Pan Wołodyjowski/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pan Wołodyjowski |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Imienia Ossolińskich we Lwowie |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa — Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Michał, mając polecenie jechania którędyby chciał, jechał na Częstochowę i na Anusin grób. Wypłakawszy przy nim resztę łez, ruszył dalej, a pod wpływem świeżych wspomnień przychodziło mu do głowy, że jednak te tajemnicze zrękowiny z Krzysią były zawczesne. Czuł, że żal i żałoba mają w sobie coś świętego i nietykalnego, co winno być zostawione w spokoju, dopóki samo nie wzniesie się, jako mgła, ku niebu i nie rozejdzie po niezmiernych przestworzach. Inni wprawdzie, owdowiawszy, żenili się w miesiąc lub dwa później — ale tacy nie poczynali od Kamedułów, ani też klęska nie spotykała ich w progu szczęścia, po całych latach oczekiwania. Wreszcie, jeśli prostacy nie szanowali świętości żalu, zali godziło się iść ich przykładem?
Jechał więc pan Wołodyjowski na Ruś, a wyrzuty towarzyszyły mu w drodze. Był jednak tyle sprawiedliwym, że sam całą winę brał na siebie, a na Krzysię jej nie składał. Owszem, do licznych niepokojów, które go ogarnęły, dołączył się i ten, czy i Krzysia także nie poczytuje mu w głębi duszy za złe tego pośpiechu?
— Sama pewnieby tak nie postąpiła — mówił sobie pan Michał — a mając duszę wielką, niechybnie i w innych tej wielkości desiderat.
Otóż strach go brał, czy się jej nie wydał małym.
Jednakże był to próżny strach. Krzysi nic było do żałoby pana Michała i gdy jej o niej zadużo mówił, nietylko to nie budziło w pannie współczucia, ale drażniło jej miłość własną. Zali to ona żyjąca nie była warta tej zmarłej? Albo czy w ogólności była tak mało warta, że zmarła Anusia mogła być jej rywalką? Pan Zagłoba, gdyby był do tajemnicy należał, pewnie uspokoiłby pana Michała, że niewiasty nie mają jedna dla drugiej zbyt wiele miłosierdzia.
Niemniej jednak po wyjeździe Wołodyjowskiego panna Krzysia była zdumiona tem, co zaszło i że już klamka zapadła. Jadąc do Warszawy, w której nigdy przedtem nie była, wyobrażała sobie, że będzie wcale inaczej. Oto na konwokacyę i elekcyę zjadą dwory biskupie i dygnitarskie, świetne rycerstwo podąży ze wszystkich stron Rzeczypospolitej. Ileż tam będzie zabaw, gwaru, popisów, a wśród tego wiru, wśród tłumów rycerstwa, zjawi się jakowyś „on“ nieznany, jakowyś rycerz taki, jakich tylko w snach dziewczyny widują; tu dopiero afektem zapłonie, pod oknami z cytrą będzie stawał, kawalkady wyprawiał, długo musi kochać i wzdychać, długo wstęgę kochanej na zbroi nosić, nim po licznych cierpieniach i przezwyciężonych przeszkodach do nóg upadnie i miłość wzajemną uzyska.
