Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po dniu pogodnym, nastał piękny choć zimny wieczór, a noc jeszcze chłodniejsza. Z pod naciśniętych na uszy kapeluszy mieszczańskich, widać było zgęszczoną parę, ziemia skrzypiała pod nogami, jednem słowem był to piękny wiosenny przymrozek, który podwójny nadaje powab róży, postawionej w oknie zajazdu.
Chicot, wszedłszy do sali, spojrzał po wszystkich kątach, a nie znajdując pana Klaudjusza, udał się poufale do kuchni.
Gospodarz zajęty był czytaniem pobożnem, w ogromnej rynce gotowało się mięsiwo, na silnym ogniu zapach rozchodził się po izbie.
Na odgłos wejścia Chicota, pan Bonhommet podniósł głowę.
— Ach! to pan — rzekł, zamykając księżkę — życzę zdrowia i smacznego apetytu.
— Bardzo dziękuję za dobre życzenie, ponieważ to obydwom nam korzyść przynieść może... lecz to zależy...
— Od czego zależy?...
— Wiesz pan, że sam jeść nie lubię.
— Jeśli koniecznie potrzeba, będę jadł z panem.
— Dziękuję, mimo że wiem, jakim jesteś dobrym współbiesiadnikiem, kogo innego ja szukam, mój panie
— Może brata Gorenflota?... — zapytał Bonhommet.
— Tak jest; może już wieczerzał?...
— Jeszcze nie; śpiesz się pan jednak.
— Dlaczego?...
— Bo za pięć minut skończy.
— Cóż u licha!... jeszcze nie zaczął, a w pięć minut skończy?...
Chicot potrząsł głową, co w krajach ucywilizowanych oznacza niedowierzanie.
— Panie — rzekł gospodarz — wszak dzisiaj popieleć, zaczynamy post wielki.
— Ach!... prawda, ale...
— Jakież tam „ale“?...
— Nie mogę pojąć, żeby brat Gorenflot tylko pięć minut wieczerzał!... na honor, same cuda dzisiaj spotykam.
I jak podróżny, który pierwszy krok stawia na ziemi nieznanej, Chicot postąpił ku oddzielnemu gabinetowi, pchnął drzwi zasłonięte wełnianą firanką i przy blasku świecy ujrzał zakonnika, który zajadał postny szpinak i przegryzał dla smaku serem z Sureny.
Podczas gdy głodny zakonnik posila się mało pożywną potrawą, poznamy z nim bliżej naszych czytelników.
Brat Gorenflot miał około czterdziestu lat i około pięciu stóp wysokości.
Mała jego postać, jak mówił sam, miała cudownie harmonijne proporcje, bo co na wzroście stracił, zyskał na tuszy.
Liczył bowiem trzy stopy szerokości w ramionach, więc w każdym razie czyni to ośm stóp objętości.
Z owych herkulesowych ramion wychylała się szeroka szyja, nabrzmiała grubemi, jak powrozy, żyłami.
Lecz, że nie był czuły i wrażliwy, niebezpieczeństwo apopleksji nie groziło mu, a wzruszenie, jakiego doznał w chwili, gdy wszedł Chicot, było może najsilniejszem, jakiego doświadczył w życiu.
— Mój przyjacielu, co tu robisz? — zawołał nasz gaskończyk, spoglądając zkolei na zielsko, na nieobjaśnioną świecę i na czarę napełnioną jakimś zafarbowanym płynem.
— Jak widzisz, przyjacielu, wieczerzam, — odpowiedział Gorenflot głosem silnym, jak dzwon jego opactwa.
— To ma być wieczerza? zielsko i ser?
— Wstępna środa braciszku; post, a trzeba myśleć o zbawieniu duszy — odpowiedział Gorenflot nabożnie wnosząc oczy do góry.
Chicot się zdumiał, albowiem nieraz widział zakonnika w inny sposób obchodzącego posty.
