie ogólne. Byłżeby chorym? aleć wiedziano powszechnie, że nigdy nie chorował. Czy gdzie wyjechał? aleć wiedziano też powszechnie, że nigdzie z M. nie wyjeżdżał. I ciężki, dotkliwy, nieopisany dał się uczuć brak codziennego kurjera. Pokazało się, że bez niego nikt dokładnie nie wiedział o niczem, co przez parę ostatnich dni zaszło w mieście, a udzielającym sobie wzajem najświeższych nowin i jak bywa najczęściej poróżnionym w sposobie ich opowiadania zabrakło arbitra, który sporne kwestje z zupełnym autorytatem miał prawo rozstrzygnąć. Zdziwienie doszło do najwyższego stopnia, gdy sama gospodyni domu zawołała z rodzajem zniecierpliwienia:
— Ale gdzież jest cet excellent M. Jodek? dla czego nie przychodzi?
Ktoś złośliwy odezwał się zcicha, że pani szambelanowa między innemi rzeczami zgubiła dziś i Jodka.
Już tylko jednej godziny brakowało do północy, gdy wypadek całkiem niespodziewany zelektryzował na chwilę i ożywił towarzystwo. Nie było nim wprawdzie tyle wyglądanie przybycia pana Jodka, ale daleko więcej, bo do salonu wszedł prowadząc żonę pod rękę pan Kalikst Graba. Spóźnieni goście zwrócili na siebie powszechną uwagę, szepty, uśmiechy, spojrzenia poczęły się krzyżować we wszystkich stronach, a było w nich daleko więcej ironji, niechęci, pogardy nawet, niż życzliwości. Wyraźnie minęły złote czasy Graby. On jednak nie zdawał się spostrzegać tego. Wytwornie ubrany, woniejący perfumami, z właściwym sobie szyderczo-serdecznym uśmiechem na ustach i wielką swobodą postaci powitał gospodynię, która go spotkała z wykrzyknikami zadowolenia, a następnie począł kłaniać się na wsze strony rzucając komplementa, powitania i uściśnienia ręki.
Kamila weszła ze spuszczonemi oczami, w grubej żałobie i zaprowadzona przez panią szambelanowę do kanapy, usiadła milcząc, jak osoba bardzo zmięszana i całkiem obca wszystkiemu, co się około niej działo.
Gdy powtarzane przez wiele ust nazwisko pana Graby rozeszło się po salonie, wstał na uboczu dotąd siedzący nie młody o białych włosach i myślącej twarzy mężczyzna i gniewnym wzrokiem z pod zsuniętych siwych brwi, zaczął przypatrywać się Grabie.
Tymczasem dama o wspaniałym czepcu ze strusiemi piórami zaatakowała pana Grabę.
— Nie wiesz pan gdzie się podział pan Jodek?
— Owszem pani, — odpowiedział Graba z galanterją, — jestem uszczęśliwiony, że mogę zaspokoić ciekawość pani, a przez to sprawić jej przyjemność. Pana Jodka spotkałem przed dwiema godzinami na ulicy z depeszą telegraficzną w ręku, z odblaskiem niebiańskiej radości na twarzy. Tak był pogrążony w rozkosznych znać myślach, że zrazu nie spostrzegł mnie, ale gdym się do niego odezwał, spojrzał na mnie i zawołał głosem porywanego w niebo człowieka: — Ciotka moja umarła! dziedziczę!... — Pochwyciłem go w objęcia. — Ileż? ileż? — pytałem. — Czterdzieści tysięcy rubli srebrem, — odpowiedział i wyrwawszy się z mojego uścisku, zapomniawszy mi nawet powiedzieć, do widzenia, lotem strzały pobiegł ku pocztowemu gmachowi, zapewne aby natychmiast puścić się w podróż po złote runo.
Opowiadania tego słuchało kilkanaście osób, gdy pan Graba umilkł zdziwienie było tak powszechne, że przez parę minut nikt nie przerwał milczenia. Potem za to nagle nastapił wybuch wykrzykników: Jodek bogaty, a zatem posiadający własny objad i własne śniadanie, była to prawie taka anomalja, jak Jodek gdziekolwiek nieobecny, albo o czemkolwiek nie wiedzący. W mgnieniu oka wieść o sukcesji i wzbogaceniu się Jodka rozbiegła się po całym salonie, i tak zajęła wszystkie umysły, iż nikt nie spostrzegł jak pan Graba wymknął się z salonu, a za nim w ślad poszedł nie młody mężczyzna, o którym wiedziano, że był ojcem nieobecnej w towarzystwie pani Celiny Klońskiej.
Mąż Kamili z kapeluszem w ręku i lekkim, pewnym siebie krokiem przeszedł obszerną jadalną salę, mały gabinecik oświetlony z góry kolorową lampą i wszedł do pokojów Tozia.
Były to trzy nie zbyt duże pokoje, urządzone z kawalerskim komfortem, połączone z mieszkaniem szambelanowej owym małym gabinecikiem i posiadające osobne wejście ze wschodów. Pierwszy z tych pokojów i ostatni będący sypialnią młodego Słabeckiego, słabo były oświetlone i puste, za to w środkowym sześć świec płonęło na trzech kartowych stolikach, a w koło nich z cygarami w ustach stało i siedziało z dziesięciu mężczyzn.
Graba stanął na progu tego pokoju i zawołał wesoło:
— Dobry wieczór panom! Jestem pewny, że niczego tak niecierpliwie nie czekacie, jak mojego przybycia! nie prawdaż? Otóż jestem do usług waszych!
Na głos Graby z za jednego ze stolików, pomiędzy gęstemi kłębami dymu powstał Tozio. Twarz miał wychudłą i żółtą, a tylko na policzkach wyciśnięte gorączkowe rumieńce. Wyciągnął do przybywającego chudą rękę i rzekł ochrypłym głosem:
Ma foi, cher Graba, nigdy nie byłeś mi tak pożądany, bo djabelnie dziś szczęścia nie mam. Czy chcesz być ze mną w motyi? może fortuna tak łaskawa zwykle na ciebie i do mnie się uśmiechnie!
— A jakże! a jakże! służę ci! — zawołał Graba i zamieniwszy kilka powitań, usiadł obok Tozia i wziął karty do rąk.
Pan Wieńczyński wszedł za Grabą niepostrzeżony prawie przez nikogo i stanął za jego krzesłem przypatrując się tej grze i szybko rzucanym kartom.
Gra zawrzała ze zdwojoną siłą, ale fortuna nie uśmiechała się do Tozia, ani do Graby. Przegrywali ciągle, coraz większe stawiając sumy na kartę, ale Graba czynił to z zimną krwią i jakby rozwagą, nie unosił się i nie zapalał, za każdą przegraną rzucał razem z pieniądzmi jakiś żart lub sarkazm, a w krótkich przerwach gry, nucił sobie zcicha jakąś arjetkę. Tozio więcej niż kiedy był wzburzony, ręce mu drżały, oczy błyszczały gorączkowo, wyglądał jak człowiek cały ogarnięty namiętnością, niepamiętający wśród uniesienia swego o niczem. Blade i zaciśnięte usta jego otwierały się tylko dla wymawiania niezbędnych wyrazów, gdyż co chwila suchy, silny kaszel pierś mu rozdzierał.
Tak trwało z pół godziny, gdy jeden z partnerów zawołał:
— Bastuję!
— Wstydź się! — zawołali inni, — bastować na takiej drobnostce!
— Idę tańczyć! — odrzekł partner, — nie mogę już dłużej żyć w tym dymie!
— My poniterujemy dalej! — ozwało się kilka innych głosów.
Graba otworzył pugilares i wydobył dwieście rubli.
— Wygrana pańska! — rzekł do ponitera, który bastował i podał mu asygnaty. — Grałem w motyi z panem Słabeckim, drugą połowę on przegrał.
Tozio pochwycił swój leżący przed nim na stole i otwarty pugilares, a zajrzawszy doń, zbladł i zarumienił się na przemian. Powstał żywo i rzekł do mężczyzny, któremu przegrał:
— Przepraszam pana! wnet przyniosę jego pieniądze!
To rzekłszy, szybko przebiegł swoje pokoje dążąc ku mieszkaniu matki i siostry.
W gabineciku pogrążonym w bladawem świetle niebieskiej u sufitu wiszącej lampy, na małej kozetce siedziały obok siebie Ryta i Kamila.
Opuściły znać przed chwilą gwarne salony, i znalazłszy samotny kątek, rozmawiały z sobą półgłosem.
Tozio bardzo blady, drżący i ze zmienioną twarzą zbliżył się do siostry i pochwycił gwałtownie jej ręce.
— Ryto! — szepnął ochrypłym głosem, — pójdź! mam ci coś powiedzieć!
Ryta przerażona zmienioną twarzą brata, porwała się z miejsca i oboje odeszli w głąb pokoju.
— Ryto! — szepnął Tozio ściskając obie ręce siostry w swoich rozpalonych dłoniach, — Ryto! ratuj mnie od hańby! przegrałem więcej pieniędzy niż ich miałem przy sobie! zapomniałem się! uniosłem! sądziłem, żem miał w pugilaresie jeszcze paręset rubli, tymczasem już nic nie było! Muszę natychmiast oddać dwieście rubli, których nie mam... Nie zapłacić długu kartowego, to okropność! skonałbym ze wstydu!...
Ryta załamała ręce.
— Nie mam pieniędzy! — jęknęła, — marszałek B. nie oddał mi jeszcze procentu od mojej sumy, a wczoraj ostatnie sto rubli oddałam jednemu z wierzycieli mamy, który byłby zgubiony, gdyby tych pieniędzy nie odebrał!
Tozio zachwiał się i oparł o ścianę.
— A mama? — zapytał ledwie dosłyszanym głosem, czy ma teraz pieniądze?
— Nie ma, — odrzekła Ryta, — ostatnie wydała na ten wieczór!
Tozio jęknął i szybkiem spojrzeniem orzucił ubranie siostry. Ryta miała na sobie suknię z błękitnej materji spiętą pod szyją dużą złotą broszą. Takaż bransoleta błyszcząca kilku wielkiemi rubinami zdobiła jej białą prześlicznie utoczoną rękę. Oczy Tozia zatrzymały się na tej bransoletce.
Ryta odgadła myśl brata, szybkim ruchem zdjęła z ręki kosztowny klejnot i kładąc dłoń na jego ramieniu, podała mu bransoletę.
— Weź to, sprzedaj lub zastaw, — rzekła.
Oczy Tozia błysnęły radością, wyciągnął rękę aby wziąć podany sobie przedmiot, ale nagle jakby odtrącony niewidzialną jakąś siłą, cofnął się i zakrywając oczy ręką, szepnął:
— Nie, nie wezmę!
— Dla czego? — zapytała Ryta cicho i spiesznie, — jeśli cię fatalna namiętność tak daleko uniosła, czy sądzisz, że nie pragnę tą drobną ofiarą uchronić cię od wstydu?
W sposobie, jakim wymówiła te wyrazy była taka wielka dobroć i miłość, że Tozio pochylił głowę, a na twarz jego z wyrazem niezmiernego żalu wypłynął rumieniec upokorzenia i wstydu. Pochwycił rękę siostry drżącem ujęciem, ale tak, aby nawet końcami palców nie dotknąć bransolety, którą trzymała.
— Nie Ryto, nie, — szepnął gorączkowo, — ty dla mnie świętością jesteś, jedyną świętością jaką znam na ziemi, zdaje mi się, że gdybym tknął czegokolwiek co do ciebie należy i jakąkolwiek rzecz twoją rzucił w błoto utworzone szałem moim, zdeptałbym relikwję... Nie Ryto, ja tej bransolety nie wezmę...
Ryta chciała coś mówić, ale Tozio wysunął z mocą rękę swoją z jej dłoni i wybiegł.
Wybiegł do przedpokoju, pochwycił pierwszy lepszy kapelusz i bez futra znalazł się na ulicy.
Tuż pod bramą stało kilka pustych dorożek, wskoczył do jednej z nich i wymienił dorożkarzowi ulicę i nazwisko domu, w którym mieszkały panny Jedlińskie.
Ryta stojąc na progu gabineciku, ścigała oczami brata aż do przedpokoju, potem wróciła zwolna i usiadła obok Kamili smutna, zamyślona.
Drzwi od pokojów Tozia szeroko otwarte przez niego przy wejściu do gabinetu, ukazywały oczom dwóch kobiet widok stolików kartowych otoczonych blademi lub rozgorączkowanemi twarzami graczy i pogrążonych w gęstych kłębach tytoniowego dymu.
Przy jednym z tych stolików, naprzeciw Kamili i Ryty, ujęty w oprawę dwojga otwartych drzwi, siedział pan Graba, a za krzesłem jego uwydatniała się wysoka i barczysta postać pana Wieńczyńskiego, który stał za nim z pół gniewną, pół szyderczą twarzą i nie spuszczał wzroku z rąk jego szybko przerzucających karty.
Ryta z Kamilą zamieniały z sobą ciche wyrazy, gdy nagle uwagę ich zwrócił donośny głos Graby; wstał on z krzesła, rzucił od niechcenia na stół trzymane w ręku karty i zawołał:
— Panowie! na honor, zbyt monotonnie się bawimy! Co do mnie, jestem zwolennikiem rozmaitości i najprzyjemniejsza zabawa znudzi mnie, gdy się za długo przeciąga. Sztos i sztos ciągle, to za wiele, proponuję zmianę gry!
— Cóż naprzykład? — zapytano.
— Choćby starożytnego faraona, — odpowiedział pan Graba, — staroświecka to gra, ale choćby dla rozmaitości warto ją spróbować.
— Niech będzie i faraon! grajmy faraona! — zawołało kilka głosów.
Na twarzy stojącego za Grabą ojca Celiny wyraźniejsze jeszcze niż przed tem ukazało się szyderstwo. Uśmiechnął się i odezwał po raz pierwszy odkąd tam był, nie zmieniając jednak swej pozycji:
— I ja gram faraona.
— Hej! kart świeżych! — zawołano na lokaja roznoszącego przekąski.
W parę sekund Graba siedział znowu na swem miejscu i ciągnął faraona, szczęście sprzyjało mu niesłychanie, wielki zwój wygranych asygnat leżał już przed nim.
Pan Wieńczyński nie postawił jeszcze ani jednej karty, tylko patrzył wciąż na ręce Graby z tak wytężoną uwagą, że cały zdawał się istnieć we wzroku.
Nagle uśmiechnął się z nieopisaną ironją, z którą łączył się też pewien tryumf, wyciągnął rękę z królem pikowym i zawołał:
— Król! sto rubli!
Graba obejrzał się i wszyscy zwrócili oczy na nowego partnera.
— Śmiało pan stawiasz! — zawołało parę głosów.
— Jak na pierwszą stawkę, to kusz co się nazywa na honor, — rzekł Graba.
— Nic to, ciągnij pan, — odrzekł obywatel nie spuszczając oka z rąk trzymającego karty.
Graba odwrócił talję i na samym jej wierzchu ukazał się król.
— Wygrałem! — zawołał.
Ale zaledwie mógł skończyć wyraz, gdyż pań Wieńczyński pochwycił go za rękę i rzekł z pełnym szyderstwa uśmiechem:
— Nie zupełnie, bo zrobiłeś pan woltę!
Graba zbladł strasznie, oko, usta i ręce mu zadrżały, szybko jednak przyszedł do przytomności i zwracając się ku swemu oskarżycielowi, rzekł z nieopisaną zimną krwią i ironją:
— Uważam, żeś pan praktyk i znasz rzeczy po innemu, na ten raz jednak omyliłeś się, bo co do mnie, nie wiem wcale jak odbywa się drażliwa operacja, którą przed chwilą wymieniłeś!
Mimo obojętności i żartobliwego tonu z jakim to mówił, znać było w głosie jego lekkie drżenie.
Obecni odstąpili parę kroków od stolika, i z rozmaitemi wyrazami twarzy patrzyli na oskarżyciela i oskarżonego.
Nie młody obywatel zaśmiał się głośno i zwrócony do całego towarzystwa rzekł:
— Panowie! schwytałem tego pana na gorącym uczynku, dostrzegłem jak zrobił woltę panu Karolowi X., ale nie będąc jeszcze pewnym faktu, postawiłem sam kusz znaczny, aby go do drugiej zachęcić. Widziałem dobrze, iż na spodzie talji nie było króla, który nagle tam się znalazł wyświęcony ze środka z zadziwiającą w istocie zręcznością. Trzeba było tak pilną zwracać uwagę na wprawne ręce tego pana, jaką ja zwracałem, aby to dojrzeć. Znacie mnie panowie oddawna, bo z wami i z ojcami waszymi sąsiaduję od lat kilkudziesięciu, wiecie więc, że nigdy nie splamiłem się żadnem kłamstwem, ani potwarzą. To zaś co mówię, stwierdzam słowem honoru, który nigdy żadnej skazy na sobie nie poniósł, a temu panu jeśli śmie mi zaprzeczyć, gotów jestem dać wszelką satysfakcję, jakiej żąda.
Wszystkie oczy pełne ciekawości połączonej ze wstrętem zwróciły się na Grabę. Stał on niezmiernie blady z twarzą co chwila nerwowo drgającą.
Przez kilka sekund było powszechne milczenie.
— Jak pan śmiesz!... — zawołał wreszcie Graba, ale wewnętrzne wzburzenie zaparło mu głos w gardle, a ciągłe drganie ust mówić dalej nie pozwalało.
— O mój panie! — wyrzekł Wieńczyński z nieopisaną ironją i wzgardą, — nie dziwię się wcale, żeś to zrobił, bo to twoje rzemiosło. Żyjesz kosztem niewiniątek, którzy w ręce twoje wpadają, musisz więc używać wszelkich sztuk dla poparcia twych interesów gdy idą źle. Przed chwilą szczęście nie służyło ci w sztosie, zaproponowałeś więc faraona, bo to gra wygodniejsza, w której łatwiej jedną lub drugą kartę położyć na pożądanem dla siebie miejscu. Urządzić podobną sztuczkę w sztosie mając przed sobą dość umiejętnych graczy jest rzeczą zbyt trudną, w faraonie można to uczynić w obec najbieglejszego oka, jeśli tylko nie ściga ono rąk szulera z powziętem z góry podejrzeniem i baczną uwagą. Powiedz mi mój łaskawco, ile urządziłeś podobnych sztuczek grając przez parę lat z zięciem moim, Stanisławem Klońskim?
Umilkł i zaśmiał się z goryczą.
Wszyscy milczeli i patrzyli na Grabę, który stał osłupiały i drżący.
Zdawało się, że niewidzialna jakaś siła mowę mu odbierała, oddychał tylko z trudnością i wpijał w twarz swego oskarżyciela wzrok pełen niewypowiedzianej złości.
— Na honor! nie pojmuję czego pan chcesz odemnie! — zawołał w końcu głosem, który z ciężkością wydobywał mu się z gardła.
— Czego chcę? — powtórzył z oburzeniem obywatel. — Chcę otworzyć oczy tym panom, którzy sądzą, że przyjaźniąc się z panem zawierają stosunek z człowiekiem swobodnych wprawdzie zasad i hulaszczych usposobień, ale który nie zdolny jest jednak popełnić żadnej podłości i rozminąć się z najbardziej elementarnemi prawami pozoru. Chcę ochronić innych od losu, któryby spotkał mego zięcia, jeśliby dłużej z panem przystawał. Chcę pomścić na panu tę wielką boleść, jakiej doznałem, gdym nad brzegiem moralnej przepaści ujrzał człowieka, któremu powierzyłem los jedynego dziecka!...
Głos mówiącego przy ostatnich wyrazach zadrżał wzruszeniem, umilkł i otarł łzę, która zjawiła się w szarem, rozumnem jego oku. W postaci jego i słowach, w głosie i wyrazie twarzy tyle było prawdy, szlachetnej szczerości i głębokiego oburzenia, że nikt z obecnych ani na chwilę nie zwątpił, iż to co wyrzekł, było okropną prawdą.
Wszyscy patrzyli na Grabę z nietajoną wzgardą.
— Czemuż się pan nie tłumaczysz? — rzekł po chwili jeden z mężczyzn do Graby.
— Nie zniżam się do tłumaczenia z podobnych zarzutów, — odpowiedział Graba podnosząc twarz, której chciał nadać wyraz szlachetnej śmiałości, ale na której odbiła się tylko wstrętna bezczelność.
— Jeżeli więc pan zaprzeczasz słowom swego oskarżyciela, powinieneś żądać od niego honorowej satysfakcji! — zawołało parę głosów.
— Ha, ha, ha! — zaśmiał się Graba z nieporównaną bezczelnością, — nie mam pretensji do naśladownictwa średniowiecznych rycerzy i wszelkie pojedynki uważam za zbyt wielkie głupstwo dla tak zdrowo patrzącego na rzeczy jak ja człowieka.
— W takim razie ja uważam obecność pana w moim domu jako ubliżenie dla siebie, — ozwał się głos Tozia stojącego od początku sceny w drzwiach prowadzących ze wschodów do mieszkania.
— My także nie życzymy sobie mieć do czynienia z człowiekiem zostającym pod ciężarem podobnych oskarżeń i nie pragnącym zmyć ich z siebie choćby krwią własną! — zawołało parę głosów.
I całe towarzystwo jakby poruszone jakąś elektryczną siłą, cofnęło się w głąb pokoju, odstępując co najdalej od Graby i zostawiając go osamotnionego zupełnie.
Graba zgrzytnął zębami, cisnął na stół talję kart, którą trzymał dotąd w ręku i wybiegłszy z pokoju, wpadł do gabineciku, w którym siedziały Kamila i Ryta.
Obie kobiety przez dwoje otwartych drzwi przypatrywały się całej scenie i ohydnej roli jaką w niej Graba odegrał, każde słowo dochodziło do nich z przerażającą dokładnością. Kamila w obu dłoniach ściskała rękę Ryty, a do twarzy jej napływała fala krwi, oblewając ją palącym rumieńcem wstydu.
— I ja to jestem jego żoną, i ja to noszę jego nazwisko! — szeptała co chwila, a w oczach jej gorzał straszny blask wzniecony burzą wszystkich kobiecych i człowieczych uczuć.
Graba gwałtownym krokiem zbliżył się do żony i wziął jej rękę. Kamila nie broniła jej, bo zdawało się, że siły ją opuściły.
— Jedziemy, najdroższa, — rzekł nachylając się ku niej.
Kamila powstała z ciężkością, Ryta objęła ją i szepnęła jej na ucho zapewne kilka słów pociechy. Ale Kamila nie miała czasu odpowiedzieć jej uściskiem lub słowami, bo Graba pociągnął ją za sobą, a spotkawszy w sali jadalnej kilka osób, które się tam przechadzały, rzekł do niej tak, aby go wszyscy słyszeli:
— Chociaż mi bardzo mile czas przechodził, wyjedziemy jeżeli tego sobie życzysz i czujesz się zmęczoną, wiesz przecie ile cię kocham i jak szanuję twe zdrowie!
Tak oboje państwo Grabowie zniknęli z wieczoru pani szambelanowej, a w kilka minut po ich odejściu po salonach gruchnęła wieść o scenie zaszłej przed chwilą w pokojach Tozia. Wieść ta powtarzana przez ust kilkadziesiąt tuż zaraz na miejscu, nabrała żywszych jeszcze niż była barw i otrzymała mnóstwo dodatków, i kiedy w dwie godziny potem towarzystwo się rozjeżdżało, we wszystkich ustach brzmiała obok imienia Graby nazwa szuler. Fakt, którego się dotąd domyślano tylko powszechnie, o którym kilka zaledwie osób niewątpliwie wiedziało, stanął przed całą publicznością nago i jawnie. Odtąd wszyscy wiedzieli i z tysiącem odmian powtarzali sobie, że pan Graba nie tylko był graczem, ale i nieuczciwym graczem, że nie tylko ogrywał młodzież, ale jeszcze ją i oszukiwał, używając w grze podstępów wzbronionych pojęciami o honorze i delikatności. Mówiono też o żonie szulera z przekąsem i odcieniem wzgardy, która spłynęła na nią z hańby jej męża. Bardzo nie wiele osób okazywało dla niej współczucie i politowanie przypuszczając, iż jest całkiem obcą niegodziwemu postępowaniu Graby, ogólnie zaś domyślano się a nawet dowodzono, że wie o wszystkiem, jest z nim w zmowie, może mu i pomaga, aby potem módz żyć zbytkownie, stroić się i jeździć powozami kupionemi za nikczemnie nabyte pieniądze. Kobiety, szczególniej te, które oddawna nie miały do niej sympatji za piękność jej lub chłodne z niemi obejście się, obejmowały ją wzgardą, która spadła na jej męża, dawały nawet do zrozumienia, że ona to bardziej winna wszystkiemu niż on, bo zapewne jest mu bodźcem do występnego życia, bo on kochając ją szalenie, dopuszcza się zbrodni, aby zadość uczynić jej fantazjom i zbytkownym wymaganiom. Zresztą mówili niektórzy: wszakże jest młodą, piękną i zajmującą, on kocha ją widocznie do szaleństwa, namiętnie, czemu więc nie powstrzyma go, nie wywrze na niego zbawiennego wpływu? a inni dodawali: czemu z nim żyje? czemu się z nim nie rozwiedzie, albo przynajmniej nie rozstanie, ale spokojnie i z zadowoleniem używa tak brudnych bogactw?
Bądź co bądź wieczór ten z powodu wieści o sukcesji Jodka i awantury zaszłej z Grabą, wielkiemi literami zapisał się w kronice codziennej miasta M., bo publiczność ujrzała między sobą jednego więcej człowieka ozłoconego bogactwem i dwoje ludzi poczerniałych od hańby.
W parę godzin po północy salony pani szambelanowej i pokoje Tozia puste były i ciche, Ryta siedziała sama jedna w swoim pokoju. Zdjęła z siebie klejnoty i balową suknię, a ubrana białem wieczornem ubraniem siedziała z pochyloną na ręku głową. Bolesne, ciężkie myśli musiały ją zajmować, bo blada była bardzo i dwie duże łzy płynęły zwolna po jej policzkach. Nagle zastukano do drzwi. Podniosła żywo głowę i szybko łzy otarła.
— Ryto, czy nie spisz jeszcze? — ozwał się za drzwiami głos Tozia.
Ryta poskoczyła i otworzyła drzwi, ale zaledwie spojrzała na brata, cofnęła się i krzyknęła. Tozio strasznie wyglądał, na twarzy miał rumieniec wywołany gorączką i gwałtownem wzburzeniem, w oczach ponury jakiś, rozpaczny wyraz. Wszedł do pokoju siostry chwiejnym krokiem, upadł raczej niż usiadł na najbliższej kozetce i obą rękami twarz zakrył.
Ryta patrzyła na brata przez kilka sekund, westchnienie wydarło się z jej piersi, zamknęła drzwi szczelnie i usiadła obok niego.
— Toziu, — rzekła po cichu mięko dotykając jego ramienia, — Toziu, — powtórzyła najsłodszym głosem, jaki mógł wypłynąć z kobiecej i kochającej piersi, — co ci jest?
Tozio podniósł twarz i zawołał z wybuchem rozpaczy:
— Ryto, Ryto, ja jestem zbrodniarzem, jestem nikczemnikiem nie godnym dotknąć twej ręki... nie nazywaj mnie bratem swoim, ty czysta i święta kobieto, bom ja tak splamiony, że nawet śmierć oczyścić mnie nie może...
Nie dokończył, bo gwałtowny kaszel piersi mu rozdarł, podniósł chustkę do ust, a na niej ukazało się kilka wielkich plam krwi. Ryta zerwała się i podała mu szklankę osłodzonej wody. Tozio napił się trochę, kaszlał jeszcze długo, potem uspokojony nieco położył głowę na poduszce kozetki. Ryta otoczyła ramieniem jego szyję, pocałowała go w czoło i kilka minut milczeli oboje. W końcu Ryta ozwała się cichym, łagodnym szeptem:
— Toziu, teraz gdy się uspokoiłeś trochę, powiedz mi wszystko, opowiedz mi wszystkie żale twego serca i grzechy twojej duszy. Powiedziałam ci kiedyś, że w największym choćby występku twoim, zostanę ci zawsze kochającą siostrą i wierną przyjaciółką. Choćby cię gdzieindziej potępienie i hańba spotkać miała, u mnie znajdziesz zawsze przebaczenie i pomoc.
Tozio podniósł na nią wzrok błyszczący gorączką fizycznych i moralnych cierpień.
— Powiedz, powiedz! — szepnęła raz jeszcze Ryta schylona prawie nad jego twarzą.
Tozio milczał długo jeszcze, nagle pochwycił jej rękę i nie odwracając oczu od ziemi, zawołał stłumionym głosem:
— Ryto! ja okradłem!
Na twarzy Ryty nie ukazało się zdziwienie, tylko wielka boleść. Pochyliła się jeszcze niżej nad bratem, tak nisko, że grube opadające jej warkocze utworzyły zasłonę między dwiema ich twarzami i szepnęła z jednostajną słodyczą:
— Gdzie? kogo? mów wszystko!
Tozio ze wzrokiem utkwionym ciągle w ziemię, wyszeptał głosem stłumionym od chrypki i przerywanym częstym kaszlem:
— Mówiłem ci, że przegrałem dziś więcej niż miałem, uczyniłem to bezwiednie... sądząc, że posiadam jeszcze tyle pieniędzy, ile stawiłem na kartę, byłem w uniesieniu, wśród którego utraciłem pamięć... Groza mnie ogarnęła gdy pomyślałem, że przyjdzie mi wyznać przed towarzyszami, że nie jestem w stanie zapłacić natychmiast kartowego długu, który między nami za najbardziej honorowy dług się uważa.. tyś nie miała też pieniędzy... pojechałem do kuzynek Jedlińskich, sądząc, że one mi pożyczą paręset rubli jak już wiele razy pożyczały... nie znalazłem ich w domu... służąca, która mi drzwi przedpokoju otworzyła powiedziała, że są u pani Klońskiej i tam noc przepędzić mają. W czasie jej opowiadania stałem zrozpaczony, osłupiały, ostatnia deska zbawienia usuwała się z pod stóp moich, przez głowę myśl mi przebiegła o tem, jak wrócę do domu, do towarzyszy, nie przynosząc z sobą przegranych pieniędzy... przez chwilę miałem popęd udać się ztamtąd nad brzeg rzeki i wskoczyć do wody... myślałem, że i tak długo już żyć nie będę... wszystko więc jedno, prędzej czy później, skończę tę nędzną, bezcelną, grzeszną egzystencję moją...
Ryta głucho jęknęła.
— Co tobie Ryto? — mówił dalej Tozio nie podnosząc jednak na nią oczu, — przeraża cię myśl samobójstwa, którą na chwilę powziąłem, a jednak byłoby lepiej, abym spełnił tę zbrodnię niż inną, której się dopuściłem... Boże! jak ci to powiem...
Znowu zaniósł się kaszlem i krople krwi zwilżyły mu spalone usta. Ryta pociągnęła głowę jego na swe ramię i rzekła cicho:
— Dokończ Toziu, nie patrz na mnie gdy będziesz mówił, tylko myśl o mojem sercu, które cię kocha, a wyznanie lżejszem ci będzie.
Po chwili milczenia Tozio znowu mówić zaczął:
— Już miałem wychodzić z mieszkania kuzynek, gdy nagle spostrzegłem na ścianie wiszące futra ich, wiesz te piękne futra sobolowe pokryte aksamitem, sporządzone im przez ojca za dobrych jeszcze czasów. Okropna myśl przemknęła mi przez głowę, nie miałem czasu na wahanie się, walka była krótka. Rzekłem do służącej, że ty mnie przysłałaś, abym wziął futra panienek na model potrzebny dla krawca, który ci nowe futro sporządza. Dziewczyna znając mnie od dawna i wiedząc o stosunkach przyjaznych i pokrewnych, jakie łączyły mnie z jej paniami, bez najmniejszego podejrzenia oddała mi kosztowne ubranie naszych kuzynek... a ja Ryto... pojechałem z niemi... paliły mi one ręce... sto razy chciałem wrócić i oddać je mówiąc, że już nie potrzebne... jednak nie wróciłem i zastawiłem je za dwieście rubli u żyda, u którego zastawiłem już ich brylanty... potem wróciłem do domu, oddałem przegrane pieniądze, ale zdało mi się, że na czole mojem wyryty został na wieki wyraz: złodziej... poznałem, że jestem nikczemny, nie godny dotknięcia ręki uczciwego człowieka, a to poczucie tak mi napełniło i rozdarło pierś, że chybabym dzisiejszej nocy jeszcze skonał, jeślibym przed tobą nie wyznał wszystkiego... Ryto, ty mnie nie odepchniesz od siebie... ty mną nie pogardzisz... nieprawdaż?
Ryta zamiast odpowiedzi, silniej uścisnęła jego rękę, ale milczała. Na czole jej między brwiami zarysowała się surowa i dumna zmarszczka, ale około ust krążył wyraz takiej dobroci i litości, z jaką tylko czyste istoty umieją patrzeć na grzechy i szały innych ludzi. Powoli dobroć ta i litość roztaczała się po całej twarzy i spędziła z niej całkiem dumę i surowość. Położyła dłoń na gorącej głowie brata opartej na jej ramieniu i cicho się ozwała:
— To co się stało, bracie mój, nie dziwi mnie bynajmniej, tylko napełnia wielką boleścią. Nie dziwi mnie to, bo na drodze takiej jaką ty szedłeś, nic nie ma dziwnego. Wszystko co się z tobą działo i dzieje, fatalnie logicznem jest i nieubłaganie konsekwentnem. Nie uczono cię pracować, więc próżnowałeś, więc musiałeś sobie szukać zabaw, rozrywek i wrażeń, któreby pochłaniały twój czas i służyły ci za pokarm codzienny. Zabawy te i wrażenia wpoiły w ciebie nałogi, wzbudziły w tobie namiętności, wprowadziły cię słowem na drogę, na której gdy kto raz stanie, już nie wie sam dokąd zajdzie. Gdy człowiek puści raz wodze samemu sobie, już nie może powiedzieć, kędy będzie meta jego. Ten, który przegrywa lub na inne jakie szały traci swój majątek, nie może być pewny, że gdy mu go zabraknie, nie przegra lub nie straci cudzej własności, a gdy ją nie będzie mógł zdobyć w bardziej spokojny i sprytny sposób, że nie zabije wśród drogi przechodnia i nie obedrze go, aby łupem zdobytym przez morderstwo, zaspokoić swoje rozszalałe pragnienia. Tak, mój nieszczęśliwy bracie! to co się stało, to coś popełnił, jest wynikłością całego twego życia rzuconego na pastwę próżniactwa i grzesznych namiętności, nierozświetlonego żadnem zamiłowaniem, nie wzmocnionego żadną uczciwą i użyteczną pracą. Los twój jest losem mnóstwa zbłąkanych ludzi, którzy przez błędne wychowanie, przez skrzywiony kierunek młodości, gubią po drodze życia aż do ostatniej, wszystkie iskry człowieczeństwa, którzy urodzeni z mnóstwem dobrych skłonności, urodzeni w położeniu, w którem powinniby zostać zacnymi mężami, umierają z hańbą na czole, z nazwiskiem złoczyńców i łotrów...
Umilkła na chwilę, uczucie wstydu, żalu, obrażonej dumy i zranionej miłości siostry widzącej straszny upadek brata, przechodziły po jej twarzy. Po chwili jednak słodycz kobieca i smutek rzewny rozpędził z jej czoła te chmury posępnych i gorzkich uczuć, przesunęła pieszczącą dłoń po rozpalonem, a jednak zimnym potem zroszonem czole brata i znowu zcicha i łagodnie mówić zaczęła:
— Nie jestem sędzią twoim, Toziu, ale tylko siostrą i przyjaciółką twoją. Nie przebaczam ci, bo nawet obrażoną być nie miałam prawa, pojmując całą logikę wypadków, przyczyn i skutków, które zarządziły życiem twojem. Tylko żal mi cię serdeczny, żal mi twoich zdolności, twego dobrego serca, twego umysłu, któreby na tyle pięknych i dobrych rzeczy zdobyć się mogły, gdybyś był inną poszedł drogą. Sama to rozpacz twa w tej chwili, samo to szczere wyznanie twe przedemną, dowodzą ile skarbów zawierała natura twoja. Inny przebywszy taką drogę, drogę zepsucia, śmiałby się już tylko z występku swego, a nie bolałby nad nim aż do rozpaczy. Szkoda cię mój bracie, a szkoda wielka dla świata... dla kraju...
Łza zamgliła jej oczy i łkanie głos zastanowiło. Uspokoiła się jednak siłą woli i mówiła dalej z przejęciem się, z uniesieniem:
— O, Toziu, Toziu! gdybyś wiedział ile nadziei pokładałam na tobie, ile marzeń roiłam o twej przyszłości, póki nie wiedziałam jaką poszedłeś drogę! Myślałam, że będziesz jednym z dzielnych i wytrwałych pracowników, myślałam, że osiadłszy na kawałku własnej gleby, zostaniesz wzorowym obywatelem szerzącym około siebie oświatę i dostatek, wzbudzającym cześć dla imienia, które uczcisz. Marzyłam, że w pięknych zamiarach twych, w pracy trudnej lecz płodnej pomagać ci będę i z dumą wymawiać nazwisko mego brata... Marzyłam, że sam dopomożesz mi urość moralnie i umysłowo, i że oboje spełnimy godnie trudne lecz szczytne obowiązki przywiązane do położenia, w którem przyszliśmy na świat...
— Ryto, Ryto! — zawołał Tozio podnosząc głowę, — przestań! nie mów tak do mnie, bo skonam z żalu i zgryzoty sumienia...
Ryta otoczyła go obu ramionami i przycisnęła do piersi.
— Bracie mój, — rzekła wśród łez, które cicho po jej twarzy płynęły, — wszak nie wszystko jeszcze stracone, może to coś przebył i przebywasz jest tylko próbą zesłaną na oczyszczenie twe i ukazanie ci, kędy jest prawda i dobro. Gdy odzyskasz zdrowie i wrócisz do sił, to się odmienisz i wyrzeczesz nabranych nałogów i będziesz jeszcze takim jakim cię widzieć pragnęłam... nieprawdaż?
I z za łez patrzyła w twarz brata.
Tozio zakrył twarz rękami i po chwili wyrzekł z rozpaczą:
— Wszystko stracone siostro, bom już przeżył siebie, bo życie moje krótkie, umrę...
Nastała chwila zupełnego, uroczystego milczenia. Brat i siostra siedzieli obok siebie połączeni silnym uściskiem, oboje łzawemi oczami patrząc w przestrzeń. Przed wzrokiem ich blade i z okrutnem obliczem musiało stać widmo nieubłaganej śmierci, śmierci przychodzącej, aby porwać człowieka, który przez lat kilka wciągał w pierś swoją tyle wiedz i wrażeń, że porwały w nim one wszystkie nici życiowe.
— Umrę, — wyrzekł Tozio bardzo cicho i uroczyście nieledwie, — czuję to i wiem o tem. Umrę nędznie, zabity kartami, trunkiem i niskiem użyciem rozkoszy, które są źródłem życia dla rozumnych i uczciwych, a źródłem śmierci dla takich jak ja pasożytów i szaleńców. Umrę z poczuciem i rozumieniem, żem się zmarnował, żem nie dosięgnął szlachetnych celów ludzkiego żywota, umrę ze zgryzotą sumienia i goryczą serca, ciebie jedną Ryto kochając, ciebie jedną błogosławiąc. Przed kilką godzinami nie chciałem przyjąć od ciebie ofiary klejnotu, któryby mnie zbawił od ostatniego, a najnikczemniejszego występku mego życia, jeszczem był nie doszedł do zupełnego poznania mych błędów, jeszcze stary człowiek zanadto żył we mnie. Teraz Ryto w twojem objęciu i przy dźwięku słów twych odrodziłem się zupełnie duchowo, niestety, dla tego tylko, aby za dni kilka lub kilka tygodni umrzeć fizycznie. Posłuchaj więc prośby brata niegodnego ciebie, ale z którym krótko już na tej ziemi będziesz. Oddaj kuzynkom naszym, tym dobrym i ufnym istotom to co ja odebrałem nikczemnie. Niech krzywda ich nie cięży na mej pamięci. Wykup klejnoty ich i futra od żyda Wigdera mieszkającego na ulicy Nadrzecznej i zwróć im trzy tysiące rubli gotówką, które w różnych porach wziąłem od nich jako pożyczkę. Jeżeli zostaną po mnie jakie resztki funduszu, obróć je na spłatę tego długu, jeśli już nic nie posiadam, poświęć na to część własnego majątku. Wiem, że uczynisz to bez żalu, a znając cię, śmiem o to prosić ciebie. Dla Laury bądź dobrą przyjaciółką, dobra i naiwna dziewczyna kochała mnie więcej niż krewnego, sama może nie wiedząc o tem... widziałem to i nadużywałem jej słabości dla mnie krzywdząc ją majątkowo... O, siostro, siostro! jak straszno, jak boleśnie jest widzieć koniec swój mając za sobą takie życie jakiem moje było...
Łkanie ciche i głębokie przerwało mu mowę.
Ryta pochyliła się i ujrzała twarz jego łzami zalaną.
— Płaczesz? — rzekła cicho i zwolna, — o, te łzy Bóg ci policzy! Twój anioł stróż, który cię odbiegł, gdyś tonął w grzechach i błędach, wraca w tej chwili do ciebie i zbiera łzy te z twych oczu, aby je zanieść przed oblicze Tego, który cię sądzić będzie! Bądź spokojny bracie, wszystko czego żądasz odemnie, uczynię, żadna krzywda ludzka nie zacięży na twej pamięci, bo choćbym miała oddać wszystko co posiadam, choćby mi przyszło przez całe życie krwawo pracować, naprawię to coś komukolwiek złego wyrządził, uchronię imię twe od ludzkich łez i wyrzekań...
Umilkła, a Tozio zsunął się na kolana, pochylił głowę i całował ze czcią jej rękę. Po chwili chciał powstać, ale siły go opuściły, był tak osłabiony, znękany, że zaledwie z pomocą Ryty podniósł się i wsparty na jej ramieniu udał się do swego pokoju.
Pierwszy brzask świtu przedzierał się przez okna mieszkania, gdy brat i siostra przechodzili salony pełne jeszcze śladów niedawnej zabawy. Rozstawione we wszystkich kierunkach sprzęty, zdawały się wieść z sobą niemą rozmowę na wzór osób, które przed kilką godzinami na nich siedziały, rozrzucone kwiaty sztuczne i prawdziwe leżały tam i ówdzie na posadzce, odpadłe od wieńców i bukietów zdobiących piersi i głowy strojnych pań, woń odurzająca, balowa, rozlewała się jeszcze w około, wielki żyrandol z pogaszonemi świecami kołysał się lekko u sufitu brzęcząc kryształami.
Ryta zaprowadziła brata do jego sypialni, ułożyła go do snu, a szepnąwszy mu jeszcze kilka słów pociechy i uspokojenia, pocałowała go w czoło i odeszła.
Wróciła do swego pokoju, ale się nie rozbierała i nie układała do spoczynku. Przeciwnie, włożyła ciemną wełnianą suknię, grube okrycie i kapelusz z gęstą zasłoną, potem otworzywszy szufladę jednej z komod, wydobyła zeń broszę i bransoletę, które wieczorem miała na sobie, kilka pierścionków, zegarek, sznur wielkich pereł, zgarnęła wszystko to do batystowej chusteczki i spiesznie wyszedłszy bocznemi drzwiami, po chwili znalazła się na ulicy.
Na mieście cicho było jeszcze i pusto, dzień zaledwie się zaczynał. Ranek był mroźny lecz pogodny, obłoki szarzały bladym błękitem, chodniki pokryte były błyszczącym i trzeszczącym pod nogami szronem.
Ryta szła prędko i spotkawszy zaledwie dwóch czy trzech ludzi drżących od rannego chłodu i spieszących do pracy, a nie zwracających na nią żadnej uwagi, po kwadransie znalazła się w ogródku starego Wigdera i zastukała do drzwi zamkniętych. Cisza zupełna panowała w koło i wnętrzu domu, żaden odgłos nie odpowiedział stukaniu Ryty. Stopy odziane w cienkie buciki, tonęły w pół zmarzniętym śniegu, otulała się okryciem i drżała od zimna. Po chwili zastukała silniej, znowu to same nastąpiło milczenie, postała jeszcze parę minut ogladając się wciąż, czy nie jest widzianą. Kot chodzący z szelestem, zsunął się z dachu po ścianie domu i pomknął między drzewa ogródka, na ten szmer Ryta zadrżała, ale ujrzawszy zwierzę, które w mgnieniu oka wdrapało się na drzewo i z wierzchołka jego patrzyło na nią żółtemi oczami, uśmiechnęła się ze swej trwogi i zastukała raz jeszcze, tym razem już kołatana niepokojem, ale silna jej ręka z całej mocy poruszyła ciężką żelazną klamkę drzwi, i jeszcze było milczenie. Ryta zziębniętą stopą uderzała o pokrytą śniegiem ziemię i pocierała skostniałe ręce. Spojrzała w górę, po nad nią blado-błękitne obłoki pokrywały się mgłą smętnych, bladawych chmurek, obejrzała się w koło siebie: drzewa bezlistne stały sztywne, wyprostowane, nieporuszone wśród ciszy poranku, gdzieniegdzie szron błyszczał na ich gałęziach niby srebro przecudnie rznięte, a na jednym z wierzchołków siedział ciągle wielki szary kot i wpijał w nią wzrok błyszczących jak opal oczu. Smutek i nieopisana trwoga odmalowała się na twarzy Ryty. Pomyślała zapewne, jak się też ona, ona panna wysokiego rodu i położenia znaleźć mogła w tem pustem i nagiem miejscu, sama jedna, o świcie, przed zamkniętemi drzwiami lichwiarza? Zdawało się, że odejdzie, ale nie uczyniła tego, westchnęła tylko i wzrok jej przebiegł przestrzeń, minął gołe drzewa i obrudzony domek, a zatrzymał się może na łożu chorego brata, dla miłości którego tu przyszła. Złożyła obie dłonie i z całej mocy potrząsła niemi żelazną klamkę. Tym razem zdawało się jej, że usłyszała wewnątrz domu stąpanie. Nie omyliła się, bo wnet zaskrzypiały zasuwy, drzwi otworzyły się trochę i przez wąski otwór wychyliła się na zewnątrz brzydka głowa starej żydówki z pomarszczoną, żółtą twarzą i wysokim zawojem z brudnej chusty nad czołem.
— Ny! a kto tam? — wymówiła ochrypłym od snu głosem Chaita.
Ryta odrzuciła z twarzy zasłonę.
— Czy tu mieszka starozakonny Wigder? — zapytała.
— Tu, a czego tak rano?
— Powiedz mu pani, że mam do niego ważny interes i muszę widzieć go natychmiast, — odparła Ryta grzecznie, ale stanowczo.
Znać było, że wyniosła postać i biała, dumna choć łagodna twarz panny Słabeckiej czyniły na Chaicie wrażenie. Wpatrzyła się w nią swemi bezmyślnemi, wybladłemi oczami i powtórzyła parę razy zwykłe swoje gardłowo-nosowe: Hę? na które żadnej nie otrzymując odpowiedzi, otworzyła w końcu drzwi zupełnie i rzekła:
— Ny, proszę wejść. Obudzę Wigdera.
Ryta weszła do izby żyda mroźnej, zimnej, napełnionej niezdrową i niemiłą atmosferą wilgoci połączonej z kuchennemi wyziewami, nigdy znać ztamtąd nie wychodzącemi na zewnątrz. Tuż za nią wślizgnął się kot z ogrodu i natychmiast z piskiem pogonił szczury, które załopotały w zapiecku. Chaita zastukała do drzwi sypialni Wigdera, zawołała do niego kilka słów po żydowsku i wyszła. Ryta spojrzała za nią przez drzwi półotwarte i ujrzała żydówkę siadającą na progu niby na straży, a po chwili z łokciem wspartym na kolanie i twarzą na złożonej pięści kiwającą się i mruczącą pod nosem jakiś pacierz wyjęty z Talmudu.
Po chwili skrzypnęły drzwi i w izbie ukazał się Wigder. Gładził swoją siwą, długą brodę i patrzył na twarz przybyłej ciekawem spojrzeniem swych przenikliwych i rozumnych oczu.
— Kogo mam przyjemność widzieć? — ozwał się z lekkim odcieniem szyderstwa w głosie.
— Jestem Ryta Słabecka, — odparła siostra Tozia podnosząc głowę z mimowolnym może gestem dumy i godności.
Żyd uchylił jarmułkę i wskazał krzesło.
Ale Ryta nie usiadła.
— Brat mój, — zaczęła wprost przystępując do rzeczy, — brat mój zastawił wczoraj u pana dwa futra sobolowe, przyszłam je wykupić.
— A, — rzekł żyd, — czy gotowemi pieniądzmi?
I znowu ironicznie uśmiech przebiegł wąskie jego usta. Ryta zarumieniła się lekko, ale wyżej jeszcze i dumniej głowę podniosła i patrzyła na żyda tak śmiałym wzrokiem, że spuścił oczy.
— Nie, — odrzekła po chwili, — pieniędzy nie mam, ale przyniosłam panu moje klejnoty.
Zdziwienie odmalowało się na twarzy Wigdera.
— Hm! — mruknął i spojrzał na młodą pannę badawczo.
— Przepraszam panią, — rzekł, — ale ja stać nie mogę i usiądę.
— Nie usiądziesz pan, — rzekła Ryta stanowczo.
Żyd zaśmiał się ironicznie, półgłosem.
— Dla czego? — zapytał.
— Bo ja nie usiądę.
— A dla czego pani nie usiądzie?
— Bo albo ułożymy się z panem w parę minut, albo nie ułożymy się i odejdę.
— Hm! — mruknął znowu Wigder, pogładził brodę i wydawał się bardzo zdziwiony, ale nie usiadł.
— Niech pani pokaże swoje klejnoty, — rzekł.
— Nie pokażę ich panu, — odparła Ryta, — pokaż mi pan naprzód dowody zastawu wydane panu przez mego brata, nie tylko na dwa futra, o których mówiłam, ale jeszcze na brylantową broszę, zegarek i pierścionki jego, które znajdują się u pana.
— To jest, broszę, zegarek i pierścionki panien Jedlińskich, — rzekł żyd złośliwie.
Ryta oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Zamilcz pan o tem, o co się jego nie pytam, a pokaż to, co chcę widzieć, — rzekła z dumnym i energicznym gestem.
Wigder z wielkiem już zadziwieniem spojrzał na nią, ale z twarzy jego począł znikać sarkazm i ukazywało się na niej uszanowanie. Wydobył z wielkiego pugilaresu kilka kartek z podpisami Tozia i rozłożył je na stole.
Ryta uważnie przebiegła okiem cyfry i rzekła:
— Brat mój winien jest panu 1.800 rubli.
— Przepraszam panią, z procentami 2.800 rubli.
Ryta raz jeszcze przejrzała kartki i z uwagą porachowała procenta.
— Tak, — rzekła, — teraz zobacz pan moje klejnoty. Czy wystarczą na spłatę tego długu?
Wszystko to czyniła z taką stanowczością i zimną krwią, znać w niej było taki umysł praktyczny, że Wigder całkiem już był zdziwiony, patrzył na nią uważnie i długoby nie oderwał od jej twarzy spojrzenia, gdyby nie błysnęły przed nim złoto i perły wydobyte z chusteczki Ryty, którą ciągle trzymała w ręku.
Kilka minut trwało milczenie. Żyd pod oknem przeglądał klejnoty, ważył je w ręku, uderzał niemi o stół dla wypróbowania dźwięku, w końcu ozwał się:
— To wszystko warte 1.500 rubli.
Tym razem ironiczny uśmiech przebiegł usta Ryty.
— Nie, — odrzekła stanowczo, — to warte 2.500 rubli.
— Zkąd pani wiesz o tem? — zapytał Wigder.
— Przywykłam wiedzieć dokładnie, co posiadam i przedmioty te cenione w Dreznie na sumę, którą przed chwilą wymówiłam, a jednak pan dobrze wiedzieć musisz, że tam tego rodzaju rzeczy tańsze niż u nas.
Wigder raz jeszcze przejrzał klejnoty.
— Hm, — rzekł, — widzę, że pani znasz się na interesach, może to i warte tyle coś pani powiedziała, ale przepraszam panią, że powiem... kiedy panna Słabecka — wymawiając to nazwisko, uchylił jarmułkę — kiedy panna Słabecka przychodzi do biednego żyda o świcie... tak, że on jeszcze spi....
— W domu mojej matki, — przerwała Ryta, — bawiono się dziś do świtu i wolałam tu przyjść o tej porze, niż potem. Wszakże, ponieważ postanowiłam odebrać od pana rzeczy mojego brata, ustępuję panu 500 rubli na realnej wartości moich klejnotów, ale w zamian musisz mi je pan dziś oddać wszystkie, a na pozostałe 800 rubli poczekać dwa tygodnie, póki ich nie wezmę od marszałka B., u którego ulokowany jest mój posagowy kapitał.
Oczy Wigdera błysnęły; zysk był ogromny. Zamyślił się jednak i nie spuszczał wzroku z Ryty, która dumna, wyprostowana, bez najmniejszej oznaki wzruszenia, stała przed nim z dłonią pochyloną na stole, tak spokojnie i zimno, jakby się nic a nic nie czuła w obcej sferze.
— Dobrze, — ozwał się po chwili, — zgadzam się na to, ale z warunkiem, że pani poręczysz mi własnym funduszem zwrot gotówki należnej mi od jej brata.
— Ile? — krótko zapytała Ryta.
— Około 3.000 rubli.
— Gdy pan okażesz mi na nie dowody, pieniądze te zwrócone mu będą przezemnie.
— Z pewnością? — zapytał żyd.
— Daję panu słowo honoru, — odparła Ryta z właściwym sobie gestem męskiej energji.
— Dziękuję pani i wierzę na słowo, będę tylko wiedzieć, żeś mi pani winna około 3.800 rubli.
— Które otrzymasz pan od dziś za dwa tygodnie.
— Wierzę, — powtórzył żyd i dodał: — bo poznałem od razu z kim mam do czynienia.
Po chwili Ryta zawijała w chusteczkę klejnoty kuzynek i odbierała od żyda futra owinięte płótnem.
— Przepraszam panią, że powiem co myślę, — rzekł Wigder otwierając przed nią drzwi z uszanowaniem, — myślę, że pani powinnaś się była urodzić panem Słabeckim, a pan Teodor panną Słabecką. Pani znasz się na interesach i u pani na czole napisano: honor.
— Za dwa tygodnie przychodź pan do mnie z dokumentami mego brata po swoje pieniądze, — odpowiedziała Ryta i wyszła.
Wszyscy jeszcze spali, gdy Ryta wróciła do domu, ale ona nie udała się jeszcze na spoczynek. Usiadła przy swem biurku i napisała do panien Jedlińskich list następującej treści:
„Kochane kuzynki!
„Odsyłam wam futra, które przez Tozia brałam wczoraj na model; był to ze strony mojej kaprys tak gwałtowny, że aż wyprawiłam go biedaka w nocy i z zabawy, aby mi je przywiózł. Trzeba być tak dobrym bratem jak Tozio, aby się za taką pustą fantazję nie rozgniewać. Bardziej jednak niż tą fantazją, której doprawdy wstydzę się teraz, zgrzeszyłam niedarowanem roztargnieniem. Przed dwoma już tygodniami Tozio oddał mi waszą broszę, zegarek i pierścionki z prośbą, abym je wam odwiozła lub odesłała, bo sam był tak chory, że pójść do was nie mógł. Nie wiem wprawdzie jakim sposobem przedmioty te znalazły się u niego, ale wy pewno musicie o tem wiedzieć. Domyślam się tylko, że musiałyście, poczciwe i najlepsze, ratować niemi Tozia w jakichś finansowych kłopotach, za co serdeczne niech wam będą dzięki. Bądź co bądź, rzeczy te przeleżały w mojej szufladzie dwa tygodnie i zapomniałam o nich, winą tego było po części ciągłe zamięszanie, które dom nasz napełnia. Właśnie i tej nocy mieliśmy u siebie tańcującą zabawę; bawiłam się wcale nie źle, ale Tozio zmęczony i słaby. Razem więc z futrami i klejnotami waszemi przesyłam wam serdeczny pocałunek i prośbę, abyście odwiedziły chorego kuzyna i kochającą was kuzynkę

