Pani marszałkowa (1937)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Pani marszałkowa
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. У предводительши
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Pani marszałkowa

Corocznie pierwszego lutego, w dniu św. męczennika Tryfona, w majątku wdowy po byłym powiatowym marszałku szlachty, Tryfonie Lwowiczu Zawziatowie, bywa niezwykle gwarnie. W tym to dniu bowiem wdowa po marszałku, Liubow Pietrowna, każe odprawiać nabożeństwo żałobne, a potem zaraz nabożeństwo dziękczynne. Na nabożeństwo zjeżdża cały powiat. Spotkać tam można obecnego marszałka szlachty Chriumowa, prezesa urzędu ziemskiego, Marfutkina, stałego członka Potraszkowa, obu okręgowych sędziów pokoju, dwóch komisarzy ziemskich, lekarza powiatowego, Dworniagina, od którego zalatuje jodoformem, całe obywatelstwo okoliczne i t. p. Zbiera się około pięćdziesięciu osób.
Punktualnie o dwunastej w południe goście, wydłużając w odpowiedni sposób fizjognomie, przedostają się przez wszystkie pokoje do salonu. Na podłodze — dywany, stąpają więc wszyscy bez hałasu, mimo to jednak podniosły nastrój zmusza ich do unoszenia się na palcach i balansowania rękami w czasie chodzenia. W salonie wszystko już jest przygotowane. Staruszek niskiego wzrostu, ojciec Jewmeniusz w wysokim wyliniałym kołpaku, wdziewa czarną kapę. Diakon Konkordiew, czerwony jak rak i już przebrany, bez szelestu odwraca kartki modlitewnika i wkłada weń zakładki papierowe. W drzwiach, wiodących do przedpokoju, diaczek Łukasz z nadętymi policzkami i wybałuszonymi oczami, dmucha w kadzielnicę. Salon stopniowo napełnia się niebieskawym przeźroczystym dymkiem i zapachem kadzidła. Młody nauczyciel ludowy Helikonskij, w nowym workowatym surducie, z wielkimi wągrami na zalęknionej twarzy roznosi na bogatej tacy świece. Pani domu, Liubow Pietrowna Zawziatowa zajmuje miejsce na samym przedzie, tuż przy stoliku z kutią i, uprzedzając fakty, przykłada chusteczkę do twarzy. Ogólną ciszę przerywają od czasu do czasu westchnienia. Wszyscy są uroczyści i wszyscy mają wydłużone, smutne twarze.
Nabożeństwo żałobne rozpoczyna się. Z kadzielnicy płynie niebieskawy dymek i igra z wpadającym z boku promieniem słonecznym, zapalone świece trzaskają cichutko.
Śpiew, początkowo przenikliwy i ogłuszający, w miarę jak śpiewający w chórze dostosowują się do warunków akustycznych pokoju, staje się stopniowo bardziej przytłumiony i harmonijny...
Śpiewają coraz smutniej i rzewniej. Goście powoli dostrajają się do melanholijnego nastroju i wpadają w zadumę. Do głów tłoczą się myśli o krótkotrwałości życia doczesnego, o marności żywota i znikomości tego świata w ogóle... Wspominają nieboszczyka Zawziatowa, tłuściutkiego człowieka o różowych policzkach, wychylającego jednym haustem butelkę szampana i rozbijającego głową lustra... A gdy chór intonuje: „Za spokój duszy jego“ i rozlega się głośne chlipanie pani domu, goście zaczynają smutnie przestępować z nogi na nogę. Bardziej wrażliwym staje coś jakby w gardle i czują łaskotanie pod powiekami. Prezes urzędu ziemskiego, Marfutkin, pragnąc zagłuszyć nieprzyjemne uczucie, pochyla się do ucha komisarza ziemskiego i szepce:
— Wczoraj byłem u Iwana Fiodorycza... Z Piotrem Piotrowiczem zagraliśmy wielkiego szlema bez atu. Jak Boga kocham! Olga Andriejewna tak się tym przejęła, że wypadł jej z ust ząb sztuczny...
Ale chór tymczasem zaintonował „Wieczną pamięć“. Hielikonskij z szacunkiem obiera świece i nabożeństwo żałobne kończy się.
Przez chwilę trwa krzątanina, popi zmieniają kapy i rozpoczyna się nabożeństwo dziękczynne.
Po nabożeństwie, podczas gdy ojciec Jewmeniusz przebiera się z uroczystych szat duchownych, goście zacierają ręce i pokasłują, a pani domu opowiada o dobroci nieboszczyka Tryfona Lwowicza.
— Proszę panów na śniadanie! — kończy swoje opowiadanie, wzdychając.
Goście robią, co mogą, aby nie deptać sobie po nogach i śpieszą do jadalni... Tu oczekuje ich śniadanie. Śniadanie to jest do tego stopnia wytworne, że diakon Konkordiew każdego roku, patrząc na zastawiony stół, uważa za swój obowiązek rozłożyć ręce, pokiwać ze zdumieniem głową i oświadczyć głośno:
— Niebywałe! To już, ojcze Jewmeniuszu, nie tyle przypomina ludzkie pożywienie, ile ofiary, składane bogom.