— Alboż nasze zbawienie — rzekł — ma zależeć od wody i zielska.
— W piątek i w sobotę będziesz się wstrzymywał od mięsnych potraw — odrzekł Gorenflot.
— A o której jadłeś śniadanie?
— Nie jadłem wcale, mój bracie — smutnie odpowiedział zakonnik, coraz bardziej przez nos mówiąc.
— Nie idzie tu o twoje przez nos gadanie, to ja lepiej niż ty potrafię; ale coś robił, mój drogi?
— Pisałem mowę.
— Mowę? a to naco?
— Dzisiaj będę ją miał w opactwie.
— Mowa! dzisiaj — pomyślał Chicot.
— A nawet muszę się śpieszyć — mówił Gorenflot, aby słuchacze nie czekali.
Chicot przypomniawszy sobie mnóstwo słuchaczy, pomiędzy którymi był pan de Mayenne, pytał siebie, dlaczego Gorenflot, mimo licznych przymiotów mało posiadający wymowy, został wybrany przez Józefa Foulon, ówczesnego opata, na mówcę, mającego kazać wobec tak licznego zgromadzenia?
— A o której — rzekł — będziesz prawił to kazanie?
— Od dziewiątej, do wpół do dziesiątej, mój bracie.
— Teraz kwadrans na dziewiątą, możesz pięć minut zaczekać. Wszakże to przeszło ośm dni jakeśmy razem nie jedli?
— Nie moja wina — odrzekł Gorenflot — i wierzaj mi bracie, nasza przyjaźń nic na tem nie ucierpiała; twoje obowiązki zmuszają cię być przy królu, moje zaś chodzić po kweście, a potem modlić się.
— Powinniśmy zatem być kontenci, żeśmy się spotkali.
— Ja bardzo jestem uradowany, ale muszę cię opuścić.
I zrobił poruszenie, jakby chciał powstać.
— Zjedz przynajmniej zielsko — rzekł Chicot, kładąc mu rękę na ramieniu i sadzając napowrót.
Gorenflot spojrzał na szpinak i westchnął; później zwrócił oczy na zafarbowaną wodę i odwrócił się.
Chicot odgadł, że może atakować.
— Czy przypominasz sobie ów obiadek przy bramie Montmartre; podczas gdy król się biczował, myśmy zjedli wyborną dziką kaczkę, kopę raków i wypili kilka butelek Burgunda. Czy przypominasz sobie to wino?
— To moje wino z Romanji.
— Tak, tak, to mleko, które ssałeś przyszedłszy na świat, godny synu Noego.
Gorenflot oblizał się.
— Prawda, dobre to było winko — rzekł — ale jest jeszcze lepsze.
— Pan Klaudjusz Bonhommet utrzymuje że ma w swojej piwnicy wino, przy którem tamto z pod bramy Montmartre, jest tylko lurą.
— Prawda — rzekł Gorenflot.
— Jakto, prawda? a ty pijesz ową lurę, mogąc pić wyborne wino? ha! ha!
Chicot mówiąc to, wziął czarę i wyrzucił przez okno.
— Na wszystko jest czas, mój bracie — mówił Gorenflot. — Wino dobre, gdy niema co robić; napiwszy się, dobrze chwalić Boga; przecież gdy kto ma mieć mowę, lepsza jest woda: „facunda est aqua“.
— „Magis facundum est vinum“ i na dowód tego, chociaż także mam mieć mowę, wypiję butelkę owego wina z Romanji, a myślę, że i ty nie odrzucisz.
— Ale nie jedz tej zieleniny — rzekł zakonnik — bo niegodziwa.
— Brrr! — zawołał Chicot podnosząc talerz do nosa.
I znowu przez okno wyrzucił zieleninę z talerzem, następnie odwrócił się i zawołał:
— Panie Klaudjuszu!
Gospodarz ukazał się natychmiast.
— Panie Klaudjuszu — rzekł Chicot — przynieś mi dwie butelki wina z Romanji, najlepszego, jakie masz.