Rytę.“

Kiedy o pierwszej godzinie po południu Tozio oczy ze snu otworzył, ujrzał stojącą nad sobą Rytę z uśmiechem na ustach i papierem jakimś w ręku. Uścisnęła mu rękę na dzień dobry, podjęła firankę u okna i podała mu papier.
Był to list od Laury Jedlińskiej, a w nim następne słowa:
„Droga Ryto!
„Bardzo nam miło, że futra nasze mogły ci posłużyć na model. Szkoda tylko, żeś się tak spieszyła z ich odesłaniem, bo były nam one niepotrzebne, wszakże mamy inne. Co do klejnotów wcale się nie gniewam, że przeleżały one czas jakiś u ciebie, nie ubieramy się w nie teraz nigdy i cieszy nas, że były w swoim czasie użyteczne Toziowi. Przed chwilą wróciłyśmy od Cesi Klońskiej, a dziś wieczorem przyjedziemy do was na herbatę. Do widzenia.

Laura.“

Tozio przeczytał i długo patrzył na siostrę.
— Więc i klejnoty są już im zwrócone? — z cicha zapytał.
— Tak, — odpowiedziała Ryta.
— Jakże zrobiłaś? wszak nie miałaś pieniędzy?
— Co ci do tego, braciszku? — rzekła Ryta żartobliwie uderzając go końcem palców po twarzy. — Proszę być spokojnym, ufać mi i zdać się na mój kobiecy rozumek, a wszystko będzie dobrze.
— Ryto! — zawołał Tozio, — ty oddałaś żydowi swoje kosztowności!
Ryta wzruszyła ramionami.
— A chociażby? — odparła wesoło, — alboż przywiązuję jaką wagę do takich rzeczy? Wszak gdybym cały sklep jubilerski na siebie wzięła, nie doda mi on ani szczęścia, ani piękności.
Mówiąc to, zaczęła krzątać się po pokoju, podnosząc story, ustawiając krzesła pod oknem i cacka na konsoli.
Tozio ścigał ją wzrokiem.
— Ryto, pójdź do mnie, — ozwał się po chwili.
Gdy stanęła przy nim, wziął jej rękę i rzekł:
— Pragnę żyć, aby się tobie wywdzięczyć.
Po krótkim przestanku dodał:
— Poszlij po doktora.
W godzinę później z pokojów Tozia wychodził doktor. Ryta spotkała go w sali jadalnej.
— Panie, — rzekła stając przed nim i patrząc mu badawczo w twarz, — co się stanie z bratem moim?
Lekarz spuścił oczy.
— W Bogu nadzieja, — odpowiedział zcicha.
— A w nauce lekarskiej, czy jej już nie ma? — zapytała Ryta, której czoło powlekło się wielką bladością.
Doktor zdawał się pomięszany.
— Powiedz mi pan otwarcie, — mówiła Ryta, — niech wiem o wszystkiem, niech przynajmniej mam czas przygotować swe siły do... do nieszczęścia.
— Pani, — rzekł doktor z wysileniem, — nieszczęście jest możebne, bardzo możebne.
To rzekłszy, spiesznie się oddalił. Kroki jego nie przebrzmiały jeszcze w przedpokoju, gdy w drzwiach przyległego salonu dał się słyszeć szelest sukni i pani szambelanowa wbiegła do jadalnej sali w rannym szlafroczku z kwiecistej Termolamy, w koronkowym negliżyku na głowie. Ujrzawszy córkę stojącą z obwisłemi rękami i pochyloną na piersi głową, zawołała:
Figures-toi, Ryta, co to za nieznośna dziewczyna ta Zosia! jeszcze mi dotąd nie przerobiła czarnej atłasowej sukni, której potrzebuję dziś na wizyty!
Ryta podniosła głowę na głos matki, jak ze snu zbudzona. Zbliżyła się do niej i rzekła pełnym boleści głosem:
— Mamo... Tozio bardzo słaby... doktor R. mało robi nadziei...
Nie skończyła jeszcze mówić, gdy oczy pani szambelanowej napełniły się łzami.
— Czy podobna? — zawołała. — Mało robi nadziei!
I podniosłszy chusteczkę batystową do oczu, upadła na kanapę i głośno szlochać zaczęła.
— Mamo! — zawołała Ryta stłumionym głosom, — nie płacz tak głośno, bo on może usłyszeć!
— Idę, idę do niego! — zawołała wyrywając się matka Tozia i biegła ku jego pokojom.
— Mamo! — na miłość Boga! — rzekła Ryta zastępując jej drogę, — nie idź do niego z zapłakanemi oczami, on się wszystkiego domyśli!
— Masz słuszność, moje dziecko, — rzekła zatrzymując się pani szambelanowa, — pójdź sama do niego, ja przyjdę później. Muszę dziś tylko oddać parę wizyt. Ach! te obowiązki towarzyskie! to konieczne, widzisz moje dziecko! Mais ou est donc mon mouchoir de poche, Ryta, ma chère ou est mon mouchoir de poche?
Ryta podjęła z ziemi upuszczoną batystową chusteczkę i podała ją matce.
Oh, malheureuse mére que je suis! — jęknęła pani szambelanowa i z chusteczką przy oczach poszła w głąb mieszkania.
Po chwili Ryta z książką i robótką wchodziła do pokoju brata.
Tozio siedział na łóżku z łokciem opartym na poduszki i czołem spuszczonem na dłoni. Zatopiony był w ciężkich myślach, na twarzy jego z fizycznem cierpieniem łączył się wyraz wielkiego smutku.
Przy wejściu siostry podniósł głowę i na ustach jego ukazał się łagodny i rzewny uśmiech.
— Dobrze, żeś przyszła, Ryto, — rzekł, — pójdź i usiądź przy mnie.
Ryta usiadła na fotelu przy łóżku i zaczęła haftować.
Po kilku minutach dał się słyszeć w bramie domu turkot powozu.
— To zapewne mama wyjeżdża na wizyty, — ozwał się Tozio z gorzkim uśmiechem.
— Być może, — odparła Ryta.

VII.