Śniadanie istotnie jest nadzwyczajne. Na stole jest wszystko, co może dać flora i fauna. Niezwykłe natomiast jest tylko jedno: na stole jest wszystko, oprócz... trunków. Liubow Pietrowna ślubowała, że w domu jej nie będzie ani kart, ani alkoholu — dwóch rzeczy, które zgubiły jej męża. Na stole przeto stoją tylko butelki z octem i oliwą, jakby kto zadrwił sobie, lub chciał ukarać zaproszonych, których ogólnie w czambuł zaliczyć można do najbardziej zatwardziałych pijaków i opojów na całą okolicę.
— Panowie, proszę jeść! — zaprasza pani marszałkowa. — Proszę mi darować, ale wódki u mnie nie podaje się. Nie mam jej wcale w domu...
Goście zbliżają się do stołu i niezdecydowanie zabierają się do pieroga. Jedzenie jakoś nie idzie... W nabieraniu widelcami, w krajaniu, w żuciu widać jakąś opieszałość, jakąś apatię. Czegoś jakby brakowało...
— Mam takie wrażenie, jak gdyby mi ktoś bliski umarł — szepce jeden sędzia pokoju do ucha drugiego. — Miałem zupełnie takie samo uczucie, kiedy mi żona z inżynierem uciekła... Nie mogę po prostu jeść!...
Marfutkin, zanim się zabrał do jedzenia, długo przetrząsał kieszenie i szukał chustki do nosa.
— Ba, przecież chustkę mam w futrze! A ja szukam... — przypomniał sobie na cały głos i wyszedł do przedpokoju, gdzie wisiały futra.
Z przedpokoju wrócił z roziskrzonymi oczami i natychmiast narzucił się z apetytem na pieróg.
— A co, nieprzyjemnie jest tak na czczo obżerać się? — szepnął do ojca Jewmeniusza. — Idź, ojczulku, do przedpokoju, znajdziesz tam w moim futrze butelczynę... Ale uważaj, ostrożnie, nie brzęcz szkłem!
Ojciec Jewmeniusz przypomina sobie, że musi dać jakąś dyspozycję diaczkowi Łukaszowi i truchcikiem wynosi się do przedpokoju.
— Ojcze! Słówko na osobności! — dogania go Dworniagin.
— Panowie! A jakie ja sobie futro kupiłem okazyjnie! — chwali się Chriumow. — Kosztuje tysiąc, a ja dałem... nie dacie wiary... dwieście pięćdziesiąt. Tylko dwieście pięćdziesiąt.
W każdym innym wypadku przyjętoby tę nowinę zupełnie obojętnie, ale teraz goście wyrażają ogólne zdziwienie i niedowierzanie. Wreszcie wszyscy walą do przedpokoju, aby obejrzeć futro i oglądają je tak długo, dopóki lokaj doktora nie wynosi cichaczem z przedpokoju pięciu opróżnionych flaszek... Gdy podają jesiotra z wody, Marfutkin przypomina sobie, że zostawił w sankach papierośnicę i wychodzi do stajni. Żeby mu się samemu nie przykrzyło, zabiera ze sobą diakona, który właśnie chciał rzucić okiem na swego konia...
Tego samego wieczoru Liubow Pietrowna Zawziatowa siedzi u siebie w gabinecie i pisze list do swojej starej przyjaciółki petersburskiej:

„Zwyczajem lat ubiegłych — pisze między innymi — urządziłam domowe nabożeństwo żałobne w rocznicę śmierci ś. p. mego męża. Na nabożeństwie byli wszyscy sąsiedzi. Ludzie to prości, nieokrzesani, ale jakież złote serca! Ugościłam ich przepysznie, ale jak i w ubiegłych latach, trunków wyskokowych — ani kropelki. Od chwili, kiedy on umarł z nadmiaru użycia trunkom, ślubowałam sobie wprowadzić w naszym powiecie abstynencję i w ten sposób odkupić grzechy nieboszczyka. Propagowanie trzeźwości zaczęłam od własnego domu. Ojciec Jewmeniusz zachwycony jest moją ideą i pomaga mi słowem i czynem. O, ma chere, gdybyś wiedziała, jak kochają mnie te moje niedźwiadki! Prezes powiatowego urzędu ziemskiego Marfutkin po śniadaniu przylgnął do mej ręki i długo przyciskał ją do ust a pokiwawszy komicznie głową, rozpłakał się: dużo uczucia, a brak słów! Ojciec Jewmeniusz, ten cudny starowinka, przysiadł się do mnie i, wpatrzony we mnie, ze łzami w oczach długo coś szczebiotał, jak dziecko. Nie zrozumiałam jego słów, ale prawdziwe uczucie zrozumieć potrafię. Isprawnik, ten przystojny mężczyzna, o którym ci już pisałam padł przede mną na kolana, chciał odczytać swój własny wiersz (to jest nasz poeta) lecz... siły go opuściły... zachwiał się i upadł... Takiego olbrzyma, wyobraź sobie, schwycił atak histerii... Możesz sobie wyobrazić mój zachwyt! Nie obeszło się jednak bez przykrości. Biedny prezes zjazdu sędziów pokoju, Ałałykin, tęgi i apoplektyczny mężczyzna, zemdlał i leżał na otomanie nieprzytomny przez dwie godziny. Musieliśmy go cucić wodą... Dzięki serdeczne doktorowi Dworniaginowi: przyniósł ze swojej apteczki butelkę koniaku i zwilżył mu skronie, poczem prezes odzyskał przytomność i odwieziono go do domu“...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.