— Dwie butelki! a to naco — zapytał Gorenflot — ja nie piję.
— Jeżeli będziesz pił, to każę przynieść cztery, nawet sześć. Sam zaś będę miał dosyć, jeśli wypiję dwie.
— W rzeczy samej zupełnie dosyć, jeśli przytem będziesz jadł postne potrawy...
— Zapewne; któżby w poście jadł z mięsem?
Podczas, gdy gospodarz udał się po wino do piwnicy, on poszedł do kuchni i wyniósł stamtąd pulardę.
— Co tam robisz mój bracie?... — mówił Gorenflot — przeczuwając chęć gaskończyka — co tam robisz?
— Jak widzisz, zamawiam sobie tego karpia, aby go kto inny nie zabrał. We wstępną środę, ubiegają się o podobne potrawy.
— Karp!... — rzekł ździwiony Gorenflot.
— Zapewne, że karp!... — odpowiedział Chicot — podsuwając pod nos zakonnika smaczny kąsek.
— A od jakiegoż to czasu karpie miewają dzioby?... zapytał zakonnik.
— Gdzie tu dziób? to pysk.
— A skrzydła?
— To płetwy?
— A pióra?
— To łuski, mój przyjacielu; jak widzę, upiłeś się.
— Ja pijany!... — zawołał Gorenflot — ja pijany! piłem tylko wodę i jadłem szpinak.
— To właśnie woda bije ci do głowy.
— A! przez Boga; oto gospodarz, niech i on powie.
— Co ma powiedzieć?
— Czy to jest karp, czy pularda?
— Niech sobie będzie co chce, tylko niech prędzej odkorkuje wino, bo chcę się przekonać czy dobre.
Gospodarz odkorkował i nalał Chicotowi pół szklanki.
Chicot mlasnął językiem.
— A!... — rzekł — cóż mi się zrobiło? zupełnie smak straciłem. Nie umiem powiedzieć, czy lepsze, czy gorsze od tamtego pod bramą Montmarte.
Oczy Gorenflota zajaśniały, zaglądając do szklanki, w której jeszcze kilka kropel zostało.
— Skosztuj bracie — mówił Chicot — może ty masz lepszy smak ode mnie.
Gorenflot wziął szklankę, podniósł do ust i rzekł:
— To samo, ale...
— Jakie ale?
— Z takiej odrobiny trudno jest coś poznać.
— Gdybym wiedział, że nie będziesz miał mowy — rzekł Chicot, — prosiłbym, abyś ze mną spróbował owego wina.
— Chyba dla twojej przyjemności.
— Niech i tak będzie.
I nalał mu pół szklanki.
Gorenflot podniósł ją do ust z uszanowaniem i smakował z przejęciem.
— To lepsze, zaręczam ci, — rzekł.
— Chyba masz stosunki z gospodarzem.
— Znawca prawdziwy za pierwszym łykiem powinien poznać gatunek wina i jego lata.
— Bardzo byłbym ciekawy, z którego roku pochodzi to wino.
— Nic łatwiejszego — odparł Gorenflot przyciągając szklanicę, nalej mi jeszcze kilka kropel, a powiem ci.
Chicot napełnił trzy czwarte szklanki, a zakonnik wychylił ją zwolna, lecz całą.
— „1651 — rzekł stawiając szklankę.
— Tak, tak — zawołał Klaudjusz Bonhommet, to święta prawda.
— Bracie Gorenflot — rzekł gaskończyk — wielkie masz doświadczenie.
— Tak, znam się nieco — odrzekł skromnie Gorenflot — i powstał chcąc odejść.
— Co robisz?... — zapytał Chicot.
— W staję, jak widzisz.
— Poco?
— Muszę iść na zgromadzenie.
— I nie zjesz ze mną kawałka karpia?
— A! mój drogi — mówił Gorenflot — jak widzę, mniej się znasz na potrawach, jak na trunkach. Panie Bonhommet, co to za zwierzę?