W kilka tygodni po zaszłych wypadkach na wieczorze pani szambelanowej, Celina Klońska siedziała w błękitnym swym saloniku sama jedna i bardzo zamyślona.
W ręku trzymała list napisany staroświeckim charakterem i zawierający następne słowa:
Wieńczyn roku 1860., dnia 30. grudnia, godzina 4. po południu, minuta 43., sekunda 15.
„Miła sercu mojemu córko!
„Biorę pióro do ręki, aby cię uwiadomić o niefortunnem wydarzeniu, które wielce zasmuciło moje ojcowskie serce. Nazajutrz po powrocie moim do M., bo w dniu 15. b. m., o godzinie 1. z południa do majątku twego męża, Dobrejwoli, zjechali urzędnicy w celu opisania go z rozporządzenia rządowego i wystawienia na publiczną sprzedaż za długi zaciągnięte przez pana Stanisława, a które ojciec jego w wielkiej dobroci swego serca i nieograniczonem a ślepem przywiązaniu do syna, opatrzył swemi podpisami. Powiadają jednak ludzie wiarygodni, że nie wszyscy jeszcze kredytorowie są wyświeceni, i że niektórzy z nich tylko dali hasło i powód do tej ostatecznej ruiny, a są jeszcze i inni pokątni lichwiarze i niegodziwi spekulanci, o których nie wie jeszcze ojciec twego męża. Najgorszym z nich ma być pewien starozakonny imieniem Wigder, mieszkający w M. i posiadający tam dom własny na Nadrzecznej ulicy. Słyszałem, ale nie chcę jeszcze w to wierzyć i proszę Boga, aby to było nieprawdą, że u tegoż Wigdera pan Stanisław zastawił niektóre twoje klejnoty.
„Łzy mi się sączą z oczów, gdy to do ciebie piszę córko moja! A jednak, jeżeli pan Stanisław, u którego od dzieciństwa zdawało mi się spostrzegać dobre wrodzone i inklinacje, i zdolność do szlachetnych uczuć, doszedł do tak grzesznego zapomnienia się, że wydarł schronienie swemu staremu ojcu i twojej nadużył własności, cóż to się musi dziać z innymi? Nie żyję tam w waszem świecie i mało znam młode pokolenie, ale widzi mi się, że nie idzie ono ku dobremu. Zamiast płakać nad nieszczęściem, na które Bóg sprawiedliwy patrzyć nam kazał i jąć się z całych sił do poczciwej pracy, aby choć trochę podreperować rzecz publiczną, bezrozumni szaleńcy tracą czas, zdrowie i spokój domowy na ustawiczne i szkodliwe igraszki, a majątki swoje, któremiby tyle dobrego uczynić mogli i dla prywaty i pro bono publico, oddają w ręce lichwiarzy lub szulerów. Jeżeli mnie staremu, który inne widziałem czasy i innych znałem ludzi, łzy płyną z oczu, gdy myślę o tym upadku młodzieży naszej, jakąż być musi opresja mojego serca, kiedy mi zeznać przychodzi, że zięć mój, człowiek, który w ręku swem trzyma losy mojej jedynaczki, takiemi zgubnemi poszedł drogami!
„Nie czas jednak próżne rozwodzić żale, ale należy rozmyślać, jakby złe uczynione choć nieco podreperować i wyratować co można z upadku fortuny pana Stanisława. Otóż nie waham się przemówić o tem do ciebie moja córko, bo w czasie ostatniej, acz krótkiej w domu twym bytności, miałem możność przekonać się, że przestałaś już być dzieckiem, a jesteś dzielną niewiastą, o jakiej to mówi Pismo Święte: „iż jest koroną swego męża.“ Ty bądź mu podporą w ciężkiej imprezie, która go lubo zasłużenie spotkała. Ponieważ jesteście już na wieki połączeni z sobą Sakramentem małżeństwa, a do związku tego przybył jeden jeszcze węzeł, którym jest dziecko twoje, a moje ukochane wnuczątko, winnaś więc mężowi twemu przebaczenie win jego, jakkolwiek ciężkich i podania pomocy. Może też za sprawą Ducha Świętego upamięta się i wróci do cnoty. Wątpić o tem nie należy, toć jeszcze młody jest, a w naturze ludzkiej bywają rzeczy niezbadane, które jak na złą drogę rzucają i dobrego czasem człowieka, tak i ze złej na dobrą przerzucić go mogą.
„Wychowałem cię w miłości bliźniego, łagodności serca i skłonności do chrześcjańskiego miłosierdzia, ufam więc, że zrozumiesz moją intencję.
„Oto chcę, a raczej proponuję ci, abyś sumą 50.000 rubli, jaką posiadasz w spadku po matce twojej, spłaciła długi Dobrowolskie, a tym sposobem obroniła majątek ten od dostania się w ręce wierzycieli i publicznej sprzedaży. Ażeby zaś suma twoja nie podlegała żadnemu niebezpieczeństwu, a przed panem Stanisławem zamknęły się drogi do dalszego marnotrawienia i zaciągania długów, najlepiej będzie, jeżeli spłacając wierzycieli, nabędziesz Dobrąwolę prawem zakupna tak, aby odtąd do ciebie urzędownie należała. W ten sposób stanie się według gminnego przysłowia: „wilk syty i koza cała;“ bo ojciec twego męża, stary Kloński, którego mi żal z duszy, boć to towarzysz i przyjaciel całego mego życia, będzie mógł spokojnie dokonać żywota we własnej zagrodzie i pan Stanisław wzruszony twą wspaniałomyślnością, może przez miłość dla ciebie wyrzecze się złych nałogów, co wreszcie, jak uważałem będąc u was, jest rzeczą prawie dokonaną, zresztą należy jeszcze pamiętać i o tem, że jesteś jedyną dziedziczką Wieńczyna, więc oprócz wymienionej sumy, posiadasz fortunę, z którą można żyć dostatnio i wiele rzeczy zdziałać na świecie.
„Otóż i cały mój plan, kochana córko; jeżeli się nań zgadzasz, — co zostawiam zupełnie sądowi rozumu twego i popędowi serca — poszlij bez najmniejszej zwłoki po pana Kędzierskiego prawnika, a mego upełnomocnionego do spraw różnych i poleć mu spełnienie osnutego projektu. Radzę ci tylko, abyś czyniła wszystko w sekrecie przed twoim mężem dla oszczędzenia delikatności jego uczuć. Gdy wszystko już będzie gotowe, natenczas wyznaj mu śmiało, a przedewszystkiem uważnie i łagodnie, coś uczyniła, a wdzięczny ci będzie i cnota twoja pobudzi serce jego do cnoty.
„Przyciskam cię do serca mego najukochańsza córko i Panu Bogu polecam.

Wieńczyński.“

Takiej treści był list, po przeczytaniu którego Celina siedziała zamyślona. Ale w tem zamyśleniu jej nie było najmniejszej oznaki smutku ani żalu, przeciwnie z oczu jej błądzących po ścianach pokoju, strzelała co chwila radość, a po ustach przebiegał pełen spokoju i nadziei uśmiech.
Wstała i wszedłszy do swego gabinetu, usiadła przy biurku i napisała do ojca następującą odpowiedź:
„Najdroższy mój ojczenieczku!
„Po przeczytaniu listu twego, pierwszym popędem moim było wznieść oczy do nieba i podziękować Bogu, że mi tak dobrego, rozumnego i zacnego jakim ty jesteś dał ojca. Następnie spieszę uspokoić cię i pocieszyć.
„Tak, ojcze drogi, zamiast smucić się, ciesz się, bo szczęście jedynaczki twej jest zupełne i upewnione, bo mój ukochany Stanisław nie jest już takim, jakim był przed kilką laty i przed rokiem jeszcze, ale odmienił się: wrócił moralnie i umysłowo i jestem pewna, że wkrótce wszedłszy na drogę pracy i czynów, stanie się człowiekiem, którego ze szczęściem i chlubą będziesz mógł nazwać synem swoim.
„Jakim sposobem dokonało się to przeobrażenie jego, długoby opisywać, był to szereg smutnych wypadków i zajść, które wstrząsnęły umysłem Stanisława i obudziły w nim dobre strony jego natury. Wiele, bardzo wiele dopomagało ku temu życie rodzinne, widok dziecka i miłość dla mnie, której nie zagubił wśród szałów swych i uniesień.
„Ojcze drogi, wierz mi, że jest to jedno z najszlachetniejszych serc, jeden z najzdolniejszych umysłów jakie być mogą. Grzeszył i błądził, to prawda, ale jestże na ziemi człowiek bez grzechu, a winy Stanisława czyż nie pochodziły po największej części ztąd, że zaniedbywano w dzieciństwie jego kształcenie umysłowe i gdy dorósł, nie wzwyczajono go do pracy, nie wzbudzono w nim żadnej miłości i idei, ale puszczono w świat, między złe i niebezpieczne towarzystwo, z piersią wrzącą pragnieniem uciech, dłońmi pełnemi złota, służącego do ich utrzymania.
„Jak mi to wyznał w jednej z tych cichych, serdecznych spowiedzi, które są możebne tylko między ludźmi bardzo i ściśle połączonymi myślą i miłością, od paru lat toczyła się w nim walka dobrego i złego. Dobre zwyciężyłoby może daleko prędzej, gdyby nie spotkał był tego niezmiernie niebezpiecznego człowieka, człowieka bez czci i sumienia, tego gracza nazwiskiem Graba, który szatańską leżącą w nim siłą pociągając, wiódł go jeszcze na czas jakiś w życie, do jakiego się był zaprawił od młodu. Teraz z dumą i szczęściem nieopisanem patrzę na wspaniałe czoło jego, na które niby promień Boży codzień zda się silniejsza i bardziej jasna spływa powaga i myśl dojrzała. W oczach jego spostrzegam coraz częściej to zamyślenie i te błyski energji, które obiecują czyny, a nigdy już oddawna nie ujrzałam na twarzy jego owego znudzenia tak fatalnego dla młodych mężczyzn, bo wiodącego ich ku rozrywkom zgubnym najczęściej, bo nadużytym.
„Dnie przechodzą nam spokojnie i miło wśród zajęcia się książkami i tysiącem rojeń o przyszłości naszego dziecięcia. Wzrok Stanisława często zatrzymuje się na drobniuchnej twarzyczce naszego syna, a wtedy czytam w myśli jego i wiem, że marzy, że chce i postanawia uczynić zeń człowieka. W chwili pamiętnej mi, bo bardzo bolesnej, pewna rozumna a nieszczęśliwa kobieta powiedziała mi: — „Niech mąż pani zapragnie być stworzycielem, a zbawionym będzie.“ — Owóż ojcze mój, dzieło zbawienia dokonane. Stanisław zapragnął tworzyć, to jest zapragnął czynu, a czynem tym będzie wychowanie syna na dzielnego i użytecznego męża i praca nad powierzonym mu przez Opatrzność kawałkiem ziemi rodzinnej i zamieszkującymi ją ludźmi. Spostrzegam od pewnego czasu, że zaczyna tęsknić do wsi, z wielkiem zajęciem czyta dzieła o rolnictwie i rozprawia ze mną niekiedy o gospodarstwie wiejskiem. O wyjeździe jednak na wieś nie mówiliśmy dotąd nigdy, bo ile razy wspomniałam o tem, Stanisław zachmurzał się, unikał odpowiedzi i długo potem zostawał smutny i zniepokojony. Teraz rozumiem już powody tego smutku, bo jeśli wiedział, co naturalnie być musiało, o niebezpieczeństwie grożącem Dobrejwoli, nie sposób było myśleć o zamieszkaniu na wsi. Zanadto jest dumny, aby chciał mieszkać w moim majątku i żyć tylko z mego funduszu. Smutek ten jego przechodzi nawet niekiedy w tak gwałtowne cierpienie, które znowu mimo widocznych wysileń jakie czynił, tak wybitnie malowało się na jego twarzy, żem musiała używać wszelkich sposobów natchnionych miłością ku niemu, aby go pocieszyć i uspokoić. Najskuteczniejszym środkiem bywała mi w podobnych razach muzyka. Nie uwierzysz kochany ojcze, jak ją Stanisław umiłował i pojął, bo też grając dla niego, wlewam w melodję całą duszę moją, wszystkie uszucia, nadzieje i obawy moje, a on musi rozumieć to przemawianie do niego za pomocą tonów, bo gdy po godzinie lub więcej grania wstaję od fortepianu, bierze mnie w objęcia i tak słodko pieści, tak szlachetnie i rozumnie do mnie mówi, że cała dusza moja rozpływa się we wdzięczności ku dobrem Bogu, który sercu i dłoniom kobiecym daje taką siłę skłaniania ku sobie serc ukochanych. Takie chwile bywają najsłodsze, wśród nich czuję całą rozkosz życia poświęconego szczęściu jedynego człowieka i tryumfowi poczciwej myśli.
„Z tego wsystkiego łatwo wnieść mój ojcze, że projektowi twemu odzyskania Dobrejwoli, przez spłacenie jej długów moim kapitałem, nie tylko sprzeciwić się nie mogę, ale że nawet gdybyś nie powziął był tej myśli, samabym ci ją nasunęła z błaganiem, abyś mi ją dopełnić pozwolił. Jedna tylko różnica zajść musi między twoim planem drogi ojcze, a moim. Nabyć Dobrąwolę tak, aby ona do mnie urzędowo należała, nie chcę i nie mogę, bo w obec świata całego należeć powinna do Stanisława. Inaczej męska duma jego upokorzoną by była i słusznie, boby go zranił brak zaufania z mej strony. Spłacę więc długi, a potem mu serdecznie i otwarcie powiem: — „Przyjm odemnie tę ofiarę, która nawet ofiarą nazwać się nie może, bo sprawia mi szczęście najwyższe, i jedźmy razem na wieś, aby rozpocząć nowe życie dla zadowolenia własnego, pociechy naszych ojców, i przyszłego dobra naszego dziecka!“
„Tak więc ojcze kochany, bądź zupełnie o mnie spokojny i kochaj Stanisława. On wart twej miłości i twego szacunku. Błędy jego i winy były mu tylko próbą ogniową, z której wyszedł czysty i szlachetny, z zacnem sercem i myślą rozbudzoną dla wszystkiego co dobre.
„Z całem przywiązaniem kochającej córki, całuje twe ręce drogi ojcze

Celina.“

Po napisaniu i zapieczętowaniu listu, Celina zawołała Komorowskę.
— Kochana Komorosiu, — rzekła do swej zaufanej sługi gdy ta weszła, — wybierz się zaraz do miasta.
— Chryste Panie! — zawołała stara służąca, — nie może też pani kogo innego na miasto posłać? Cóż będzie z suknią pani, którą mam dziś przerobić, jeżeli ja puszczę się na spacery po mieście?
— Mniejsza o suknię, — odpowiedziała Celina kładąc dłoń na jej ramieniu. — Idzie tu moja dobra Komorosiu o rzecz tysiąc razy ważniejszą niż wszystkie suknie na świecie, a którą tylko ty spełnić możesz. Oto trzeba, abyś natychmiast poszła do pana Kędzierskiego, plenipotenta papy i poprosiła go, żeby przyszedł do mnie. Ale nie dosyć na tem, musisz go tak przyprowadzić moja złota Komorosiu, aby go Staś nie widział.
Komorowska zamyśliła się i pokręciła głową.
— Chryste Panie! — rzekła po chwili tonem niezadowolenia, — alboż to pięknie mieć takie sekrety przed mężem?
Celina zaśmiała się głośno i przeciągle właściwym sobie serdecznym śmiechem.
— Ot widzisz! — zawołała wśród śmiechu, — zakochałam się w panu Kędzierskim i daję mu romansowe rendez-vous!
— To nie, — rzekła z powagą Komorowska, pełnym czułości jednak wzrokiem spoglądając na swą śliczną panię, — najprzód pan Kędzierski ma już lat sześćdziesiąt, boć pamiętam go jak był już porządnie niemłody, kiedym ja dopiero wychodziła za mego nieboszczyka, a potem kto ma takiego męża jak pani, ten żadnych randewu nikomu nie daje, ale...
— Aha! — zawołała wesoło Celina, — to już pogodziłaś się ze Stasiem, poczciwa Komorosiu?
Komorowska uśmiechnęła się i powiodła grubym palcem po swoim czarnym wąsiku, co było u niej oznaką bardzo dobrego humoru.
— Chryste Panie! — odrzekła, — a ktoby się z nim teraz nie pogodził? chyba byłby, za pozwoleniem pani, głupiec! A ja choć jestem sługą, mam oczy i zdrowy rozsądek. Toć z pana zrobił się teraz taki porządny człowiek, aż miło. Domu pilnuje, w żadne hulanki nie wdaje się, a jak pogląda na panią albo na dziecko, to mu tak poczciwie z oczu patrzy, że mam czasem ochotę pójść i w ręce go ucałować za to, że panią tak kocha. Jak widzę go, kiedy siedzi z książką w ręku i czyta, albo nad kołyską Bolesia z panią rozmawia, to myślę sobie, że to zupełnie inny człowiek jak ten, co tu przed rokiem takie hece z kolegami wyprawiał, i dziękuję Panu Bogu i Matce Boskiej Ostrobramskiej, że się już wszystkie nasze biedy pokończyły.
Celina słuchała słów starej sługi otaczając jej szyję ramionami i łza rozrzewnienia błyszczała w jej oku.
— Otóż widzisz Komorosiu, — rzekła, — że sprowadzam tu pana Kędzierskiego w sekrecie przed Stasiem, dla jego tylko i swego dobra. Idź więc i zrób o co cię proszę. Zarazem oddaj list do papy na pocztę.
— Idę, idę, — odparła Komorowska całkiem uspokojona i udobruchana, i wziąwszy list z rąk Celiny, wyszła.
Przez kilka dni następnych, prawnik Kędzierski, człowiek o siwych włosach, rozumnych oczach i poczciwej twarzy, po parę razy dziennie wchodził i wychodził z pokoju Celiny, wyprostowany zawsze i wyprowadzany przez Komorowskę bocznemi drzwiami i wschodami, kędyś przez garderobę, gdzie go nie tylko pan domu, ale nawet żaden z domowników widzieć nie mógł.
Pewnego dnia poczciwa sługa znalazła się w wielkim kłopocie, bo zaledwie przeprowadziła prawnika przez dziedziniec i zamknęła za nim boczną furtkę podwórza, przez główną bramę wszedł wracający z miasta Stanisław.
— Kogo tam pani Komorowska tak tajemniczo wypuszcza z dziedzińca przez boczną furtkę? — zapytał wesoło wstępując na wschody.
Komorowska zatuliła całą twarz wielką chustką, którą miała na głowie i odpowiedziała niedbale:
— A to proszę pana pewien przyjaciel mego nieboszczyka przychodził mnie odwiedzić.
— A, — zaśmiał się Stanisław, — przyjaciel nieboszczyka! to podejrzana sprawa! Czy pani wiesz o tem, że najniebezpieczniejszymi dla serc kobiecych są przyjaciele żywych i umarłych mężów? Może wkrótce zaprosisz nas na wesele?...
Komorowska z łoskotem nos otarła i odpowiedziała:
— Wolne żarty panu.
Poczem żywo zemknęła bocznemi drzwiami do garderoby.
Stanisław wszedł śmiejąc się do pokoju żony.
— Czy wiesz Cesiu, — rzekł siadając przy niej, — że twoja Komorosia miewa jakichś tajemniczych gości, których wypuszcza przez boczną furtkę. Żartowałem z niej i powiedziała mi, że jakiś przyjaciel jej nieboszczyka przychodził do niej. Pytałem jej czy nie wyprawi nam wesele.
Celina zalała się żywym rumieńcem.
— A tyż się czego rumienisz? — zawołał ze śmiechem Stanisław, całując jej rękę. — Wszak pewnie nie przypuszczasz, abym ze złą myślą żartował z twej poczciwej sługi?
— Nie Stasiu, — odpowiedziała Celina, — ale... ale...
— Ale wolałabyś może, abym z niej wcale nie żartował, — dokończył Stanisław, — może masz słuszność i przepraszam cię, jeśli ci przez to wyrządziłem przykrość. Był to widzisz wyskok dobrego humoru, w którym jestem teraz ciągle prawie...
— Dla czego prawie? — zapytała Celina z czułością, patrząc mu w twarz.
Kloński spuścił oczy..
— Dla czego? dla czego? — rzekł powoli. — O, droga moja, przeszłość jest niezmazalną, dla mnie szczególniej... fatalne skutki jej odzywają się wciąż i nigdy nie dadzą się naprawić...
— Nigdy? — zawołała Celina, — Stasiu! nie mów tego wyrazu! Wszystko złe w życiu naszem naprawić się i zastąpić dobrem może!
Stanisław spojrzał na nią badawczo.
— Czyżby wiedziała o wszystkiem? — pomyślał, a w głos dodał: — Mylisz się Cesiu, są rzeczy, które naprawić się już nie dadzą... dowiesz się o tem kiedyś... Wkrótce może...
Chmura smutku i zamyślenia zasępiła jego czoło, ale po ustach Celiny przebiegł figlarny uśmieszek.
— A jeśli ja wiem już o wszystkiem? — rzekła po cichu, otaczając szyję jego ramionami.
Stanisław drgnął i podniósł na nią oczy.
— O czem? — zawołał.
— Ha! więc powiem ci już wszystko! — zawołała Celina zrywając się z siedzenia, — im prędzej tem lepiej!
Żywo pobiegła do biurka, otworzyła je, wydobyła spory zwój papierów różnych kształtów i podała mężowi, patrząc na niego przez łzy i z uśmiechem.
— Co to jest? — zawołał Kloński drżącemi rękami przerzucając papiery, — to są moje obligi wydane kredytorom! wszystkie! ależ wszystkie! nawet żyda Wigdera! Cesiu, zkąd to wszystko znalazło się u ciebie?
I zarumieniony ze wstydu i cierpienia, patrzył na papiery nie śmiejąc wzroku podnieść na żonę.
Celina uklękła przed nim na kobiercu, objęła go obą ramionami i podnosząc ku jego twarzy swą złotowłosą głowę, a wzrok topiąc w jego spuszczonym wzroku, szepnęła:
— Stasiu! przyjm to odemnie jako słaby dowód miłości mej dla ciebie! Dowiedziałam się o tem, że masz długi, że ci Dobrąwolę na publiczną sprzedaż wystawić mają, i spłaciłam kredytorów kapitałem moim, odebrałam twoje obligi i oddaję ci je. Daj mi w zamian uścisk serdeczny i wracajmy co prędzej do Dobrejwoli i Wieńczyna, do ojców naszych.
Stanisław milczał, rumieniec zalał mu czoło i na twarzy odmalowała się walka wewnętrzna.
— Cesiu, — rzekł po chwili, — ja nie mogę przyjąć od ciebie tej ofiary... ja nie mogę żyć wyłącznie z twego funduszu. Od dwóch miesięcy robię już starania o urząd, do którego czuję się zdolnym, będzie to położenie bardzo niskie, bardzo podrzędne, ale na którem zostając, będę pracował z całej siły, aby sobie samemu byt zawdzięczać. Dawno już miałem ci o tem powiedzieć, ale brakowało mi zawsze mocy do wykazania ci w całem jej ciemnem świetle mojej przeszłości. Dziś gdy wiesz już o wszystkiem, pragnę i wymagam, abyś przez miłość dla mnie zgodziła się z mojem postanowieniem. Majątek twój nienaruszalny zostanie dla naszego syna, a sami żyć będziemy z mej wyłącznie pracy.
— A ojciec twój? — zapytała cicho Celina.
Stanisław pochylił głowę.
— A ojciec twój! — powtórzyła. — Czy chcesz, aby na resztę życia wygnano go z domu odziedziczonego po praojcach? Chceszże, aby ojciec twój stojący już może nad grobem, zmuszony był patrzeć na to wszystko i tułać się na starość po obcych kątach i gorzkiemi łzami płakać nad tem, że zbyt ukochał i rozpieścił swego jedynaka? O, Stasiu, bądź dobrym synem! ulituj się nad ojcem swym, i jeśli nie kochasz mnie tyle, abyś przez miłość ku mnie wyrzekł się części swej dumy, uczyń to przez miłość dla niego i przez poszanowanie dla świętej pamiątki pradziadów.
W oczach Stanisława zakręciła się łza.
— O, biedny mój ojciec! — szepnął i potarł czoło dłonią.
— A mój ojciec? — mówiła Celina silniej ogarniając go ramionami, — wszak jam jedna została mu na pociechę i rozweselenie późnych dni jego... Chceszże go i ze mną rozłączyć na długo, może na zawsze? Bo gdzie ty będziesz, i ja będę... jeśli ty nie wrócisz w rodzinne strony, i ja nie wrócę, i biedny ojciec mój dokończy tylą smutkami sterany żywot samotnie, za całą rozrywkę mając swe na wpół już dziecinne upodobanie w kalendarzach i atmosferycznych zaciekaniach się, bez młodych głosów, któreby dom jego rozweselały, bez kochających starań, któreby rzuciły jasny promień na resztę dni jego! Stasiu, ulituj się nad biednym, zbyt już i tak opuszczonym przez nas ojcem moim!
Tu głos jej zadrżał i łza popłynęła po policzku.
— Ty płaczesz? — zawołał Stanisław, — ty, mój aniele, która i tak już tyle płakałaś przezemnie!
Pochwycił ją w ramiona i namiętnemi pocałunkami okrył jej oczy i usta.
— Tak! — zawołała Celina łagodnie wydobywając się z jego uścisku, — tak, mój Stasiu najdroższy, płaczę, bo mi żal ojca twego i mego, bo mi żal ciebie i siebie i naszego dziecka! Tak, żal mi ciebie, bo widzę, że przez zbytek dumy i źle pojętą delikatność uczuć, chcesz zmarnować swe męskie rozbudzone siły na jakąś drobiazgową, podrzędną pracę, użyteczną też może w swoim zakresie, ale na której spełnienie mnóstwo ludzi zdobędzie się bez ciebie, a porzucasz pole do czynu tak obszerne, tak mało u nas uprawiane, którem możem zawładnąć, na którem możem wzróść potężnie i innym ludziom dać możność bytu i wzrastania. Pomyśl tylko, pomyśl! przenieś się myślą na obszerne lasy Wieńczyna i Dobrejwoli, spojrzyj okiem ducha na te stare dwory, w których tyle pokoleń żyło pracowicie i użytecznie, na te wsie pełne ludzi ciemnych, zbliżonych do zwierząt, a których ty wpływem swoim oświecić i do godności człowieka podnieść możesz. Pomyśl! gospodarstwa tam, które energiczną i młodą prowadzone ręką tyleby wydały bogactw, takby rozkrzewiły przemysł i podniosły rolnictwo prowincji całej, marnięją pod nieudolnym kierunkiem dwóch starców. Nie jestże obowiązkiem twoim, ścisłą sprawiedliwością i pracą dawać dobry przykład ludowi otaczającemu oba nasze domy, rozumną dobrocią i dostarczaniem sposobów pracowania wzbudzać w nim miłość dla siebie, a przez to rozszerzać wśród nich szacunek dla wszystkich, którzy podobne tobie noszą imiona? A synże nasz, czy nie powinien od niemowlęcych lat sposobić się do zawodu dzielnego i rozumnego rolnika, skoro w dzieciństwie ma otrzymać to, cośmy sami otrzymali po ojcach? czy nie powinien on wzrastać w miłości dla kawałka ziemi swojej, aby na niej urządzić sobie potem żywot pracy i uczciwego szczęścia? czy nie powinien zżyć się z tą ziemią i z tym starym domem, aby potem nad swoje nie przeniósł obczyzny i nie pobiegł szukać zadowolenia za góry i po manowcach? Stasiu! pomyśl o tem wszystkiem! Chcesz zaprządz się do ciężkiej, monotonnej pracy, kiedy masz ją przed sobą szeroką, rozległą, szczytną! chcesz stać się najemną maszyną, kiedy można być twórcą! Chcesz smutkiem i tęsknotą okryć ostatnie lata naszych ojców, a synowi swemu zamiast dziedzictwa bogactw i szczytnych czynów, oddać zrujnowane dobro przodków i walące się ściany ich domu! A to wszystko chcesz uczynić przez miłość własną, przez źle pojętą dumę, odrzucasz z pogardą to, co ci podaje kobieta kochająca cię nad życie, a nie masz względu na to, że ranisz śmiertelnie jej serce! O, Stasiu! to nie dobrze z twej strony! bardzo nie dobrze!
Kończąc te słowa, Celina powstała i patrzyła na męża z łagodnym, pół dziecięcym wyrzutem. Policzki jej płonęły od wzruszenia i zapału, oczy błyszczały gorącem uczuciem i migotały łzą.
Stanisław także z zarumienioną twarzą i z wilgotnemi oczami, patrzył na nią wzrokiem pełnym uwielbienia i żalu.
— Cesiu! — ozwał się drżącym głosem po krótkiej chwili milczenia, — ty bohaterską masz duszę! powiedz! zkąd u ciebie wzięła się wymowa taka? Kto cię w ten sposób myśleć i mówić nauczył?
Celina uśmiechnęła się pół smętnym, pół rozkosznym uśmiechem, położyła rękę na sercu i odrzekła cicho:
— Miłość i cierpienie!
Stanisław porwał ją w objęcia.
— Prawda! — zawołał, — tyś wiele cierpiała, anielska twarzą i duszą kobieto! a cierpiałaś przezemnie! Niechże ja teraz uczynię w zamian ofiarę z dumy mojej, niech się stanie jak ty chcesz!
Celina wydała okrzyk radości i zawisła na ustach męża.
Była chwila głębokiego, uroczystego milczenia, wśród którego możnaby słyszeć silne uderzenie dwojga serc.
— Celino, — wyrzekł w końcu z powagą Stanisław, powstając i ściskając rękę żony, — całem życiem miłości poświęcenia nie wypłacę tobie zaciągniętego długu. Nie za pieniężną pomoc wdzięcznym ci tylko, ale najbardziej i stokrotnie za pomoc moralną, jaką podałaś mi w stanowczej chwili życia, kiedy duch mój znalazł się między zbawieniem i zgubą. Bez ciebie byłbym zapewne zgubionym; słodyczą twą i niezłomną miłością, rozumem twym i wdziękami, które dla mnie jednego mieć pragnęłaś, tyś mnie zbawiła; rozbudziłaś mój umysł, poruszyłaś we mnie dobre uspione strony mej natury, wprowadziłaś mnie na drogę myśli poważnej, z której wyradza się czyn. Dług mój względem ciebie ogromny, i ani serca, ani życia ludzkiego nie staje, aby go spłacić. Ale w części zdołam ci go spłacić...
Zbliżył się do kolebki, w której spało dziecię i wskazując je, rzekł:
— Oto syna twego uczynię człowiekiem!
To rzekłszy, spiesznie wyszedł z pokoju, jakby wstydząc się okazać zbyt silne wzruszenie, które zapierało mu głos w piersi i twarz pokrywało bladością.
Celina długo stała na środku pokoju ze założonemi rękami i niebem na twarzy. Po chwili oczy jej rozjaśniły się dawną świeżą i dziecinną wesołością, po ustach przebiegał swobodny od wszelkich trosk uśmiech.
W drzwiach pokoju stanęła Komorowska.
Celina podbiegła do niej, objęła jej szyję i całując ją, wołała:
— Komorosiu! ciesz się, ciesz się, już teraz nic do szczęścia mego nie brakuje! już prędko pojedziemy do Dobrejwoli i Wieńczyna!
I w przystępie wesołości właściwej jej naturze, a która całkiem już do niej wróciła, porwała zdziwioną i oszołomioną Komorowskę i przyśpiewując walca, poczęła kręcić się z nią po pokoju.
— Chryste Panie! — zawołała zdyszana służąca, — co też to pani dokazuje!... Panie odpuść!... obudzisz pani dziecko!...
Celina śmiejąc się głośno i przeciągle, stanęła i zawołała:
— Ach, moja Komorosiu, jestem tak szczęśliwa, żebym w tej chwili cały świat zaprosiła do tańca!
Stało się co przepowiedziała Komorowska, dziecina się obudziła i z głębi kolebki ozwała się słabiuchnym dziecięcym śmieszkiem, jakby chcąc przedrzeźniać radosny śmiech matki.
Celina poskoczyła, wzięła dziecko na ręce i stanęła z niem na środku pokoju. Wpatrywała się w nie długo, długo, aż oczy jej zwilgotniały, pochyliła się i strumień łez — słodkich łez radości spłynął na główkę dziecięcia, które ze śmiechem i wykrzykami bawiło się złocistemi lokami matki.
Komorowska patrząc na to wszystko z boku, gładziła swój czarny wąsik i z radości z straszliwym łoskotem nos ocierała.
Stanisław niewidziany przez żonę, stał w progu ogarniając ją i dziecię wzrokiem niewypowiedzianej miłości.
Widmo nieszczęścia, które dotąd siedziało jeszcze w kątku mieszkania, uciekało coprędzej za góry i lasy, aby już więcej nigdy nie powrócić tam, kędy zwyciężonem zostało pełną przebaczenia i rozumu miłością kobiety.

VIII.