Owóż nic się z tego nie stało. Mgły barwiste i mieniące się, jak tęcza, zrzedły i rycerz ukazał się wprawdzie, rycerz nawet niepospolity, za pierwszego żołnierza Rzeczypospolitej głoszony, kawaler wielki, ale do „onego“ niezbyt, a nawet wcale niepodobny. Nie było też kawalkad i na lutni grania, ni turniejów, ni popisów, ni wstęg na zbroi, ni gwaru rycerstwa, ni zabaw, ni tego wszystkiego, co jako sen majowy, jako cudowna bajka na wieczornicy ciekawi, jako zapach kwiatów upaja, jak ptasia ponęta nęci; od czego płonie twarz, bije serce, drży ciało… Był tylko dworek za miastem, w dworku pan Michał, poczem zdarzyła się konfidencya — i już! — reszta przepadła, znikła, jak znika miesiąc na niebie, gdy chmury go zakryją… Gdyby to jeszcze ten pan Wołodyjowski był przyszedł na końcu bajki, przecie byłby pożądany. Nieraz Krzysia, rozmyślając o jego sławie, o jego zacności, o jego męstwie, które go chlubą Rzeczypospolitej, a postrachem jej nieprzyjaciół uczyniło, czuła, że jednak miłuje go wielce, zdało jej się tylko, że ją coś ominęło, że ją spotka pewna krzywda — trochę przez niego — a raczej przez pośpiech…
Tak więc ów pośpiech zapadł obojgu ziarnkiem piasku na serce, a że byli coraz dalej od siebie, więc ziarnko owo zaczęło im nieco dolegać. Nieraz w uczuciach ludzkich coś tak nieznacznie jakoby maluchny cierń kłóje i z czasem albo się goi, albo też jątrzy coraz bardziej i choćby największa miłość, bólem i goryczą zaprawia. Ale między nimi było jeszcze do bólu i goryczy daleko. Szczególnie dla pana Michała słodkiem i uspokajającem była Krzysia wspomnieniem i pamięć jej tak szła za nim, jako cień idzie za człowiekiem. Myślał też, że im bardziej się oddali, tem ona stanie mu się droższą, tembardziej za nią będzie wzdychał i do niej tęsknił. Jej ciężej czas upływał, bo Ketlingowego dworu od czasu wyjazdu małego rycerza nikt nie odwiedzał i dzień za dniem przechodził w jednostajności i nudzie.
Pani stolnikowa wyczekiwała męża, licząc dni do elekcyi, i o nim tylko mówiła; Basia osowiała bardzo. Sprzeciwiał się jej pan Zagłoba, że odpaliwszy Nowowiejskiego teraz po nim tęskni. Jakoż wolałaby była, żeby choć on przyjeżdżał, ale on sobie rzekł: „Nic tu po mnie“ — i wkrótce za Wołodyjowskim wyruszył. Pan Zagłoba także się z powrotem do Skrzetuskich wybierał, mówiąc, że mu za basałykami tęskno; wszelako, ciężkim będąc, z dnia na dzień wyjazd odkładał, Basi zaś tłómaczył, że ona powodem mitręgi, bo się w niej kocha i o jej rękę starać się zamierza.
Tymczasem dotrzymywał towarzystwa Krzysi, gdy pani Makowiecka wyjeżdżała z Basią do pani podkomorzyny lwowskiej. Krzysia nigdy im nie towarzyszyła w tych odwiedzinach, bo pani podkomorzyna, mimo całej swej zacności, znosić Krzysi nie mogła. Atoli często gęsto i pan Zagłoba wyruszył do Warszawy, gdzie w grzecznej kompanii czas trawiąc, wracał nieraz pijany dopiero drugiego dnia i wówczas Krzysia zostawała zupełnie sama, trawiąc samotne chwile na rozmyślaniach trochę o panu Wołodyjowskim, trochę i o tem, coby się mogło zdarzyć, gdyby owa klamka nie była zapadła na zawsze, a częstokroć, jakby wyglądał ów nieznany rywal pana Michała, królewicz z bajki?…
Raz więc siedziała przed oknem i patrzyła w zamyśleniu na drzwi komnaty, na które padał okrutny blask zachodzącego słońca, gdy nagle dzwonek od sani dał się słyszeć z drugiej strony domu. Krzysi przebiegło przez głowę, że pani Makowiecka musiała z Basią powrócić, ale nie wywiodło jej to z zamyślenia i oczu nawet nie odwróciła ode drzwi; tymczasem drzwi otworzyły się i na tle ciemnej głębi ukazał się oczom dziewczyny jakiś nieznany mężczyzna.
