<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

Bezpłatny dodatek do „Siedmiu Groszy


Nr. 4 (16)


A.  CZECHOW


20 OPOWIADAŃ





1937


Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia“ S. A. Katowice.


Skrzypce Rotszylda

Gdyby Jakub Iwanow był fabrykantem trumien w wielkim gubernialnym mieście, napewno miałby własną kamienicę i nazywałby się Jakubem Matwiejewiczem. Ale w głuchej, małej, zabitej deskami dziurze panowała straszna bieda. Ludność miasteczka składała się z samych dzieci i staruszków, a i ci umierali tak rzadko, że aż strach pomyśleć. Zapotrzebowanie na trumny zmniejszało się z dnia na dzień, nawet szpital miejski i więzienie dostarczały coraz mniej nieboszczyków. Jednym słowem kompletna plajta. Jakub Iwanow żył wobec tego skromnie, jak zwyczajny chłop, mieszkał w niewielkiej starej chatce z żoną Martą i z całym gospodarstwem, składającym się z szerokiego łóżka, kilku trumien i wielkiego pieca.
Trumny, które robił, były równie mocne i trwałe jak Jakub, który był najwyższym i najbardziej krzepkim obywatelem miasteczka, choć dźwigał już na grzbiecie przeszło siedem krzyżyków. Dla chłopów i mieszczan robił trumny bez mierzenia i nigdy się nie mylił. Dla ziemiaństwa i kobiet robił trumny według miary, używając do mierzenia żelaznego metra; obstalunki dla dzieci przyjmował najchętniej i wykonywał je jakby od niechcenia. A kiedy przychodziło do płacenia, brał gotówkę i mówił:
— Przyznam się, że nie cierpię takiej bzdurnej roboty!
Jakub Iwanowicz miał jeszcze niewielkie zarobki z gry na skrzypcach. W miasteczku na weselach przygrywała orkiestra żydowska pod batutą Mojżesza Iljicza Szachkesa. Trumniarz Jakub słynął ze swej pięknej gry, a szczególnym powodzeniem cieszyły się rosyjskie romanse w jego wykonaniu. Szachkes zapraszał go niekiedy do swego zespołu, płacąc mu 50 kopiejek dziennie (nie licząc napiwków od gości). A grać było ciężko. W sali panował zaduch i gorąco. Zapach czosnku unosił się w powietrzu. W jednym uchu piszczały mu żałośnie skrzypce, w drugim chrapał kontrabas, tam znowu rzewnie płakał flet, na którym grał rudy, nędzny żydek o twarzy, porysowanej wzdłuż i wszerz czerwonymi żyłkami, który przez ironię losu chyba, nosił nazwisko bogacza Rotszylda. Rzecz godna uwagi, że rudy żydek najweselsze i najbardziej skoczne melodie grał w ten sposób, że wszystkie robiły wrażenie marsza pogrzebowego.
Bez żadnej przyczyny Jakub Iwanow od razu poczuł wstręt do Rotszylda. Przyczepiał się do jego słów, wymyślał mu od ostatnich, raz nawet zamierzył się nań. Wówczas Rotszyld, nie mogąc dłużej znieść obojętnie docinków Jakuba, pieniąc się ze złości, krzyknął:
— Gdyby nie wasz talent, Jakubie Iwanowie, dawnobyście wylecieli za drzwi! — to powiedziawszy, rozpłakał się jak małe dziecko.
Nic przeto dziwnego, że Szachkles unikał Jakuba i zapraszał go tylko wówczas, gdy któryś ze stałych muzykantów nie dopisał.
Jakub Iwanow nie odznaczał się ani pogodą ducha, ani dobrym humorem. Trawiły go bezustannie troski i zmartwienia. Myślał, że każda godzina, którą przeżywa, nie przynosi mu nic oprócz strat. W niedzielę i święta pracować było grzechem, poniedziałek — to początek tygodnia i ciężki dzień... Ogółem w roku takich 200 ciężkich dni wypadało. 200, kiedy chcąc, nie chcąc, Jakub siedział z założonymi rękami. A przecież to tyle strat! Od czasu do czasu zdarzało się, że ślub jakiś odbył się bez muzyki, to znów Szachkes nie zaprosił go do orkiestry.
Zdarzyło się też pewnego razu, że burmistrz miasteczka zachorował ciężko i ledwo zipał przez dwa lata. Jakub z niecierpliwością oczekiwał jego śmierci, lecz jakby na złość, burmistrz wyjechał na kurację do gubernialnego miasta i tam umarł. Biedny Jakub stracił wtedy co najmniej dziesięć rubli, bo mógł był zrobić dla burmistrza elegancką trumnę ze szklanym wiekiem. Rozmyślanie o coraz większych stratach dręczyło go bezustannie. W nocy, gdy nie mógł spać, brał do ręki skrzypce, przebierał palcami po strunach, które wydawały cichy jęk i robiło mu się wtedy lżej na duszy.
