Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot miał dobre nogi i chciałby ich użyć na dopędzenie człowieka, który kijem uderzył Gorenflota, gdyby powierzchowność tegoż, mianowicie zaś towarzysza jego, nie zatrważała go nieco.
W rzeczy samej dwaj uciekający widocznie pragnęli ukryć się w tłumie i tylko na zakrętach ulic zwracali się, chcąc wiedzieć, czy ich nie gonią.
Chicot pomyślał, że najlepszym środkiem ujrzenia, będzie wyprzedzić ich.
Obydwaj uciekający wpadli na ulicę Świętego Honorjusza, przez Monnaie i Tirechape, Chicot biegnąc za nimi, wyprzedził ich na ostatniej.
W kapeluszach zapuszczonych na oczy i płaszczach z podniesionemi kołnierzami, biegli krokiem przyśpieszonym i jakby wojskowym ku ulicy Ferronerie.
Na rogu ulicy Ferronerie zatrzymali się i spojrzeli wokoło siebie.
Tymczasem, Chicot stanął na środku ulicy.
Przed domem, zdającym się upadać ze starości, stała kolasa, dwoma tęgiemi zaprzężona końmi.
Chicot widział, że woźnica drzemie na koźle i zobaczył w kolasce kobietę, czekającą na kogoś niecierpliwie, bo wciąż wyglądała okienkiem.
Obejrzał się raz jeszcze i przekonał, że kolaska oczekiwała na dwóch mężczyzn.
Korzystając więc z ciemności, wsunął się pod ławę, na której dwa razy w tygodniu przekupnie rozkładali produkty żywności.
Ławka ta stała pod domem.
Zaledwie wślizgnął się pod nią, aliści przybyli owi mężczyźni i trwożni, zatrzymali się przy koniach.
Jeden z nich obudził woźnicę, trącając go po ramieniu, drugi niecierpliwszy, trącił go szpadą.
— Aha!... — rzekł Chicot — to są moi rodacy i teraz się nie dziwię, że poczęstowali po ludzku Gorenflota, który klął Gaskończyków.
Młoda kobieta, poznawszy tych, których oczekiwała, śmielej wychyliła się z kolaski.
Chicot dostrzegł wyraźnie, że miała może dwadzieścia dwa lato, była piękna lecz blada, że miała włosy jasno-blond, oczy czarne i rękę cudownej białości.
Gdyby to było w dzień, z postawy jej mógłby był wnieść, że była cierpiącą i że zbyteczna okrągłość zdradzała jej tajemnicę.
Dwóch mężczyzn zbliżyło się do kolaski i samo z siebie wynika, że stanęli między nią, a ławką, pod którą siedział Chicot.
Wyższy z nich ujął rękę kobiety i kładąc nogę na stopień kolaski rzekł:
— Jakże ci jest, moja droga.
Kobieta odpowiedziała smutnym uśmiechem i pokazała flaszeczkę do cucenia.
— Jeszcze słaba... Bardzoby mi była przykra twoja choroba, gdybym nie był jej przyczyną.
— Poco ją wieziesz do Paryża!... — rzekł drugi mężczyzna, — że też na krok nie ruszysz się bez spódnicy.
— A! mój kochany Agripa — odpowiedział mężczyzna. zdający się mężem, albo kochankiem kobiety — trudno się rozdzielić z tem, co się kocha.
I spojrzał miłośnie na kobietę.
— Aż mi się coś dziwnego dzieje, gdy cię słyszę mówiącym, — odrzekł cierpko drugi mężczyzna, — alboż dla miłostek przybyłeś do Paryża! Zdaje mi się, że Bearn jest dość obszernym na sentymentalne przechadzki i że nie potrzebujesz odbywać ich po Babilonie. Powracaj, jeśli cię obchodzą miłostki, albo pomyśl mój panie o tem, co przyszłość starowi.
Chicot chciał wychylić głowę, lecz lękał się aby go nie spostrzeżono.
— Moja droga, niech on sobie gada, a ty nic na to nie zważaj. Zdaje mi się, żeby zasłabł, jak ty i mdlał jak ty, gdyby się nie wygadał.
— To przynajmniej siadaj w kolaskę, kiedy chcesz być czułym, żeby cię nie poznali na ulicy.
— Masz słuszność Agripo. Moja droga, on nic złego nie radzi, posuń się, nie mogąc cię mieć na kolanach, będę przynajmniej przy tobie.
— Będzie mi to najprzyjemniej, Najjaśniejszy panie — odpowiedziała młoda kobieta.
— Najjaśniejszy panie!... — mruknął Chicot i chcąc wychylić głowę, uderzył nią o ławkę; co ona mówi?
Tymczasem szczęśliwy kochanek wsiadł w kolaskę, a ta jęknęła pod podwójnym ciężarem.
Następnie słychać było czułe pocałunki.
— Do pioruna!... — zawołał mężczyzna, który pozostał na ulicy — człowiek zawsze jest zwierzęciem.