W pierwszej chwili wydało się Krzysi, że widzi obraz, albo że zasnęła i śni: tak cudne stanęło przed nią zjawisko… Nieznajomy był to młody człowiek, przybrany w czarny strój cudzoziemski, z białym koronkowym kołnierzem, spadającym aż na ramiona. Krzysia, w dzieciństwie jeszcze, widziała raz pana Arciszewskiego, generała artyleryi koronnej, przybranego podobnie, który też z powodu takiego stroju, jak również dla nadzwyczajnej swej piękności długo jej został w pamięci. Owóż tak był ubrany ów młodzian, tylko, że pięknością gasił i pana Arciszewskiego i wszystkich mężów, chodzących po ziemi. Włosy jego, ucięte równo nad czołem, wiły się w jasnych pierścieniach po obu stronach twarzy, poprostu cudne. Brwi miał ciemne, wyraźnie rysujące się na białem, jak marmur czole; oczy słodkie i smutne; płowy wąs i płową spiczastą brodę. Była to głowa niezrównana, w której szlachetność łączyła się z męstwem; głowa, zarazem anielska i rycerska. Krzysi dech zaparło w piersiach, bo patrząc oczom własnym nie wierzyła, ani też mogła zmiarkować, czy ma przed sobą ułudę, czy rzeczywistego człowieka. On stał przez chwilę nieruchomo, zdumiony lub udający przez grzeczność zdumienie nad Krzysiną pięknością; wreszcie ruszył odedrzwi i spuściwszy kapelusz ku ziemi, począł piórami zamiatać podłogę. Krzysia podniosła się, ale nogi pod nią drżały i to płonąc, to blednąc, zamknęła oczy.
Wtem zabrzmiał jego głos niski, a miękki, jak aksamit:
— Jestem Ketling of Elgin. Panam Wołodyjowskiego przyjaciel i towarzysz broni. Służba powiedziała mi już, że mam niewypowiedziane szczęście i honor ugaszczać pod swym dachem siostrę i krewne mego Pallada, ale przebacz dostojna panno mojej konfuzyi, bo służba nie powiedziała mi tego, co oczy widzą, a i oczy same twego blasku znieść nie mogą…
Takim komplementem powitał rycerski Ketling Krzysię, ale ona nie wypłaciła mu podobnym, bo się na żadne słowo zdobyć nie mogła. Domyśliła się tylko, że skończywszy, zapewne jej powtórny pokłon oddaje, bo w ciszy usłyszała znów szelest piór o podłogę. Czuła także, że trzeba, że trzeba koniecznie coś odpowiedzieć i komplementem za komplement się wywdzięczyć, że inaczej za prostaczkę poczytaną być może, a tu tymczasem tchu jej brak, pulsa w skroniach i ręku biją, pierś podnosi się i opada, jakby się zmęczyła bardzo. Otwiera powieki — on stoi przed nią, z pochyloną nieco głową, z admiracyą i uszanowaniem w swej cudnej twarzy. Drżącemi rękoma chwyciła Krzysia za suknię, aby choć dygnąć przed kawalerem, na szczęście w tejże chwili wołania: „Ketling! Ketling!“ rozległy się za drzwiami i do komnaty wpadł z otwartemi ramiony, zasapany, pan Zagłoba.
Wzięli się tedy w objęcia, a przez ten czas panna starała się ochłonąć i zarazem spojrzeć dwa lub trzy razy na młodego rycerza. On zaś obejmował pana Zagłobę serdecznie, ale z tą nadzwyczajną szlachetnością w każdym ruchu, którą bądź po przodkach odziedziczył, bądź nabył takowej na wykwintnych królewskich i magnackich dworach.
