Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV.
JAK PODRÓŻOWAŁ HENRYK III, I ILE CZASU
POTRZEBOWAŁ NA PRZEBYCIE Z PARYŻA
DO FONTENEBLEAU

Dzień, który zabłysnął w pięć godzin po wypadkach przez nas opowiedzianych, oświecił bladym promieniem odjazd Henryka III-go do Fontainebleau, gdzie wielkie polowanie było przygotowane.
Wyjazd ten, dla każdego monarchy mało ważny, tutaj zrządził niepospolity ruch i zamieszanie.
Od ósmej rano cały plac pod Luwrem przedłużony ulicą Astruce, zaludnił się tłumem szlachty dworskiej, ubranej w płaszcze z futrem, siedzieli na pysznych rumakach, obok nich mnóstwo paziów i lokai, wkońcu rota szwajcarów, mająca wyprzedzać kolasę królewską.
Karoca ta, ciągniona przez osiem mułów w bogatej uprzęży, godna jest szczegółowego opisu.
Było to pudło podłużne, czworoboczne, opierające się na czterech kołach, całe wewnątrz wysłane poduszkami, zasłonięte firankami, a zewnątrz wybite skórą lakierowaną; miało ono z piętnaście stóp długości, a osiem szerokości.
Na złych drogach, albo w górach, oprócz owych ośmiu mułów, przyprzęgano mnóstwo wołów.
Pudło to mieściło króla Henryka III-go i cały dwór jego, wyjąwszy królowę, Ludwikę de Vaudemont, która tylko w pobożnych pielgrzymkach towarzyszyła mężowi.
Zostawmy biedną królowę na stronie, a powiedzmy jaki był skład podróżnego dworu króla Henryka III-go.
Pierwsze miejsce zajmował król, następnie jego lekarz Marek Miron; kapelan, którego nazwisko naszych czasów nie doszło; pięciu albo sześciu znajomych nam ulubieńców króla, obecnie będących w łaskach; dalej para wielkich chartów, które to siedząc, to leżąc, to łasząc się, nie mało przeszkadzały podróżnym; wkońcu koszyk z małemi hiszpańskiemi pieskami, które król albo sam na kolanach trzymał, albo swoim towarzyszom podawał.
Niekiedy, z legowiska umieszczonego wtyle kolaski, wychodziła suka z wezbranemi piersiami i dawała ssać swoim małym w koszyku, wieszając się na królewskiej szyi przedniemi łapami, a opierając tylnemi na chartach.
U sufitu kolasy wisiała klatka ze złoconego drutu, w którjej były najpiękniejsze turkawki, białe jak śnieg, z czarną przepaską na szyjach.
Skoro przypadkiem jaka przedstawicielka płci żeńskiej zabłąkała się w kolasie, menażerja powiększała się o dwie albo trzy małpy, albowiem eleganci dworu ostatniego z Walezjuszów, bardzo małpy lubili.
Najświętsza Panna z Chârtres, wyrobiona z marmuru przez Jana Goujon dla króla Henryka II-go, stała w złoconej niszy, w głębi kolasy, spoglądając na swego boskiego syna z wyrazem zdumienia.
Dlatego też ówczesne pisemka, — a było ich wiele — nazywały ową kolasę arką Noego.
Król siedział w głębi nad niszą Najświętszej Panny, u stóp Quelus i Maugiron skubali wstążki.
W innym kącie siedział doktór z kapelanem: d‘O i d’Epernon patrzyli przez szczeliny firanek i obudzeni rano, ziewali jak charty, nakoniec Chicot, siedział przy jednych drzwiach, mając nogi zwieszone zewnątrz, aby mógł zeskakiwać, albo wsiadać dowolnie.
Przybywszy na plac Chatelet, Chicot zanucił piosnkę.
Śpiewał on kantyczki, albo deklamował satyryczne wiersze, stosownie do okoliczności i humoru.
Kapelan, który jak wiemy, rozmawiał z Mironem, odwrócił się i zmarszczył brwi,.
— Chicot, mój drogi — mówił król — bądź ostrożny, szarp sobie moich, ale daj pokój sługom bożym.
— Dziękuję za ostrzeżenie — odrzekł Chicot — nie uważałem, że nasz zacny kapelan rozmawia z doktorem, który dzisiaj trzeciego pacjenta na tamten świat wyprawił; kiedy tak, to nową zaśpiewam piosnkę.
— Na jaką nutę? — zapytał król.
— Na tę samą — i zaczął beczeć na całe gardło.
Nasz pan choć winien miljony.
— Więcej — rzekł król — twój poeta nie dobrze wie o wszystkiem.
Chicot znowu śpiewał:

Nasz pan choć winien miljony
Niechaj się nie trwoży o to;
Zsypie się srebro i złoto,
Kiedy każdy ulubiony
Rady mu swojej udzieli.

— Wybornie — rzekł Quelus, nawijając jedwabne czółenko — piękny masz głos Chicocie; dalej, drugą zwrotkę, mój przyjacielu.
— Walezjuszu — rzekł Chicot, nie odpowiadając Quelusowi — zakaż im nazywać mię przyjacielem, bo mię to obraża.
— Mów wierszem Chicocie — odpowiedział król — twoja proza nic nie warta.
— Dobrze! — I zaczął:

Ten wynajdzie nowe szaty,
Ten modnie fryzy skarbuje,
Ten przypnie i pióra i kwiaty,
Ten kosmetyk zinwentuje.

— Brawo! — rzekł król — czy to nie ty d‘O, wynalazłeś mączkę z ryżu?
— Nie, Najjaśniejszy panie — rzekł Chicot — to pan de Saint-Megrin, który przeszłego roku przeniósł się do wieczności. Szkoda, że tylko ta mączka może go unieśmiertelnić.
— Zapewne — odezwał się Schomberg.
Chicot znowu zaśpiewał:

Ich włosy w miarę ucięte,
Ich suknie najświeższej mody,
Ręce i nogi ściśnięte,
Każdy z nich piękny i młody.

— To stara piosnka — zrobił uwagę d’Epernon.
— Stara? wczorajsza.
— Ale moda zmienia się co godzina.
D’Epernon zdjął kapelusz, aby pokazać trefnisiowi włosy krótko ostrzyżone.
— A! piękna głowa! — rzekł Chicot.
I śpiewał dalej:

Czy sądzicie, że ojcowie
Co na sławę pracowali,
Po tych dłoniach i po głowie
Wnukówby swoich poznali?

— Brawo! — mówił Henryk — gdyby mój brat był tutaj, bardzo byłby ci wdzięczny.
— Kogóż, królu, nazywasz bratem? — zapytał Chicot. — Czy czasem nie Józefa Foulon opata u Ś-tej Genowefy, gdzie masz złożyć śluby?
— Bynajmniej, teraz mówię o moim bracie Franciszku.
— Prawda; ale to nie brat w Bogu; mówisz królu o Franciszku, synu Francji, z Bożej łaski księcia Brabancji, Lotaryngji, Luxemburgu, Alençons, d’Anjou, Turyngji, Berry, Evreux, Chateau-Thierry, hrabim Flandrji, Holandji, Zelandji, Perche-Montes, Meulan i Beaufort, Markizie państwa kościelnego, panu Frises i Malines, obrońcy sprawy belgijskiej, który z natury miał jeden nos, a ospa dwa mu zrobiła i na którego to zwrotkę napisałem:

Nic dziwnego, są dwa nosy;
Bo takie zrządzenie nieba,
I w tem sprawiedliwe losy —
Dwom twarzom, dwóch nosów trzeba.