— Bodajem zdechł, jeżeli cokolwiek rozumiem — mruknął Chicot — ale bądźmy cierpliwi, czekając, wszystkiego się dowiemy.
— Jakżem szczęśliwy — mówił mężczyzna siedzący w kolasce, nie troszcząc się o swojego towarzysza. Prześliczny dzień! poczciwi paryżanie nienawidzą mię z całego serca i każdy chętnieby mię zabił, gdyby wiedział, gdzie jestem. Poczciwi paryżanie! oni nie wiedzą, że mi torują drogę do tronu, a ja tymczasem ukochaną kobietę mam w moich objęciach. Moja d’Aubigne, skoro królem zostanę, w tem miejscu postawię posąg Bearneńskiemu genjuszowi.
— Bearneńskiemu! Chicot drugi guz zrobił sobie na czole.
— To ulica Ferronerie — mówiła d‘Aubigne — nic tu na niej niema dobrego.
— Zdaje mi się — mówił Henryk, bo czytelnicy zapewne poznali króla Nawarry, — zdaje mi się, że w tej chwili widzę całe moje życie, zdaje mi się, że jestem królem, że jestem silny i potężny, ale mniej jak teraz kochany. A! moja droga, powtórz mi, że mnie kochasz, bo twój głos serce moje raduje.
I z uczuciem melancholji, które Henryka często napadało, z westchnieniem oparł głowę na ramieniu kochanki.
— A! mój Boże — mówiła młoda kobieta strwożona — czy ci nie słabo, Najjaśniejszy panie?
— Nie lękaj się moja droga; gdybym zemdlał przy tobie, to byłoby szczęściem.
— Nie wiem Najjaśniejszy panie — rzekła d‘Aubigne, — dlaczego piszesz się królem Nawarry, a nie Ronsard’em, albo Klemensem Marot.
— Ciekawym dlaczego źle żyjesz z panią Margot, kiedy oboje tak czujecie poezję?... — rzekł mężczyzna stojący przy kolasie.
— Mój drogi, nie mów mi o mojej żonie! czy znam przysłowie: gdybyśmy ją znaleźli!
— Albóż nie jest w Nawarze!
— Dlatego ja tam nie jestem. Dreszczu mię tylko nabawiłeś, wsiadaj oto i jedzmy.
— Jedźcie, ja pójdę za wami; daremniebym wam przeszkadzał, albo wy mnie.
— A więc zamknij drzwiczki i czyń co ci się podoba — rzekł Henryk, a potem dodał do woźnicy.
— Jedz, gdzie wiesz.
Kolasa oddaliła się powoli, za nią szedł d‘Aubigne, który chociaż gromił króla, czuwał nad nim troskliwie.
Odjazd ten uwolnił Chicota z kłopotu, albowiem d’Aubigne nie należał do ludzi, którzy podsłuchującym pozwalają żyć bezkarnie.
— Nie wiem, czy Walezjusz powinien o tem wiedzieć!... — mówił Chicot wychodząc z pod ławy.
I wyprostował się, wyciągając ścierpnięte nogi.
— Co mu z tego przyjdzie — mówił dalej — żeby wiedział o dwóch mężczyznach, którzy ukrywają ciężarną kobietę. Na honor, to byłoby podle. Nie, ani słowa o tem nie wspomnę, bo na tem nikt nie straci.
Chicot podskoczył wesoło.
— Jak pięknie patrzeć na kochanków!... — mówił dalej — ale d‘Aubigne ma słuszność, że jak na króla „in partibus“ zanadto tych miłostek. Rok temu, dla pani de Sauve przyjechał do Paryża; dzisiaj, pilnuje mdlejącej kobiety; a przecież naprawdę myśli o tronie. Jakkolwiek bądź, pewny jestem, że on im kiedyś figla wypłata. Na honor, ani słowa nie pisnę o tem, com widział i słyszał.
W tym czasie tłum pijany przechodząc krzyczał: Vivat Liga! śmierć hugonotom, na stos hugenotów!...
Kolasa zwróciła się na róg cmentarza Niewiniątek i znikła ma ulicy Saint-Denis.
— Otóż tylu widziałem — mówił Chicot — kardynała Guise, księcia Mayenne, Henryka Walezjusza i Henryka króla Nawarry; jednego mi tylko brakuje, to jest księcia Andegaweńskiego. Poszukajmy Franciszka III-go, chciałbym zobaczyć tego zacnego monarchę.
I skierował kię ku kościołowi St. Germain l‘Auxerrois.
Nietylko Chieot szukał księcia Andegaweńskiego i niepokoił się o niego, panowie Guise także szukali go wszędzie, lecz nie byli Szczęśliwsi od trefnisia.
Książę Andegaweński nie był człowiekiem, któryby się nierozsądnie narażał i zobaczymy później jakie powody skłaniały go do oddalenia się od przyjaciół.
Przez chwilę Chicot sądził, że wynajdzie księcia na ulicy Bethisy, gdzie liczny tłum zgromadzał się przed sklepem kupca winnego.
W tym tłumie Chicot poznał pana de Monsoreau.