I wskazał na przedmiot sprzeczki.
Oberżysta spojrzał z zadziwieniem.
— Tak — mówił Chicot — pytają się co to za zwierzę?
— A! cóż u licha, to przecież pularda.
— Pularda!... — powtórzył zasmucony Chicot.
— Nawet z Mans — dodał Bonhommet.
— A co?... — zapytał Gorenflot.
— Jak widzę, myliłem się — rzekł Chicot. — Ale ponieważ jeść mi się chce, a grzeszyćbym nie chciał, mój bracie, pozwól, że tę pulardę nazwę karpiem
— Zmiłuj się...
— Czy chcesz, żebym zgrzeszył?
— Niech i tak będzie — zakończył Gorenflot, który jako dobry współbiesiadnik, upierać się nie umiał.
— Teraz — rzekł gaskończyk — za zdrowie nowo ochrzczonego karpia, możemy wypić...
— Za jego zdrowie?
— Tak.
— Zgoda.
I trąciwszy w nalane szklanki, wychylili je duszkiem.
— Panie Klaudjuszu — rzekł Chicot do gospodarza każ mi tego karpia wsadzić na rożen, wysmarować suto masłem i skoro się dobrze zarumieni, podać.
Gorenflot nie rzekł słowa, ale spojrzeniem a nawet kiwnięciem głowy potwierdził zlecenie.
— Teraz — mówił Chicot — ponieważ w niczem nie chcę naruszać postu, poprzestanę na karpiu z sardynkami: ale niech nam podadzą jeszcze dwie butelki owego wina z roku 1651-go.
Chociaż zapachy kuchenne poczęły bić w nos a nawet ślinka do ust płynęła zakonnikowi zadał on sobie przymus i powstał, chcąc wyjść.
— A zatem — rzekł Chicot — opuszczasz mię.
— Muszę, mój bracie — odrzekł Gorenflot, wznosząc oczy wgórę, jakby chciał dać poznać, że czyni w ielką ofiarę.
— To bardzo źle, że idziesz głodny, a masz przecie mówić...
— Dlaczego?... — zagadnął zakonnik.
— Bo ci głosu nie stanie, wszak Galien powiedział: „Pulmo hominis facile deficit“.
— Niestety!... — odrzekł Gorenflot — ja sam często tego doświadczam i gdybym miał głos, byłbym piorunem wymowy.
— A widzisz.
— Na szczęście — odparł Gorenflot przysiadając na stołku, mam wiele zapału.
— Tak, prawda; ale niedosyć zapału, trzeba i sił; na two jem miejscu mój bracie, zjadłbym sardynek i zakropiłbym winem.
— Dobrze, ale — jedną tylko sardynkę i jedną szklankę wina.
Chicot podał sardynkę i butelkę wina.
Zakonnik zjadł sardynkę i szklankę wypróżnił.
— I cóż!... — zapytał Chicot, który zachęcając zakonnika do jedzenia i picia, sam chciał trzeźwym pozostać.
— W samej rzeczy — odrzekł Gorenflot — dużo mi lepiej.
— Do pioruna!... — zawołał Chicot — kto ma mieć mowę, powinien czuć się nie lepiej, ale zupełnie dobrze i na twojem miejscu zjadłbym jeszcze kawałek karpia; jeśli nic nie zjesz, wino może od ciebie zalatywać. „Merum sobro malé olet”.
— Masz słuszność, nie pomyślałem o tem.
Ponieważ w tej chwili zdjęto pulardę z rożna, Chicot ukrajał udko i podał Gorenflotowi.
— Na honor — rzekł brat — smaczna rybka.
Chicot odciął drugie dla zakonnika, a sam zaczął ogryzać skrzydełko.
— A cóż, wino będzie stało?... — rzekł wyjmując korek z trzeciej butelki.