W parę dni po katastrofie, jaka spotkała pana Grabę u pani szambelanowej, o dość wczesnej porannej godzinie, siedział w swoim pokoju bez codziennej swej, jak ją zwał, maski fizycznej, z siwiejącemi mocno włosami, chorobliwie żółtą cerą, owinięty w swój szeroki, barwisty szlafrok. Przed nim na stole stała filiżanka z czekoladą, zwykłym rannym napojem pana Graby, ostygłą już, a jeszcze nie nadpoczętą.
Naprzeciw z nogą po kawalersku założoną na boczną poręcz fotelu siedział eks-kapitan złotych huzarów całą gębą pijąc czekoladę i w przestankach puszcząjąc gęste kłęby dymu.
Obaj milczeli.
Pan Graba palił też cygaro, brwi miał zsunięte, a po całej jego twarzy rozlewał się wyraz cierpkiego niezadowolenia złączonego ze zjadliwem szyderstwem.
— Hm, — przerwał milczenie Graba, — znać najrozumniejszy człowiek musi choć raz w życiu kapitalne popełnić głupstwo! potrzebaż mi było tak haniebnie kompromitować się w tak pożytecznem ze wszech miar towarzystwie!
Kapitan zaśmiał się grubo i łyknął czekolady.
— Nie powiadam ja, — ciągnął Graba bardziej do siebie niż do gościa mówiąc, — nie powiadam ja, aby sam fakt miał w sobie coś złego i nierozumnego. Przeciwnie, wierny byłem mojej zasadzie przy której trwam dotąd, że będąc obdarzonym większą od innych zręcznością i sprytem, powinienem na swoją korzyść eksploatować nierozum i słabość głupców, którzy sami lecą w moje ręce. Ale cała wina w tem, że uniosłem się i nie postrzegłem, iż w tak licznem, a różnorodnem towarzystwie ktokolwiek mnie śledzić może, przytem byłem zgrany djabelnie i nie miałem grosza przy duszy, ze zbytniej więc chęci, aby się sztuka udała, musiałem ją niezgrabnie wykonać.
Kapitan otarł z wąsów czekoladę, buchnął dymem i odrzekł:
— A do tego o ile wiem, jesteś pan nowicjuszem w...
Zrobił rękami gest naśladujący jakąś sztuczkę kartową i zaśmiał się na całe gardło.
— Na honor, masz słuszność! — rzekł Graba przymuszając się do śmiechu, który mu tylko usta wykrzywił, — pierwszy tego rodzaju fakt dokonałem na pół roku przed mojem przybyciem do M. z Warszawy, wtedy gdy mi z ojczystego majątku ani szeląga nie pozostało. Tutaj zaś sam wiesz najlepiej, że osobiście mało się w to wdawałem, działając albo za twojem szanownem pośrednictwem, albo wcale nie potrzebując chwytać się tego bohaterskiego środka, bo mi bez tego szczęście szalenie przez jakiś czas służyło...
— To prawda, to prawda, — przerwał z tytanicznem westchnieniem kapitan, — przez jakiś czas miałeś pan szalone powodzenie...
Graba zmarszczył mocniej brwi i przeciął ostremi zębami cygaro trzymane w ustach.
— Głupcy! — wyrzekł z pogardą jakby do siebie, — garnęli się z razu do mnie, niby do jakiego mesjasza, leźli mi w ręce, zachwycali się mną, kochali, nazywali swym najdroższym przyjacielem, a onegdaj, kiedy nieszczęście mnie spotkało, odstąpili jak od trędowatego i opluli wzgardą...
Zaśmiał się gardłowo i wyrzucił z ust kawałek odgryzionego cygara.
— Tak, tak, — zawtórował kapitan zwieszając sentymentalnie nos nad filiżanką, — taki to świat... tak to bywa na świecie... i Napoleon pod Waterloo...
— Głupi świat! — przerwał zrywając się z siedzenia Graba, — a życie na nim, nie warte tych zachodów, jakie sobie zadajem, aby je utrzymać i osłodzić. Ot, wiesz co kapitanie, tak mnie już to wszystko na świecie znudziło, tak mi wszystko obrzydło i dojrzało, że jestem bliski strzelenia sobie w łeb!...
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Przysięgam na wszystkich djabłów! — zawołał, — że nigdybym się nie spodziewał usłyszeć coś podobnego z ust twoich! Tyż to mogłeś powiedzieć? ty?
— Ja, — odpowiedział Graba stając przed nim z rękami w tył założonemi, — i raz jeszcze powtarzam, że nic nie widzę miłego w tej głupiej mojej po świecie wędrówce. Długów mam po uszy, więcej jak włosów na głowie, kredyt przez tę nieszczęśliwą awanturę straciłem do reszty, z M. wyjechać mi nie sposób, bo kredytorowie bodaj za łeb mnie zatrzymają i do ciupy jeszcze zasadzą, a tutaj spodziewam się, że nikt już nie będzie miał ochoty bawić się ze mną przy zielonym stole!...
— Nie wierz w to, — odpowiedział zwolna kapitan, — ja ci ręczę, że nie zabraknie ci adherentów i poniterów.
Graba spojrzał na niego przenikliwie, ale milczał.
Kapitan mówił dalej:
— Potraciłeś grube ryby, to prawda. Ordynat wyjechał, Kloński wlazł pod pantofel żony, Słabecki umiera, a zresztą gdyby i zdrów był, jest już zrujnowany, że nie wiele się już na nim ułowić można, Karol X. i kilku jeszcze innych zrażeni onegdajszą awanturą, zapewne już do ciebie nie zajrzą; ale pozostają jeszcze małe rybki, które w mętnej wodzie nikt ci łowić nie przeszkadza, a ja dopomódz mogę, naturalnie i dla własnej korzyści...
Graba skrzywił się i chodził po pokoju milcząc.
Kapitan wodził za nim mglistemi swemi oczami i uśmiechał się z pod olbrzymich wąsów.
— Nie podobają ci się małe rybki? — rzekł, — przywykłeś do szczupaków i sandaczów! a jednak i płodkami żyć można, a nawet lepiej je łowić, bo i więcej ich jest i głupsze są.
— Do licha! — zawołał Graba zatrzymując się, — nie wdawaj się w swoje niezgrabne przemówienia, a mów po prostu co myślisz.
— A naturalnie! — odparł kapitan, — to była przedmowa, a teraz wypowiem sam sens. Uważaj tylko! Mam znajomych, przysięgam na Belzebuba, tęgich chłopców. Niektórzy z nich, zwłaszcza młodzi, posiadają nawet porządnie ładowane kieszenie, inni mniej zasobni, no, aleć zawsze mają tam jakieś piórka, które oskubać można. Takich skrupułów honoru i delikatności jak ci panicze, z którymi wdawałeś się dotąd, rzadkie miewają przystępy, byle czem się nie zrażą, a jak im pokażesz parę butelek szampana — ba! na co szampana? dobrej wódeczki i powiesz: sztos fertig, pójdą za tobą na koniec świata i nie będą przypatrywać się twoim rękom, jak będziesz ciągnął faraona.
Na twarzy Graby wybił się głęboki niesmak. Zauważył to kapitan i zawołał:
— A! arystokrata z ciebie! Chciałeś tylko z paniczami mieć do czynienia!
— Nie powinno cię to dziwić, — odrzekł Graba z rodzajem dumy, — urodziłem się w wysokiej społecznej sferze i przywykłem do wybornego towarzystwa. Niech cię to nie obraża, ale powiem ci, że nawet ty raziłeś mnie długo swoim senatorskim śmiechem i nieokrzesaną manierą, a pogodziłem się z sobą tylko dla sprytu jaki posiadasz. W ogóle trywialnego towarzystwa znieść nie mogę!
Tym razem grube rysy kapitana pokryły się szyderstwem połączonem z obrazą. Przez chwilę zdawało się, że wybuchnie, ale uznał znać za korzystniejsze powstrzymać się i rzekł lekko tylko drżącym od gniewu głosem:
— Nie zapominaj proszę, że urodzeniem jestem ci zupełnie równy i niegdyś byłem także bogaty. Jak ty przejadłem, przepiłem i przegrałem mój fundusz, wstąpiłem do służby wojskowej szukając sposobu do życia, i między kolegami nabrałem tej maniery, która cię razi, a mnie, przysięgam na djabła, nic nie obchodzi. Trzy lata temu po pijanemu pokłóciłem się z moim pułkownikiem, straciłem służbę, i sprytem moim żyłem dotąd nie siejąc i nie orząc jak ptaki niebieskie. Zdaje mi się więc, że zbyt podobne miewaliśmy przejścia i zatrudnienia, abyśmy nie mogli z sobą pod każdym względem stać na równi!...
Żółta twarz Graby zarumieniła się zlekka.
— Bądź co bądź, — rzekł prawie z pogardą, — wielka zawsze zostanie różnica między mną, Kalikstem Grabą, a twymi znajomymi, którzy klną się na djabłów i piją gorzałkę.
Kapitan spąsowiał i podniósł ściśnioną pięść, aby nią o stół uderzyć, ale powstrzymał się po raz drugi i rzekł:
— A więc odrzucasz mój projekt zaznajomienia się z mymi znajomymi i wprowadzenia ich do twego domu?
Graba długo nie odpowiadał, chodził po pokoju, przygryzał drgające mu chwilami usta i wyraźna toczyła się w nim walka.
— Nie mówię stanowczo nie, — rzekł w końcu.
— A ja chcę, — odezwał się kapitan, abyś mi stanowczo powiedział tak, bo inaczej, wybacz, ale nie mam po co tracić więcej czasu z tobą i u ciebie, a zacznę działać na własną rękę.
Graba znowu milczał długo, niesmak malował się na jego twarzy. Stanął wkońcu przed kapitanem i zapytał go krótko:
— Kiedyż ich przyprowadzisz do mnie?
— Choćby dziś, — odpowiedział kapitan, — mam już kilku upatrzonych, tęgie chłopcy, tylko co postąpili na służbę, i czysto przez zamiłowanie dla złotych szamerunków...
— Dziś nie chcę ich jeszcze, — przerwał Graba, — przyznam ci się, że mam wstręt do wejścia w inne towarzystwo jak te, z którem przepędziłem całe życie...
Kapitan poruszył się niecierpliwie.
W tej samej chwili wszedł do pokoju Michałek.
— Czego chcesz? — krzyknął Graba ze złością.
— Cukiernik Borel, właściciel sklepa win i żyd Zaler przyszli z rachunkami do jaśnie pana, — odpowiedział lokaj.
— Powiedz im, że nie mam dziś czasu, — rzekł Graba porywczo.
Gdy służący wyszedł, Graba zwrócił się do kapitana i rzekł:
— Dziś daję dla was wieczór.
— Tak, to rozumiem! — zawołał kapitan. — Dziwiłem się też mój drogi, że tak jak ty rozumny człowiek, może mieć podobne skrupuły. Do djabła! kto raz stanął na takim gruncie jak my, nie może oglądać się na błahostki! Bądź zdrów i do widzenia!
To rzekłszy, wyszedł.
Graba został na środku pokoju zamyślony. Na twarzy jego mieniły się przykre i cierpkie uczucia.
— Ha! — wyrzekł w końcu z goryczą, — więc ten świat, do któregom przywykł od dzieciństwa, świat elegancji, piękna, grzeczności, świat, w którym grzechy nawet i głupota osłonione są wytwornością form, na zawsze już zamknął się przedemną! Więc po złoto muszę już teraz leźć w błoto, muszę zetknąć się z grubym żywiołem nieokrzesanych ludzi, aby zapuścić rękę w ich kieszenie cuchnące wódką i tytoniem!...
I wzdrygnął się, ale po chwili zaśmiał się ostro i szyderczo.
— Po miljonowych i krociowych panach, — rzekł znowu, — nastąpią groszowi hulacy, którzy będą mi na karty stawiać zasmolone dziesiątki, a wygrane oddawać rublowemi asygnatami zatłuszczonemi od łojówek, przy których się rozbierają! Przekleństwo!
Rzucił się na fotel i spuścił głowę.
— Wprawdzie, — rzekł jeszcze po chwili namysłu, — w czemże mnie to poniży? w czemże odmieni to położenie? Wszak we własnem uznaniu jestem już oddawna, nie mniej nie więcej, tylko szulerem. Tak! ale dotąd mogłem sam siebie nazwać szulerem dobrego tonu, a teraz jestem bliskim zostania szulerem karczemnym! Fi! nigdy znieść nie mogłem zapachu wódki, grubych śmiechów i zaklinania się na djabłów! Mauvais genre, to rzecz wstrętna! A gdy pomyślę, że niedawno jeszcze miałem tak przyzwoitych głupców jak Ordynat, Kloński, Tozio i im podobnych...
Monolog Graby przerwany został powtórnem wejściem Michałka.
— Proszę jaśnie pana, — rzekł z widoczną nieśmiałością lokaj, — Borel i właściciel sklepu win odeszli i powiedzieli, że przyjdą nad wieczorem, ale kupiec Mazer czeka i nie chce odejść.
— Czy nie wiesz jak w takim razie masz z nim postąpić? — zawołał Graba czyniąc gest wypchnięcia kogoś za drzwi.
— Proszę jaśnie pana, — bojaźliwiej jeszcze odrzekł Michałek, — on mówi, że jeśli pan dziś nie załatwi z nim rachunku, sprowadzi natychmiast urzędników dla zabrania mebli i powozów. Zdaniem mojem było, że powinienem jaśnie pana o tych jego słowach zawiadomić.
— Idź precz, — rzekł Graba przez zaciśnięte usta, a gdy Michałek miał odejść, dodał: — Powiedz mu, żeby przyszedł za dwa dni, a zapłacę.
Znalazłszy się sam Graba, począł w silnem wzburzeniu chodzić po pokoju.
— Ha! niech przyjdą, — rzekł do siebie, — cóż robić? innej rady nie ma! Ależ za to ogram, ogram do nitki tych...
Zatrzymał się i zamyślił.
— A jeżeli nie ogram? — szepnął, — jeżeli się nie uda?...
— Ha! — dodał po chwili, — więc pół funta ołowiu w lufę i będzie koniec całej tej głupiej awanturze, która się mojem życiem nazywa.
Stał i patrzył szklannym wzrokiem w przestrzeń.
— A Kamila? — szepnął po chwili, — na honor, żal byłoby mi się z nią rozstać! Zdaje mi się, że naprawdę kocham tę kobietę, choć ona mnie nie cierpi, może właśnie dla tego ją kocham!...
— Kocham? kocham? — mówił dalej, — co za głupstwo! w moim wieku, z mojem doświadczeniem i rozumem kochać? kochać, kiedym już tyle kobiet posiadał, że aż mnie śmiertelnie znudziły? ha, ha, ha! A jednak za nic w świecie nie chciałbym jej stracić. Przywykłem do tych czarnych oczu, w których pali się nienawiść dla mnie, do tych ust, które przy mnie pobladły, a były niegdyś tak pąsowe i które miotają na mnie wciąż obelgami, śmiesznemi, to prawda, ale tak dziwnie, tak drażniąco, tak namiętnie brzmiącemi! O, Kamila! gdyby ona mnie kochała! moja to jednak wina, że tak nie jest. Za prędko, za gwałtownie odkryłem się przed nią. Należało się maskować i kłamać, jak przed innemi. Należało więcej oszczędzać jej matkę. Ha! stało się! a jednak szkoda! chciałbym, aby mnie kochała, o chciałbym! choć na chwilę!... Ale nic z tego nie będzie nigdy! dziś już ją znam! ona nigdy się nie zmieni dla mnie! Ha, więc mniejsza o to, albom ja student abym miał ronić łzy nad brakiem wzajemności. Wszakże jest i musi być moją, a to wszystko czego trzeba! Jednak nie pojmuję, co mi jest...
Stanął i obą rękami przycisnął czoło.
— Źle mi jakoś! bardzo źle.
Na twarzy jego wyraz ten z podwójną odbił się mocą. Była ona żółta chorobliwą goryczą i wykrzywiona niezmiernym niesmakiem.
Zadzwonił.
— Będę ubierał się! — rzekł do wchodzącego Michałka.


∗             ∗

W głównym kościele miejskim odprawiało się poranne nabożeństwo. Kościół ten był świątynią obszerną, wspaniałą, z posępnem sklepieniem wielkiej u góry kopuły, z trzema nawami przedzielonemi mnóstwem grubych filarów, z wąskiemi o barwnych szybach oknami.
W najdalszej głębi kościoła, u Wielkiego Ołtarza kapłan odprawiał poranną mszę czytaną. Głęboka cisza panowała prawie w pustym kościele, niekiedy tylko echa sklepień powtarzały głośniej przez księdza powtarzane słowa: — „Módlmy się,“ lub „Pan niech będzie z wami,“ albo dzwonek ogłaszając dopełnienie się świętych tajemnic, zadźwięczał przeciągle i srebrzysto, albo w kruchcie jękliwie i głośno westchnęła stara żebraczka.
Malowane twarze świętych zda się w zamyśleniu patrzyły z ołtarzów, przysłonione wieńcami sztucznego kwiecia; przed jedną z nich w głębi bocznej nawy na srebrnych zawieszona łańcuchach żółtawo paliła się lampka, a promyk jej to podnosząc się, to opadając ubiegał się niby o lepsze chwalenie Świętej, przed której płonął obliczem, z bladawym promieniem zimowego słońca, zaróżowionym od pąsowej szyby kościelnego okna i ślizgającym się po śnieżnem pokryciu ołtarza. Głębokiem a modlitewnem echem płynął chwilami po świątyni łagodny szmer kapłana, a gdy ten wzniósł ręce do nieba, zatonął w rozmyślaniu tajemnic, które w jego spełniały się dłoniach, znowu zupełne zaległo milczenie, aż przerwał je dzwonek u ołtarza, zadźwięczał, jęknął i umilkł, i znowu było cicho w kościele, uroczyście a mroczno. Nagle z za jednego z filarów ozwał się jęk przeciągły z rozdartej wyraźnie płynący piersi, a po nim nastąpiło kilka głośnych, strasznych łkań. Słysząc je można było z pewnością powiedzieć, że łkań tych i jęków żadna ludzka siła powstrzymać nie mogła, bo odzywały się w nich wszystkie węzbrane i niepodobne do stłumienia uczucia i rozpacze. Parę starych dewotek w watowanych salopkach i kapturkach, modlących się w ławce kościelnej zwróciło głowy w stronę, zkąd się łkania ozwały, zerknął też w tę stronę nie młody jakiś jegomość w okularach, gorliwie modlący się z książki, zerknęła z za koronkowej woalki strojna jakaś dama z gracją oparta o balustradę prezbiterjum. I wszyscy ujrzeli kobietę klęczącą, całą postacią przyciśniętą do filara, a czołem opartą o posadzkę. Była w żałobnej sukni, ale twarzy jej nie podobna było dojrzeć. Z kilku zaledwie osób składająca się ta publiczność wyraźnie zaniepokoiła się i zaciekawiła klęczącą i płaczącą kobietą, wszystkie modlitwy były przerwane, oprócz modłów pobożnego kapłana, który kończąc mszę, zwracał się ku obecnym ze słowami: — „Idźcie i pokój niech będzie z wami!“
Po chwili dwie dewotki, stary jegomość i strojna dama zstępywali ze wschodów kościelnych, powoli jednak i oglądając się niekiedy. Wyraźnie czekali na czyjeś jeszcze wyjście, chcieli zapewne zajrzeć w twarz kobiecie, która tak ciężko płakała w kościele.
Życzenia ich spełniły się.
Powoli, ciężkim i niby sennym krokiem poczęła ze wschodów zstępować Kamila. Kiedy zbliżyła się do czterech postępujących wraz z nią osób, dwie dewotki spojrzały na siebie z szyderczym uśmiechem i jedna z nich ozwała się prawie głośno:
— A! wszak to żona szulera!
Kamila usłyszała to, zarumieniła się krwawo i przyspieszyła kroku; wzrok jej podniósł się machinalnie i spotkał spojrzenie strojnej damy obiegające ją pogardliwie od stóp do głowy. Była to osoba dobrze jej znana, którą spotykała nie raz w towarzystwach, która przed rokiem starała się nawet o bliższą z nią znajomość. Tym razem spotkawszy wzrok Kamili, strojna dama odwróciła głowę, aby się jej nie ukłonić, i szybko zbiegłszy ze wschodów, poszła coprędzej ulicą, jakby pragnąc uniknąć widoku „żony szulera.“ Kamila uśmiechnęła się gorzko, pogardliwie, i podniosłszy znowu wejrzenie, zobaczyła starego jegomości, który stanąwszy na niższym wschodzie, podniósł głowę i patrzył na nią przez okulary. W spojrzeniu jego nie było złośliwości, owszem dobroduszny uśmiech igrał na ustach ocienionych siwemi wąsami, ale cała twarz była napiętnowana niewypowiedzianą, naiwną ciekawością. Z taką ciekawością poczciwcy zwykli się przypatrywać hyenom w menażerjach i ludziom prowadzonym na szubienicę; i ten chciał widzieć, jak wygląda „żona szulera!“
Kamila bardziej jeszcze przyspieszyła kroku i poszła chodnikiem ulicy ku swemu mieszkaniu, ale naprzeciw niej szła liczna publiczność spiesząca na uroczystą sumę do kościoła. Kamila wmięszała się między tłum śmiało i z podniesioną głową. W koło niej i na jej widok krzyżowały się spojrzenia, uśmiechy, półsłówka wymawiane półgłosem i szepty z towarzyszeniem cichego chichotu. Była to cała baterja pocisków wystawiona na żonę człowieka, o którym wszyscy już z pewnością wiedzieli kim był, na kobietę, którą głos publiczny o spólnictwo z nim oskarżył. Kilka zaledwie znalazło się osób, które minęły Kamilę grzecznie lub przynajmniej obojętnie, a byli niemi sami mężczyźni — kobiety zaś zdobywały się na wszelkie przyzwoitością dozwolone sposoby, aby jej niechęć i lekceważenie okazać. Odwracały głowy, albo patrzyły na nią, nie oddając jej ukłonu, albo oglądały ją ciekawie od stóp do głowy, jakby ją pierwszy raz widziały.
Jakaś otyła i nie młoda pani, która w bogatym paletocie wyszywanym koronkami szła sapiąc oparta na ramieniu jakiegoś mężczyzny, rzekła ocierając się o Kamilę do swego towarzysza:
— Oto jest żona du debacheur des nos fils!
Nie jedna zapewne z kobiet tych w duchu czuła litość i współczucie, ale obawiała się je okazać, aby nie nadwerężyć własnej opinji; inne potępiały ją szczerze i składały na nią większą połowę win jej męża; inne jeszcze uznając w gruncie jej niewinność, rade były upokorzyć kobietę piękniejszą od nich lub młodszą.
Przeważną zaś w tem wszystkiem rolę grała wyrażona gestami, spojrzeniami i uśmiechami myśl:
— Patrz jakiem jest nasze stanowisko w świecie, a jakiem twoje! myśmy czyste i nieskazitelne, a tyś hańbą obryzgana! my stoimy na szczycie szacunku ludzkiego, a ty upadłaś w otchłań ogólnej pogardy!
I te same usta, które za chwilę miały modlić się przed ołtarzem Boga miłosierdzia z bezmiłosiernem uśmiechały się szyderstwem, i te gładkie czoła, na których jaśniała pozorna łagodność i czystość, dumnie zsuwały brwi na widok nieszczęśliwej, i te ręce strojnemi okryte rękawiczkami, które nie dawno tak czule ściskały jej ręce, usuwały fałdy jedwabnych szeleszczących sukien, aby nie dotknąć niemi żałobnej sukni „żony szulera.“
Któż nie wie, że nie ma na ziemi sroższego okrucieństwa, jak okrucieństwo kobiety wywierane nad inną nielubianą kobietą?
Mężczyzna widząc upadek i poniżenie kobiety, nienawistnej sobie nawet, bywa często wspaniałomyślny, ulituje się, przebaczy i poda rękę, albo przynajmniej nie odrzuci jej od siebie ziarna goryczy. Kobieta na widok upadku tej, która wczoraj równą jej lub wyższą od niej była, podnosi głowę z pychą i mówi:
— Jam wysoko, a ty nisko! jam czysta jak alabaster, a ty ciemna jak rdza!
Czy w podobnych razach alabaster nie pokrywa się rdzą pychy i złości, a rdzę hańby nie obmywa przenoszone cierpienie? Niech odpowie sumienie tych istot alabastrowych tylko na zewnątrz.
Na całej przestrzeni dzielącej kościół od mieszkania państwa Grabów snuła się publiczność wywabiona piękną zimową porą i mającem odprawiać się w kościele nabożeństwem. Kamila przechodziła wśród niej ciernistą drogą upokorzeń z podniesioną głową, dumnem i śmiałem spojrzeniem. Ani razu nie spuściła oczu, krok jej był pewny, postać wyprostowana hardo, ale gdy zamknęła się za nią brama jej mieszkania, gdy nareszcie ujrzała się samą, nogi zachwiały się pod nią i na wschodach upadła zemdlona pod strasznym ciężarem niezasłużonej wzgardy publicznej.
Tego samego dnia nad wieczorem oboje państwo Grabowie siedzieli naprzeciw siebie w salonie i wiedli następną urywanym tonem prowadzoną rozmowę:
— Kochana żono, — mówił Graba, — nie powinnaś tak bardzo brać do serca tego, co cię dziś rano spotkało. Ludzki szacunek to bańka mydlana, o którą dbać nie warto.
— Zdaje mi się, że tak jest w istocie, — krótko odpowiedziała Kamila.
— Czy sądzisz najdroższa, — ciągnął dalej Graba, — że cała ta głupia publiczność po raz pierwszy na owym wieczorze u szambelanowej dowiedziała się o mnie? Gdzie tam! domyślali się od dawna wielu rzeczy, ale szanowali mnie, lubili i ciągnęli do siebie póty, póki mniemali, że jestem bogaty, odbiegli odemnie i oboje nas wzgardą okryli, bo przekonali się, że nie mam czem osłonić tego, co oni zwą moją hańbą.
— To prawda, — odezwała się znowu lakonicznie Kamila.
— Widzisz więc sama, że na świecie pryncypalną podstawą wszystkiego jest pieniądz. Jeżeli go masz, nikt cię nie zapyta o to, jak do niego doszedłeś, ale otrzymasz zań szacunek, oklaski, przyjaciół; jeżeli go nie posiadasz, plamy twe wystąpią na tobie wywabione ubóstwem i ten sam, który ściskał twoje ręce, gdy cię miał za bogacza, pierwszy na ubogim plamy te palcem ukaże.
— Masz słuszność, — rzekła znowu Kamila.
— Uważam kochana żono, — mówił dalej Graba, — że zaczynasz zgadzać się ze mną w zdaniach. Czy nie nadeszła już chwila, w której miałaś poznać marność tego, co ludzie nazywają cnotą?
— Nie, — odparła Kamila.
— Dziwna rzecz! — zawołał Graba, — tyle złego przyznajesz ludziom, jakże więc możesz wiarę w cnotę zachowywać?
— Bo czuję ją w sobie, — wyrzekła młoda kobieta.
— Jakto? i nie poczuwasz ciężkiej obrazy za to, czegoś dziś doświadczyła? i nie pragniesz zemsty? i nie gardzisz rodem ludzkim?
Kamila długo milczała, po ustach jej błądził smutny, ale spokojny uśmiech.
— Nie, — odpowiedziała zwolna, — nie poczuwam ani obrazy, ani wzgardy, ani zemsty pragnienia. Czyliż nie jest słusznem, aby gardzono ludźmi takimi jak ty, a czyliż możebnem, aby hańba nie spływała z mężczyzny na kobietę, która żyje z nim pod jednym dachem i nosi jego nazwisko? Bóg tylko patrzy w sumienia i myśli ludzkie i według nich sądy wydaje; ludzie sądzą według tego, co widzą.
Graba wpatrzył się w nią ze zdumieniem.
Kamila po chwili milczenia powstała i zwolna opuściła salon.
Kalikst powiódł za nią oczami.
— Dziwna, dziwna kobieta! — rzekł do siebie, gdy już zniknęła. — Tyle słodyczy i stanowczości zarazem; tyle nienawiści dla mnie, a przebaczenia dla innych!
Zakrył sobie oczy ręką i zawołał ze stłumionem westchnieniem:
— Ona mnie nienawidzi! ach!
Straszny wyraz twarz jego powlekł. Była w nim boleść, złość, szyderstwo i pragnienie.
— Nie darmo powiadają, — mówił znowu do siebie uspokoiwszy się nieco, — że ostateczności schodzą się z sobą na drogach życia, jak dwa przeciwne sobie bieguny magnetyczną przyciągane siłą. Dla czego ta kobieta przykuwa mnie do siebie i budzi we mnie dziwne poczucia, o jakich byłem pewny, że ich nigdy nie zaznam? bo ona jest dniem, a ja nocą, ona cnotą, ja zbrodnią, ona dyamentem świeżo wydobytym z ziemi ręką górnika, ja żużlem przepalonym w brudnem ognisku węglarza. Dla czego cierpię myśląc o tem? dla czego w piersi czuję jakieś szpony, które mi tam wnętrze tak szarpią... szarpią? Byłażby to miłość dla tej kobiety? byłożby to, co ludzie zwą sumieniem? A może jedno i drugie zarazem?...
Porwał się z miejsca i z ręką przyciśniętą do piersi, jakby dla uśmierzenia poczuwanego bolu, szybko przechadzał się po salonie.
Nagle rozmyślania jego zostały przerwane wielkim gwarem i hałasem w przedpokoju. Drzwi od jadalnej sali rozwarły się z trzaskiem i pierwszy z gości wpadł przez nie kapitan.
— No, kochany Grabo! — zawołał stentorowym głosem, — niech mnie wszyscy djabli wezmą, jeśli nie gracko się sprawiłem! Oto rekomenduję ci moich przyjaciół! pospieszyli przybyć na twe miłe zaprosiny!
Graba witał przybyłych, ale zimno; widać było, że czynił wysilenie, aby pokazać się uprzejmym, ale brwi mu się zsuwały i wyraz niesmaku wykrzywił usta.
— Do kroćset tysięcy! — szepnął mu na ucho kapitan tak, że Graba aż drgnął nerwowo, — wyglądasz jak człowiek, który szyję wkłada do stryczka! Rozweselże się do licha! inaczej nic nie wskurasz! to nie gentlemeni!
— A któżby ich wziął za takich? — niecierpliwie odrzekł Graba, — jaka trywialna zgraja! — dodał do siebie rozglądając się po swych hucznie mówiących i rozpierających się na kanapach gościach.
Kapitan rozśmiał się na całe gardło.
— Ach arystokrato! — rzekł zcicha kładąc rękę na jego ramieniu, — wszak nie pierwszy z ludzi dostajesz się z deszczu pod rynnę, i z karety wsiadasz na wóz!... I Napoleon pod Waterloo...
Graba usunął się i niechętnie spojrzał na grubą rękę kapitana, która zsunęła się z jego ramienia.
— Kochany kapitanie! mniej poufałych gestów, jeśli łaska!...
Potem zbliżył się do drzwi sali jadalnej i zawołał na lokajów:
— Kart i szampana!
Kapitan, który go nie odstępował, szepnął do niego znowu swym potężnym głosem:
— Pierwsze dobre, ale drugie niepotrzebne! Szampan to rzecz kosztowna i mało między nimi ma amatorów. Każ roznieść przekąski i wódeczki, wódeczki, wódeczki, co najwięcej!
Graba skrzywił się jeszcze bardziej.
— Idź sam z tym rozkazem do służby, — rzekł, — bo na honor wstyd mi powiedzieć lokajom, aby o tej porze wnosili wódkę do salonów!
— Niepoprawny jesteś! — zaśmiał się kapitan i zniknął za drzwiami sali jadalnej.
Graba odszedł do swych gości, aby zabrać z nimi bliższą znajomość.
Kim byli goście ci wprowadzeni przez eks-kapitana do domu pana Graby? Były to męty burzące się na samem dnie społeczności i szumowiny odpryskujące się od niej. Zbiór wszelkich klas i narodowości, pomięszanie salonowych pretensji z karczemnemi wyziewami; chaos języków naginających się do mowy, jakiej używał gospodarz, oczu błyszczących na widok wódki, ust otwartych grubym i nieobyczajnym śmiechem. Byli tam ludzie różnych pozycji: urzędnicy wypędzeni z miejsc za złą konduitę, awanturnicy wędrujący od miasta do miasta, a po miastach od zaułka do zaułka, eks-panicze, którzy od dawna puścili na cztery wiatry mienie i sumienie i dziś wyglądali gorzej od dawnych swych kamerdynerów.
Były tam czoła wytarte jak miedź polerowana, oczy, w których mglistej wilgoci widziałeś omrok pijaństwa, usta ziejące szynkownemi konceptami, postawy wyraźnie ci mówiące o ulicznych burdach.
Kieszenie zaś niektóre były ładowane w grube pugilaresy pełne asygnat. Zkąd wzięły się u takich ludzi takie pieniądze? należałoby to pytanie zadać genjuszom nocy. Asygnaty te cuchnęły wódką, tytoniem i tłustością, ten, kto ich dziś miał najwięcej, jutro się ich pozbywszy, mógł pić w szynku u żyda wódkę prościuchę i zakąsywać niewymoczonym śledziem, albo w tłumie ulicznym wyciągnąć jakiemu poczciwcowi chustkę z kieszeni.
Pan Graba rozejrzał się między swymi gośćmi i krew wzburzona uderzyła mu do twarzy.
Pan Graba miał dumę rodową i był przyzwyczajony do form wykwintnych.
Nagle ujrzał się karczemnym szulerem.
Stopy jego usunęły się o kilka stopni niżej i stanęły na ostatecznych mętach kałuży.
Pochwycił się za pierś, w której głucha zagrała wściekłość i przez oczy buchnęła rozpaczą.