— Jak się masz? — wołał pan Zagłoba. — Radem ci w twoim domu, jakoby w moim własnym. Niech ci się przypatrzę! Ha! pomizerniałeś! Wiesz, Michał do chorągwi wyjechał. O! toś wybornie uczynił, przyjechawszy! Michał o klasztorze już nie myśli. Bawi tu jego siostra z dwiema pannami. Dziewki jak rzepy! Jedna Jeziorkowska, druga Drohojowska. Dla Boga, panna Krzysia tu jest! Przepraszam waćpannę, ale niech temu oczy wylezą, kto wam gładkości zaprzeczy, a na waćpaninej już się ten kawaler poznać musiał.
Ketling skłonił po raz trzeci głową i rzekł z uśmiechem.
— Zostawiłem dom cekhauzem, a zastałem go Olimpem, bom boginię ujrzał na wstępie.
— Ketling! jak się masz! — zawołał po raz wtóry Zagłoba, któremu mało było jednego powitania i znów chwycił go w objęcia.
— Nic to! — mówił — hajduczkaś jeszcze nie widział! Jedna gładka, ale i druga miód, miód! Jak się masz, Ketling! Daj ci Boże zdrowie! Będę ci mówił: ty! Dobrze? Staremu poręcznie… Radeś z gości, co?… Pani Makowiecka tu zajechała, bo o gospodę, czasu konwokacyi, było trudno, ale teraz już łatwiej i pewnie się wyniesie, bo z pannami w kawalerskim domu mieszkać nie wypada, żeby ludzie krzywo nie patrzyli i żeby jakowego gadania nie było…
— Na Boga! Nigdy na to nie pozwolę! Jam Wołodyjowskiemu nie przyjaciel, ale brat, zatem panią Makowiecką, jako siostrę, przyjąć pod dachem mogę. Do waćpanny pierwszej o instancyę się udaję, a jeśli trzeba, to na kolanach o nią będę błagał!
To, rzekłszy, klęknął przed Krzysią i chwyciwszy jej rękę, do ust przycisnął, a patrzył w jej oczy błagalnie, wesoło i smutno zarazem; ona zaś poczęła płonić się, zwłaszcza, że Zagłoba zaraz wykrzyknął:
— Ledwie przyjechał, już przed nią na kolanach. Dla Boga! powiem pani Makowieckiej, żem was tak zastał!… Ostro, Ketling!… Krzysiu! poznaj waćpanna dworski obyczaj!
— Jam dworskich zwyczajów nieświadoma! szepnęła w największem zmieszaniu panna.
— Mogęż liczyć na instancyę? — pytał Ketling.
— Wstań waćpan!…
— Mogęż liczyć na instancyę? Jam brat pana Michałowy. Jemu się krzywda stanie, gdy ten dom spustoszeje!
— Na nic tu moja chęć! — odrzekła przytomniej Krzysia — chociaż za waćpanową wdzięczną być muszę.
— Dziękuję! — odparł Ketling, przyciskając do ust jej rękę.
— Ha! mróz na drzewo, a Kupido golec; wszelako tak myślę, że byle się tu dostał, to w tym domu nie zmarznie! — zakrzyknął Zagłoba. — A widzę już: od samych wzdychań odliga będzie! Nie tylko od wzdychań!…
— Daj waćpan spokój! — rzekła Krzysia.
— Dziękuję Bogu, żeś waćpan jowialnego humoru nie utracił — rzekł Ketling — bo wesołość znak zdrowia.
— I czystego sumienia, i czystego sumienia! — odparł Zagłoba. — Mędrzec pański powiada: „Ten się drapie, kogo swędzi,“ a mnie nic nie swędzi, przetom wesół! O! do stu bisurmanów! co to ja widzę? Wszakżem to ciebie po polsku widział, w rysim kołpaczku i przy szabli, a teraześ się znowu na jakowegoś Angielczyka przemienił i na cienkich nogach, niby żóraw, chodzisz?
