Pan Walery/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Walery |
Podtytuł | Powieść z XIX wieku |
Pochodzenie | Kilka obrazów towarzyskich |
Wydawca | Th. Glücksberg |
Data wyd. | 1831 |
Druk | Th. Glücksberg |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wysokie góry i odziane lasy!
Jako rad patrzę na was, a swe czasy
Młodsze wspominam, które tu zostały,
Kiedy na statek człowiek mało dbały, —
Gdziem potém nie był? czegom nie kosztował?
A jeśli gwałtowne mrozy
Będą, a zima się sroży;
W ciepłej izbie przy kominie
Siedzę, dokąd ona minie.
Temu, kto odziedzicza znaczny majątek, łatwo wszystko idzie — choć albowiem ludzie ciągle bają o bezinteressowności, jedyną sprężyną, ich czynności, stosunków, przywiązania i oświadczeń są — piéniądze. Wszystko zmierza do ich nabycia, chociaż jest różnica między tym, co ceni piéniędze, dla piéniędzy, a tym, który się stara ich nabyć, dla uprzyjemnienia i osłodzenia sobie życia.
Pan Walery łatwo za wstawieniem się przyjaciół otrzymał dymissiją, i porzucił Warszawę, dla swojej Powijówki. Liczne plany i zamiary snuły mu się po głowie, bo każdy życzy sobie upięknić siedlisko, w ktorém ma życie przepędzić. W miastach cenią tyle tylko ludzi, ile ich pomocy potrzebują, na wsi zaś tyle, ile ich towarzystwo uczynić nam może przyjemności.
Piérwszém staraniem Pana Walerego było, obejrzeć sąsiadów, bo jak powiada arabskie przysłowie, trzeba się przed nabyciem domu, o sąsiedzie uwiadomić, a przed drogą poznać towarzysza[1]; tak też uczynił nowy dziedzic, bo piérwszém jego staraniem, po urządzeniu domu, było poznać sąsiadów.
Dom Pana Pysznickiego herbu Dudy, był piérwszym w sąsiedztwie, a opodal nawet znać już było charakter Pana, po malowanych stajniach i stodołach, wysokim pałacu z kolumnadą i gipsami, i fontannie bijącej na dziedzińcu. Suknia Arlekina nie miała na sobie tylu rozlicznych kolorów, co ów pałac, na którym całe bogactwa sztuki mięszania barw, hojnie rozsypane były. Nie mówię zresztą, ani o marmurowych schodach, ani o zaszczytnym herbie, nad drzwiami wymalowanym, z sowitą ilością lasek marszałkowskich, infuł, pałaszów, herbów, krzeseł, buław, buzdyganów i t. d.; ani nareszcie o licznych portretach w sieniach wiszących, przodków Herbu Dudy. Wewnętrzne urządzenie pałacu, z całą pychą i bogactwem, starożytném i dzisiejszém, nie wielkie dawało wyobrażenie o guście Pana domu. Nie brakło na bibliotece po antenatach odziedziczonej, w której wszystko złe i dobre się mieściło; trzymał także Pau Pysznicki Herbu Dudy wszystkie gazety wychodzące, chociaż ich nigdy nie czytał, miał wszystkie nowe machiny, które bezużytecznie dla pokazania tylko gościom pokupował, mnóstwo termometrów i barometrów wisiało wszędzie na pokaz, zbiór medalów drogo kupiony leżał zawsze na wydatném miejscu, a mnóstwo drogich i rzadkich fraszek napełniało pokoje, do magazynów niż do mieszkania podobniejsze.
W pobliskim od tego domie Stolnika Bogackiego, szczątki staro-polskiej zachowywały się prostoty. Jegomość chodził po polsku, nosił wąs i podgalał czuprynę; Jejmość w krochmalnym kornecie, i spodnicy w kwiaty, trudniła się gospodarstwem; panienki uczyły się czytać, pisać i rachować, ale nie znały fortepianu, ani gitary. Dom ten był gościnny, ale nie wesoły, i mało kto mięszał spokojność ich gospodarstwa i zabaw niewinnych. Zamknięci w szczupłym obrębie swego domu, jedni w drugich świat cały mieli, a jedyném staraniem całej rodziny, było — wzajemnie się uszczęśliwiać.