IX.

W mieszkaniu pani szambelanowej wrzało i gotowało się, ale niestety! nie od zabaw i wesołości! Jak fala wód wzburzonych napłynęli ku niej kredytorowie jej i jej syna; ze wszech stron zjechali się dzierżawcy, oficjaliści, żydzi i zagrodowi szlachcice z wekslami, rachunkami i pretensjami, którym niepodobna było zadość uczynić, a które świadczyły o zupełnej ruinie majątkowej rodziny Słabeckich.
Pani szambelanowa ani słyszeć nie chciała o dokładnem rozporządzeniu stanu interesów od ludzi przybyłych do niej w celu rozmówienia się o finansowych sprawach, uciekała jak mogła, po całych dniach i wieczorach przesiadując u znajomych, a gdy raz Ryta próbowała przedstawić jej stan rzeczy i nakłonić matkę do jakiegokolwiek stanowczego określenia pozycji, pani Słabecka dostała spazmatycznego płaczu i śmiechu, położyła się do łóżka i cały dzień szlochała w pościeli, czytając romans francuski i wzbraniając córce wejścia do swego pokoju.
Mieszkanie szambelanowej zostawało w ciągłem oblężeniu, do przedpokoju i garderoby, mimo oporu lokajów i panien służących, wdzierali się różni ludzie, którym Słabeccy winni byli mnóstwo pieniędzy. Wyprowadzeni z garderoby i przedpokoju, ludzie ci wstawali na wschodach i w bramie, czekając na pojawienie się kogokolwiek z rodziny i opowiadając swe żale każdemu, kto tylko chciał je słuchać! Niekiedy podniosła się w mieszkaniu wrzawa wymówek, próśb i narzekań, a cichła tylko przy ukazaniu się Ryty, która w grzecznych wyrazach prosiła o trochę cierpliwości, mówiła o chorobie matki i brata i zapewniała, że wszystkim żądaniom ich stanie się zadość, za co ręczyła swoim osobistym funduszem.
Lubo starannie oddalane usiłowaniem Ryty, głosy dopominających się o swe dobro ludzi, coraz częściej dochodziły do uszu Tozia.
Choroba jego wzmagała się z przerażającą szybkością. Wyrzuty sobie samemu czynione, żal niewczesny, wstyd, poczucie nędznego zmarnowania się do reszty rozstrajały jego organizm. Policzki jego coraz bardziej zapadały, oczy coraz suchszym płonęły blaskiem, kaszel rozrywał piersi, z których uchodziło życie.
Pewnego dnia Ryta stanęła przed matką i rzekła:
— Jeżeli pozwolisz, moja mamo, zawezwę jutro tych wszystkich ludzi i rozmówię się z nimi sama, potem poszlę po prawnika i polecę mu, aby urzędowo załatwił wszystkie te sprawy.
Pani szambelanowa westchnęła.
Ah, ma chére, — odrzekła, — cóż tak pilnego?
Ryta odpowiedziała:
— Nie chcę, aby ich głosy odbijały się o uszy Tozia. Dni jego są policzone... Niechże przynajmniej będą spokojne.
Na te słowa pani szambelanowa podniosła chustkę do oczu.
Ah, mon fils, mon pauvre fils! — zawołała, a potem ocierając oczy, rzekła do córki:
— Rób co chcesz.
W dwa dni potem Ryta weszła do salonu, w którym pani szambelanowa czytała najnowszy romans Gautier’a i co chwila chusteczką zakrywała usta otwierające się poziewaniem.
— Czy można w tej chwili, kochana mamo, pomówić z tobą o interesach?
Szambelanowa podniosła wzrok i żałośnie westchnęła.
C’est embêtant! — jęknęła. — No, mówże już, bo trzeba przecie raz skończyć te nieznośne afery. Tylko au nom du ciel, mon enfant, soit bréve! żadnych szczegółów!
— Ograniczę się, kochana mamo, — rzekła, Ryta, — na wykazaniu ci ogólnych cyfer naszego funduszu, które zaprawdę, bardzo smutny przedstawiają rezultat.
W oczach szambelanowej ukazał się przestrach.
— Jestem pewna, — odrzekła po chwili, że przez wrodzoną ci egzaltację przesadzasz złą stronę naszego położenia. Ojciec twój przecież był bardzo majętnym człowiekiem, a ja po śmierci jego menażowałam się jak mogłam i nie pojmuję, zkądby przyjść mogła ruina, o której mówisz?
— I ja kochana mamo w powody tej ruiny zaciekać się nie będę, — spokojnie odpowiedziała Ryta, — nie mniej jednak jest ona faktem spełnionym. Z majątku ojca naszego, który w dziedzictwie miał posiąść Tozio, nic nie zostało, długi zaciągnięte nań dorównywają jego wartości.
Szainbelanowa krzyknęła i zakryła oczy chusteczką.
— To być nie może!
— Tak jest, kochana mamo, — odparła Ryta, — przekonałam się o tem przez uczynienie najściślejszych rachunków. Zostaje więc twój i mój kapitał.
Au nom du ciel! — zawołała szambelanowa, — toć jeszcze coś posiadamy?
Ryta nie mogła powstrzymać się od smutnego uśmiechu.
— Z twego kapitału, kochana mamo, — mówiła dalej zwolna, — wynoszącego po śmierci mego ojca 30.000 rubli, została już tylko niespełna połowa. Ja połową mego posagu opłaciłam kilka długów Tozia, na których spłacenie fundusz jego nie wystarczał i posiadam teraz około dziesięciu tysięcy...
Ryta nie skończyła jeszcze mówić, kiedy szambelanowa zaniosła się głośnym i rzewnym płaczem.
Oh, mon Dieu! — wołała wśród łez, — więc przyjdzie nam umrzeć z głodu!
Na twarzy Ryty ukazał się żal serdeczny, niby litość. Role się zamieniły i w obec nieszczęścia, które je spotkało, matka stała się słabem i strwożonem dzieckiem, córka spokojną i mężną kobietą. Pochyliła się ku zanoszącej się od płaczu matce i całując jej rękę, rzekła:
— Nie płacz, kochana mamo! z tem, co posiadamy jeszcze, z głodu umrzeć nie podobna. Fundusz nasz mały dla nas przyzwyczajonych do wielkiego majątku, niejednemu z ludzi wydałby się bogactwem. Będziemy tylko musiały trochę się zaoszczędzić.
Słowa Ryty zamiast wywrzeć na szambelanowę wpływ pocieszający, o większą jeszcze przyprowadziły ją rozpacz. Dostała atak spazmatycznych płaczów i śmiechów i wśród łkań prosiła córkę, aby ją odprowadziła do sypialni, bo czuje się tak słabą, że do łóżka położyć się musi. Ryta pożegnawszy matkę, która w pościeli zaczęła szlochając czytać romans Gautier’a, resztę wieczoru spędziła u brata.
Nazajutrz pani szambelanowa wezwała Rytę do swojej sypialni. W oczach jej były ślady łez wylanych, w ręku trzymała flakon z orzeźwiającą wodą, ubrana jednak była w śliczny biały negliż pełen kokardek i koronek.
Gdy Ryta oddawszy jej dzień dobry, usiadła, pani szambelanowa ozwała się słabym głosem i z niezwykłą sobie powagą:
— Kochana Ryto, całą noc nie spałam i przemyśliwałam nad środkami ratunku w strasznej naszej ruinie, którą czuję, że długo przeżyćbym nie mogła. Otóż obmyśliłam pewien środek, i myśli moje chcę ci powierzyć.
— Słucham cię moja mamo, — odparła Ryta.
— Środek obmyślony przezemnie, — mówiła szambelanowa, — jest niezawodny, a tem lepszy, że uświęcony ogólnym zwyczajem i używany zwykle przez osoby mające delikatne gusta i przyzwyczajenia, a które w jakikolwiek sposób utraciły fortunę. Oto kochana Ryto, trzeba koniecznie, aby którakolwiek z nas, ty czy ja, bogato wyszła za mąż. Jeślibyśmy obie mogły dobre partje zrobić, byłoby jeszcze lepiej.
Na twarzy Ryty odbiło się bolesne zdziwienie. Znać było, że walczyła z sobą przez chwilę, aby zachować spokój i odrzekła:
— Kochana mamo, jesteś panią swojej woli i możesz uczynić, co ci się podoba; co do mnie, wcale nie myślę teraz o wyjściu za mąż.
— Dla czegóż to, mon enfant? — zapytała pani szambelanowa.
— Bo nie widzę dotąd nikogo, ktoby mógł pozyskać moje serce, a zanadto mam wysokie pojęcie o znaczeniu małżeństwa, abym je zawierała dla jakiegobądź interesu.
Szambelanowa westchnęła i pokiwała głową.
— Nie rozumiem, — rzekła, — zkąd wzięła się u ciebie nieszczęsna egzaltacja, której przecie nie mogłaś odziedziczyć ani po ojcu, ani po mnie. Zapewne marzysz o jakim królewiczu, albo udzielnym księciu?
— Przeciwnie, mamo, — odrzekła Ryta ze spokojem, który nie opuszczał jej ani na chwilę, — jeżeli i marzę kiedy o człowieku, z którym mogłabym zawrzeć tak ścisły związek, jakim jest małżeństwo, to chyba o takim, któryby miał bogactwa swe w głowie i sercu, a byt swój wytwarzał własną pracą.
Tym razem szambelanowa miała minę wielce zdziwioną.
— Więc pragniesz wyjść za żebraka, — rzekła z naiwnością dziecięcia.
Ryta uśmiechnęła się.
— Nie wiem kochana mamo, co rozumiesz pod nazwą żebraka. Jeżeli człowieka, który posiadając majątek, lub go nie posiadając, pracuje i cele życia swego widzi gdzieindziej, niż w ciągłych zabawach, w takim razie chcę mieć męża żebraka, według twego kochana mamo rozumienia, człowieka według mojego.
— Rozumiem myśl twoją, — rzekła szambelanowa z niezadowoleniem, — chciałabyś wyjść albo za jakiegoś hreczkosieja zajętego całe życie swoją stodołą i swoją oborą i chłopami może w dodatku, albo za gryzipióra urzędnika, co łokciami ściera atrament ze stołów, albo za doktora pachnącego miksturą i nastawiającego rękę po rubla, albo słowem za kogoś podobnego, nieprawdaż?
— Tak, moja mamo, — odparła krótko Ryta.
Szambelanowa wzruszyła ramionami i poniosła do nosa flakon z perfumą.
— Czy można wiedzieć, — ozwała się po chwili z szyderstwem, — co mogło pannę Rytę Słabeckę wprowadzić na tor tak nierozsądnych i ubliżających jej towarzyskiemu położeniu myśli? Co mogło natchnąć ją tak wspaniałą wzgardą dla ludzi pochodzących z łona klasy, z której ona sama pochodzi?
— Nie gardzę nikim, — odpowiedziała Ryta, — wiele nawet usprawiedliwiam, ale nie idzie zatem, abym sama naginać się miała do rzeczy, które uważam za szkodliwe dla jednostek i kraju. Myśli zaś, które przed chwilą wyjawiłam ci droga mamo, zostały mi natchnione wzniosłym umysłem mego wuja, a ostatecznie nieszczęśliwym losem mego brata, który umiera w dwudziestym drugim roku życia dla tego, że zbyt zaufał swemu bogactwu, a wszystkie bogate zasoby swej natury zgubił w próżnowaniu i bezcelownem życiu, które go zabiło.
Przy ostatnich słowach, głos Ryty zadrżał i pierwszy raz w czasie rozmowy z matką, twarz jej oblała się rumieńcem wzruszenia.
Szambelanowa podniosła do oczu chusteczkę i zaszlochała jak zwykle przy wspomnieniu o Toziu. Po chwili jednak uspokoiła się i patrząc z politowaniem na córkę, rzekła:
Enfin, cóż uczynisz, moje dziecko? Bo co do mnie, otwarcie ci powiadam, że pomyślę o sobie. Jestem jeszcze dość młoda i zanadto podobam się, abym nie spotkała jakiej przyzwoitej partji, a w takim razie bądź pewna, że pójdę za mąż.
— Powtarzam ci kochana mamo, — odpowiedziała Ryta, — że możesz uczynić, co ci się podoba, a zawsze zostanę dla ciebie pełną uszanowania córką. Ja zaś drogę moją mam wytkniętą. Fundusz posiadam nie wielki, ale i upodobania skromne; przy tem nie zostanę bezczynną, stworzę sobie cel życia, będę pracowała...
Szambelanowa westchnęła głęboko.
— Nie o takiej przyszłości marzyłam dla ciebie Ryto, — szepnęła, — miałam nadzieję, że świetną zrobisz partję!
Na tem skończyła się rozmowa córki z matką.


∗             ∗

Był wieczór. Milczenie i ciemność panowały w mieszkaniu szambelanowej, która w poobjednich godzinach odwiedziwszy syna i znalazłszy go spokojniejszym, niż był od dawna, pojechała na herbatę do kogoś ze swych znajomych.
W sypialni Tozia paliła się lampa pod zieloną zasłoną, a przy niej siedziała Ryta w białem wieczornem ubraniu z robotą w ręku. Naprzeciw niej pod ścianą wpółosłonięte firanką z białego muślinu stało łóżko Tozia, a twarz jego blada, z zamkniętemi oczami rysowała się w półzmroku wśród wytworną bielizną powleczonej poduszki. Zupełne milczenie panowało w pokoju, przerywane kiedy niekiedy westchnieniem chorego, albo jego krótkim, suchym kaszlem. W końcu i to ustało, przez całą godzinę Tozio nie dawał oznaki życia. Spał, czy może zapadł w smutne, przedgrobowe rozmyślanie? Ryta haftowała pilnie, jakby w machinalnej pracy utopić chciała smutek ciężki, rysujący zmarszczkę na jej gładkiem pochylonem czole.
Nagle wśród ciszy zabrzmiał głos Tozia:
— Ryto, która godzina?
Spojrzała na zegarek i odrzekła:
— Dziesiąta, Toziu.
— Północ bliska, — rzekł chory jakby do siebie i dodał: — Chodź tu, Ryto.
Ryta stanęła nad łóżkiem.
— Jak myślisz? — ozwał sie Tozio wpół nieprzytomny wzrok wlepiając w siostrę, — jak myślisz, Ryto? żeby zatrzymać zegarki, wszystkie zegarki, które są na świecie, czy życie się zatrzyma?
Przestrach odmalował się na twarzy Ryty. Podniosła oczy w górę, jakby wzywając Boga na ratunek i szepnęła do siebie:
— Czyżby już przyszła chwila...
— Już, — odpowiedział Tozio, który z delikatnością słuchu ludzi niezmiernie osłabionych, dosłyszał słowa siostry.
Kolana Ryty ugięły się, uklękła przy łóżku i twarz bladą pochyliła nad twarzą brata.
Wzrok Tozia wlepiony w nią był nieprzytomny.
— Ryto, — szepnął, — jak wyzdrowieję, zobaczysz jakim się stanę! odmienię się! Pojedziemy z sobą na wieś, we dwoje, we dwoje tylko... mamy nie chcę, bo jeszczeby nas w drodze pogubiła...
Zaśmiał się śmiechem ochrypłym, przykrym.
— Toziu! Toziu! — wyrzekła Ryta z łagodnym wyrzutem.
— Prawda! — mówił chory, — ty nie lubisz, jak ja śmieję się z mamy? dobrze, już nie będę, ale z warunkiem, abyś pojechała ze mną na wieś. Zobaczysz, będziesz kontenta! Ja będę gospodarował, a ty mi będziesz książki czytała. Czy dobrze? siostrzyczko!
I zwrócił ku niej oczy pełne prośby, a na ustach miał uśmiech łagodny, dziecięcy prawie.
Ryta była śmiertelnie blada, milczała.
Chory milczał też chwilę, jęknął tylko parę razy i zamknął oczy. Potem zaczął znowu mówić nie podnosząc powiek:
— Staś Kloński wyjechał na wieś... przychodził dziś, aby się ze mną pożegnać... co on tam znajdzie na wsi? piękne zielone pola... las sosnowy pachnący... pełno ludzi, którzy mu będą dziękować, bo będzie dla nich dobrym... zdrowie... spokojność... swoją śliczną Celinę... szczęśliwy!...
Podniósł nagle powieki, szeroko roztworzył oczy i podnosząc się na pościeli, a rękę przyciskając do czoła, krzyknął ochrypłym głosem:
— Boże! chcę żyć! kto mi życie powróci!
Ryta drżąca cała, ujęła jego rękę, którą konwulsyjnie przyciskał do skroni i otoczywszy mu szyję ramieniem, łagodnie złożyła głowę jego na poduszce. Tozio jak dziecko dawał się powodować siostrze, ale oczy jego coraz silniejszą pałały gorączką i coraz mniej były przytomne. Parę minut było milczenie.
— Czy słyszysz? czy słyszysz? Ryto!
Twarz jego nabrała wyrazu przestrachu, wzrok utkwił w przeciwległym kącie pokoju.
— Czy słyszysz? — powtórzył głosem pełnym przerażenia, — pyta mnie... sumienie moje pyta mnie... tam oto stoi ono...
Drżącym palcem wskazał punkt, w który utkwione były jego oczy.
— Jakie ono brzydkie, ciemne... poszarpane... wstyd ma na czole... pyta mnie, dla czego umieram tak młodo... czemu nikogo nie kochałem... nic nie uczyniłem dobrego na ziemi... O, Boże! ulituj się nademną! ukarz za mnie ojca mego i matkę moją...
Z bolesnym jękiem wysilenia upadł na poduszki.
Ryta zadrżała całem ciałem i objęła go w ramiona.
— Toziu! — zawołała, — ty bluźnisz! w śmierci godzinie przebacz... nie wiedzieli co czynili... przebacz!
— A mnie czy Bóg przebaczy? — drżącemi ustami szepnął chory.
— Bóg dobry bez granic, — łagodnym głosem mówiła Ryta. — On przyjmie żal twój i śmierć twoją wczesną i położy je na szali, na której będzie ważył winy i cierpienia twoje... cierpienia przeważą, bracie mój, tak krótko żyłeś...
Głębokie, nieposkromione łkanie mowę jej przerwało. Była długa chwila uroczystego milczenia, Tozio leżał nieruchomie z zamkniętemi oczami, z twarzy jego ustępował zwolna rumieniec gorączki, a zstępywała na nią bladość śmierci.
Otworzył usta i ledwie dosłyszanym głosem wymówił:
— Ryto, pocałuj rękę matki odemnie, gdy wróci do domu, bo mnie już nie będzie...
Ryta przyciągnęła jego głowę i położyła ją na swojej piersi.
— Pocałuj mnie! — szepnął tak cicho, że schylona nad nim siostra ledwie dosłyszeć go mogła.
Ryta usta swe przycisnęła do jego czoła długim, żałosnym pocałunkiem.
— Byłaś moim dobrym aniołem... — wyszepnął jeszcze Tozio, — pamiętaj o mnie... kochałem cię... a teraz módl się... już kończy się wszystko...
Ryta przez chwilę zbierała siły, które zdawały się ją opuszczać, powoli jednak uroczysta moc i powaga na twarz jej wystąpiły, zwolna i zcicha zaczęła mówić natchnionym głosem:
— Z głębokości, w które mnie pogrążyły grzechy moje...
— Grzechy moje... — ozwał się za nią cichy szept umierającego.
Ryta modliła się dalej:
— Wołam do Ciebie Panie, Panie...
— Panie!... — powtórzył głos konającego, a był jak tchnienie słaby i rozwiewny.
— Wysłuchaj głosu mojego... — wymówiła Ryta.
Tozio nie powtórzył.
Ryta oczy wzniesione w górę zwróciła na twarz brata i krzyknęła rozpacznie.
Tozio już nie żył.


∗             ∗

W bramie domu zaturkotała kareta, a po chwili pani szambelanowa wchodziła do jadalnej sali zrzucając futro, którem była okryta, na ręce idącego za nią lokaja.
W tej samej chwili z pokojów Tozia wyszła Ryta ze świecą zapaloną w ręku. Twarz jej była niezmiernie blada, oczy suchym blaskiem płonęły, grube z czerwonym połyskiem warkocze osunęły się z głowy i spływały na białe ubranie, powolnym krokiem weszła do sali, jakby automatycznie postawiła na stole świecę, którą niosła w ręku i zbliżyła się do matki.
Qu’as-tu, Ryta? — zapytała pani szambelanowa spojrzawszy na córkę.
Ryta otworzyła kilka razy usta, nie mogąc głosu z piersi wydobyć, odetchnęła ciężko i z wielkiem wysileniem wyrzekła:
— Mamo, brat mój nie żyje...
Szambelanowa wydała okrzyk bolesny, w którym ozwała się prawdziwa boleść matki i bez przytomności, w przystępie spazmatycznego śmiechu upadła na kanapę.
Ryta schyliła się nad matką, rozpięła jej suknię, zwilżyła skronie wodą i zdjęła z głowy koronkowy stroik ozdobiony amarantową różą.
Szambelanowa otworzyła oczy, a odzyskując przytomność, porwała się z kanapy, wyciągnęła ręce przed sobą i biegnąc ku pokojom syna, zawołała z rozpaczą:
Mon fils! mon fils! Ryta, ou est mon fils?
Vous l’avez perdu, maman, — wyrzekła Ryta stłumionym, głuchym głosem i po raz pierwszy ugięła się pod strasznym ciosem, który ją spotkał. Zemdlona upadła u stóp matki, a roztargane jej warkocze niby koroną cierni ognistych rozłożyły się w koło jej głowy.


∗             ∗
A teraz kiedy pani szambelanowa w istotnej pogrążona boleści wylewa łzy obfite, kiedy Ryta leży u stóp jej zemdlona, a na blade jej skronie ręce służebnych leją krople orzeźwiających płynów — czytelniku lub czytelnico pozwól, abym po raz pierwszy w ciągu tego opowiadania bezpośrednio przemówiła do ciebie.

Ktokolwiek jesteś, podaj mi rękę i pójdź ze mną do pokoju śmierci. Cicho stąpaj, jeżeliś strojną damą, podnieś fałdy jedwabnej sukni, aby nie czyniła szelestu, bo spokój potrzebują umarli.
Oto otwieram drzwi do mrocznego, cichego pokoju. Na stole pali się przysłonięta lampa, w głębi łóżko otulone firanką z muślinu. Zaczekaj. Zdejmują zasłonę z lampy, a strumień białego światła rozleje się po pokoju i oświetli bladą twarz, która tam leży wśród śnieżnej pościeli.
Postąp ze mną ku łożu zmarłego. Nie lękaj się. Nie odwracaj wzroku. Umarli straszni są tylko w baśniach prawionych niemowlętom przez piastunki, dla ócz dojrzałych ręka Boża wyryła na nich wielką naukę pisaną tajemniczemi zgłoskami, w które wczytywać się lubią wieszcze i myśliciele.
Wśród rozpaczy nawet, troskliwa ręka siostry szczelnie zasunęła firankę u łoża, jakby pragnęła najgłębszym spokojem otulić sen wieczny brata.
Rozsuwam fałdy muślinu. Spojrzmy.
Byłżeby to ten sam młodzieniec w kwiecie wieku sterany użyciem, przechadzający się po świecie ze zwiędłą twarzą i mdłą, przygasłą źrenicą, umarły wśród mąk niewczesnego żalu? Byłżeby to on tem cichem umarłem dziecięciem, które przed nami leży, z wypogodzonem czołem, białem licem i łagodnym na ustach uśmiechem? Tak, śmierć spędziła mu z lica bole i niepokoje, a okryła je takim wyrazem, jaki mają zaledwie dorastające dzieci, gdy uchylając rożek zasłony, po raz pierwszy topią wzrok w świecie radości, który je oczekuje. Wygląda on teraz na lat szesnaście i w owym wieku musiał mieć w istocie tę samą białość czoła i spokojną słodycz uśmiechu. Postradał je wśród życia — śmierć mu je wróciła, ona, co mu była pokutą zarazem i oczyszczeniem.
Przypatrzmy się bliżej tej głowie młodzieńczej złożonej na bieli poduszek snem nieprzespanym. Dotknijmy dłonią czaszki i wzrok zapuśćmy w rysy bladej twarzy.
Gall i Lavater, jeżeli byli przyjaciołmi ludzkości, z radością oglądaliby czaszkę tę i te rysy.
Czoło ma wypukłe, w koło ust dobroci wyraz. Oto guz pojęcia i guz pamięci i guz dowcipu na czaszce, ręce kształtne i długie, o toczonych palcach, oznaczają rasy szlachetność, a więc ze krwi wielu pokoleń wyssaną wytworność uczuć i miłość dla piękna.
Dla czegoż więc dzieje tego młodzieńca tak smętne od grzechu! dla czego w życiu jego nie ujawniły się te tak wyraźnie piętnujące go szczęśliwe dary natury chyba w niewczesnej, przedśmiertnej sumienia zgryzocie? Dla czego dobre pierwiastki w człowieku tym popchnięte zostały zgubnemi? Jaka fatalność rozwinęła w nim namiętności i słabość woli, a stłumiła rozum i dobro?
Przebiegnij myślą opowiadane ci przezemnie dzieje młodzieńca tego, niech przed oczami twemi staną postacie jego rodziców, ojca, który najwyższe dobro widział w bezczynności i użyciu, matki, której umysł rozpryskuje się w mydlane bańki próżności. Gdy Bóg dał im syna, powiedzieli do siebie z dumą: — Będzie bogaty! — w słowie tem zamknęli wszystkie swe rodzicielskie marzenia, słowo to upewniło ich o przyszłej szczęśliwości ich dziecka. Ojciec uczył go próżnować i używać, matka próżnować i błyszczeć. Próżnowanie rozwijało namiętności i osłabiało wolę ku ich hamowaniu, pod ich wpływem tajała wrodzona dobroć i rozum ustępował przed napływem młodzieńczych wrażliwych pragnień. Nie drogą życia szedł, ale manowcem, pod stopami jego były przepaście, nie umiał ich omijać, celu nie widział przed sobą, bo owiał go mętny omrok nicości, która go od kolebki otaczała. I oto ten, w którego Bóg wlał mnóstwo dobrych pierwiastków, który rozwinąwszy dary otrzymane od natury, mógłby stać się dzielnym w winnicy Pańskiej pracownikiem, dał falom namiętności unieść swą godność człowieczą, uczciwość, zdrowie duszy i ciała i życie. I oto teraz zamiast żyć, działać i używać godziwych życia rozkoszy, leży on w śmierci objęciu, jak kłos podcięty kosą przed ziarna wydaniem, jak drzewo obalone wichrem wprzódy, nim przechodzień mógł z gałęzi jego zerwać owoc pożywny i chłodzący.
Smutno! czy słyszysz ten głuchy szum, który zda się unosić nad łożem zmarłego? To duchy przeszłości krążą nad martwemi zwłokami młodzieńca i żalą się, że jeden jeszcze pracownik ubył z dawnego dziedzictwa ich, nic nie zdziaławszy, że raz jeszcze źle spełnionem zostało posłannictwo, które oni zostawili potomkom. Oni silni niegdyś i sławni pędzili długie żywoty czynów i chwały, a wnuki ich umierają młodo w słabości i grzechu...
Pytasz: albo li cnoty lub występki pojedyńczego człowieka mogą potężnie zaważyć na szali losów ogólnych? A czy wiesz, czem jest cicha i zacna praca jednostki? czem są ciche, a wytrwałe jej cnoty? oto podstawą, na której wznosi się gmach ogólnego dobra, dźwignią, która wywyższa narody...
Nie ma nieszczęścia, któreby dorównywało nieszczęściu zmarnowanych skarbów ducha, nie ma większej zbrodni nad zbrodnię ich zmarnowania. Ten, kto zabija w sobie życie moralne, równa się w zbrodni mordercy, który odbiera życie fizyczne bliźniemu. Prawa ludzkie nie mają dlań kary, ale sądzonym on będzie strasznie sądem pokoleń i potępiany na zagubionej duszy piętnem ich przekleństwa, albowiem zabrał im to, co do nich należało.
Matka tracąca przez śmierć niemowlę, które ócz pojęcia na świat ten nie otworzyło jeszcze, niech w żalu swym spocznie na węzgłowiu rezygnacji, a jeśli ma wiarę żarliwą, niech oczekuje dnia, w którym dziecię swe ujrzy aniołem u stóp tronu Bożego. Ale niech nie będzie spokoju, ani pociechy, ani nadziei dla matki, której syn poszedł na manowce występku i roztrwonił marnie skarby ducha swego. A jeśli jeszcze stało się to za jej winą, niech matka taka rozedrze szaty swe na sobie i z trwogą oczekuje dnia sądu groźnego, w którym Bóg ją zapyta: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem?
Teraz, gdyśmy już wyczytali tajemnicze zgłoski, jakie śmierć wypisała na czole zmarłego młodzieńca, wróćmy między żyjących i opowiadajmy im, jako winy rodziców w straszliwych skutkach spadają na głowy synów, i jako duchy przeszłości żalą się i płaczą na widok zmarniałych ludzkich żywotów.

X.