Ulubieńcy króla parsknęli śmiechem, bo ksiażę Andegaweński był ich osobistym nieprzyjacielem i epigramat przeciwko księciu kazał zapomnieć przycinków, wymierzonych przeciwko nim.
Co zaś do króla, ponieważ żaden nie ugodził go pocisk, śmiał się głośno, nie oszczędzał nikogo i pieskom podawał ciastka.
Nagle nastała cichość ponura, której Chicot nie przerywał, i trwała przez kilka minut.
Gdy kolasa przesuwała się około placu Maubert, na rogu licy Noyers, Chicot wyskoczył i padł na kolana przed domem dosyć lichego pozoru.
— Ha! poganinie — zawołał król — jeżeli masz klęczeć, to uklęknij przed krzyżem na ulicy Ś-tej Genowefy.
Chicot zamiast odpowiedzi, odmawiał na głos następującą modlitwę, z której król nie stracił ani słowa:
— Boże sprawiedliwy! oto dom, w którym Chicot tyle wycierpiał, nie dla ciebie, o Panie, ale dla jednego z twoich stworzeń. Chicot nigdy nie przyzywał nieszczęść na głowę sprawcy swojej niedoli, ani na Mikołaja Dawida, narzędzie cierpień jego. Nie panie, Chicot umiał czekać, bo Chicot jest cierpliwy; ale już temu lat sześć i Chicot wiele winien procentu panu Mayenne, umiarkowanego prawda, bo po dziesięć od sta, tak jak król płaci. Spraw Boże miłosierny, aby jeszcze na rok wystarczyło cierpliwości Chicotowi i aby się uzbierało więcej strzemion, któremi bito biednego Chicota i więcej krwi, którą z niego wylano, aby i pan Mayenne i Dawid nie mając czem płacić, do bankructwa przywiedzeni zostali.
W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
— Amen — powtórzył król.
Chicot pocałował ziemię z wielkiem zadowoleniem obecnych, nie pojmujących tej sceny i zajął swoje miejsce w kolasie.
— Powiedz mi — rzekł król, który chociaż w krótkiem panowaniu wielką część władzy postradał, ale miał jeszcze przywilej pytania. — Powiedz mi Chicot, co znaczy ta twoja litanja i bicie się w piersi przed domem tak lichym?
— Najjaśniejszy panie — odparł Chicot — twój: trefniś jest jak lis, który póty liże kamienie zlane krwią jego, aż się doczeka, że na tych kamieniach roztrzaska się głowa tych, którzy jego krew przelali.
— Najjaśniejszy panie! — zawołał Quelus — jak Wasza królewska mość mogłeś słyszeć — Chicot wymówił nazwisko księcia Mayenne — pewnie jego modlitwa miała na celu razy, o których mówiliśmy przed chwilą.
— Mów, panie Jakóbie de Luris, hrabio de Quelus — rzekł Chicot.
— A więc? — odezwał się Quelus.
— Ja sam opowiem wszystko, — przerwał Chicot. — W tym domu, przed laty, miałem kochankę, śliczną, miłą istotę. Pewnej nocy, gdy byłem u niej, pewien zazdrosny książę kazał otoczyć dom, porwać Chicota i obić tak mocno, że ten nieszczęśliwy oknem musiał wyskoczyć. Ponieważ jednak nie zabił się, dlatego też, ilekroć tam tędy przechodzi, klęka i dziękuje Bogu za ocalenie.
— A! biedny Chicot, modląc się, po chrześcijańsku postępuje.
— A więc cię dobrze oćwiczyli?... — zapytał król.
— Cudownie, Najjaśniejszy panie; przecież nie tak, jakbym pragnął.
— Jakto?
— W istocie, nie gniewałbym się o jakie porządne baty.
— Za twoje grzechy?
— Bynajmniej, za grzechy pana de Mayenne.
— A! rozumiem; chcesz oddać Cezarowi...
