Była to jedna staruszka w Warszawie;
Miała dwie służebnice, Magdeczkę i Kachnę,
O których powiadają, że w przędzenia sławie Przeszły lidyjską Arachnę.
Częstokroć dobry przymiot niewygodny bywa.
Napędzała je często baba do roboty, Z wieczora, paląc łuczywa;
Alić znowu, jeno brzask, fruczą kołowroty: Tak do nocy od poranku Musiały prząść bez ustanku. Kiedy było blizko rana, Kogut piał jak opętaniec; Baba zaraz hyc z tapczana. Porwawszy na się zbrudzony odziewek, Biegła rozświecić kaganiec, A potem prosto do dziewek.
Te w grochowinach śpiące po pracy głęboko. Jedna się poczęła drapać, A druga, jedno otworzywszy oko, Chce jeszcze troszkę pochrapać;
Lecz darmo, bo nad głową hałasuje jędza: «Wstajcie, dziewki! gdzie jest przędza?»
Musiały zatem wstawać, murkocząc pod nosem: «Czy cię piekielnik rozpierzył, psi ptaku, I z twoim przemierzłym głosem! Przybeczysz ty twego gdaku.» Słowo do słowa, nakoniec się zdarza,
Że zagniotły złośnice pana ekscytarza.
Aleć im to zabójstwo nie zdało się na nic:
Bo, nie mogąc rozeznać dnia i nocy granic,
W nocy Baba latała jak kot zagorzały; Dziewki więc jeszcze mniej spały.
Trafiły tedy z deszczu pod rynnę niebogi.