Rozpalony i podniecony w żołądkowych pragnieniach, Gorenflot nie miał siły oprzeć się i zjadłszy udka, piersi, a nawet ogryzłszy kości, przywołał gospodarza.
— Panie Klaudjuszu — powiedział — okropnie jeść mi się chce i chciałbym, abyś mi kazał zrobić jajecznicy ze słoninką.
— Zapewne; wszak nawet już zamówiona.
— Prawda, panie Bonhommet?
— Tak jest — odrzekł oberżysta nie mający zwyczaju sprzeciwiania się gościom, osobliwie w tem, co powiększało jego dochody.
— A więc przynieś — rzekł Gorenflot.
— Za pięć minut — odpowiedział gospodarz — i na znak dany przez Chicota śpiesznie wybiegł z pokoju.
— Ha!... — rzekł Gorenflot uderzając w stół wielką pięścią, uzbrojoną widelcem, teraz będzie mi dobrze.
— A co, nie mówiłem?
— Gdyby jajecznica już była, napiłbym się cokolwiek.
I z okiem iskrzącem, Gorenflot wychylił ćwierć butelki.
— Więc byłeś chory?... — zapytał Chicot.
— Nie, mój przyjacielu, ale ta przeklęta mowa zupełnie mię osłabia, od trzech dni nad nią myślę.
— Będzie zapewne długa?
— Spodziewam się.
— Powiedz z niej cokolwiek, nim podadzą jajecznicę.
— Cóż u licha! mam mieć mowę przy jedzeniu, gdzieżeś widział coś podobnego?
— A! dla Boga, u króla codziennie przy stole rozprawiają.
— Ciekawym o czem?... — zapytał Gorenflot.
— O cnocie.
— Takie to muszą być i mowy.
— Dobre, wcale dobre.
Gorenflot zaczął nucić piosnkę stosowną do okoliczności, której gdy trzy zwrotki odśpiewał, Chicot zawołał:
— Brawo! brawo! — a potem dodał cicho — skoro się wyśpiewa, to będzie i gadał.
W tej chwili wszedł pan Bonhommet, niosąc w jednej ręce jajecznicę, a w drugiej dwie butelki.
— Dawaj! dawaj! — zawołał zakonnik, któremu oczy zaiskrzyły się, a otwarta gęba odsłoniła trzydzieści dwa zęby.
— Ale mój przyjacielu — rzekł Chicot — zdaje mi się, że masz mieć mowę.
— Mowa jest tutaj — odrzekł, uderzając się w czoło, któremu policzki już w części rumieńca udzieliły.
— O wpół do dziesiątej — mówił Chicot.
— Skłamałem; „omnis homo mendax confiteor“.
— A o której naprawdę?...
— O dziesiątej.
— O dziesiątej?.. Sądziłem, że o dziewiątej zamykają klauzulę.
— Niech sobie zamykają — odrzekł Gorenflot, patrząc poprzez wino w szklankę nalaną — ja mam klucz przy sobie.
— Klucz!... — powtórzył Chicot — czy naprawdę masz klucz?...
— W kieszeni, tutaj...
— Niepodobna — mówił Chicot — przecież znam zwyczaje klasztorne, bom był kilkakroć na pokucie i wiem, że braciszkowi nie powierzają klucza.
— Oto jest — rzekł Gorenflot, przechylając się na krześle i pokazując Chcotowi sztukę monety.
— Co!... co!... pieniądz — zawołał Chicot. — A!... rozumiem, przekupujesz furtjana, abyś mógł przychodzić, kiedy ci się podoba.
Gorenflot rozdziawił usta od ucha do ucha, owym miłym uśmiechem pijanego człowieka.
— „Sufficit“, — wyjąkał, i chciał monetę włożyć napowrót do kieszeni.
— Czekaj, czekaj — rzekł Chicot — pokażno ten pieniądz.
— Nic osobliwego, obraz bezbożnika, nic więcej.
— Tak, zapewne.