Szóstego maja Marta nagle zachorowała. Dostała gorączki, męczyło ją pragnienie i ledwo trzymała się na nogach. Wstała jednak, aby zapalić w piecu i przynieść wody. Pod wieczór zrobiło jej się gorzej i położyła się do łóżka.
Tego dnia Jakub od rana grał na skrzypcach, a gdy zmrok zapadł, usiadł pod lampą, wyciągnął książkę i zaczął sporządzać bilans. Suma strat dosięgała tysiąca rubli! Gdyby te pieniądze oddał był do banku, miałby dziś już tysiąc czterdzieści rubli. Krew uderzyła mu do głowy, na czoło wystąpił kroplisty pot.
Same straty, same straty!
Jakubie! — ozwał się słaby głos Marty. — Umieram!
Jakub odwrócił się i spojrzał na żonę. Twarz jej zdobił dziwny jakiś rumieniec. Była wesoła i jakby uśmiechnięta. Jakub, który przyzwyczaił się do bladej, znękanej, wysuszonej twarzy żony, przestraszył się nie na żarty. Pomyślał, że Marta rzeczywiście ma zamiar umrzeć; chce uwolnić się od niego, od dusznej izby, od męki życia.
Minęła noc. Na niebie zajaśniała jutrzenka.
Jakub przez całą noc przesiedział u łoża swojej baby. Myślał, że w nocy będzie koniec i nagle przypomniał sobie, że przez cały czas pożycia z nią, przez blisko 50 lat, nie rzekł do niej ani jednego ciepłego słowa, nie przytulił, nie popieścił, a kiedy pijany wracał od czasu do czasu z wiejskiego wesela, nie wpadło mu na myśl nigdy, żeby przywieźć jej choćby skromny upominek.
Przez całe życie krzyczał na nią i wymyślał żonie. Wymyślał, że wydaje na zbytki i groził jej pięściami. Nie zdarzyło się wprawdzie, żeby ją pobił dotkliwie, lecz na sam widok jego podniesionej ręki biedna Marta truchlała ze strachu. Zabraniał jej picia herbaty i biedna pokorna babina piła czystą wodę. Obecnie zrozumiał to wszystko. Zrozumiał, co znaczy ten dziwny, pogodny uśmiech na jej twarzy. Zrozumiał i zrobiło się mu niezmiernie przykro.
Wczesnym rankiem pożyczył od sąsiada wóz i pojechał z żoną do szpitala. Pacjentów tego dnia było niewielu. Czekali nie bardzo długo, bo tylko trzy godziny.
Ku swej wielkiej radości dowiedział się Jakub, że naczelny lekarz nie przyjmuje dziś i że zastępuje go Maksym Mikołajewicz, felczer, pijaczyna, lecz mądrzejszy podobno i bardziej uczony od samego dyrektora szpitala.
— Moje uszanowanie! — rzekł Jakub, wprowadzając staruchę do poczekalni. — Wybaczy pan doktor, że przychodzę z takim głupstwem, ale baba mi zaniemogła, t. j. — przepraszam za wyrażenie — żona moja, towarzyszka życia jednym słowem...
Pan „doktór” zrobił poważną minę i gładząc siwe bokobrody, spojrzał z podełba na chorą. Marta siedziała na taburecie skulona i zgarbiona, chuda i nędzna, z profilu podobna do ptaka, który umiera z pragnienia.
— Hm... tak... — rzekł powoli felczer. — Influenca, albo febra, a może i tyfus, bo w mieście panuje epidemia... Cóż, panie dzieju, przeżyła babka latka, czas już i na nią. Ile wiosen sobie liczy?
— Około siedemdziesięciu...
— Czas już, czas na nią.
— No tak, szanowny pan doktór ma rację, że tak powiem i bardzo mu jestem za to wdzięczny, ale czyby nie można jakoś zaradzić... Każde zwierzę chce żyć, choć stare i chore...
— Więc cóż z tego?... — odezwał się felczer groźnym tonem, jakby od niego zależało życie lub śmierć człowieka. — Trzeba, łaskawco, przykładać kompres i dawać po dwa proszki dziennie. A więc do zobaczenia! Bonżur!
Z wyrazu twarzy „doktora“ Jakub wyczytał, że jest źle. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że Marta umrze nie dziś, to jutro. Ujął z lekka pod łokieć Maksyma Mikołajewicza i rzekł półgłosem:
— A może, panie doktorze, byłoby dobrze bańki babie postawić?
— Nie mam czasu na bańki, weź swoją babę i zmykaj!
— Niech pan zechce to zrozumieć i zlituje się nade mną. Gdyby babę brzuch bolał, albo jakie inne wnętrzności, proszki pomogłyby lub może jakieś krople... Ale to całkiem inna sprawa. To przeziębienie... Pierwszą rzeczą trzebaby krew puścić!
Felczer jednak nie słuchał wywodów Jakuba i wywoływał następnego pacjenta.