Stary kawaler Pan Niechętnicki po nich najbliższym był sąsiadem, odstręczony od świata, którego same tylko znał przykrości, jedyną znajdował przyjemność, okrywać wszystkich śmiesznością, i istotne powiększać, a nowe na nich wymyślać przywary. Unikano go w towarzystwie, lękano się odwiedzin, słowem charakter tego człowieka, na któren więcej okoliczności, jak natura wpływała, był za niebezpieczny uważany. W jego domu nawet lękano go się, dla niezmiernej drażliwości, bo nic nieznacząca omyłka, w gniew długi i nieprzebłagany wprowadzić mogła. Jedne tylko książki rozrywały smutne myśli, i widywano nawet jego satyryczność zmieniającą się w łagodność, po przeczytaniu książki w tym rodzaju napisanej. W ogólności, chociaż charakter jego ciągiem smutnych wypadków nabrał skłonności do melancholii i satyry, z przyrodzenia jednak nosił cechę takiej giętkości, iż chwilowym zmianom podlegał, za najmniejszą pobudką; a każda książka na dni parę odmieniała jego charakter — uważano, że po przeczytaniu filozofii Kanta, a raczej metafizyki, omało w łeb sobie nie strzelił — zapewne z przyczyny, iż nic nie rozumiał.
Baron Łądka bawił także w bliskości, i starał się osiągnąć pierwszeństwo przed Pysznickim. Przepych gustowny panował w jego domu; Baron zagorzały angielszczyzny przyjaciel, wszystko miał angielskie, i żonę nawet. Do swoich ogrodów, do fabryk i zakładów cudzoziemców używał. Mieszkanie jego wytworne napełnione było mnóstwem sług i dworaków, między któremi dwie trzecie części było zagranicznych ludzi. Umysł Barona ciągłego potrzebował zajęcia i ruchu; nowe coraz plany, zamiary, budowle, fabryki kręciły się w jego głowie, każdy rok nowe za sobą pociągał we wszystkiém odmiany i nowe tworzył gusta. Do tego nieustannego zajęcia łączyła się chęć popisywania, a największym jego nieprzyjacielem był ten, który go nie chwalił. Za śmiertelny grzech uważał, gdy się kto poważył zbijać jego zdanie, a żadna siła nigdy na nim nie wymogła, odstąpienia od zdań swoich. Żona jego skazana na wieczne potakiwanie, była mu bardzo ulubioną, z powoju swego powolnego charakteru, a dzieci w niesłychanej utrzymywał karności.
Dom jego był pełen etykietalnej gościnności, a codzienne prawie odwiedziny, wcale go nie mięszały, bo miał zwyczaj udawać zajętego, ale się nigdy niczém nie zajmował szczerze.
Najszczególniejszym jednak z sąsiadów był Pan Pszonka, potomek owego sławnego prawodawcy Babińskiego, ponury filozof i matematyk.
Szczególne postępowanie i charakter tego człowieka, ściągał oczy wszystkich — mało mówił, nie pokazywał się w towarzystwie, dni całe przepędzał między filozofiją i matematyką w swoim gabinecie; nie wtrącał się do gospodarstwa, i wszystkie starania i rząd domu, żonie oddawał. Ona bawiła gości, czuwała nad majątkiem, prawowała się, a samemu jegomości kupowała tylko książki i narzędzia. Zatopiony w głębokiej nauce, jak drugi Archimedes napisał na drzwiach swoich: Noli turbare, i spokojnie pod tém godłem pracował, usta miał zawsze zamknięte, i wtedy tylko je otwierał, kiedy nieodzowna wymagała potrzeba. Zdawało się, że serce jego przez ciąg tych suchych zatrudnień, zostało pozbawione wszelkich uczuć mu wrodzonych, jedno tylko miał przywiązanie — do swej nauki, i na jej obronę długo zamknięte otwierał usta, ciemnemi dowodami zacność jej i pierwszeństwo okazując. Nie było innego sposobu wybadać odeń słowa, jak zaczepiwszy matematykę, lub filozofiją; wtedy ze stanu niemoty, przechodził do nieznośnej gadatliwości i nie prędzej ustawał, aż wszystkie wyczerpał dowody.
Ale porzuciwszy zresztą sąsiadów, czas żebym towarzyszył Panu Waleremu na wizytę do Pana Antoniego dawnego przyjaciela. Pozwolą tu czytelnicy, skréślić mi kilka obrazów osób, które tam zastał.
- ↑ Proszę mię nie posądzić o pedanterją, jeśli to przysłowie przywiodę: Ottiob el dżara, kabla el dari: ua el rafika kabla el ttarike.