W parę tygodni po śmierci Tozia, pani szambelanowa siedziała w salonie w głębokim pogrążona fotelu i jak przystało matce, która niedawno utraciła syna, ubrana była w czerni. Zamyślona, lecz myśli jej nie musiały być miłe, bo niepokój malował się w jej małych, szczebiotliwych oczach.
Otworzyły się drzwi i w salonie stanął pan Jodek.
Tak, on to sam był ze swoją niską i krępą figurą, a łysiną i brodawkami na twarzy, ale jakże zarazem inny! jakże zmieniony! Z całej jego osoby biła jakaś łuna radosna, głowa podniosła się z dumą i pewnością siebie, ruchy stały się zręczniejsze i nacechowane godnością osobistą. Wyświeżony, strojny, z błyszczącym kapeluszem w ręce, odzianej paryską rękawiczką, uśmiechnął się od progu do pani szambelanowej uprzejmie, czule nawet, ale bez dawnego umizgu pochlebstwa, kłaniał się z galanterją, ale bez uniżoności. Na całej postaci jego zdawał się być wyrytym wyraz: „Sukcesja;“ z czoła jego, z oczu, z ruchów wołały słowa, lubo ich nie wymawiał ustami: — Nie potrzebuję niczyjej łaski, mogę mieć własny smaczny objad i śniadanie!
Pani szambelanowa na widok ulubionego gościa, podskoczyła na fotelu z radości.
Ah, cher M. Jodek? — zawołała podając mu obie ręce.
Ale wnet przypominając znać sobie, że pierwszy raz widzi go po śmierci syna, podniosła do oczu chusteczkę i szepnęła omdlewającym głosem:
— Pan wiesz, jakie nieszczęście...
Twarz Jodka przybrała wyraz owego urzędowegu smutku, jakim oblekać się mają sobie za obowiązek wszyscy słuchający o nieszczęściu czyjemś, które w gruncie nic a nic ich nie obchodzi. Usiadł obok szambelanowej, westchnął i spuściwszy oczy, obracał w ręku kapelusz.
Cher M. Jodek, — ozwała się gospodyni domu opuszczając rękę z chusteczką i podnosząc na gościa wzrok załzawiony, — jakie to szczęście, żeś pan nareszcie przyjechał! pocieszysz mnie trochę i rozerwiesz! upadam pod ciężarem nieszczęścia!
Urzędowy smutek zniknął z twarzy Jodka i nastąpiła po nim sentymentalna czułość.
— Pani! — rzekł pochylając się ku szambelanowej, — o, gdybym był tak szczęśliwym i mógł choć kroplę pociechy wlać do tego kielicha goryczy, który Opatrzność...
Zająknął się, bo nie był wprawny w tworzeniu uczuciowo-religijnych frazesów.
Szambelanowa znowu zakryła oczy chusteczką, a drugą rękę wyciągnęła do gościa.
— O, możesz pan, możesz to uczynić, — szepnęła, — jesteś najlepszym moim przyjacielem. L’amitié est un baume pour le coeur ulceré d’une malheureuse femme!
Jodek ujął pulchną i okrytą pierścionkami rękę, a w oczach jego błysnęła myśl nie nowa może, ale w tej chwili najwyraźniejsza.
Trzymał rękę szambelanowej i milczał. Patrzył na przeciwległą ścianę. Na ścianie tej między malowanemi girlandami obicia stanęły mu w oczach wypisane nazwiska wujów, stryjów, kuzynów i siostrzanów pani szambelanowej, wśród nich niezrównanym blaskiem świeciły dwie mitry hrabiowskie i jeden pastorał biskupi. Zaprawdę! były to świetne koligacje... Jodek przeczytał wszystkie nazwiska, które wyobraźnia jego wypisała na ścianie i... długi pocałunek złożył na ręku szambelanowej.
Szambelanowa podniosła głowę i półzalotnie i półczule w twarz mu spojrzała. Nagle oczom jej ukazał się wyryty na całej osobie Jodka wyraz: „Sukcesja,“ a w oczach jego, na czole, po okrągłych policzkach zaczęła migotać, skakać, błyszczeć cyfra 40.000. Pani szambelanowa długim uściskiem uścisnęła rękę Jodka.
Jodek popatrzył jeszcze chwilę na przeciwległą ścianę i ozwał się czule zniżonym głosem:
— Jesteś pani zbyt młoda jeszcze, zbyt pełna zalet, przebacz, że powiem, zbyt powabna, abyś miała uginać się pod doznaną boleścią i tracić nadzieję szczęścia!
— O, czyliż istnieje ono dla mnie! — westchnęła szambelanowa, — il y a des étres, qui ne sont crées que pour soufrir et... mourir.
Tym razem Jodek długo patrzył na ścianę, a potem wymówił:
— Czyliż najgorętsza miłość od dawna oddanego ci serca nie może w twojem sercu pani zbudzić radosnego odgłosu?...
— Ah! — po francusku westchnęła szambelanowa i spuściła oczy, nie mniej jednak z pod spuszczonych powiek widziała połę bonżurki Jodka, na której jasna jak słońce błyszczała cyfra 40.000.
I znowu powtórzyła uścisk ręki.
Ośmielony tem Jodek, ostatnie spojrzenie rzucił na ścianę i z fotelu, na którym siedział, usunął się delikatnie na kolana:
— Pani! — zawołał, — pozwól sobie ofiarować wszystkie drgnienia serca wiernego ci do grobowej deski!
Szambelanowa krzyknęła i pół omdlałą głowę pochyliła na poręcz fotelu.
Jodek klęczał przed nią i trzymał jej rękę w swojej dłoni.
— Pani! — powtórzył, — nie wstanę od stóp twoich póki nie powiesz mi, że mogę mieć nadzieję pozyskania serca twego i... ręki.
To mówiąc, obejrzał się, aby spojrzeć na ścianę, na której nazwiska świetnych koligacji błysnęły mu przed oczami złotem wypisane.
Pani szambelanowa z dziewiczą wstydliwością podniosła oczy na twarz pana Jodka, którą niby zasłona z pereł i brylantów utkana oblekała wielka, czarownie nakreślona cyfra 40.000.
— O tak! — zawołała w przystępie silnego wzruszenia, — cher M. Jodek, kocham pana i zostanę pańską żoną. C’est en vain qu’une pauvre femme veut se defendre contre l’amour qui est le maître de toute chose crée!...
W kilka sekund potem szambelanowa i Jodek siedzieli obok siebie całkiem już spokojni i narzeczeni.
— Spodziewam się, — mówiła szambelanowa, — że pan porzucisz swój urząd. Nie chciałabym, pour rien, być żoną urzędnika.
— O tak, — odpowiedział Jodek, — urząd jest mi już całkiem niepotrzebny, a potem cóżby powiedzieli Adaś i Józio, gdybym zostawszy pani małżonkiem, nie przestał być urzędnikiem?
— Adaś i Józio? któż to taki? — zapytała pani szambelanowa.
— Kuzyn pani i brat; przecież wolno mi już teraz nazywać ich tak poufale?
Jodek mówił to o hrabi Adamie X. ciotecznym bracie szambelanowej i rodzonym Józefie B., sławnym ze swych obywatelskich czynów człowieku.
Jodek nie mógł sobie odmówić niebiańskiej rozkoszy nazwania czemprędzej hrabiego i sławnego człowieka, Adasiem i Józiem.
— Zostaniemy przy tem mieszkaniu? nieprawdaż? — rzekła szambelanowa, — w M. nie ma lepszego.
— We wszystkiem spełnię wolę pani, — odpowiedział Jodek, — pierwszą wizytę po ślubie wypadnie oddać Jasiowi W., nieprawdaż?
Ów Jaś W. był to bogaty i dumny pan, krewny pani szambelanowej.
— Ale musimy sprowadzić z Warszawy nową karetę, — rzekła narzeczona.
Gdy tak rozmawiali, do salonu weszła Ryta.
Szambelanowa ujrzawszy ją, zawołała:
— Jakże to dobrze, że przyszłaś, mon enfant, mam ci coś ważnego do powiedzenia!
Jodek wstał i uroczyście ukłonił się przyszłej swej pasierbicy.
Ryta zbliżyła się do matki.
— Widzisz, ma chére, — mówiła z lekkiem zakłopotaniem szambelanowa, — to co ci powiem, nie powinno cię dziwić. Wiesz, że poszłam bardzo młodo za twego ojca, że jestem jeszcze w wieku... w wieku... enfin... moje dziecko, la solitude est un poison pour le cour d’une femme, przekonasz się o tem sama. Przed chwilą, ma chére, zostałam narzeczoną pana Jodka... J’éspére que vous saurez apprecier les hautes qualités de l’homme, que je vous donne pour second pére!...
Ryta nie okazała najmniejszego zdziwienia ani wzruszenia. Grzecznie choć zimno ukłoniła się panu Jodkowi, a do matki rzekła:
— Kochana mamo, jesteś zupełną panią swej woli i osoby, a skoro uczyniłaś już postanowienie, mnie pozostaje tylko być z należnem uszanowaniem dla męża mej matki, a tobie droga mamo życzyć zupełnego zadowolenia.
To rzekłszy, pocałowała matkę w rękę i odeszła.
Excellente enfant! — rzekła po jej wyjściu szambelanowa, w której oczach przy łagodnej odpowiedzi Ryty błysnął promień macierzyńskiej czułości. — Excellente enfant! nigdy nie sprawiła mi żadnego zmartwienia. Boję się tylko, że ze swem usposobieniem nigdy dobrej partji nie zrobi!

∗             ∗
W parę godzin po krótkiej swej z matką rozmowie, Ryta siedziała w bawialnym pokoiku panien Jedlińskich, pomiędzy dwiema swemi kuzynkami.

— Przyszłam dziś do was, kochane kuzynki, — mówiła, — z propozycją, ale abyście ją zrozumiały, muszę wam wprzódy powiedzieć, że matka moja idzie za mąż.
Obie siostry wydały okrzyk zdziwienia, stłumiony tylko przez wzgląd na Rytę.
— Za kogoż? za kogoż? — zawołały.
— Za pana Jodka, — odpowiedziała Ryta spokojnie i ciągnęła dalej: — Chociaż nie mam nic do zarzucenia postępkowi mej matki, i owszem, pojmuję jego powody, mieszkać z nią nie będę, bo przewiduję jej sposób życia, który nie zgadza się z mojemi gustami i celem egzystencji, jaki sobie wytknęłam.
Panny Jedlińskie bardziej jeszcze były zdziwione.
Ryta mówiła dalej:
— Tem łatwiej i tem spokojniej opuścić mogę dom mojej matki, że jestem pełnoletnią i nikt żadnych przeszkód stawić mi nie może, a z drugiej strony matka moja będzie miała naturalnego opiekuna i byt zabezpieczony tak, że troszczyć się o nią nie mam potrzeby. Jeżeli więc zgodzicie się na to kochane kuzynki, zamieszkam z wami.
Obie siostry poskoczyły z radością i uścisnęły Rytę, okazując tem całą radość, jaką je napełniał ten projekt.
Po tych wynurzeniach, Ryta rzekła znowu:
— Plan mój zamieszkania z wami, kochana Lorciu i Adziu szersze ma rozmiary, niż może myślicie. Chcę utworzyć z wami nie tylko wspólną rodzinę, ale niejako stowarzyszenie, w którem wzajemnie dopomagać sobie będziemy w pracy i w utrzymaniu życia.
Panny Jedlińskie słuchały słów kuzynki z widocznem wielkiem zajęciem.
— Wszystkie trzy, — mówiła Ryta, — posiadamy bardzo mierny fundusz. Mnie pozostało niespełna 10.000 rubli, a o ile wiem, każda z was mniej jeszcze posiada.
— Tak, — rzekła Laura, — jesteśmy tak niepraktyczne i nie zaradne, że przeżyłyśmy już połowę sumy, która się nam została po sprzedarzy ojcowskiego majątku. Z prawdziwą obawą patrzymy w przyszłość, myśląc nad tem, co się z nami stanie, gdy reszta mienia stopnieje, a żadna z nas, co jest prawdopodobnem, za mąż nie pójdzie.
— Otóż ja wam przynoszę środek zaradczy, — odrzekła Ryta. — Trzeba abyśmy wszystkie trzy wzięły się do pracy i przez nią wytworzyły sobie byt dostateczny, a to co posiadamy, aby nam było tylko punktem oparcia się i pomocą w razie jakiego nieszczęścia. Czy pochwalacie myśl moją?
— Naturalnie, — rzekła Laura z zamyśleniem, — ale łatwo mówić o pracy tobie Ryto, która tyle umiesz i jesteś pod każdym względem tak praktyczną. A my do czegoż jesteśmy zdolne?
— Macie dobre chęci, — odparła Ryta, i szlachetną dumę, która was natchnie pragnieniem niezależności; posiadacie więc główne warunki pracowitego życia, reszta da się obmyśleć. Plan stowarzyszenia, który urodził się w mojej głowie, pomoże nam wiele. Wiadomo, że połączone siły tworzą w dwójnasób więcej niż rozpierzchnione. Gdyby każda z nas pracowała i żyła osobno, praca ta dostarczyłaby nam środki bytu w przykrych warunkach i bardzo niedostateczne. Gdy połączymy usiłowania nasze i owoce naszej pracy, otrzymamy oprócz przyjemności wspólnego życia, znaczne ułatwienie w ekonomji codziennego bytu. Trzeba tylko myśl tę przyodziać w ciało i obmyśleć, jak i nad czem każda z nas pracować będzie.
— W tem rzecz, — odpowiedziała Laura, na której twarzy znać było głęboki namysł, — ty co umiesz wiele, możesz uczyć innych, ale my ze szczupłym zapasem naszych wiadomości, można powiedzieć, pozbawione wszelkiej gruntownej wiedzy, nie miałybyśmy nawet sumienia, gdybyśmy przyjęły na siebie obowiązek nauczycielek.
— Czyliż jeden tylko zawód nauczycielski przedstawia pole do pracy i daje możność zarabiania na życie? Weźcie się do jakiego rzemiosła, naprzykład.
Na te słowa Ryty, Adela zarumieniła się a Laura spuściła oczy.
— Odgaduję myśl waszą, — rzekła Ryta, — wyraz: rzemiosło, razi was, upokarza wasze rodowe pojęcia; sądzicie, że zastosowany do was, ubliża wam. Chciejcie jednak zastanowić się nad tem. Umysłowo pracować nie możecie, jakeście same zeznały, jeżeli więc nie weźmiecie się do pracy rąk, cóż się z wami stanie? Oto będziecie przeżywać niewielki wasz fundusz, jak mesjasza oczekując męża, któryby ochronił was od niedalekiej nędzy. I nastąpi jedno z dwojga, albo wyjdziecie za mąż, nie oglądając się na charakter i umysł mężczyzny, bez miłości może, a tylko dla zapewnienia sobie powszedniego bytu, albo nie wyjdziecie za mąż i po ostatecznej utracie funduszu, pójdziecie żebrać kąta i miejsca przy stole u jakichś bogatych krewnych. Nie jestże to bardzo smutna perspektywa, dla was szczególniej kochane kuzynki, które macie tyle pięknych przymiotów serca?
Laura zakryła oczy rękami.
— Wyjść za mąż dla chleba, albo tułać się po obcych kątach! to okropne! — zawołała.
— Nigdybyśmy pierwszego nie uczyniły, a drugiego nie zniosły, — energicznie rzekła Adela.
— A jednak jeśli wcześnie temu nie zaradzicie, jedno lub drugie spotka was niezawodnie, — mówiła Ryta. — I dla tego z całej duszy wam radzę, abyście się nie wstydziły żadnej pracy, żadną nie pogardzały, byleby ona mogła wam dać niezależność. Co do mnie, nie znam nic smutniejszego i bardziej zawstydzającego ród kobiecy nad owe panny, które posiadając nie wielki fundusik, zamiast starania się o wytworzenie samoistnego bytu, siedzą bezczynnie z założonemi rękami i otrefionemi głowami, jak zbawienia oczekując kogoś, ktoby je poprowadził do ołtarza i umożebnił im dalsze próżniactwo. A gdy nie pojawi się taki mesjasz, co się najczęściej zdarza, idą na rezydentki do domów bogatych krewnych, albo jeśli takich nie mają, na tak zwane guwernantki „na początki,“ istoty najbardziej upośledzone i najmniej produkujące ze wszystkich istot na ziemi.
Pannom Jedlińskim łzy stanęły w oczach.
— O, masz wielką słuszność, Ryto! — zawołała Laura, — ale poradźże nam, co uczynić mamy, wskaż nam drogę, a będziemy słuchały cię jak starszej i najlepszej siostry.
— Długo myślałam nad całym projektem moim, — rzekła po chwili milczenia panna Słabecka, — i przyszłam do was z gotowym i obmyślanym materjałem. Oto radzę wam, abyście parę miesięcy czasu poświęciły na wyuczenie się jednego z trzech rzemiosł: krawiectwa, szewstwa lub rękawicznictwa. Wszystkie te rzemiosła stoją w naszem mieście na bardzo niskim stopniu, a jednak suknie, obuwie i rękawiczki są przedmiotami tak niezbędnemi każdemu, że na ich zakupienie mnóstwo pieniędzy do innych miast wychodzi z naszego. Otóż jestem pewna, że gdyby się znalazł ktoś, ktoby przedmioty te wyrabiał u nas umiejętnie i rzetelnie, miałby zarobek nie mały.
Oczy panien Jedlińskich błysnęły radością i zapałem.
— Jabym miała największą ochotę do rękawicznictwa! — zawołała Laura.
— I ja także, — potwierdziła Adzia.
— Zgoda więc na rękawicznictwo, — rzekła Ryta. — Jeżeli założycie warsztat, przy którym z wami będzie pracowało kilka pomocnic, ręczę, że i tak jeszcze nie uczynicie zadość miejscowej potrzebie. A gdzie jest żądanie towaru, tam zysk pewny.
Panny Jedlińskie rzuciły się na szyję kuzynce, dziękując jej za tak praktyczną i trafiającą im do przekonania radę.
— Ale musimy się pierwej nauczyć rzemiosła, — rzekła po chwili Laura.
— Naturalnie, — odpowiedziała Ryta, — to też radzę wam poświęcić na tę naukę, jak też na założenie warsztatu i zakupna materjałów część waszej sumy.
Z godzinę jeszcze trzy panny naradzały się nad sposobami wykonania swej myśli. Postanowionem zostało sprowadzenie choćby za znaczną opłatą dwóch lub trzech rękawiczników z jakiego większego miasta, którzyby zajęli się wyuczeniem panien Jedlińskich i umiejętną dyrekcją warsztatu przynajmniej przez rok pierwszy.
— Teraz więc gdyście powzięły stałe względem siebie postanowienie, — kończyła Ryta, — przedstawię wam dalsze szczegóły mojego planu. Oto należy wedle mnie wynająć cały dom, w którym mieszkacie, z ogrodem i przyległemi oficynami. W domu zamieszkam ja z koleżanką moją, a waszą znajomą Emilką P., którą wciągnęłam do naszego stowarzyszenia. Od roku przestała ona być nauczycielką na pensji pani D. i znajdowała się w krytycznem położeniu, nie mogąc znaleźć sobie odpowiedniego miejsca. Każda z nas będzie miała po dwie uczenice. Marszałek B., dawny opiekun mój i Tozia, przed którym zwierzyłam myśl moją, powierza mi swoje małe kuzynki, a Emilka otrzyma dwie panienki nie przyjęte na pensji pani D., z powodu nadmiaru pensjonarek. Z czasem może zwiększy się liczba naszych uczenic i będziemy potrzebowały wziąć kogo do pomocy, tymczasem wystarczymy dla czterech. W jednej z oficyn wy założycie swój warsztat rękawiczniczy i będziecie miały swoje pokoje, w drugiej zamieszka moja poczciwa panna służąca z siostrą swą, obie wyborne szwaczki i krawczynie. Tak więc w jednym domu będziemy miały pensjonik, warsztat rękawiczniczy i szwalnię; gdy połączymy dochody z tych trzech zakładów, otrzymamy dostateczną sumę na przyzwoite życie. Naturalnie, że gospodarstwo, stół i salon będziemy miały wspólne, a zresztą każda z nas zachowa zupełną niezależność urządzenia się i postępowania. Zarząd gospodarstwa musimy złożyć w ręce jakiejś czynnej a doświadczonej osoby, która przytem będzie ulegała ścisłej kontroli. Jeżeli dodamy, że za procenta od naszych kapitałów będziemy mogły dostarczać sobie pewnych zbytkownych przedmiotów, do których przywykłyśmy, że w niedzielę i w święta będziemy miały czas na utrzymanie towarzyskich stosunków, przyznacie same, moje drogie, że życie nasze lubo pracowite i dość trudne, będzie miało swoje miłe strony.
— O tak! — zawołała Adzia, — najlepszą stroną jego będzie to, że nie będziemy potrzebowały wyglądać mężów jak mesjasza, aby nas od niedostatku wybawił!
— A najpiękniejszą ta, — dodała Ryta, — że we własnem przekonaniu uznamy się istotami myślącemi i umiejącemi dać sobie radę na świecie, i że uczynimy wszystko, co będziemy mogły, aby leniwo i pasożytnie nie przepędzać życia....
Kiedy nad wieczorem Ryta wracała od kuzynek do mieszkania matki, twarz jej promieniała nieskończonem wewnętrznem zadowoleniem. Oczy jej biegły daleko, daleko, mijały mury miasta i śnieżną mgłę zimową, a patrzały w cel piękny, rozumny, użytku pełen, do którego nie tylko szła sama, ale i innych wieść usiłowała. Cała osoba jej oblekła się cechą skończoności moralnej, pełni ducha, który przeszedłszy próbę cierpień, ze szczytu na którym stanął, spokojnym wzrokiem ogarnia życie i jego zadania.

XI.