— Idź, idź sobie z Bogiem, nie ma mi tu co głowę zawracać.
— Niech pan doktór zlituje się i postawi jej choć pijawki!
— Wynoś się, wynoś się bałwanie!
Tego było za wiele. Jakub, dotknięty do żywego, bez słowa pożegnania opuścił gabinet.
A gdy wsiedli na wóz, spojrzał pogardliwie na okna szpitalne i rzekł:
— Posadzili ich tutaj. Patrzcie no jacy artyści! Bogatemu to byście bańki postawili a biedakowi jednej pijawki żałujecie, niech zdycha jak ten pies!
A gdy wrócili do domu, Marta zwlokła się z wozu i stanęła pod piecem. Bała się położyć, myśląc, że dziad zacznie urągać, że nie pracuje i darmo chleb zjada. A jutro znów dzień Jana Bożego... pojutrze Mikołaja Cudotwórcy. Jakub znów nie będzie pracował...
— Trzeba się zabrać do pracy — pomyślał Jakub. — Marta umrze lada dzień.
Nic nie mówiąc, przyłożył jej do pleców żelazny metr i wziął miarę na trumnę. Potem przeżegnał się i wziął się do roboty.
A gdy trumna była skończona, wziął książeczkę rozchodową i zapisał:
„Trumna dla Marty Iwanowowej — 2 ruble 40 kop.”
Zamknął księgę i westchnął głęboko.
Stara leżała cicho z zamkniętymi oczyma. Gdy noc zapadła, Jakub usłyszał jej cichy, ochrypły głos:
— Pamiętasz, stary... było to dawno... 50 lat temu. Siedzieliśmy oboje pod wierzbą nad rzeką... Pamiętasz nasze dzieciątko z jasnymi włoskami... Umarło biedactwo...
Jakub wytężył pamięć, ale — niestety — nie mógł sobie przypomnieć ani dziecka z jasnymi włosami, ani wierzby nad rzeką.
— Przywidziało ci się stara! — rzekł.
Do drzwi zapukano. Na progu stanął pop. Wysłuchał spowiedzi i opatrzył chorą Świętymi Sakramentami...
Marta zaczęła bredzić i o świcie skonała.
Staruszki-sąsiadki ubrały ją pięknie i złożyły do trumny. Jakub sam odczytał psalmy, za grób nic nie zapłacił, bo grabarz cmentarny był jego kmotrem. Czterech chłopów wyniosło trumnę nie za pieniądze, lecz z szacunku dla Jakuba... A za trumną szli żebracy i kaleki. Przechodnie żegnali się pobożnie i ze smutkiem kiwali głowami...
A Jakub cieszył się, że wszystko poszło tak tanio i tak łatwo.
Ostatnie pożegnanie z żoną przeszło też gładko. Poklepał trumnę i rzekł:
— Urzędowa robota!
A gdy wieczorem powrócił do ciemnej, opustoszałej izby, owładnął nim wielki smutek. Głowa go bolała. W skroniach waliło, jak młotem. Nogi się pod nim chwiały, a do zmęczonego mózgu tłoczyły się różne myśli.
I znów pomyślał, że przez całe 50 lat, które przeżył z Martą, nie odezwał się do niej ciepłym słowem, nie pogłaskał jej, nie przytulił... Traktował ją gorzej jak psa. A ona... była dobra dla niego.. Paliła w piecu, chodziła do miasta, a gdy pijany wracał z wesela, ze czcią wieszała na gwoździu jego skrzypce i zdejmowała mu buty, patrząc zalęknionym, pełnym uwielbienia wzrokiem...
Ocknął się z zamyślenia. Do izby wszedł Rotszyld.
— Szukałem was, dziadku. — odezwał się rudy żydek. — Mojżesz Iljicz kazali wam się kłaniać i zaraz przyjść do siebie.
Jakub nie słuchał, łzy dławiły go.
— Idź precz, żydzie! — krzyknął.
— Ny, co znaczy, idź precz? To mój interes, czy pański?
Jakub z obrzydzeniem spojrzał na małe przymrużone oczy Rotszylda. Nie mógł znieść tego skrzeczącego głosu. Nie mógł patrzeć na tę jego zielonawą, pokrytą piegami twarz, na zniszczony długi chałat.
— Czego się czepiasz mnie, cebulo! Idź precz!
— Czego pan tak krzyczy? Co jest?
— Precz! Paszoł won! — groził Jakub, wymachując pięścią.
Rotszyld skamieniał. Potem podniósł ręce, jakby broniąc się przed uderzeniem. Nagle odwrócił się i zaczął uciekać co tchu. Biegł podskakując, wymachując rękami, a ulicznicy rzucili się w ślad za nim, krzycząc: „Żyd! Żyd!“ Za nimi podążyły psy, szczekając przeraźliwie. Ktoś gwizdnął, zaśmiał się a psy zaczęły szczekać jeszcze głośniej. Nagle powietrze przeszył przeraźliwy krzyk. Jeden z psów dopędził Rotszylda i ugryzł go boleśnie w nogę.
Jakub tymczasem podążał w stronę pastwiska. Wkrótce stanął nad rzeką. W powietrzu z piskiem przelatywały stada bekasów, z dala krzyczały kaczki. Słońce paliło nieznośnie, a od wody bił taki blask że aż oczy bolały.