— O! nie mieszajmy rzeczy Najjaśniejszy panie: Cezar, to wielki wódz, to znakomity wojownik, to starszy brat tego, który pragnie być królem Francji; ma on dług u Henryka Walezjusza, a kiedy ty synku swoje zapłacisz to i ja o moich pomyślę.
Henryk nie lubił, aby mu mówiono o krewnych, dlatego apostrofa Chicota uczyniła go tak ponurym, że gdy przybył do Bicetre, nikt nie miał odwagi rozpocząć przerwanej rozmowy.
Trzech godzin było potrzeba na przejechanie z Luwru do Bicetre.
Najwięksi optymiści liczyli, że przybędą do Fontainebleau nazajutrz wieczorem, pesymiści zaś chcieli się zakładać, że trzeciego dnia około południa.
Chicot utrzymywał, że wcale nie przybędą.
Wyjechawszy z Paryża, orszak począł się swobodniej poruszać; ranek był piękny, wiatr mniej gwałtownie powiewał i słońce przebiło się z za obłoków; rzekłbyś, że to dzień jesienny, w którym przy szmerze powiędłych liści, oko podróżnego z żalem spogląda na nagie drzewa.
Była trzecia po południu, gdy orszak przybył do Juvisy.
Stąd widać było most zbudowany na Orge i wielki zajazd dworu francuskiego, z którego dolatywała woń pieczywa i gwar wesoły.
Nos Chicota naprzód poczuł zapachy kuchenne.
Wychylił się więc z kolasy i ujrzał wielu mężczyzn, osłoniętych futrami.
Pomiędzy nimi była osoba gruba i krótka, której szeroki kapelusz twarz całą zakrywał.
Ci ludzie widząc przybywający orszak, śpiesznie zniknęli.
Lecz mężczyzna gruby a krótki nie zdołał ujść wzroku Chicota.
Skoro go tylko zobaczył, wyskoczył z kolasy, wziął konia od jednego z paziów i opuścił orszak postępujący do Essonnues, gdzie król miał nocować.
Przybywszy pod okna zajazdu, spojrzał przez szyby i przekonał się, że owi mężczyźni byli tam, a człowiek gruby i krótki odbierał od nich szczególne oznaki uszanowania.
Że zaś Chicot nie był poznanym, zamiast wejść do wspólnej izby, zażądał butelki wina w przeciwległym pokoju, i usiadł tak, aby nie wyszedł nikt, któregoby on naprzód nie widział.
Z tego pokoju mógł Chicot zapuszczać wzrok w róg, gdzie przy ogromnym kominie na ławie siedział gruby i krótki człowiek.
— Nie zbłądziłem — rzekł Chicot, — modląc się przed domem przy ulicy Noyers, rzecby można, że przewąchałem powrót tego człowieka. Ale dlaczegóż powracać tajemnie do stolicy dobrego naszego Heroda? Czego się kryć przed nim? Czyżby Bóg wysłuchawszy mojej modlitwy, wcześniej mi jeszcze wypłatę naznaczył.
Nie długo zauważył Chicot, że z miejsca w którem się ulokował, nie tylko widzieć, ale i słyszeć można.
Wytężył więc słuch i oczy.
— Panowie — mówił gruby człowiek do swoich towarzyszy — czas odjeżdżać; ostatni lokaj z orszaku dawno przejechał i droga jest zapewne bezpieczna.
— Bezpieczna — odpowiedział głos, na który zadrżał Chicot; a który pochodził z piersi człowieka, którego z początku trefniś nie zauważył.
Figura, która głos wydała, była wysoka, chuda i blada.
— A! panie Mikołaju — mówił do siebie Chicot z dzikim uśmiechem — piejesz dobrze.
Będziemy mieli odmianę i to może niedługo.
Wypróżnił szklanicę, zapłacił co się należało i zabierał się do drogi.
Ostrożność była konieczną, albowiem i siedmiu mężczyzn zapłaciło swą należność, albo raczej jegomość gruby i krótki uiścił ją za wszystkich; następnie, każdy wsiadł na konia i osłonięci zmrokiem, puścili się drogą ku Paryżowi.
