Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Mikołaj Dawid poznał wroga śmiertelnego i zadrżał pomimowoli.
Gorenflot korzystając z tej sposobności, rzucił się na stronę.
— Pomocy! pomocy! przyjacielu — wołał — chcą mię tu zamordować.
— A!... kochany pan Dawid!... — rzekł Chicot — I to ty?...
— Tak — wyjąkał Dawid — to ja.
— Szczęśliwy jestem z tego spotkania — mówił Gaskończyk.
Później zwracając się do mnicha, rzekł:
— Mój Gorenflocie, twoja obecność, jako kapłana, była potrzebna przed chwilą, gdy ten pa® był konającym, lecz teraz, skoro ma się dobrze i nie potrzebuje spowiednika, z kim innym będzie miał do czynienia.
Dawid chciał się roześmiać szyderczo.
— Tak, z kim innym — rzekł Chicot — a ten inny przekona cię, z jakiego rodu pochodzi. Mój Gorenflocie, wyjdź i stań na schodach, aby nikt nie przerwał nam bardzo ważnej rozmowy.
Gorenflot pragnął być jak najdalej od Mikołaja Dawida, dlatego zaczął najpierw iść chyłkiem koło muru, następnie, dostawszy się do drzwi, wyskoczył sto razy lżejszy, niż kiedy wszedł.
Chicot zamknął drzwi i pchnął zasuwkę.
Dawid z początku był nieco strwożony; lecz kiedy odetchnął, kiedy przypomniał swoją zręczność w robieniu bronią, kiedy widział, że jest sam na sam z Chicotem, odzyskał przytomność i skoro wrócił Gaskończyk, zastał go opartego o łóżko, z mieczem w ręku i uśmiechem na ustach.
— Ubieraj się pan — rzekł Chicot — daję ci czas na to, bo żadnej nad tobą nie chcę mieć przewagi. Wiem, że się nie lękasz i dobrze bronią robisz, ale to dla mnie wszystko jedno.
Dawid zaczaj się śmiać.
— Wyborny żarcik — rzekł.
— Mnie się przynajmniej takim wydaje, bo jest moim, a pan co masz smak wytrawny, później go ocenisz...
— Panie Dawidzie, czegom tu przyszedł szukać! — dodał po chwili.
— Reszty kijów, których ci nie dodałem, kiedyś przez okno wyskoczył.
— Bynajmniej; oddam je temu, kto mi je dać kazał, bądź o to spokojny. Ja przyszedłem tu po genealogję pana Piotra de Gondy, którą ci oddano przed chwilą.
— Jaką genealogję? — rzekł.
— Panów de Guise, którzy, jak wiesz, w prostej linji pochodzą od Karola Wielkiego.
— A więc jesteś szpiegiem? ja cię tylko trefnisiem być sądziłem.
— Dla twojej przyjemności będę jednym i drugim. bo chcę aby cię powieszono, i abyś się śmiał serdecznie.
— Aby mnie powieszono?
— Wysoko, a krótko. Zapewne nie masz ochoty być ściętym?
— A jak tego dokażesz!
— Bardzo prostym sposobem, prawdę tylko wyśpiewam.
— Trzeba ci wiedzieć — kochany panie Dawidzie, że yłem na zgromadzeniu w opactwie Ś-tej Genowefy.
— Ty!
— Siedziałem sobie w konfesjonale, wprost ciebie; wszak tam źle siedzieć, nieprawdaż! Dla mnie było tem gorzej, że musiałem czekać, aż się wszystko skończy.
— Słyszałem więc mowę pana de Monsoreau, pana la Huriere i pewnego mnicha, którego zapomniałem nazwiska i który zdawał mi się bardzo wymownym.
Widziałem ukoronowanie księcia Andegaweńskiego, które było bardzo zabawne; następnie, słyszałem odczytanie genealogji księcia de Guise przez pana Mikołaja Dawida. Wszystko było wyborne tylko brakowało wizy jogo świątobliwości.