Szedł wolno wzdłuż brzegu. Z kąpieli wyszła jakaś czerwona, tęga dama.
— A to wydra! — pomyślał i poszedł dalej...
Zatrzymał się koło starej rozłożystej wierzby, na której wrony uwiły sobie gniazdo.
I nagle przed oczami jego przesunęły się odległe obrazy przeszłości: stanęło jak żywe dziecko o jasnych, płowych włosach i młoda wierzba, o której bredziła Marta...
Ta sama wierzba, cicha, zielona, smutna. Jakże się zestarzała!
Staruszek usiadł pod drzewem i oddał się wspomnieniom.
Na tamtym brzegu, gdzie teraz była łąka, stał wielki las brzozowy, a tam, na tej łysej górze na horyzoncie, ciemniał stary sosnowy bór. Po rzece sunęły barki i łodzie rybackie. A dziś... Wszędzie cicho, spokojnie, na przeciwległym brzegu stała jedna tylko brzózka piękna i wysmukła jak młoda dziewczyna. Na rzece płynie stado gęsi. Stado wielkich, białych gęsi...
W ciągu ostatnich 50 lat Jakub nie był ani razu nad rzeką. A przecież mógł mieć kilka łodzi i barkę, mógł trudnić się rybołóstwem, sprzedawać ryby chłopom, urzędnikom i bufetowym ze stacji, mógłby krążyć od dworu do dworu, grać na skrzypcach i dorabiać trochę grosza. Mógłby hodować gęsi i sprzedawać je do Moskwy. Samego puchu byłoby za 10 rubli!...
A tymczasem co? Same straty. Życie minęło bezużytecznie, bez żadnego celu, bez żadnej przyjemności. W przyszłość bał się po prostu spojrzeć. A przeszłość? Same troski, same zmartwienia i straty! Dlaczego to ludzie czynią zawsze nie to, co trzeba? Dlaczego zamiast pomagać sobie wzajemnie i żyć w zgodzie, utrudniają sobie wzajemnie życie. A on, Jakub Iwanow czyż nie krzywdził swojej własnej żony i biednego bezbronnego żyda?...
W nocy przywidziało mu się jasnowłose dziecko i ryby... Później... nieboszczka Marta, podobna z profilu do ptaka, blada, nieszczęśliwa twarz Rotszylda i jakieś dziwne pyski, na wpół ludzkie, na wpół zwierzęce...
Nazajutrz Jakub z trudem zwlókł się z łóżka i udał się do szpitala.
Przyjął go ten sam Maksym Mikołajewicz, kazał zaaplikować te same proszki i te same zimne okłady na głowę. A gdy Jakub spojrzał na felczera, wyczytał z jego wzroku, że i na niego przyszedł kres...
Jedna pociecha tylko, że jak człek umrze, to nie potrzebuje już ani jeść, ani pić, ani krzywdzić bliźnich, ani płacić podatków...
Życie przynosi tylko same straty i troski, a śmierć — to czysty zarobek!...
To głębokie spostrzeżenie psychologiczne wydało mu się niebywale trafne, ale bardzo smutne! Człowiek po to żyje, aby umrzeć...
Z rezygnacją szykował się do śmierci. Żal mu tylko było skrzypiec. Skrzypiec przecież nie zabierze do trumny, a jeśli je zostawi, to może ktoś zabrać... Bo na tym świecie wszystko ginie i zawsze ginąć będzie.
Wyszedł z izby ze skrzypcami, usiadł na progu i zaczął grać... Z pod strun wydobywały mu się żałosne, rzewne melodie. W oczach jego błysnęły wielkie łzy. Im więcej myślał o śmierci, tym rzewniej śpiewały skrzypce.
Nagle skrzypnęła furtka. Na podwórzu ukazał się Rotszyld, a ujrzawszy Jakuba, zaczął wymachiwać rękami.
— Zbliż się, chłopcze, nie bój się! — rzekł łagodnie Jakub.
Patrząc z niedowierzaniem i lękiem na starego, Rotszyld zbliżył się doń niepewnym krokiem i zatrzymał się w odległości kilku kroków.
— Niech pan mnie nie bije, panie Jakubie! Przychodzę od Mojżesza Iljicza. We środę mamy ślub... No tak! Pan Szapałow wydaje córkę za mąż. Weselisko będzie huczne, uj jakie huczne! — dodał, mrużąc lewe oko...
— Nie mogę!... — odparł Jakub, dysząc ciężko. — Chory jestem, bracie, bardzo chory...
To rzekłszy, znów zaczął grać.
Rotszyld słuchał uważnie. Na twarzy jego odmalował się smutek.
Cichym, drżącym głosem, zdołał tylko powiedzieć: „uj“ i wielkie jak groch łzy polały się na śmieszny, zniszczony chałat.
A później, pod wieczór, Jakub leżał w izbie. Przyszedł pop, aby wyspowiadać go z grzechów. Jakub miał ich niewiele, ale wolał się wyspowiadać.
— A skrzypce oddajcie Rotszyldowi, ojcze! — rzekł na zakończenie.
— Dobrze, synu, bądź spokojny!