— Bom w Kurlandyi długi czas siedział, gdzie polskiego stroju nie zażywają, a teraz dwa dni spędziłem u angielskiego rezydenta w Warszawie.
— To z Kurlandyi wracasz?
— Tak jest. Przybrany rodzic mój zmarł i tamże mi majętność drugą zostawił.
— Wieczny mu spokój! Katolikże on był?
— Tak jest.
— To przynajmniej masz pociechę. A nie porzuciszże ty nas dla owej kurlandzkiej substancyi?
— Tu mi żyć i umierać! — odrzekł, spojrzawszy na Krzysię, Ketling.
A ona spuściła zaraz swe długie rzęsy na oczy.
Pani Makowiecka nadjechała o zupełnym już mroku, a Ketling wyszedł aż przed bramę na jej spotkanie i prowadził ją do domu z takiem uszanowaniem, jakby księżnę udzielną. Chciała była zaraz na drugi dzień szukać sobie innej gospody w samem mieście, ale na nic się nie przydał jej opór. Młody rycerz póty błagał, póty się na swoje braterstwo z Wołodyjowskim powoływał, póty klękał, aż zgodziła się i nadal u niego zamieszkać. Ułożono tylko, że i pan Zagłoba czas jakiś jeszcze zostanie, aby swą powagą i wiekiem niewiasty od złych języków zasłonić. On zgodził się chętnie, bo do „hajduczka“ niezmiernie się przywiązał, a przytem zaczął sobie pewne plany w głowie układać, które koniecznie jego obecności wymagały. Dziewczyny obie były rade, a Basia odrazu otwarcie po stronie Ketlinga wystąpiła.
— Dziś i tak się nie wyniesiem — rzekła do wahającej się pani stolnikowej — a później, czy jedna doba, czy dwadzieścia, to już wszystko jedno!
Ketling podobał się jej, zarówno jak Krzysi, bo on się wszystkim niewiastom podobał; Basia przytem nigdy dotąd nie widziała zagranicznego kawalera, prócz oficerów cudzoziemskiej piechoty, ludzi mniejszej szarży i dość prostych; więc obchodziła go wokoło, potrząsając czupryną, rozdymając chrapki i przypatrując mu się z dziecinną ciekawością, tak natarczywą, że aż usłyszała cichą naganę od pani Makowieckiej. Ale mimo nagany, nie przestała go badać oczyma, jakby chcąc jego wartość żołnierską ocenić, a wreszcie poczęła wypytywać o niego pana Zagłobę:
— Wielkiż to żołnierz? — spytała pocichu starego szlachcica.
— Że i znamienitszy być nie może. Widzisz, eksperyencyę ma niezmierną, bo od czternastego roku życia przeciw Angielczykom rokoszanom służył, przy prawdziwej wierze stając. Szlachcic też to jest wysokiego rodu, co i po jego obyczajności snadnie poznać możesz.
— Waćpan go widział w ogniu?
— Tysiąc razy! Będzie ci stał, ani się zmarszczy; konia czasem po karku poklepie i o afektach gotów gadać.
— Zali moda wtedy o afektach rozmawiać? Co?
— Moda wszystko czynić, przez co się kontempt dla kul okazuje.
— No, a wręcz, w pojedynkę, równie on wielki?
— Ba, ba! szerszeń jest, nie ma co gadać!
— A panu Michałowiby wytrzymał?
— A! Michałowiby nie wytrzymał!
— Ha! — zawołała z radosną dumą Basia — wiedziałam, że nie wytrzyma! Zaraz pomyślałam, że nie wytrzyma!
I poczęła w ręce klaskać.
— Także to przy Michale się oponujesz? — pytał Zagłoba.
Basia potrząsnęła czupryną i umilkła; po chwili dopiero ciche westchnienie podniosło jej piersi.
— E! co tam! Radam, bo nasz!