— A więc znasz gonealogję! — zapytał Dawid — gryząc usta i zaledwie wstrzymując się od gniewu.
— Znam, nawet znalazłem ją bardzo dowcipną, \osobliwie co do pana salickiego.
Tylko nieszczęście, że dla wielkości dowcipu, można być powieszonym.
Wtedy, słysząc, że masz wyjechać, postanowiłem z tobą podróżować, czyli jechać za tobą.
Wyjechałeś przez bramę Bordelle, nieprawdaż!
Czatowałem na ciebie a ty mnie nie widziałeś, bo się dobrze ukryłem; od tej chwili jechałem wciąż za tobą, aż oto zjechaliśmy się w Lyonie, mówię zjechaliśmy się, bo w godzinę po tobie stanąłem w tym samym co ty hotelu, a nawet w stancji nad twoją.
W podłodze zrobiłem dziurkę, za pomocą której wszystko widziałem, co chciałem widzieć, a nawet i bawiłem się dobrze.
Zachorowałeś, gospodarz chciał cię wypędzić z mieszkania; nie chwiałeś ustąpić, boś tutaj wyznaczył miejsce schadzki Piotrowi de Gondv, bałeś się, aby cię nie szukał i abyś nie naraził go na opóźnienie.
Środek ten tylko napół mię złudził; jednak sądząc, że jako człowiek mogłeś w istocie zachorować, posłałem zakonnika, aby cię skłonił do skruchy, wprowadził na drogę cnoty i powinności; ale daremnie, grzesznik zapamiętały, chciałeś zabić kapłana i zapomniałeś o prawdzie owej ewangelicznej: jaką kto bronią wojuje, od takiej zginie.
Teraz przychodzę do ciebie i mówię: Panie Dawidzie, dawni jesteśmy znajomi, skończmy sprawę naszą.
— Jak mamy skończyć?
— Tak, jakby się skończyła, gdybyś chorował a mój przyjaciel wyspowiadał cię i otrzymał żądane papiery. Wtedy z serca bym ci przebaczył.
A więc panie Dawidzie, przestań knuć spiski, powierz się mnie, zerwij z panami de Guise, oddaj papiery, a zgoda ze mną i z królem.
A gdybym ci ich nie oddał? — zapytał Mikołaj Dawid.
— Skoro nie oddasz, zabiję cię. Wszak to śmieszne panie Dawidzie?
— Prawda — odpowiedział adwokat — pieszcząc się z mieczom.
— Lecz skoro oddasz — mówił dalej Chicot — wszystko ci zapomnę; może mi nie wierzysz panie Dawidzie, bo sam złym jesteś człowiekiem i myślisz, że obraza tak siadła na sercu mojem, jak rdza na żelazie.
O! bynajmniej; ja ciebie nienawidzę, to prawda, ale więcej daleko pana de Mayenne. Daj mi broń przeciwko niemu, a przebaczę ci.
Może chcesz: abym ci jeszcze i to powiedział, chociaż temu nie uwierzysz, bo kochasz tylko samego siebie.
Słuchaj więc: ja kocham króla, choć często prawdę mu powiem, bo on dał mi schronienie i chleb, on osłonił przeciwko panu de Mayenne, który w piętnastu rozbójników napadł szlachcica na placu przed Luwrem.
Wie<z o kim mówię, o biednym Saint-Megrin; czy nie byłeś pomiędzy napastnikami? Daj mi papiery, a słowo honoru, zamilczę twoje nazwisko i uszczęśliwię cię...
W czasie obszernego przełożenia, które dla rozwinięcia myśli dokonał, Chicot zauważył w Dawidzie cierpliwego i pojętnego słuchacza.
Ni razu nie drgnęła mu powieka, ani jedna myśl dobra nie rozjaśniła posępnej twarzy, ani jedno uderzenie serca nie zachwiało ręki opartej na mieczu.
— Dalej — rzekł Chicot — widzę, że z tobą nadaremna wymowa i że niczemu nie wierzysz; potrzeba mi więc najprzód ukarać cię za dawne przewinienia, następnie uwolnić ziemię od potwora, który niczemu nie wierzy i nikomu nie ufa. Niechaj cię powiesza... Żegnam, panie Dawidzie.