— Aha! — rzekł — chart tutaj, to i lis niedaleko.
Chicot mylił się.
Pan de Monsoreau starał się ujmować wychodzących z szynku pijaków, a przedewszyktkiem mówcę, który ich podniecał.
Mówcą tym był pijany Gorenflot.
Opowiadał on o swojej podróży do Lyonu i pojedynku w zajeździe, z urojonym hugonoitą.
Guise, który z opowiadania poznawał Mikołaja Dawida, słuchał go z całą uwagą.
Ulicę Bethisy przepełniały tłumy.
Wielu szlachty przywiązało konie swoje do kółka, przybitego do słupa w środku ulicy.
Chicot wmieszał się w tłum i nadstawił uszu.
Gorenflot chwiejący się i czerwony, mówiący tylko przerywanemi wyrazami, siedział jeszcze na swoim Panurgu i był przedmiotem igraszki pana de Monsoreau.
Wyznania mnicha trwożyły Gaskończyka, więcej jeszcze niż spotkanie króla Nawarry.
Widział nadchodzącą chwilę, w której Gorenflot wymieni jego nazwisko, coby rzecz całą wyjaśniło.
Nie tracąc więc chwili, odwiązał kilka koni od słupa, uderzył strzemionami i tym sposobem wprawiając w ruch, przymusił zgromadzonych do rozstąpienia się.
Koło prysnęło i tłum się rozproszył.
Krzyk: ogień! ogień!... — powtórzyło ze dwanaście głodów.
Chicot, jak strzała, przebiegł pomiędzy tłumem, zbliżył się do Gorenflota z iskrzącemi oczyma, pochwycił Panurga za uzdeczkę i w przeciwną ciągnąc go stronę, odsunął od księcia Guise.
Przestrzeń pomiędzy księciem a zakonnikiem lud natychmiast zapełnił.
Chicot pociągnął mnicha, chwiejącego kię na ośle, ku ścianie kostnicy kościoła St. Germain l‘Auxerrois i przytłoczył go do muru tak silnie, że wyglądał jak płaskorzeźba.
— A! pijaku, a! poganinie — rzekł — więc wino nad przyjaźń przekładasz?
— Panie Chiot! — wyjąkał mnich.
— Jakto, ja ciebie żywiłem i poiłem hultaju, a ty mię teraz zdradzasz? Rozgadujesz moje tajemnice, nędzniku.
— Mój przyjacielu!
— Milcz, jesteś zdrajcą i zasługujesz na karę.
Mnich, chociaż ogromny i silny, lecz osłabiony żalem i winem, chwiał się tylko w rękach Chicota.
Panurgus tylko stawiał opór przeciw krzywdzie swojego przyjaciela, wierzgając tylnemi nogami, za co Chicot kijem go porządnie okładał.
— Tak ciężko karzesz twojego przyjaciela — mruczał mnich.
— Przyjdzie i na ciebie kolej — odrzekł mu Chiecot.
I kij trefnisia dotknął kościstych ramion Gorenflota.
— Przyjacielu, zabijesz mnie.
— Kto kocha, ten karze.
Chicot tak silnie dawał dowody przywiązania, że mnich aż jęczał.
— Teraz, hultaju — rzekł Chicot, przestając bić — idź spać pod „Róg obfitości“.
— Ja drogi przed sobą nie widzę — odpowiedział Gorenflot, zalewając się łzami.
— A! przecież — rzekł Chicot — cokolwiek wina z ciebie wypłynie i prędzej się wytrzeźwisz. Ale nie, ja jeszcze muszę ci służyć za przewodnika.
Chicot pociągnął osła, a Gorenflot, nie chcąc spaść, usiłował utrzymać środek ciężkości.
Przeszli most młynarski, ulicę Świętego Bartłomieja, mały most i weszli na ulicę Świętego Jakóba.
Dwóch chłopców od pana Bonhommet zeszli na dół i na rozkaz Chicota zaprowadzili mnicha do gabinetu, którzy znają już czytelnicy.
— Stało się — rzekł Bonhommet, powracając do Chicota.
— Czy się położył? — zapytał Gaskończyk.
— Nawet już chrapie.
— Wybornie; ale skoro się przebudzi, nie mów mu, jakim się tu dostał sposobem; dobrze żeby myślał, iż od owej sławnej nocy jeszcze nie wyszedł od ciebie i żeby wszystko, co mu się przytrafiło, za sen uważał.
— Dobrze; ale panie Chicot, co się przytrafiło temu mnichowi!
— Wielkie nieszczęście; podobno w Lyonie pokłócił się z posłańcem od pana de Mayenne i zabił go.
— O! mój Boże! — zawołał gospodarz.
— Pan de Mayence przysiągł, że go żywcem na pal wbić każę.
— Bądź pan spokojny, ja go od siebie nie puszczę.
— Wybornie. Teraz muszę poszukać księcia Andegaweńskiego.
I skierował się ku pałacowi Jego książęcej mości Franciszka Andegaweńskiego.