— Ale to sobie zauważ i zakonotuj, hajduczku — rzekł Zagłoba — iż jeśli na polu bitwy trudno o lepszego, niż Ketling, tedy dla niewiast jeszcze on bardziej periculosus, które się w nim dla jego urody zapamiętale kochają. Praktyk też to i w amorach znakomity!
— Powiedz to waćpan Krzysi, bo mnie amory nie w głowie — rzekła Basia i zwróciwszy się do Drohojowskiej, poczęła wołać: — Krzysiu! Krzysiu! Choć jeno na słowo!
— Jestem — rzekła panna Drohojowska.
— Pan Zagłoba powiada, że żadna panna nie spojrzy na Ketlinga, żeby się zaraz w nim nie rozkochała. Ja już go obejrzałam na wszystkie strony i jakoś mi nic, a ty zali już co czujesz?
— Baśka! Baśka! — rzekła tonem perswazyi Krzysia.
— Spodobał ci się, co?
— Daj spokój! statkuj! Moja Basiu, nie powiadaj byle czego, bo właśnie, pan Ketling się przybliża.
Jakoż Krzysia nie zdołała jeszcze usiąść, gdy Ketling zbliżył się i spytał:
— Wolno się do kompanii przyłączyć?
— Wdzięcznie prosim — odpowiedziała Jeziorkowska.
— Więc śmielej już spytam, o czem była rozmowa?
— O amorach! — wykrzyknęła bez namysłu Basia.
Ketling usiadł przy Krzysi. Przez chwilę milczeli, bo Krzysia, zwykle przytomna i władnąca sobą, dziwnie jakoś stawała się nieśmiałą wobec tego kawalera, więc on pierwszy spytał:
— Zali istotnie o tak wdzięcznym objekcie była narada?
— Tak! — odrzekła półgłosem panna Drohojowska.
— Radbym nad wszystko usłyszeć waćpanny mniemanie?
— Wybacz waćpan, bo i śmiałości brak mi i dowcipu, tak też myślę, że ja bym to raczej od waćpana coś nowego usłyszeć mogła.
— Krzysia ma racyę — wtrącił Zagłoba. — Słuchamy!
— Pytaj pani — odpowiedział Ketling.
I podniosłszy oczy nieco w górę, zamyślił się, następnie zaś, choć niepytany, począł mówić, jakoby do siebie:
— Kochanie to niedola ciężka, bo przez nie człek wolny niewolnikiem się staje. Równie jak ptak, z łuku ustrzelon, spada pod nogi myśliwca, tak i człek, miłością porażon, nie ma już mocy odlecieć od nóg kochanych…
Kochanie to kalectwo, bo człek, jak ślepy, świata za swojem kochaniem nie widzi…
Kochanie to smutek, bo kiedyż więcej łez płynie, kiedyż więcej wzdychań boki wydają? Kto pokocha, temu już nie w głowie ni stroje, ni łowy; siedzieć on gotów, kolana własne dłońmi objąwszy, tak tęskniąc rzewliwie, jak ów, który kogoś bliskiego postradał…
Kochanie to choroba, gdyż w niem, jak w chorobie, twarz bieleje, oczy wpadają, ręce się trzęsą i palce chudną, a człowiek o śmierci rozmyśla, albo w obłąkaniu ze zjeżoną głową chodzi, z miesiącem gada, rad miłe imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada: „nieszczęście!…“ i szlochać gotów…
Tu Ketling umilkł na chwilę, rzekłby kto, że się w rozpamiętywaniu pogrążył. Krzysia słuchała słów jego, jakoby pieśni, duszą całą. Rozchyliły się jej ocienione usta, a oczy nie schodziły ze śnieżnej twarzy rycerza. Baśce czupryna spadła całkiem na oczy, więc nic nie było można poznać, co myśli, ale siedziała także cicho.
Wtem ziewnął pan Zagłoba głośno, odsapnął, wyciągnął nogi i rzekł:
— Każ-że z takiego kochania psom buty uszyć.