Chicot cofnął się ku drzwiom, nie tracąc z oczu adwokata.
Dawid poskoczył ku niemu.
— Czy myślisz, że ci wyjść pozwolę! — zawołał. O! nie, mój przyjacielu Chicot, kto zna takie tajemnice, powinien umierać. Kto grozi Dawidowi, niech zginie! Kto tak wszedł jak ty, musi umierać.
— Stosownie do moich chęci postępujesz — mówił spokojnie Chicot. — Nie waham się zupełnie, bo pewny jestem, że cię zabiję.
Dalej, oddaj papiery — dodał głosem strasznym — albo cię zabiję. Nawet powiem jakim sposobem: oto pchnę cię w to samo miejsce, w które ugodziłeś Gorenflota.
Chicot nie zdołał skończyć tych wyrazów, gdy Dawid z Szyderczym śmiechem rzucił się na niego.
Trefnie odparł go mieczem.
Dwaj przeciwnicy prawie jednakowego byli wzrostu; lecz odzież Chicota osłaniała jego chudość, adwokat zaś był widocznie szczupły i wysoki.
Zdawał się jak wąż przedłużać wyciągając rękę i skurczać cofając miecz; lecz jak mu Chicot przepowiedział, z silnym miał do czynienia przeciwnikiem, albowiem Chicot prawie codziennie robiąc bronią, szczególnej nabrał wprawy i Dawid wciąż napotykając żelazo, przekonał się z kim ma do czynienia.
Zrobił krok wtył.
— Aha! — rzekł Chicot — zaczynasz mię rozumieć, nieprawdaż? Jeszcze raz ci mówię, oddaj papiery.
Dawid znowu się rzucił na Gaskończyka, lecz tym razem walka się przedłużyła, a Chicot wciąż przymierzał nie zadając razów.
Spotkanie skończyło się cofnięciem adwokata.
— Ha! — rzekł Chicot — teraz na mnie kolej...
I krok naprzód postąpił.
Kiedy postępował, Mikołaj chciał go wstrzymać.
Chicot skrzyżował miecze, odbił i ugodził w miejsce, które oznaczył.
Wbił mu połowę rapira w gardło.
— Oto masz — rzekł.
Dawid nic nie odpowiedział; padł u stóp Chicota oblewając się potokiem krwi.
Gaskończyk cofnął się, bo wąż, jakkolwiek raniony, może się rzucić i ukąsić.
Lecz Dawid chciał podczołgać się do łóżka, aby jeszcze bronić tajemnicy swojej.
— A! — rzekł Chicot — ja cię sądziłem złym, a ty głupim jesteś; nie wiedziałem gdzie schowałeś papiery, a ty sam je wskazujesz.
Kiedy Dawid męczył się w konwulsyjnych drganiach, Chicot pobiegł do łóżka, podniósł materac i pod głową znalazł zwój pergaminu, którego Dawid, nie spodziewając się napaści, lepiej ukryć nie myślał.
W chwili, kiedy go rozwijał, aby się przekonać czy ten sam, Dawid podniósł się, lecz natychmiast padając, wyzionął ducha.
Chicot iskrzącemi oczyma przebiegał pargamin, przywieziony z Avignonu przez Piotra de Gondy.
Legat papieski, wiemy polityce najwyższego kapłana, napisał u dołu:
„Fiat, ut voluit Deus: Deus jura hominum fecit“.
— Papież — rzekł Chicot — niedobrze obchodzi się z arcychrześcijańskim monarchą.
Zwinął starannie pargamin i schował do kieszeni.
Następnie wziąwszy ciało adwokata, położył je na łóżku, odwrócił twarzą do ulicy i otworzywszy drzwi, przywołał Goreflota.
Gorenflot wszedł.
— Jakiś ty blady! — rzekł mnich.