Minęła zima, wiosna i lato, nad ziemię jesień zeszła posępna, smutną z szarych chmur utkaną oponą rozpościerając w górę po nad domami miasta M.
Lecz ani ziemia jesiennym zwilżona deszczem, ani niebo dżdżystemi pokryte chmurami tak smutnem, posępnem nie było, jak wesołe i tak lśniące wprzódy mieszkanie pana Graby. Gdyby ktokolwiek z ludzi, którzy je widzieli przed rokiem, zajrzał doń, byłby nie mało zdziwiony. Owe niegdyś pełne smaku i bogactwa salony wyglądały teraz tak, że niepodobna było odgadnąć, czy mieszkańcy ich byli bogaci, czy ubodzy, a w każdym razie z pod bogactwa, czy z za ubóstwa wyglądały tam złowrogie jakieś cienie, każące domyślać się moralnej nędzy. Były tam jeszcze resztki kosztownych łachmanów i bawideł, ale obok nich niczem nie zapełnione przestrzenie wiały pustką biedy i pyłem zaniedbania. Piękne i gustowne niegdyś obicia na ścianach podarte były, poplamione, porysowane grubiańską widocznie ręką, która nieprzyzwyczajona snać do kosztownych przedmiotów obejść się z niemi nie umiała. U okien wisiały jeszcze aksamitne i adamaszkowe firanki, ale jedwabne frendzle, które je tak pięknie wprzódy zdobiły, porozrywane opadały szmatami na szyby okien, albo ciągnęły się po eleganckich kwadratach posadzki, pokrytych warstwami niezmiatanego kurzu i szczątkami mnóstwa niedopalonych cygar, podartych kart i innych przedmiotów walających się po kątach. Tam, gdzie były dawniej obrazy i wielkie o złoconych ramach zwierciadła, sterczały już tylko podtrzymujące je niegdyś goździe i haki, albo świeciły w ścianach pozostałe po nich dziury. Pełna harmonji i symetrji jednostajność mebli zniknęła, a sprzęty w salonach były zbieraniną nowych i starych, pięknych i brzydkich, całych i uszkodzonych przedmiotów. Obok pozostałej z dawna marmurowej konsoli, stał stół kartowy z poplamionem i podartem suknem, obok kanapy obitej aksamitem były krzesła właściwe tylko salom jadalnym, z których jedno miało nadłamany poręcz, inne uszkodzoną nogę, inne jeszcze wywrócone leżało na posadzce, świadcząc o jakiejś ręce, która w niepohamowanem grubiańskiem uniesieniu, rzuciła je w ten sposób. Lampy, kinkiety i kandelabry znikły, a zamiast nich stały na stole nieoczyszczone lichtarze z niedopalonemi kawałkami świec, dzienniki noszące przed kilku-miesięczną datę, albumy pięknie oprawne i książki, które niegdyś zdobiły stoliki, podarte i pomięte leżały na krzesłach i pod krzesłami, pod kanapą i pod stołem, a dwie wybite szyby zaklejone były francuską gazetą.
Buduar Kamili pusty był całkiem, zniknęły zeń wszystkie sprzęty, tylko nad oknami sterczały haki do podnoszenia firanek i w kącie stał jeden fotel z podartem pokryciem i z odłamaną jedną nogą leżącą w innym kącie, naprzeciw.
Kędyż z przedpokoju zniknęli galonowi lokaje, kamerdyner o poważnej fizjognomji i czarnym fraku i Michałek z roztropnemi oczami i angielskiej liberji?
Nie było ich, a w zamian na szlabanach, zastępujących dawne przedpokojowe kanapy, spało od rana do wieczora dwóch chłopców o wybladłych od bezsennych nocy twarzach, o minach ogłupiałych od wiecznego gwaru, w jakim żyli, w szarych surdutach z powydzieranemi dziurami na łokciach.
Nie było to mieszkanie, ale była to otchłań. Czułeś tam woń wszystkich złych nałogów, ściany zdawały się być napojone wstrętem. Ruina wstydząca się sama siebie, wyglądała z każdego kąta; każdy sprzęt mówił ci o graczu z rozpaloną twarzą i drżącą ręką; z pokoju do pokoju ślizgały się cienie nieokreślonej jakiejś śmierci drgającej jeszcze ostatkami pijanego życia. Pająki, które melancholijnie snuły swoje nici od sufitu do ścian, zdawały się z góry poglądać na tę nędzę, w porównaniu z nią mając się za szczęśliwców i bogaczów. Otchłań ta miała trzy gospodynie: nędzę, hańbę i rozpacz. Kto był w niej gospodarzem? występek!
Przyczyna tej złowrogiej zmiany, jaka zaszła w mieszkaniu pana Graby, najzupełniej była zrozumiałą dla każdego z ówczesnych mieszkańców miasta M.
Gwiazda Graby, która wprzódy już gasła zwolna i stopniowo, znikła całkiem od czasu nieszczęsnej katastrofy zaszłej na wieczorze szambelanowej, a miejsce jej zastąpiła gruba chmura niechęci publicznej. Najbliższym skutkiem tego było wykluczenie go z koła ludzi zwanego w M. „dobrem towarzystwem.“ Z najściślejszych przyjaciół jego, owych adeptów tworzących niegdyś niby szkołę, której on był mistrzem, nikt przy nim nie pozostał. Słabecki umarł, Kloński najpierwszy zerwał z nim stosunki, Ordynat wyjechał, Jodek dumny marjażem, który dał mu świetną koligację i sukcesją, która mu dostarczała własne objady, ani zaglądał do dawnego przyjaciela i amfitrjona, a gdy go wypadkiem spotkał na ulicy, kłaniał mu się zdaleka z miną, w której więcej było ironji, niż chęci zbliżenia się. Z takąż samą miną ironji i niejakiej dumy, kłaniali się z razu Grabie i inni jego znajomi. Jeśli jednak spotykali go na ulicy, zdaleka już schodzili na chodnik przeciwny temu, jakim on szedł, a jeśli spotkanie miało miejsce w cukierni, zatapiali się całkiem w czytaniu gazet, albo porywali kapelusze i wynosili się, lekkim zaledwie ukłonem pozdrowiwszy niedawnego współtowarzysza zabaw. Powoli jednak i te ostatnie oznaki dawnych stosunków znikać poczęły i lekkie nawet ukłony ustały, a znajomi Graby mijali go tak, jakby go pierwszy raz w życiu widzieli, co najwięcej, jeśli z nich który spuścił oczy, albo odwrócił głowę, udając, że go nie postrzega. Co do kobiet, te mściły się za sympatję, jaką wprzódy obdarzały Grabę i jakby chcąc zatrzeć ostatnie szczątki wspomnienia o niej, przesadzały się względem niego w objawach niechęci. Jedna z nich mijała go z dumnie podniesioną głową i przymrużonemi pogardliwie oczami, inna na widok jego ozdabiała swe usta w sarkastyczny pełen kolców uśmieszek, inna jeszcze mijając go na chodniku, zbierała i podnosiła fałdy swej sukni z wyrazem przestrachu, aby nie dotknąć niemi jego ubrania.
Tylko natura prowincjonalnego miasta wytłumaczyć może taką nagłą zmianę opinji o człowieku, tak przychylnie widzianym wprzódy, takie szerokie wykluczenie go z pomiędzy ludzi, będących niedawno jego przyjaciołmi i zwolennikami. Porywczość ogólnych sądów jak szybko i niebacznie go wyniosła, tak szybko i absolutnie strąciła go z wyżyn; wyobraźnia ludzkości łaknącej wrażeń i nadzwyczajnych zjawisk wśród monotonnego tła miasteczkowego życia, jak łatwo wyśniła w nim człowieka niepospolitych zalet, rodzaj tajemniczego, a pełnego uroku bohatera, tak łatwo potem przyodziała go w najciemniejsze barwy, rzuciła nań ciężar win istotnych i wyobrażonych, i tych, o których wiedziano, i tych, których się domyślano, tylko domysły uważając za pewniki.
Dawny Rudolf de Gerolstein, kazał się teraz domyśleć straconego Rinalda, z za pełnego powabnych tajemnic hrabiego Monte-Christo, wylazł obrzydliwy Rodin. Były w M. osoby, które dowodziły, że Graba należy do jakiejś potwornej bandy zbójców, inne mówiły, że był on tylko kieszonkowym złodziejem. Powszechnie nieuczciwą grę w karty uważano za najmniejszą z win jego, bo wyobraźnia publiczna przypisywała mu tyle zbrodni, ile mu dawniej cnót liczyła. Pokryto go taką grubą warstwą pleśni i brudu, jaka okrywa spruchniałą kłodę drzewa długie lata gnijącą w kałuży.
W ogóle jak wprzódy był on dla próżnujących ludzi i poszukiwaczów wrażeń a nowin środkiem do wylewania sympatji i sentymentów, które na cokolwiek wylać się potrzebowały, tak teraz stał się sposobem do wylewania przeciwnych uczuć. Wprzódy i teraz służył za zabawę ludziom, którzy czemkolwiek, miłością lub nienawiścią, wielbieniem lub gardzeniem, bawić się czuli potrzebę. Do tego zaś mała część ludzi, którzy pogardzali nim za jego istotne winy, dała hasło wzgardy ogólnej nagany. Ztąd wytworzył się dla pana Graby w wyższem towarzystwie miasta, rodzaj ostracyzmu, którego przełamać nie mógłby on żadnem usiłowaniem.
A nawet pan Graba wyglądał tak, jakby przełamywać go wcale sobie nie życzył. Jeżeli wprzódy nosił głowę wysoko, teraz podnosił ją jeszcze wyżej, jeżeli dawniej na ustach jego gościł często wyraz szyderstwa, to teraz pokrył mu on twarz całą w połączeniu z wyzywającem lekceważeniem. Mijając ludzi, którzy ukłonem nawet powitać go nie chcieli, patrzył im w oczy śmiało i bez zmrużenia powiek, przyczem uśmiechał się z wyrazem, który zdawał się wołać: — Głupcy!
Kiedy wchodząc do cukierni lub restauracji, znajdując tam dawnych znajomych, rzucał z fantazją kapelusz na stół, zasiadał przy stole i pewnym głosem wydawszy rozkazy garsonowi, zaczynał nucić jaką arjetkę, wodząc w koło oczami, jak człowiek znajdujący się w towarzystwie, które pierwszy raz widzi; obecni spoglądali na siebie i mawiali zcicha: — Bezczelny! — a on patrzył na nich oczami, które wyraźnie mówiły: — Nie dbam o was!
Ktoby jednak pilnie przyglądał się panu Grabie i z fizjognomji jego starał się ciągnąć wnioski psychologiczne, ten musiałby dojrzeć, że ta pewność siebie, ten dobry humor, to lekceważenie wszystkiego, jakie okazywał publicznie, było udaniem. Zmienił się on na twarzy niezmiernie. Czoło jego zarysowało się kilku surowemi i głębokiemi zmarzczkami, jakich wprzódy nie było, oczy, w których dawniej niekiedy tylko i tylko namiętnością jaką wzbudzony blask się zapalał, gorzały teraz ciągłym posępnym ogniem. W tym połysku oczu był gniew głuchy, ciągłe rozdrażnienie i cała otchłań ciemnych tajonych myśli, które tak mu znać krew burzyły, iż pokrywała ona chwilami policzki jego i czoło pąsową barwą nagłych rumieńców. Nerwowe drganie poruszające niegdyś usta jego i powiekę, udzieliło się teraz i rękom, mianowicie prawej tak, że pewnego razu w cukierni biorąc szklankę z napojem z rąk garsona, opuścił ją i stłukł na drobne kawałki. Przez chwilę ze zsuniętemi brwiami patrzył na szkło rozsypane na posadzce, ale spostrzegłszy oczy kilku osób zwrócone na siebie, zawołał swobodnie do garsona:
— Na honor! chłopcze! nie myślałem, abyś mógł być tak niezgrabnym!
Zaśmiał się wesoło i kazał sobie podać drugą szklankę limoniady, uważano tylko, że wziął ją już nie prawą, ale lewą ręką i dnia tego nie żartował jak zwykle z garsonów, nie śmiał się i na nikogo nie patrzył, ale wziął gazetę i niby ją czytał. Nie czytał jednak, bo oczy trzymał utkwione w jedną szpaltę, a usta do krwi sobie przygryzał. Gdy wychodził z cukierni miał tak dziwną minę, że starszy garson rzekł do Borela:
— Nie poszedłbym o zakład, że pan Graba nie zastrzeli się, albo nie powiesi, za jaki dobry tydzień!
— Niechby tylko wprzódy oddał mi pieniądze, które mi winien, — odpowiedział Borel.
W istocie pan Graba był mu wiele winien i nie tylko jemu, ale i innym kupcom, u których zrazu miał kredyt nieograniczony. Te to długi były jedną z przyczyn zmiany, jaka zaszła w jego mieszkaniu. W przeciągu niespełna roku kilka razy miał on meble i nie miał ich, miał powozy i konie i nie miał ich. Raz kupiec win zabrał mu za dług karetę i zwierciadła z salonu, inny zagrabił obrazy i konie. Po miesiącu pan Graba miał znowu karetę i konie, które kupił za pieniądze wygrane od jednego z owych grubo mówiących i niby z pod ziemi pojawiajacych się przyjaciół kapitana, ale po miesiącu konie były przegrane, a kareta zabrana przez jednego z kredytorów. Powtarzało się to nie raz i tak powszechnie było wiadomem, że kiedy pan Graba jechał powozem, przechodnie stawali na ulicy i mówili:
— Graba kogoś ograł, bo jedzie powozem.
A jeśli szedł pieszo ulicą, ludzie oglądali się za nim i mówili:
— Graba zgrał się, bo chodzi piechotą.
Pewnego razu wygrawszy znaczne pieniądze, pan Graba kazał do nowego kocza założyć cztery konie w lice, na koźle posadził lokaja i stangreta w uderzającej oczy liberji, a sprowadziwszy ze wschodów żonę automatycznie za nim postępującą, wsiadł z nią do kocza i kazał się obwozić po wszystkich ulicach miasta. Dzień był letni, pogodny, mnóstwo ludzi roiło się po ulicach. Kocz pana Graby głucho turkotał i brzęczał bronzami, konie stąpały z wdziękiem i brzęczały wytworną nowiuteńką uprzężą, promienie zachodzącego słońca błyskały na srebrnych guzach i galonach liberji. Liczni przechodnie oglądali się i patrzyli na pyszny ekwipaż. Pan Graba miał zrazu minę tryumfującą, z arystokratycznem zaniedbaniem rozparł się w powozie i z właściwym sobie uśmiechem rozglądał się w koło. Zdawało się, że wróciły mu chwile dawnej świetności.
Jeżeli jednak sądził, że tym błyskiem zbytku i elegancji olśni na nowo i pociągnie ku sobie umysły mieszkańców, złudzenie to krótko trwało. Przechodnie dobrego towarzystwa spoglądali na powóz i konie z ironicznym uśmiechem i wnet się odwracali, aby na siedzących w powozie nie spojrzeć. Ludzie niższej klasy i rzemieślnicy, służący, żydzi zatrzymywali się na chodnikach, śmiali się prawie głośno, zaglądali w powóz, jakby tam ujrzeć chcieli jakąś wielce ciekawą osobliwość. Kupcy i sklepowi zbliżali się do okien magazynów chcąc zobaczyć, kto jedzie z takim szykiem, a ujrzawszy Grabę, uśmiechali się lakonicznie i odwracali twarze od szyb, zdając się mówić przez to: — Nie ma na co patrzeć!
Tu i ówdzie ulicznicy, małe obdarte żydzięta i czeladź rzemieślnicza w białych fartuchach, stawali na rogach ulic i palcami pokazywali sobie wzajem powóz i konie, chichocząc i strojąc miny ulicznej gawiedzi właściwe. Żydówki robiąc pończochy przed drzwiami sklepików, opuszczały druty na kolana, a głowami wskazując ekwipaż, powtarzały głośno, z szyderskiem syczeniem:
Sieh! sieh! Graba!
Im dalej posuwał się powóz wśród tych oznak ogólnego pośmiewiska, tem czarniejsza chmura zasuwała twarz Graby. Głowę wprawdzie trzymał on wysoko i oczu nie spuszczał, ale w oczach tych pałał ogień niezwykłego wzburzenia, a co chwila czoło mu pokrywały krwiste rumieńce. Drgającemi palcami objął brzeg portjery i ścisnął go tak, że aż w kilku miejscach pękła nowa jasna rękawiczka.
Obok niego Kamila siedziała blada jak śmierć; ale także nie spuszczała wzroku. Na twarzy jej była najwyższa duma niewinności, połączona z żalem ze wszech stron poranionej duszy. Siedziała nieruchoma, tylko raz pochyliła się, zgarnęła fałdy jedwabnej sukni, które pokrywały portjerę i zsunęła je w głąb powozu, jakby chciała ukryć choć część tego bogactwa wytykanego palcami uliczników.
Sami nawet służący mieli na twarzach wyraz zakłopotania, spuszczali oczy i jak mogli najstaranniej chowali swoje ręce w białe odziane rękawiczki, jakby również ciężył im strój, ściągający na nich grad złośliwych uśmiechów i spojrzeń.
Nazajutrz po tej przejażdżce, kocz został oddany za dług właścicielowi domu, w którym mieszkał Graba, a konie wygrał jeden z przyjaciół kapitana.
I stało się tak, że Graba został rodzajem ilustracji miasta, ale podobnej do tych, które zdobią ostatnie stronice pism ilustrowanych, a wyobrażają jaką wadę lub ułomność społeczną ku śmiechowi i zbudowaniu zarazem. Powiadano ogólnie, że kto był w M., a Graby nie zobaczył, mógł się uważać za człowieka, który zwiedził Egipt, a nie widział piramid. Nabył on smutnej sławy, na którą składały się wzgarda, pośmiewisko i ta ubliżająca godności ludzkiej ciekawość tłumów, pobudzająca je do oglądania człowieka, jak jakieś osobliwe, a niewidziane dotąd zwierzę.
Przybywający do M. ludzie, mawiali swoim znajomym przy pierwszem wyjściu na ulicę:
— Pokażcie nam tego Grabę!
A jeśli go na mieście spotkać nie mogli, miejscowi ukazywali przybyłym przynajmniej okna jego mieszkania.
Jeżeli ktokolwiek z mieszkańców stojąc u okna swego pokoju zobaczył przechodzącego Grabę, wołał co prędzej do obecnych:
— Pójdźcie! zobaczcie! Graba idzie!
Wszyscy obecni rzucali się do okna, a ciekawe spojrzenia i szydercze uśmiechy, jak grad sypały się z za szyb na głowę przechodzącego.
Smutna ta sława ogarnęła też i Kamilę. I ona stanęła pod pręgierzem ogólnego wyśmiania i potępienia obok człowieka, którego nosiła nazwisko. Bywać u niej, rozmawiać z nią publicznie, znaczyło dla każdej kobiety dobrego towarzystwa ubliżać sobie i kompromitować swoją dobrą sławę; żadna też nie myślała o tem. Mężczyźni litowali się nad nią, ale litość ta wzbudzała tylko ową ubliżającą ciekawość, która sprowadza zuchwałe spojrzenia, albo owe ukłony zdające się mówić: — Chociaż tak nisko upadłaś, poznaję cię jednak, bom wspaniałomyślny! — lub też: — Lituję się nad tobą, bo... masz piękne oczy!“
A oczy Kamili były piękniejsze niż kiedy, bo tkwiła w ich spojrzeniu bezdnia milczącego cierpienia i duma wołająca do losu i ludzi: — Jestem niewinna!
Gdy tak się działo z Grabą za domem, w domu nie lepsze posiadał on warunki egzystencji. Wykluczony bezpowrotnie z towarzystwa, wśród którego urodził się i żył dotąd, widział się otoczonym sferą obcą sobie i wstrętną. Z przyjaciołmi kapitana pogodzić się nie mógł, jakkolwiek nisko upadł, pozostało w nim coś, co go od nich odpychało, tem czemś, był wrodzony i nabyty życiem jego całem, dobry smak. Wśród zabaw z nowymi towarzyszami swymi, Graba nie odzyskiwał nigdy swej dawnej swobody humoru i uprzejmości obejścia się. Stentorowe śmiechy i koszarowe żarty głuszyły go i dławiły. Światowy i pełen wytwornych form jego układ, wybitnie odznaczał się na tle grubych żywiołów, któremi się otoczył i stanowił między nimi fałszywą nutę. Czuł to znać, bo niekiedy widocznie przymuszał się do zlania w jedną całość ze swem towarzystwem, ale nie udało mu się to nigdy, przyzwyczajenia całego życia brały górę. Krztusił się grubemi żartami, ilekroć chciał je wypowiadać, a w śmiechu jego zamiast dawnego dowcipu i salonowej ironji, syczało głębokie rozdrażnienie, jakaś złość i pogarda zlewająca się w jeden ton tłumionej i połykanej rozpaczy.
Znać było, że wzgardzony ludźmi, co go otaczali wprzódy, gardził sam tymi, którymi się teraz otaczał; nosił więc podwójny ciężar wzgardy: na sobie i w sobie.
Ruchy jego nabrały porywczości, z pod której przebijały się konwulsyjne targania ducha, zdawało się, że drgające nerwowo jego ręce, pragnęły co chwila coś rozszarpać lub rozedrzeć, że z bladych i zaciśniętych jego ust, tuż, tuż miał się wyrwać jakiś krzyk okropny żalu, rozpaczy lub przekleństwa.
Niekiedy całemi godzinami przechadzał się po swoim zrujnowanym salonie ze zchyloną głową i oczami wlepionemi w ziemię. W tych milczących przechadzkach twarz jego przybierała wyraz tak tłoczącego upokorzenia, że możnaby sądzić, że wnet ugnie się ku ziemi całą postacią i rozścieli ciało swe pod nogi światu, aby po niem deptał.
Kiedy zniecierpliwieni kredytorowie przybywali do jego mieszkania i zabierali mu meble, zwierciadła, obrazy i srebra, lub kiedy postawiwszy na kartę i przegrawszy ostatni pieniądz, przegrywał też powóz, konie i kosztowne cacka, któremi wprzódy stroił żonę, na ustach jego był śmiech głośny, lekceważący. Śmiechem chciał powiedzieć ludziom: — Nie dbam o to wszystko! — ale w oczach tkwiła mu cała otchłań ciemnych myśli.
Z pokoju jego często po całych nocach dochodził odgłos nierównego stąpania. Graba po rozejściu się swoich gości, chodził nie raz w ciemności do końca nocy i dopiero gdy świt rozświecił pokój, rzucił się na łóżko nierozebrany i usypiał na kilka godzin snem niespokojnym.
Pewnego poranku lokaj wchodząc do jego pokoju, słyszał jak przez sen wołał:
— Ratunku!
Któż zdoła słowami określić tę otchłań bezdenną, w jaką zapadał stopniowo, aż w końcu zapadł w nią całkiem pan Graba.
Na dnie takiej otchłani, jak węże zjadliwe wiją się i syczą zgryzoty sumienia, hańba jak hydra podnosi stugłową paszczę i ciska zeń na głowę człowieka potoki swej brudnej śliny, rozpacz w postaci potwornego głowonoga roztacza swe wstrętne ramiona i wpija się w piersi, w mózg, w serce żądłem zwątpienia, złości, niepokojów.
W konwulsjach zgryzoty rozciągnięty na dnie przepaści tej człowiek wyciąga ręce, aby pochwycić jakąkolwiek nić, któraby go wywiodła z chaosu mąk, w jaki się pogrążył. Ale ręce i myśl jego próżnię tylko znajdują; bo kogoż na ratunek swój wezwie? Czy Boga? Ależ on życiem całem zaparł się idei bóstwa, bo ono wyobraża światłość, prawdę i piękno, a on był ciemnością, fałszem, ohydą, występkiem. Czy wezwie on społeczność, wśród której się zrodził? Ależ ona go wykroiła i odrzuciła z siebie, jak plamę gangreny, która toczyła jej organizm. Czy słowem błagania zawoła do przyjaciół i ukochanych? Ależ on ich nie miał, bo przyjaźń jego była tylko interesem, albo spółką występku z występkiem, a miłość niosła plamę i nieszczęście tym, których kochał.
Więc po krótkiej porze grzesznych uciech i upajających szałów, znajduje się sam na sam ze żmiją zgryzoty sumienia, hydrą hańby i potworem moralnej i materjalnej nędzy. Wzgardzony gardzi, wyśmiany szydzi, znienawidzony złorzeczy i odtąd cała istność jego składać się będzie ze wszystkiego, co ma ujemnem natura ludzka: ze wzgardy, szyderstwa i nienawiści, przyjmowanych i oddawanych nawzajem.
I oto na domiar męczarni, wśród grubych cieniów tych zdala, zdala, zaczynają płynąć ku niemu promienie świetlane, niestety! niedościgłe już dla niego, do ujęcia niepodobne. Promienie te, to wspomnienia czystych lat młodości, w których nie znał jeszcze występku, kochał, marzył, czcił. Na promieniach tych płynie i ukazuje się jeszcze postać matki, która upieściła jego dzieciństwo, albo dziewicze lice siostry, pierwszej przyjaciółki życia, albo urocza twarz kobiety, dla której pierwszy raz miłością uderzyło mu serce. I jak w sennem marzeniu widzi on zapomnianego Boga, wyszydzane prawdy, oplwane przez się cnoty, a wszystkie one teraz jaśnieją wśród cieniów niby słońca, ale słońca, których promienia spostrzega tylko dla tego, aby zapragnąć ogrzać się i oświetlić niemi, a nie módz ich dosięgnąć na nowo.
Ogarnia go niezmierna, niewysłowiona tęsknota za temi skarbami, które posiadał, a roztrwonił po manowcach życia. Niby w magicznem zwierciedle widzi siebie takim, jakim był w niepokalanej młodości swej latach i woła: — Jestem-że tym samym człowiekiem? dla czego będąc światłem, stałem się cieniem? dla czego targam się w niepokojach, zgryzocie hańbie, kiedybym mógł iść przez świat spokojny, zacny i szanowany? — Zrywa się i z głębi zmordowanego ducha rzuca przekleństwo na szatanów, którzy nim zawładnęli.
Wtedy nadchodzi chwila, że i samych szatanów wyrzucić z siebie pragnie.
Czemuż tego nie uczyni?
Nie może.
Zrósł się już z szatanem w jedną całość, a zapomniał, jak trzeba wzywać anioła.
I tu jest kulminacyjny punkt dramatu, jaki wstrząsa upadłego człowieka. Poczucie upadku, wstręt do złych mocy, które go ogarnęły, a brak sił do rozerwania pęt, które mu wrosły w ducha i ciało, porównanie świetlanej przeszłości z przyszłością czarną jak wszystkie nędze i rozpacze; w obec porównania tego, gorzki śmiech ze wszystkiego co święte, a ze śmiechu tego tryskające pomimowolnie łzy krwawego żalu, wszystko to rozpoczyna w człowieku walkę dnia z nocą, w której noc zwycięża fatalnie. Wzywając dnia w noc zapada, a po dnie jednak tęsknić nie przestaje, tęsknotę tę kryjąc przed wszelkiem okiem ludzkiem, przed sobą samym nieledwie, na pozór chełpiąc się z cieniów, a w gruncie rozpaczając nad utratą światła.
Nie ma na świecie grzesznika, by największego zbrodniarza nawet, któryby prędzej czy później, dłużej czy króciej nie doświadczył tych tęsknot i targań się w pętach złej mocy, których już zerwać nie może. Chwile takie, walki takie nie przychodzą mu pewnie w dniach pomyślności i uciech, ale zjawiają się wtedy, kiedy ogarną go zewsząd widma choroby, biedy i hańby, wśród cierpień fizycznych, w upokorzeniu głębokiem, w obec zbliżającej się nędzy, spostrzega on, że stoi na dnie przepaści i przypomina sobie, że jednak kiedyś stał tam w górze, kędy słońce jasno świeci, kwiaty kwitną, albo dęby cień rozpościerają i choćby znowu dostać się na tę opuszczoną wysokość i w obliczu słońca silnie na wzór dęba stanąć nad światem, ale przed nim nieubłagana prawica sprawiedliwości pisze wyraz: — Za późno!...
Czytając straszny ów wyraz przeznaczeń, jak starcy biblijni, rozdziera on szaty na sobie i po raz pierwszy od dawna zwracając się do Boga, woła: — Panie! czemuś mnie opuścił?
Od chwili, w której usta grzesznika wymówią to do Boga zwrócone pytanie, zaczyna się dla niego piekło pokutne, które gdyby trwało tylko od wschodu do zachodu słońca, takie mu męki przyniesie okropne, że zrównałoby całe lata uciech występnych, a po przebyciu mąk tych, gdy dusza grzesznika opuści ziemską powłokę, sprawiedliwość najwyższa nie każe jej szukać jakiegoś zaziemskiego piekła, bo dała jej już spełnić pokutę tam, kędy był grzech jej.
W całą okropność piekła takiego, stopniowo i coraz głębiej pogrążał się pan Graba.

XII.