— A jednak — zaczął znów rycerz — jeśli miłować ciężko, to nie miłować ciężej jeszcze, bo kogóż bez kochania nasyci rozkosz, sława, bogactwa, wonności lub klejnoty?… Kto kochanej nie powie: „Wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek?…“ A ponieważ każdy chętnieby oddał życie za kochanie, tedy kochanie więcej jest warte od życia…
Ketling skończył.
Panny siedziały przytulone jedna do drugiej, podziwiając i czułość jego mowy i owe wywody miłosne, obce polskim kawalerom; aż pan Zagłoba, który się był zdrzemnął pod koniec, zbudził się i począł, mrugając oczyma, spoglądać to na jedno, to na drugie, to na trzecie, wreszcie, zebrawszy przytomność, spytał wielkim głosem:
— Co powiadacie?
— Powiadamy waćpanu: dobranoc! — rzekła Basia.
— Aha! już wiem: mówiliśmy o amorach. Jakiż był koniec?
— Podszewka była lepsza od płaszcza.
— Niema co mówić! Zmorzyło mnie. Ale bo to: kochanie, płakanie, wzdychanie! A ja jeszcze jeden rym wynalazłem, a mianowicie: „drzemanie…“ i ponoć najlepszy, bo godzina późna. Dobranoc całej kompanii i dajcie już z amorami spokój… I ja byłem w swoim czasie kubek w kubek do Ketlinga podobny, a kochałem się tak zapamiętale, że mógł mnie baran przez godzinę z tyłu trykać, nimem się spostrzegł. Wszelako pod starość wolę się wywczasować dobrze, zwłaszcza, gdy polityczny gospodarz nietylko odprowadzi, ale przepija do poduszki.
— Służę waszmości! — rzekł Ketling.
— Chodźmy, chodźmy. Patrzcie, jak to już miesiąc wysoko. Pogoda na jutro, wyiskrzyło się, a widno jak w dzień. Ketling o afektach gotów wam całą noc prawić, ale pamiętajcie, kozy, że on zdrożony.
— Nie zdrożonym, bom w mieście dwa dni wypoczywał. Boję się tylko, że waćpanny nie nawykłe do czuwania.
— Prędkoby noc zeszła na słuchaniu waćpana — rzekła Krzysia.
— Niemasz tam nocy, gdzie słońce świeci! — odpowiedział Ketling.
Poczem rozeszli się, bo istotnie było już późno. Panny sypiały razem i gawędziły zwykle przed snem długo, ale tego wieczora nie mogła Basia Krzysi rozgadać, o ile bowiem pierwsza miała ochotę do rozmowy, o tyle druga była milcząca i odpowiadała półsłówkami. Kilkakroć też, gdy Basia, mówiąc o Ketlingu, poczęła wymyślać koncepta, trochę się z niego naśmiewać, trochę go naśladować, Krzysia obejmowała ją z niezmierną tkliwością za szyję, prosząc, by zaniechała tej pustoty.
— On tu gospodarz, Basiu — mówiła — my pod jego dachem mieszkamy… i to widziałam, że cię polubił odrazu.
— Zkąd wiesz? — pytała Basia.
— Bo ktoby cię nie polubił? Ciebie wszyscy kochają… i ja… bardzo!
Tak mówiąc, zbliżyła swą cudną twarz do twarzy Basi i tuliła się do niej i całowała jej oczy.
Poszły nakoniec do łóżek, ale Krzysia długi czas zasnąć nie mogła. Ogarniał ją niepokój. Chwilami serce biło jej tak mocno, że obie ręce przykładała do swojej atłasowej piersi, aby jego bicie potłumić. Chwilami również, zwłaszcza, gdy próbowała przymknąć oczy, zdawało się jej, że jakaś piękna, jak sen, głowa pochyla się nad nią, a cichy głos szepce jej do ucha:
— Wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek i życie!