— Tak — odpowiedział Chicot — ostatnie chwile tego człowieka, wzruszyły mnie nieco.
— Więc umarł? — zapytał Gorenflot.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa...
— Niedawno był zdrów.
— Nawet chciał jeść rzeczy trudne do strawienia i jak Anakreon, umarł na zatkanie gardła.
— A!... łotr — rzekł Gorenflot — a mnie, kapłana, chciał udusić.
— Przebacz mu bracie.
— Przebaczam, chociaż mię okropnego strachu nabawił.
— Niedosyć — rzekł Chicot — potrzeba, abyś zapalił świece i odmówił mad nim pacierze.
— A to naco?...
— Nato, aby nas, jako morderców nie uwięziono.
— Alboż ja go zabiłem?... owszem, on mnie chciał udusić.
— Właśnie dlatego umarł. Gniew krew mu wzburzył, która przerwała żyły i trysła... Czy tak, czy owak, jesteś przyczyną jego śmierci. Prawda, jesteś niewinny; ale mimo tego, mogliby ci figla wypłatać.
— Masz słuszność, panie Chicot — rzekł mnich.
— Siądź tutaj i nabożnie odmawiaj modlitwy, jakie umiesz, a nawet i te, których nie umiesz; kiedy się zmierzchnie, a będziesz sam, wyjdź z hotelu powoli i bez bojaźni. Wszak znasz kowala na rogu ulicy?...
— Doskonale.
— Tam znajdziesz twojego konia, wsiądziesz na niego, nic nie mówiąc nikomu; następnie, ponieważ znasz drogę do Paryża, w Villeneuve-le-Roi oddasz konia, a odbierzesz Panurga.
— Poczciwy Panurgps!... bardzo pragnę go zobaczyć. Ale jakże tutaj będę żył?...
— Ja moim przyjaciołom żebrać nie pozwolę — odpowiedział Chicot — oto masz...
Trefniś wydobył z kieszeni garść talarów i oddał mnichowi.
— Wspaniały człowiek!... — pomyślał sobie Gorenflot, aż do łez rozczulony — pozwól mi z sobą pozostać w Lyonie. Lubię Lyon, to druga stolica państwa i bardzo gościnna.
— Ale ja tutaj nie zostanę, wyjeżdżam i to tak śpiesznie, że nie chcę cię na przykrą narazić drogę.
— Niech się dzieje twoja wola, panie Chicot — odrzekł Gorenflot z rezygnacją.
— Otóż tak lubię, braciszku.
Posadził mnicha przy łóżku, zeszedł do gospodarza i odprowadziwszy na stronę, rzekł:
— Panie Bernouillet, nile nie wiesz, jaki wypadek zdarzył się w twoim domu.
— Co takiego? — zapytał gospodarz, wytrzeszczając oczy.
— Ten zapalony rojalista, ten nieprzyjaciel wiary, ten przebrzydły hugonota... dzisiaj z Rzymu otrzymał posłańca.
— Przecież ja o tem panu mówiłem.
— Jego Świątobliwość, papież, wedle wszelkiego podobieństwa do prawdy, do niego wyprawił posła.
— A w jakim celu?
— Wejdź do pokoju — panie Bernouillet, podnieś kołdrę i zobacz jego szyję.
— Pan mię przestraszasz.
— Nic ci więcej nie powiem, jak tylko, że w twoim domu wymierzono sprawiedliwość.
Chicot wsunął dziesięć talarów w rękę gospodarza i udał się do stajni, skąd wyprowadził konie.
Lekki jak ptak, gospodarz pobiegł do mieszkania Dawida.
Zastał tam modlącego się Gorenflota.
Zbliżył się do łóżka i podniósł przykrycie.
Rana była jeszcze świeża i czerwona ale ciało zimne.
— Tak giną nieprzyjaciele Ligi — rzekł do Gorenflota.
— Amen — odpowiedział mnich.
Te wypadki miały miejsce, prawie w tej samej chwili, kiedy Bussy powrócił Dianę de Meridor staremu baronowi, który ją miał za umarłą.