Na parę godzin przed północą, stary Wigder siedział w swej bawialnej izbie pogrążony w myślach, przed nim leżała wielka księga rachunków, którą znać zamknął przed chwilą, na stole żółtem światełkiem płonęła łojówka, pod piecem spał wielki kot w kłąb zwinięty, w sieni spała Chaita.
Wśród głębokiej ciszy pod ścianą domu ozwało się powolne męskie stąpanie.
Zapukano do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Wigder.
— Otwórz pan, przychodzę za interesem, — wymówił głos za drzwiami.
— A, poznaję głos! — rzekł żyd i zwolna powstawszy, drzwi otworzył.
Na progu izby stanął pan Graba.
Miał na sobie obcisły, spięty pod samą szyję paletot, a ubranie to uwydatniało chudość i wyniszczenie jego postaci, które w ostatnich miesiącach doszło do ostatecznych granic możebności; przed wyjściem z domu nie miał snać dość czasu lub swobodnej myśli, aby czarną barwą pokryć swe włosy, bo opadały mu one gęsto i silnie bielejące na niezmiernie blade i pomarszczone czoło, zaniedbał też włożenie rękawiczek i kapelusz trzymał w ręku, która zwracała uwagę wielką bladością, a zarazem wychudzeniem i ciągłem drganiem nerwowem.
Pan Graba wyglądał okropnie. Było to widmo pięknego niegdyś mężczyzny.
Wigder zatrzymał na twarzy wchodzącego długie, badawcze spojrzenie i zapytał:
— Czemu przypisać mam honor odwiedzin dawnego mego lokatora?
Graba usiadł na stołku i odpowiedział:
— W istocie, mieszkałem kiedyś u pana kilka miesięcy. Lepsze podówczas były czasy! nieprawdaż?
Przy tych wyrazach spróbował uśmiechnąć się, ale wydobył z gardła tylko chrapliwy odgłos.
— Hm, dla kogo lepsze, a dla kogo nie, — odpowiedział zwolna Wigder siadając, — dla nas biednych żydów zawsze jednostajne czasy.
— A dla nas przeciwnie, — rzekł Graba, — mamy nawet przysłowie: fortuna kołem się toczy, i na honor! przysłowie prawdę mówi.
— A do pana musiała teraz fortuna obrócić się złą stroną swego koła? — zagadał żyd ciągle badawczo patrząc na pana Grabę.
Tym razem pan Graba zdobył się na coś naśladującego śmiech.
— Masz słuszność, Wigderze! ale ja chcę ją znowu zwrócić ku sobie i w tym celu...
— Nie dokażesz pan tego, — przerwał żyd tonem spokojnym i stanowczym.
Graba umilkł nagle i wpatrywał się w niego ze zdziwieniem, które łączyło się z pewną przesądną obawą.
— Wdajesz się w proroctwa, mój drogi, — rzekł po chwili, — zapominasz o tem, że minął już wiek Izajaszów.
— Jestem stary, — odpowiedział Wigder z zupełnym spokojem, — widziałem wiele rzeczy i mogę przepowiedzieć na mocy doświadczenia.
— Miło mi będzie zadać fałsz twym przypowiedniom, — wymówił Graba z przymuszoną swobodą, — postanowiłem bowiem, jak już miałem zaszczyt ci powiedzieć, nawrócić ku sobie niestałą fortunę i w tym celu przyszedłem wezwać twej pomocy.
— A... — wymówił Wigder przeciągle, — chcesz pan, abym mu pożyczył pieniędzy...
— A pan chcesz powiedzieć, że nic z tego nie będzie! zapewne, posiadam jeszcze dość przytomności umysłu, abym mógł to przewidzieć, to też nie przyszedłem bynajmniej z tak naiwną propozycją. Oto po prostu przyniosłem pewien przedmiot dla oddania go w zastaw.
— A to co innego, pokaż go pan.
Graba wydobył z kieszeni paletota spory medaljon złoty, pięknie emaliowany i ozdobiony kilką niewielkiemi brylantami.
Żyd wziął go w rękę, otworzył i po ustach jego przebiegł dziwny, jemu właściwy uśmiech.
— To portret ojca żony pańskiej, — wymówił.
— Zkąd wiesz o tem?
— Widziałem ten medaljon u pani G. w porze, gdy sąsiadowała ona ze mną. Dla czego pan przyniosłeś to do mnie? Biorąc w zastaw, bardzo nie wiele będę mógł dać panu pieniędzy, bo rzecz sama przez się mało jest kosztowna. Dla czego pan raczej nie sprzedałeś go któremu ze złotników? Wziąłbyś więcej...
Pan Graba zawahał się z odpowiedzią i wzrok spuścił ku ziemi.
— Ot widzisz bo, — rzekł, — zdarzają się czasem niewytłumaczone słabości. Ja co przez całe życie nie grzeszyłem skrupułami, nie mogę zdobyć się na zupełne zaprzedanie przedmiotu, który jest drogą dla żony mojej pamiątką... przyjdzie zapewne chwila, w której zapragnę oddać jej to, a wtedy byłbym w rozpaczy, gdybym nie mógł... Cóż chcesz? wszyscy mamy pewne słabości...
Dziwną miał fizjognomję Graba, gdy to mówił. Na bladej i chudej jego twarzy widoczne były wysilenia, aby słowa swoje przyoblec w znaczenie ironji, ale głęboka gorycz, żal jakiś krwawy buchał mu przez oczy i zcinał drżące usta, które siliły się na uśmiech.
Wigder coraz uważniej nań patrzył.
— To prawda, — wyrzekł po chwili milczącego wpatrywania się, — że z pańskiem usposobieniem słabość podobna jest bardzo dziwną, ale ja ją rozumiem... Z sercem człowieka to czasem tak bywa, że pusto w niem i czarno jak o północy, a w jeden jego kącik wśrubuje się coś, co będzie świecić i palić i boleć, że człowiek aż chciałby wyrzucić to z siebie, a nie może. Otoż tem czemś u pana jest uczucie, jakie masz dla swej żony...
— Dziwny z ciebie człowiek, Wigderze! — zawołał pan Graba.
— A uczucie to, — mówił żyd nie zważając na przerwę Graby, — zrobiło się takiem, jakiem jest, dla tego, że ta kobieta była blada, gdyś pan był czarny, że jedna na świecie oparła się i pana miłości i pana kuszeniu...
Graba wydawał się przelękniony prawie.
— Na honor! — zawołał, — osobliwszy żyd z ciebie! Czyś przechodził kursa filozofji i uczył się psychologji?
Wigder uśmiechnął się.
— Wróćmy do interesu, — rzekł, — pan chcesz zastawić ten medaljon dla tego, że nie masz ani szeląga i umyśliłeś wyjechać z M. ukradkiem przed kredytorami, którzy mają jutro zabrać ostatki pańskich sprzętów, a pana samego zasadzić do więzienia za długi...
Graba osłupiał z razu ze zdziwienia, ale po chwili głowa opadła mu na piersi i wymówił zcicha:
— Tak jest w istocie...
— Ha, — rzekł żyd, — w takim razie daremnie pan to czynisz... pan nie wyjedzie z M.
Ostatnie słowa wymówił bardzo stanowczym głosem, a zarazem oczy jego przeszywająco wpijały się w twarz Graby, która bladła i drgała pod tem spojrzeniem.
— Dla czego nie wyjadę? — wyszeptał Graba.
Znać było, że instynktowy przestrach głos mu zapierał w piersi.
Żyd długo nie odpowiadał, a w końcu uśmiechnął się i nie spuszczając oka z Graby, wymówił zwolna:
— W pokoju pana, w szufladzie pańskiego biurka leży w pięknie wybitem pudełku kosztowny pistolet. Dla czego zamiast zastawiać medaljon, do którego pan przywiązujesz pewną wagę, nie sprzedałeś pan tej broni? Oto dla tego, że żona, którą możesz ująć dla siebie oddaniem jej tego medaljonu, bliską jest twemu sercu, ale śmierć, którą możesz zdobyć za pomocą pistoletu, jeszcze bliższą...
Graba zerwał się ze stołka i zawołał:
— Człowieku! jakim ty sposobem tak w serca ludzkie zaglądasz? zkąd ty wiesz, że w mojem biurku leży w istocie broń nabita, i że za nic w świecie rozstać się z nią nie mogę?...
— Od roku broń ta jak magnes pociąga pana ku sobie, — mówił dalej żyd z zupełnym spokojem, — od kilku miesięcy co rana, co wieczór, gdy jesteś sam, wydobywasz ją pan z szuflady i patrzysz na nią i pieścisz się z nią jak z kochanką, której jednak pocałować dotąd nie mogłeś... ale nie daleka już chwila, w której usta jej do swoich ust przyłożysz...
Graba zadrżał cały. Osłabiony i rozdrażniony system jego nerwowy do reszty rozprzągł się pod wpływem przeszywającego spojrzenia i dziwnych słów żyda.
— Tyś chyba czarownik, żydzie! — krzyknął, zaciśnięte pięści niosąc do skroni.
Wigder zwolna podniósł się na siedzeniu.
— Czarownik? — wyrzekł, — nie, nie jestem czarownikiem. Jestem tylko człowiekiem, który przeżył prawie całe stulecie i patrzył na wiele rzeczy, a patrzeć chciał i umiał, bo mu to do jego celów potrzebnem było. Widziałem ludzi panu podobnych i wiem, jak oni kończą. Badałem i pana od samego początku przybycia jego tutaj, widziałem wszystkie szczegóły życia pańskiego i przed rokiem powiedziałem sobie: — Ten człowiek jeżeli nie zwarjuje, to się zastrzeli, a zastrzeli się wtedy, gdy będzie miał twarz tak bladą jak papier, oczy tak płonące ciągle jak żużle, ręce tak drżące jak listki osiny... — Otóż dziś gdy spojrzałem na pana, pomyślałem sobie: — Jutro się zastrzeli!...
Graba oparł się plecami o ścianę. Osłupiały z przerażenia i nieruchomy, wyglądał w istocie na człowieka bliskiego śmierci. Drganie tylko rąk i twarzy, a także gorączkowy połysk oczu zdradzały w nim życie.
Wigder długo patrzył na niego ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, po ustach przebiegały mu dziwne uśmiechy.
Zbliżył się i położył rękę na ramieniu Graby.
— Słuchaj pan, przypatrywałem się losom wielu ludzi, ale tak zajmującej historji jak pańska, mało spotkałem. Utracjuszów, próżniaków, hulaków roi się mnóstwo po świecie, ale są to zawsze prawie tuzinkowi ludzie, nie zdający sobie sprawy z tego, co czynią, nie wiodący innych do zguby. Nigdy prawie nie posiadają ani rozumu, ani żadnych zdolności wyższych, nic z tego, coby mogło urobić ich na ludzi. Pan zaś miałeś rozum niepospolity, spryt ogromny, dar pociągania ku sobie serc i umysłów ludzkich niedorównany, wymowa twoja płynęła ci z ust miodem i ogniem, twarz nawet i postać, natura dała ci piękną i niepospolitą. Miałeś więc wszystko po temu, aby zostać bohaterem... a zostałeś łotrem... oto co szczególniej zwróciło uwagę moją na pana, co sprawuje, że i dziś tak długą z panem chcę toczyć rozmowę...
Graba podniósł głowę, a w oczach błysnął mu srogi wyzywający wyraz
— A więc tak! — zawołał z goryczą, — masz słuszność, po tysiąc razy masz słuszność! Mogłem był innemi pójść drogami, bo wszystko służyło mi po temu: urodzenie, majątek, rozum, dla czegóż zostałem tem, czem jestem? Dla czego tak nisko upadłem, że stoję w tej chwili tu przed tobą i pozwalam twoim przenikliwym oczom rozcinać i rozpatrywać moje wnętrze, jak rozpatruje trupa skalpel uczonego? nie jest-że to ślepy a okrutny traf losu? nie jest-że to bezmiłosierne zrządzenie tego Boga, którego ludzie zwą dobrym i sprawiedliwym?
— Nie, — odparł żyd, — ślepych trafów nie ma na ziemi, a Bóg dobrym jest i sprawiedliwym, choć mu bluźnią usta grzeszników. Stałeś się pan tem, czem jesteś, bo nie miałeś nigdy w sercu żadnej miłości i żadnej wiary.
Tym razem oczy Graby wpiły się w twarz żyda, pełnem nieopisanego szyderstwa spojrzeniem.
— A tyś? — wyrzekł, — ty który mi to mówisz, jaką miałeś w życiu twem miłość i jaką wiarę? A jednak, jak sam powiadasz, przeżyłeś całe stulecie prawie, twarz masz czerstwą i ciało zdrowe, zadowolony jesteś i dość spokojny, aby przenikać dusze innych i urągać ich wypadkowi! cóżeś kochał? te pieniądze, które niemiłosiernie wydzierałeś twym ofiarom, w cóżeś wierzył? w Tałmud i świętość szabasów?
Zaśmiał się przeciągle, szyderczo.
Wigdera policzki zapałały.
— Co kochałem? w co wierzyłem? — wyrzekł powoli i podniósł w górę twarz oblaną dziwną jakąś promienistą myślą. Po chwili jednak spuścił znowu wzrok na twarz Graby i rzekł:
— Jesteś pan dość rozumny, abyś mnie zdołał pojąć, a zanadto bliski śmierci, abyś mi mógł nie dochować tajemnicy... otworzę więc panu wnętrze moje... pokażę panu zagadkę życia mego... będzie to dla mnie rozkoszą nieporównaną, bo nikt ich dotąd nie widział, a pan gdy je ujrzysz, umrzesz z pewnością prędzej, niż miałeś umrzeć... Zaczekaj pan!
To rzekłszy, z gorączkowym pospiechem przebiegł sieni i bez hałasu zasunął żelazne rygle drzwi od ogrodu, potem przesunął się szybko przez izbę i zniknął za drzwiami swej sypialni.
Zupełna cisza zaległa izbę. Graba stał oparty plecami o ścianę. Twarz jego miała ponury wyraz, rękę przycisnął do piersi, głowę pochylił nisko. Zapominając znać o tem, gdzie się znajdował, zapadł w jedną z tych czarnych dum, które mu często zapełniały długie bezsenne nocy.
Minęło pół godziny.
Nagle rozwarły się szeroko drzwi sypialni Wigdera i Graba dłonią oczy zakrył, tak silny blask wzrok mu uderzył. Jednocześnie usłyszał głos żyda mówiący:
— Pójdź pan! zbliż się!
Postąpił kilkanaście kroków jak człowiek, który nie wie sam, co się z nim dzieje.
Widok, który miał przed sobą był w istocie taki, że mógł wprawić w zdumienie nawet człowieka o przytomniejszej i zdrowszej myśli, niż była jego w tej chwili.
Było to wśród ciemnego i brudnego mieszkania lichwiarza świetne zjawisko, niby czarodziejską wywołane mocą.
W sypialni Wigdera od sufitu spuszczał się wieloramienny pająk błyszczący mnóstwem zapalonych świec jarzących; spływające od świeczników długie kryształowe smugi łamały w sobie światło splatając się niby w wielki dyamentowy wieniec. Naprzeciw drzwi na stole, zasłanym bogatym jaskrawym kobiercem, stała tablica Dziesięciu Przykazań pomiędzy dwoma uświęconemi lichtarzami z kunsztownie urabianego srebra, a nad nią objęty ramą złocistą wisiał na ścianie portret Mojżesza. Światło z pająka rzucało się prosto w twarz wielkiego zakonodawcy, uwydatniając poważną głowę o groźnych i wspaniałych rysach. Dalej, dalej już wzrok przesuwać się mógł powoli tylko i z trudnością, bo zaćmiewały go co chwila snopy świateł i barw. W koło były tam szafy obejmujące ściany od sufitu do podłogi, zamykane znać zwykle na ciężkie zasuwy i rygle, ale teraz otwarte na ościęż i ziejące niezmiernem bogactwem. Oko patrzącego długo nie mogło oswoić się z tą rozmaitością przedmiotów jednostajnych przepychem, i zwolna dopiero występowały one z powodu światła, układając się w czarodziejskiej symetrji obrazy.
Tak w jednej stronie widziałeś tam kwadrat obejmujący wszerz i wzdłuż kilka łokci, a zapełniony zegarkami różnej wielkości, wiszącemi na różnej grubości łańcuchach. Zegarki te milczące były, bo dawno znać niczyja ręka nie pobudziła do ruchu ich mechanizmu, a jednak nieme ich twarze mówiły, mówiły głucho, opowiadając historje różne. Oto naprzykład wzrok twój zatrzymał się na dużym kieszonkowym cylindrze o surowej powierzchowności, która zdawała się gardzić wszelkiemi ozdobami, poznawałeś od razu, że kiedyś spoczywać na nim musiało oko uczonego. Znużony długim mozołem pracownik jakiś liczył na nim godziny swych trudów, a potem przygnieciony biedą będącą częstym udziałem myślicieli, rozstał się z wiernym przyjacielem, jedynym powiernikiem jego bezsennie nad książkami spędzonych nocy. Tam znowu spostrzegłeś maluchny zegareczek, istne cacko dziecięce, niby kroplami rosy osypany brylantami i błękitną niezabudką pośrodku, i zdawało ci się, że owiewa cię woń buduaru wytwornej damy, że widzisz piękną kibić okrytą jedwabiem i wielkie smętne oczy kobiece zwrócone na wskazówki, które zbyt wolno się posuwają, aby dobiedz chwili — przybycia kochanka. A obok zegarka o wymownej niezabudce, na grubym misternie ze złota urobionym łańcuchu, wisi inny, wytworny, kunsztowną rzeźbą okryty, jakiś bogaty pan przywiózł go znać z obcych krajów i spoglądał nań w czasie uczt długich i częstych, zanim uczty te pana i zegarek powiodły w progi lichwiarza.
Smutne to były historje, które opowiadały zegarki owe, zgromadzone razem na podobieństwo ludzi, którzy często sami nie wiedzą, jakim sposobem znajdują się obok siebie. Odwracałeś się i wzrok twój spotykał niby obraz, nowy kwadrat, a na nim wśród miękiego tła z pąsowej materji pouczepiane złote koła, obręcze błyszczące dyamentami, wiążące się z sobą w ogniwa, niby łańcuchy. Były to bransolety pozdejmowane z białych, cudownie pewno utoczonych rąk kobiecych. Gdyś patrzył na nie, słyszałeś szelest sukien jedwabnych, migotały ci przed oczami koronki przeróżne i wysuwające się z pośród nich śnieżne nagie ramiona kobiece przyozdobione w te klejnoty, które dziś martwe i zimne a zmięszane z sobą, jaśniały w szafie lichwiarza. Na jednej z bransolet tych, wyraźnie zdjętej z delikatnego o wytwornych kształtach ramienia, był w perły oprawny portret młodego pięknego mężczyzny. Był-że to mąż, brat czy kochanek tej, która klejnot swój rzuciła tu między inne? i jakaż rozpacz, jaka nędza zmusiła tę kobietę do zaprzedania twarzy ukochanej?...
Tam w wysuniętej szufladzie jaskrawo błyszczały złote monety, których było tak wiele, że możnaby je jako piasek przesypywać garściami; tam w innej srebro urobione w różne kształty bladawe obok złota rzucało połyski, a nad niem mięko zwieszały się naszyjniki z mlecznych pereł i spinki kosztowne tkwiły mocno przytwierdzone do tła z białego atłasu, niby gwiazdy o różnych barwach.
Migocący odblask kryształów łączył się w powietrzu z żółtemi blaskami złota, szmaragdy splatały zieloną swą barwę z purpurą rubinów, liljowe topazy różowiły bladość pereł, które obok tęczowych brylantów wyglądały jak urocze dziewice w obec bogiń olśniewających pięknością.
A nad tem wszystkiem unosił się sufit szary, brudny, pyłem i pajęczyną okryty, a u spodu była podłoga z nierównych desek sklecona, zasłana warstwą kurzu zbieranego tu od tak dawna jak złoto i brylanty.
Zdawało się, że ręka czarnoksiężnika zgarnęła te wszystkie bogactwa i ze śmiechem szyderstwa rzuciła je w obrudzoną izbę żyda.
A żyd ten stał teraz pośrodku tego przybytku Baala z twarzą promienną dziwnemi blaskami szczęścia i dumy, z czoła jego poznikały zmarszczki, usta i policzki nabiegły różową barwą i gdyby nie siwe włosy, co mu z głowy i z brody spływały, wziąłbyś go za młodzieńca w chwili tryumfu i radości.
Kilka minut było zupełne milczenie, Graba stał nieruchomy wodząc w koło siebie oczami jak człowiek, któremu się zdaje, że śni na jawie. W końcu zatrzymał wzrok na podniesionej twarzy Wigdera i pierwszy przemówił:
— Więc te to bogactwa były przedmiotem miłości twojej, którą mi ukazać miałeś? A więc kochaliśmy jednakowo; tylko, że ja złoto rzucać lubiałem, a ty zbierać. Niczego nie nauczyłeś mnie żydzie!
W głosie jego było szyderstwo i wzgarda.
Wigder milczał jeszcze kilka sekund, usta jego zagięły się w dziwny tajemniczy wyraz. Aż zaczął mówić powoli, uroczystym nieledwie głosem:
— Mam lat dziewięćdziesiąt, dwie trzecie części życia mego, to jest więcej jak przez pół stulecia zbierałem te skarby, które dziś są ogromne; wyłożyłem na ich zebranie mnóstwo trudów, boleści i walk, a gardzę niemi i same przez się nie mają one dla mnie żadnego znaczenia. Przez lat kilkadziesiąt nie użyłem ani odrobiny bogactwa, które wzrastało wciąż obok mnie, jak woda przybywającego morza. Żyłem i żyję jak nędzarz, jem chleb czarny, piję wodę z glinianego dzbana, sypiam na gołych deskach podłogi, służy mi stara idjotka. Bywam nie raz głodny, a odmawiam sobie pokarmu, na siłach upadam, a nie biorę do ust kropli wzmacniającego trunku, odzienie, które widzisz pan na mnie, ma już lat dwadzieścia, zimno mi w niem, ale ja nie chcę innego. A wszystko to czynię dla tego, aby co najwięcej złota zebrać, a jednak nie to złoto jest moją miłością...
Uśmiech niedowierzania przebiegł usta Graby.
— Więc cóż kochasz? — zapytał.
— Kocham naród mój, — mówił dalej, — i dla niego to te wszystkie zbieram skarby. Gdy umierać będę, bogactwa moje oddam w ręce rabinów, a oni zbudują za nie dwie izraelickie świątynie, w których chwalony będzie Bóg Abrahamów, i założą dwie szkoły, w których dzieci Izraela czerpać będą światło na ciemne drogi swoje i wesprą tysiące ubogich izraelickich rodzin, aby stały się bogate i sławę Izraela i imię jego bogactwem ozłocone roznosiły po świecie.
Graba stał nieruchomy w co raz większe wtrącany zdumienie.
Zdumienie to ujrzał Wigder i uśmiechnął się z dumą niezmierną.
Graba był co raz bledszy, drżał cały. Nowa zgryzota budziła mu się w piersi, nowe widmo stawało przed oczami, nowy żal wjadał się w serce. Słowami starego żyda budzone odzywały się w nim jakieś głosy nieznane, a raczej kiedyś znane, a zapomniane dawno, coś jakby sen w kolebce wyśniony majaczył mu po głowie, chciał pochwycić go myślą, a nie mógł, czuł tylko, że sen to był potężny, że w śnie tym leżało życie. Biada mu! on boski sen ten zostawił w kolebce, a sam poszedł bez niego...
— Biada mi! — szepnął drżącemi ustami.
Wigder pogrążony był cały w błogich myślach, jakie w nim budziły własne jego słowa. Zdawało się, że doznawał niewysłowionej rozkoszy w głośnem chwaleniu tej miłości, która obok skarbów ogromnych, kazała mu żyć życiem nędzarza, a starczyła mu za pokarm, napój i odzież.
Po krótkiej chwili milczenia zaczął mówić znowu:
— Pytasz mnie jak przyszła do mnie miłość dla narodu mego? Oto jak tylko oczy pojęcia na świat otworzyłem, widziałem ubóstwo jego, niedolę, poniżenie, i litość mnie zdjęła ogromna. Z rozdartem sercem i głową gorejącą od myśli ognistych, puściłem się w podróż do Jerozolimy, chciałem widzieć krainę, w której królowa Sama kłaniała się królowi Salamonowi siedzącemu na tronie ze złota i dyamentów, w której Samson zwyciężył Filistynów, w której lud Izraela składał całopalenia przed Arką Przymierza. Przyszedłem tam i upadłem na ziemię znużony płaczem. Nie było tam już nic z dawnej Izraela chwały, tam gdzie wznosiły się mury wysadzane dyamentami Salamonowej świątyni, ruinę ujrzałem... smutny bluszcz piął się po gołych badylach roślin wschodnich, uschłych od palącego słońca tak, jak synowie Izraela uschli od wstydu i ubóstwa... na miejscu gdzie stała Arka Przymierza, pustkę zastałem tylko, wiatr gwizdał przeraźliwie między gałęziami dwóch wierzb płaczących, lasy palmowe podnosiły wysoko czoła swoje ku niebu i ocieniały źródła z gór tryskające, ale nie było już czarnookich dziewic izraelskich, które niegdyś czerpiąc tam wodę dla trzód swoich i wyglądając ulubieńców, nuciły smętnie miłosną pieśń nad pieśniami! Łzy ciekły mi z oczu, jako dwa potoki, zraszałem niemi ziemię, a gdym tak płakał z czołem opartem o palmę rodzinnego gaju, i dziesięć dni i dziesięć nocy nic nie jedząc i nic nie pijąc i nie spiąc, myślałem nad tem, co mam uczynić dla braci moich. Potem pieszo, nagiemi nogami, wróciłem do domu. Ojciec mi zmarł i matka, i zostawili mi mienie ubogie, żydowskie. Gdyby Izrael był tem czem dawniej, byłbym może został wodzem lub mistrzem, ale „Góra Syonu sterczy ruinami,“ dzieci jej w rozsypce, nie mogłem stać się niczem dla nich, w imię ich zostałem lichwiarzem. Dla tego, aby im co najwięcej złota uzbierać, zabiłem w duszy mej wszelką litość i dobroć, okryłem się ludzkiem przekleństwem, aby na nich błogosławieństwo sprowadzić, oblałem się ludzkiemi łzami, aby im módz łzy ocierać... Niech Pan mi przebaczy, jeślim nie poznał drogi Jego!... Kochałem!...
Zwrócił twarz ku tablicy świętych przykazań i usta jego poruszały się cichą modlitwą. Potem ocknął się z zadumy i mówił dalej:
— Nie pojąłem żony i nie miałem dzieci, zaparłem się braci i sióstr i żyłem sam jak zwierz w pustyni. Sługę nawet wziąłem pozbawioną rozumu, aby nie pojęła mego życia i milczała jak grób... Ciężko mi było... łzy płynęły z moich oczu, gdy widziałem młodzieńców prowadzących za ręce swe oblubienice, albo ojców całujących swe dzieci... Płakałem, ale płakałem z rozkoszą, bo miłość moja mi mówiła, że i naród mój cały płacze... byłbym najnieszczęśliwszym, gdybym był szczęśliwym... Im więcej widziałem braci ubogich, ciemnych i poniżonych, tem więcej kochałem ich.. nie wiem, czybym ich tak samo kochał, gdyby byli bogaci i pełni chwały; zdaje mi się, że nie; bo im więcej rozważałem ich cierpienia, tem więcej ich kochałem... Widziałem ich ciemnotę, ich wady i grzechy i za ciemnotę, za wady i grzechy kochałem ich, tylko że wtedy miłość moja stawała się bezbrzeżną litością. Uczyłem się, wczytywałem się w wasze księgi i wyuczyłem się wybornie waszego języka, bo wiedziałem, że im mędrszy będę, tem łatwiej celów mych dopnę... i zostałem potęgą, przed którą kłaniali się panowie, z prośbą składały drobne ręce panie, a ja potęgi tej opartej na złocie używałem na to, aby co raz więcej tego złota zebrać, bo przez nie miałem wzbogacić ubóstwo, rozświecić ciemnotę, osłonić niedolę ludu mojego... Dla mnie złoto... czem ono dla mnie samego?... pyłem... Nie potrzebuję go...
To mówiąc, energicznym gestem zerwał z zawiasy naszyjnik bogaty, a bujne perły rozsypały się pod jego dłonią, przeciekły pomiędzy jego palcami i z głuchym stukiem upadły na podłogę jak mleczne krople, zataczając się zwolna w szczeliny. Wigder patrzył na nie dziwnie uśmiechniony.
— Ile tych pereł spada na ziemię, — rzekł, — tyle łez ludzkich spadło na moją głowę... ale za to... tyle łez mniej lud mój wypłacze... oto dla czego żyłem!
I zwrócił się do Graby wyprostowany, dumny.
— A ty, dla czego żyłeś? powiedz! ty, co urodziłeś się nie tak jak ja w brudzie i w biedzie, ale tak, że łatwo poznać mogłeś przed sobą drogę Pańską i nie stać się potępieńcem dla tego, ażeby zbawić... ty mogłeś zbawić i być błogosławionym... nie pojąłeś tego... żałuj i umieraj!...
Graba drżącą rękę podniósł do czoła, które falą burzącej się krwi napłynęło.
Wigder mówił dalej:
— Urodziłeś się pod błogosławieństwem i w łasce Pana. Znałem ojca twego, i kogoż ja przez długie życie me w tym kraju nie znałem? był to człowiek mądry i wybraniec Pański. Zostawił ci imię czyste od wszelkiej plamy, coś z niem uczynił? Zostawił ci majątek ogromny, na coś go użył? Byłem kiedyś w domu ojca twego, i gdzież ja przez długie życie moje nie bywałem? Ściany jego domu były pełne uczciwości, pola obfity plon dawały, ludzie co tam roili się w koło, błogosławili imię ojca twojego, bo dawał im chleb i światło. I ty mogłeś żyć w ścianach pełnych uczciwości, między rodzinnemi łanami, których bogate kłosy co lato kłoniłyby się u stóp twoich, pomiędzy ludźmi, którzyby także kłonili się do stóp twoich za dobrodziejstwa twe... Byłbyś światłem przyświecającem w ciemnościach... byłbyś mężem pomiędzy narodem twym...
— Och! — jęknął Graba, — kto ty jesteś, człowieku! co tak urągasz nędzy mojej? co tak wiernie naśladujesz mowę sumienia mego?
Wigder wyprostował się całą postacią, włosy siwe opadły i opłynęły mu ramiona, wyciągnął groźnie rękę i zawołał:
— Jestem lichwiarz podły, a gardzę tobą, panem urodzonym wśród własnych łanów; jestem syn szynkarza i wnuk gałganiarza, a stawię stopę mą na tobie potomku wielkich ludzi. Bo mnie, gdy umrę, lud mój z błogosławieństwem wspominać będzie, a ciebie i tobie podobnych naród wasz przeklnie w dziesiątem pokoleniu, albowiem zgubę w miejsce ratunku nieśliście mu. Nad śmiercią twoją, szlachetnie i bogato urodzony panie, nikt nie zapłacze, a przed mogiłą twą nikt się nie pokłoni z modlitwą... wyrzucą ją z ziemi święconej i oplują grób człowieka, który nie poznał drogi Pańskiej i ludowi swemu przyniósł ohydę w miejsce cześci...
Odetchnął głęboko, wzruszenia pełen i dalej chciał jeszcze mówić, ale Graba jęknął strasznie, tak jakby mu pierś pękała i z dłońmi przyciśniętemi do skroni, wybiegł z mieszkania żyda.
W kwadrans potem cicho i mroczno było w mieszkaniu starego Wigdera, w sypialni jego tylko płonęła w najgłębszym umieszczona kątku mała lampka.
Przy ścianach szafy ciężko zamknięte stały milczące i ciemne, kryjąc w swych głębiach niezmierne bogatwa, a posiadacz tych bogactw leżał przed tablicami świętych przykazań z twarzą zwróconą ku ziemi i ciche łkania podnosiły pierś jego.
Modlił się, płacząc za tułaczy naród swój.
Z cichej modlitwy jego jak grom wybuchały niekiedy głośno i z boleścią wymawiane słowa proroka: „Góra Syonu sterczy ruinami.“


∗             ∗

Na jednym zegarze, jaki znajdował się jeszcze w mieszkaniu Graby, wybiła północ, do zrujnowanego salonu promienie księżyca wpływały falami przez okna odarte z firanek i migocącem światłem rozświecały smutną jego głębię.
Przy jednem z okien stała wysoka ciemna postać męska.
Był to Graba.
Patrzył przez szybę na noc widną, promienistą i drżał z gniewu, że nie była czarną jak piekielne czeluście, bo wnętrze jego było tak czarne, a blade światło księżyca wzrok mu raziło.
Przed nim, w osrebrzonej przestrzeni migotały wciąż jaskrawe blaszki złota, zielona barwa smaragdów splatała się z krwawym rubinów połyskiem, w górze i w dole, nad nim i w koło niego, w powietrzu wyrastały miliardy brylantów i wpijały mu się w oczy jak gadziny. Przymknął powieki, a wtedy w uszach zadźwięczał mu głuchy odgłos spadających na podłogę pereł i słyszał jak pierwsza z nich, dziesiąta, setna, miljonowa spadały jedna po drugiej i nieskończenie, nieskończenie spadały niby grad na kamienistą ziemię.
Dłońmi przycisnął uszy i wnet zamiast dźwięku rzęsiście spadających pereł, usłyszał tętent zegarków, wszystkich tych zegarków, jakie przed chwilą widział w izbie lichwiarza, a wszystkie razem stukały one jednostajnie, miarowo; stukanie to zmieniło się w gwar niewyraźny, a jakieś dziwne tajemnicze rozmowy i szepty, między któremi niby takt wybijały głuchym uderzeniem, wyraźne i z bezlitosną regularnością powtarzały się wciąż dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
W głowie mu się mięszało; czuł w mózgu jakieś koło ogniste, które się kręciło z szybkością skrzydeł młyńskich i widział wyraźnie, że pryskało ono zielonemi promieniami szmaragdów, i w szalonym wirze swym rozrzucało rzęsisty deszcz pereł, które rozsypywały się w koło niego i spadały na ziemię jedna po drugiej nieustannie, nieustannie jak grad powolny i cichy.
Odskoczył od okna i jął przebiegać salon szybkim krokiem. Odgłos jego nierównych stąpań głuchem echem rozlegał się między ścianami, echa te przeraźliwie zaczęły mu krzyczeć w uszach, wydawały z siebie jakieś piski, syczenia i wołania chrapliwe, a wśród tej wrzawy ciche i miarowe odzywały się tętna dwóch niewidzialnych zegarków, prowadzących z sobą tajemniczą rozmowę; jeden z nich mówił: — Żałuj! — drugi wnet dodawał: — Umieraj!
Upadł w fotel, a prosto w twarz rzuciła mu się szeroka smuga księżycowego światła; widział wyraźnie, że po srebrzystej wstędze tej, szalonym wirem przesuwały się, skakały, migotały brylanty, szmaragdy, rubiny i jaskrawe monety złote, różnobarwne a ostre jak sztylety promienie rzucając mu w oczy.
Przymknął znowu bolące powieki, lecz gdy tylko je przymknął, usłyszał znowu tętent kilkuset zegarków, szemrzących tajemnicze jakieś rozmowy i szepty, między któremi jednostajnie, miarowo, nieustannie powtarzały się dwa wyrazy: — Żałuj i umieraj!
Porwał się z miejsca i w obie ręce pochwycił głowę.
W tej postawie stał długo.
Zegar posępnem uderzeniem wybił pierwszą godzinę po północy.
Uderzenie to przebrzmiało przeciągłem echem i zakończyło się długiem ostrem syknięciem.
Grabie zdawało się, że to syknięcie trwało wieki i że złożyło się nań tysiąc paszczy wężowych.
Podszedł do okna i błędny wzrok przesuwał po sklepieniu niebios. Czyste ono było, błękitne, osrebrzone białym księżycem, gdzieniegdzie płynęły po niem zwolna szmaty białych chmur o złotych rąbkach.
Graba podniósł rękę ku księżycowi z takim gestem, jakby chciał zgasić tę lampę niebieską, która tak pięknie przyświecała ziemi, wtedy, gdy w nim przyświecało ostatnie światło przytomnej myśli.
Pragnął ciemności.
Pragnął jej z całej siły, tak jak ociemniały pragnie światła.
Ale księżyc nie gasł na niebie, a przeciwnie z za lekkiego obłoku, którym był się oblekł na chwilę, wypłynął jaśniejszy jeszcze niż wprzódy i rzucił mu znowu w twarz pasmo jasnych promieni.
Ale tym razem Graba nie uczynił już żadnego poruszenia i osłupiałe oczy utkwił w oświetloną przestrzeń. Wśród niej, od księżyca, zsuwała się ku niemu postać kobieca, cień raczej świetlany, wiotki, owiany białą szatą, czarną przepasany wstęgą, z dwoma pasmami srebrnych włosów nad młodem czołem i blademi ustami szepcący: — Ja cię tak kochałam, a tyś mnie zabił...
Graba drżeć zaczął.
Ale w mgnieniu oka źrenice jego otworzyły się jeszcze szerzej i większa jeszcze bojaźń twarz mu wykrzywiła; bo przed nim, w smudze światła zniknął łagodny cień młodej o białych włosach kobiety, a od księżyca zsunęła się ku niemu straszna gniewem kobieca postać sędziwa, z siwemi rozpuszczonemi włosami, wpatrywała się w niego źrenicą krwią nabiegłą i uderzając w pierś odkrytą, mówiła z ochrypłym jękiem: — Matko! coś uczyniła z dzieckiem twojem!
Drżał całem ciałem i obu dłońmi zakrył oczy.
Zakrył oczy i nic już nie widział, ale za to słyszał okropne rzeczy. W koło niego ze wszystkich kątów pokoju, z za sufitu, z pod posadzki wydobywały się, rozlegały szmery, gwary, jęki. Były tam płacze i narzekania kobiet, szydercze, a zarazem bolesne śmiechy młodzieńców, przekleństwa ojców i złorzeczenia matek, a nad tem wszystkiem najgroźniejszy, najbardziej przeszywający głos starego lichwiarza, który wołał do niego: — Czy rozumiesz ty miłość dla bliźniego twego? nie. Czy nosiłeś ją w piersi? nie. Dla tego stałeś się tem, czem jesteś!
Graba odjął dłonie od oczu, przytomna myśl zaświeciła mu we wzroku i łamiąc ręce, zawołał:
— Biada mi! dla tego zostałem tem, czem jestem!
I dwa potoki łez palących popłynęły mu ze zbolałych oczu...
Graba płakał.
Płakał nad tem, że nie zabrał w świat z sobą tego snu czarownego, który śnił w kolebce... a w śnie tym leżało życie....
Płakał i przez łez zasłonę ujrzał dom swój rodzinny, obszerny, zdobny w starożytne ogrody, otoczony obszernemi lasami.
Zdawało mu się, że widzi raj, z którego wygnały go szatany...
Patrzył i patrzył, aż żal niezmierny węzbrał mu piersi i wybuchnął strasznem, rozdzierającem westchnieniem.
Zegar ogłosił drugą godzinę po północy.
Graba porwał się z miejsca gwałtownie, bo obok siebie posłyszał znowu głos starego lichwiarza, groźny, przeszywający: — Mogłeś być jednym z filarów, które podtrzymują to, co się ku upadkowi kłoni... imię twoje byłoby sławione...
O straszne zjawiska wyobraźni!
Jednocześnie gdy o słuch Graby odbiły się te słowa, przed oczami jego zaroił się tłum ludzi, znanych mu i nieznanych, z miljonem oczu wpatrzonych w niego, z miljonem rąk na niego wskazujących, z miljonem ust otwartych w wykrzyku. A wszystkie te oczy ciskały nań szyderstwem, te wszystkie ręce ukazywały go ze wzgardą, te wszystkie usta wymawiały: — Przeklęty!
Upadł na kanapę na wznak, z czołem oblanem potem kroplistym, z oczami szeroko rozwartemi.
Zegar ogłosił trzecią i czwartą godzinę.
Graba leżał nieruchomo; w mózgu jego kręciło się znowu koło ogniste, w wirze swym pryskało zielonemi szmaragdami i rozsypywało w koło niego perły, które spadając niby grad cichy a jednostajny, szemrały zwolna, miarowo, nieustannie: — Żałuj i umieraj!
Podniósł się zwolna, z ciężkością, automatycznie i z opadłą na piersi głową szeptał drżącemi ustami:
— Umieraj! umieraj! umieraj!
Z szeptem tym co raz cichszym i mniej wyraźnym postąpił kilka kroków i stanął u drzwi wiodących do pokoju Kamili.
Podniósł rękę ciężką jak ołów i położył ją na klamce.
Tak stał przez kilka minut.
Powoli ręka zsunęła się z klamki i kolana Graby poczęły zginać się niby niewidzialną dotykane mocą.
Ukląkł, pochylił się zwolna, ciężko, i ustami przylgnął do progu na chwilę.
Potem znowu podniósł się jak automat sztywny i martwy, z dwoma bruzdami skrzepłych łez na czole, oczyma, które z pod powiek drgających i nabrzękłych patrzyły szklanno i martwo przed siebie, migocąc tylko mglistym połyskiem bezprzytomnej myśli...
Tak szedł przez salon cichy jak widmo... sztywny jak trup, co z grobowego łoża powstaje. A za nim snuły się co raz blednące szmaty księżycowego światła, a przed nim z przeciwległych okien wnikał do ubocznych pokoi świt powstającego dnia...
Pomiędzy temi dwoma światłami przesunął się Graba ciemny, niemy i otworzył drzwi swego pokoju, które zamknęły się za nim powoli i cicho...


∗             ∗

Rano jeszcze było, gdy w mieszkaniu pana Graby rozległ się donośny głos dzwonka pociągniętego niecierpliwą ręką i wnet potem przedpokój napełnił się gwarem kilku głośno rozmawiających ludzi.
Byli to ludzie w urzędowych ubraniach i urzędowemi minami.
— Nie miłą dziś mamy robotę, — mówił jeden z nich do drugiego, — zabierać komuś resztę sprzętów, a może i do więzienia prowadzić za długi...
— To rzecz nie miła, — dodał inny.
— Ale konieczna i sprawiedliwa, — dokończył trzeci, najstarszy znać urzędem i zwrócił się do chłopaka w szarym surducie, który im drzwi otworzył.
— Gdzie jest pan Graba?
Niby w odpowiedź na to pytanie po całem mieszkaniu rozległ się nagły, głuchy huk pistoletowego wystrzału.
Przybysze oniemieli.
— To w pokoju pana! — krzyknął służący i rzucił się ku drzwiom.
Ale w kilkanaście sekund wrócił zbladły, drżący cały, z szeroko rozwartemi oczami.
— Cóż się stało? — zawołał doń jeden z urzędników.
— Pan... pan... — jąkał służący.
— Cóż, mów! — zawołali wszyscy.
— Pan Graba zastrzelił się! — wyjąkał chłopak.


∗             ∗

Blade słońce jesieni pogodnie świeciło nad domem, w którym mieszkała panna Ryta Słabecka i jej towarzyszki. Za jasnemi szybami migały twarze kobiece spokojne, uśmiechnione, w środkowym domu słychać było gwar dziecinnych głosów, w jednej z oficyn ktoś znać przy pracy nucił pół głosem piosenkę.
W bramie dziedzińca stanęły dwie kobiety.
Jedna łagodnie wzruszona z rozumem i dobrocią na twarzy.
Druga głęboko smutna, zmęczona.
Były to Ryta i Kamila.
Ryta wzrok niewysłowionej litości zwróciła na przyjaciółkę i wskazując jej dom swój, wyrzekła:
— Stanęłaś u portu, Kamilo. Wejdź tu ufna i z nadzieją. Tu serce twe długo kołatane burzami uspokoi się wśród pracy i przyjaźni naszej, rany twe zabliźnią się i zapomnisz o smutnej przeszłości...
To rzekłszy, ujęła rękę Kamili i zwolna powiodła ją przez dziedziniec, na który niby błogosławieństwo słane z nieba pracownicom, spływały z góry łagodne i spokojne słońca promienie.


∗             ∗

Zwłoki samobójcy wedle ustaw kościelnych nie przyjęto do poświęcanej ziemi.
Mogiła jego samotnie zieleni się pod niedalekim gajem, stare dęby co jesieni żółtemi ją osypują liśćmi, a w zimie strząsają na nią brylantowe cyple szronu.
W parę miesięcy po złożeniu w nią zwłok nieszczęśliwego, ktoś przechodzący drogą, ujrzał klęczącą nad samotnym grobem kobietę w czarnem ubraniu, o siwych całkiem włosach, z twarzą noszącą wyraz wielkiej boleści.
Ciekawy przechodzień zatrzymał się i po odejściu kobiety stanął nad ustronną mogiłą.
Zobaczył na niej świeżo położoną płytę grobową z wyrytemi wyrazami:
„Kto z was bez grzechu, niech tu rzuci kamień.“
Nic więcej na tym grobowcu nie było, ani imienia, ani daty żadnej, tylko pod napisem czerniło się kilka plam świeżej wilgoci. Deszcz nie padał i rosy nie było w tej porze, przechodzień domyślił się, że plamy wilgotne były to łzy starej kobiety, która kilka godzin modląc się i płacząc, nad grobowym kamieniem klęczała.
Tego samego dnia mówiono w mieście, że matka pana Kaliksta Graby przybyła do M., aby pomodlić się i zapłakać nad mogiłą swego nieszczęśliwego syna, a napis na kamieniu, była to rzewna prośba zaniesiona przez rozdarte serce matki do tych, którzy ze wzgardą i wstrętem mijać będą grób jej jedynaka.


Koniec części trzeciej i ostatniej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.