— Śmierć bezbożnikowi!... — wrzasnął Gorenflot. — Kto zabije bezbożnika, będzie zbawiony, a ja sam raj mu przeznaczam.
— Ho! ho! — mówił Chicot do siebie — pomału rzeczy się rozjaśniają, ale jeszcze nie jest dość pijany...
I znów napełnił szklanicę.
— Tak rzekł — śmierć bezbożnikowi!... wiwat msza!...
— Wiwat msza!... — odrzekł Gorenflot, wychylając szklanicę.
— A więc — mówił Chicot, widząc pieniądz na dłoni swego współbiesiadnika i przypominając sobie, że furtjan oglądał ręce przybywających do opactwa mnichów — więc wchodząc, pokazujecie furtjanowi pieniądz?...
— Pokazuję i wchodzę — rzekł Gorenflot.
— Bez trudności?...
— Jak szklanka wina do mego brzucha.
I zakonnik połknął nową dozę szlachetnego napoju.
— Kiedy tak, to powinieneś wejść bez trudności.
— Dla brata Gorenflot obiedwie połowy drzwi stoją otworem.
— Będziesz miał mowę?
— Będę miał. Oto uważaj, przybywam...
— Uważam, bardzo uważam...
— Przybywam, zgromadzenie jest liczne i wyborowe: będą hrabiowie, książęta...
— Nawet książęta?.,..
— Powtarzam ci, nawet książęta... Wchodzę z pokorą między zgromadzenie wiernych...
— Zgromadzenie wiernych — powtórzył Chicot, cóżto tam za zgromadzenie?...
— Wchodzę pomiędzy wiernych — powtarzał zupełnie pijany Gorenflot — przywołują mię, zaczynam...
To mówiąc, podniósł się.
— A więc zaczynaj.
— Zaczynam — powtórzył Gorenflot, z trudnością władając językiem, lecz zaledwie postąpił krok, uderzył o róg stołu i upadł na posadzkę.
— Brawo!... — rzekł Chicot, podnosząc go i sadzając na krześle — postępujesz, witasz słuchaczy i mówisz...
— Nie, ja nic nie mówię, moi przyjaciele będą mówili.
— Co będą mówili przyjaciele?...
— Przyjaciele powiedzą: Wyborna twoja mowa, bracie Gorenflot, braciszku Gorenflot.
I z pieszczotą kilkakroć powtórzył swoje nazwisko.
— Śliczne masz nazwisko — rzekł Chicot — ciekawym co też powie — dodał pocichu.
— Zaczynam...
Podniósł się, zamknął oczy i oparł o mur, bo nie mógł ustać na nogach.
— No, jak zaczynasz?...
— Zaczynam: Bracia, najpiękniejszy to dzień dla naszej wiary...
Po owym najwyższym przymiotniku, Chicot widząc, że nic nie wydobędzie z mnicha, pozwolił mu gadać, co mu się podoba.
Gorenflot pozostawiony sam sobie, zrobił wyrazisty gest, odstąpił od muru i padł, jak długi.
— Amen — rzekł Chicot.
Jednocześnie dało się słyszeć mocne chrapanie.
— Dobrze — rzekł Chicot — otóż karp i wino skutkują. Zapewne będzie spał ze dwanaście godzin, więc można go rozebrać...
Wiedząc, że niema czasu do stracenia, Chicot rozwiązał mu ogórki, zdjął habit, położył go na rogóżce, głowę obwiązał serwetą i z habitem udał się do kuchni.
— Panie Bonhommet — rzekł — oto należność za naszą wieczerzę, proszę tylko, aby nie budzić braciszka Gorenflota, bo śpi smacznie.
— Bądź pan spokojny — odrzekł oberżysta uradowany zarobkiem.
Po tem zapewnieniu Chicot wyszedł i lekki jak łania, przewidujący jak lis, udał się na róg ulicy Ś-go Stefana, gdzie wziąwszy monetę w rękę, z biciem serca stanął przy furcie opactwa Świętej Genowefy.