— Dobrze — rzekł Chicot — jedzie do Paryża, zatem i ja powracam,.
I wsiadłszy na konia, puścił się za nimi, aby ich nie tracić z oczu, albo słyszeć przynajmniej tętent ich koni.
Cała ta kompan]a, zjechawszy z drogi Fromenteau, przez pola, dostała się do Choisy, i przebywszy Sekwanę po moście Charenton, weszła przez bramę świętego Antoniego, aby się umieścić w pałacu księcia de Guise, który zdawał się na nich oczekiwać.
— Dobrze — mówił Chicot, nietylko Mayenne, ale i Guise tu się znajdują. Do tej chwili nic tu nie było zajmującego, ale teraz... czekajmy.
I czekał blisko godzinę, mimo głodu i zimna, które go szarpać zaczęły.
Nakoniec brama pałacu otwarła się, ale wyszło nie siedmiu rycerzy, tylko siedmiu zakapturzonych mnichów.
— Jakie nadspodziewane rozwiązanie!... — mówił do siebie Chicot. Pałac księcia de Guise przemienił się w jakąś świątynię, bo z niego grzesznicy wychodzą jak baranki. To coraz bardziej zajmujące...
I Chicot poszedł za mnichami, będąc pewny, że habity okrywają tych samych ludzi, których widział przedtem w płaszczach.
Mnichy przeszli Sekwanę przez most Najświętszej Panny, przybyli Cite i przez plac Maubert udali się na ulicę Ś-tej Genowefy.
— Duszyczki!... — zawołał Chicot, zdejmując kapelusz przed domem, przed którym rano się modlił. — Czy mam wrócić do Fontainebleau?... W tym wypadku nienajkrótszą obrałbym drogę.
Nie, tak daleko nie zajedziemy.
Mnichy zatrzymali się przed bramą Opactwa Ś-tej Genowefy; furtjan oglądał z uwagą ręce wchodzących i wpuszczał ich następnie.
— Ha!... — pomyślał Chicot — chcąc wejść do Opactwa, trzeba mieć czyste ręce. Zapewne będzie tam coś ważnego.
Spojrzał wokoło siebie i widział, jak mnichy, to po dwóch, to po trzech, to samotnie, ze wszech stron zdążali do Opactwa.
— Ha!... — rzekł — to widzę dzisiaj kapituła; na honor, pierwszy raz bierze mię ochota być na kapitule.
A mnichy pokazawszy ręce, czy jakiś znak, wchodzili jeden po drugim.
— Wszedłbym z nimi — mówił Chicot — ale potrzeba mi dwóch rzeczy: naprzód habitu, bo żadnego świeckiego pomiędzy nimi nie widać, następnie znaczka, który pokazują odźwiernemu. Ach! bracie Gorenflot, gdybym cię miał pod ręką.
Wykrzyknik ten, stosował się do jednego z mnichów zakonu Ś-tej Genowefy, znajomego Chicota, z którym w dniu procesji króla wypróżnił butelkę przy bramie Montmartre.
Liczba mnichów tak rosła, że, rzec można, połowa Paryża przywdziała habity, brat zaś furtjan niezmordowany, wciąż oglądał im ręce.
— Przekonajmy się — rzekł do siebie Chicot — tam musi być coś nadzwyczajnego. Teraz wpół do ósmej i powinienem Gorenflota zastać pod „Rogiem obfitości“; zwyczajnie o tej godzinie wieczerza.
Chicot pozwolił mnichom swobodnie krążyć koło opactwa, sam zaś, puściwszy się galopem, przybył na ulicę Ś-go Jakóba, gdzie wprost klasztoru Benedyktynów wznosił się handel pod „Rogiem obfitości“.
Chicot był znanym w tym domu, nie jako zwyczajny gość, lecz jako tajemnicza jakaś osoba, która niekiedy przebywała zostawić tu talara i cząstkę swego dowcipu.
Właścicielem zakładu był Klaudjusz Bonhommet, człowiek zacny, który ustawicznie róg obfitości napełniał.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.