Dziś jeszcze w głuchej, zabitej deskami od świata mieścinie dziwią się mieszkańcy, skąd Rotszyld ma takie piękne skrzypce? Może kupił, a może dosłał w zastaw? A może ukradł?...
Wiem tylko, że Rotszyld od dawna zarzucił flet. Gra teraz tylko na skrzypcach. A kiedy siądzie i stara się naśladować grę nieboszczyka Jakuba w godzinę przed jego śmiercią, dookoła rozlega się płacz, a sam Rotszyld przewraca oczami i szepce:
— U-u-uj!
I nowa ta pieśń tak podobała się w miasteczku, że kupcy zapraszają nieraz do siebie Rotszylda i po dziesięć razy każą mu grać to samo...




Partia Winta

Pewnej obrzydliwej nocy jesiennej Andrzej Stiepanowicz Pieriesołow wracał z teatru.
Jechał i myślał o tym, jaki to pożytek przynosiłyby teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym — jak mówią poeci i marynarze — „dzierżył ster“. Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.
— Czyżby się dotąd nie uporali ze sprawozdaniem? — pomyślał Pieriesołow. — Siedzi tam aż czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że nie daję im wypoczynku nawet w nocy. Pójdę i pośpieszę ich... Stań no, Gurij!
Pieriesołow wysiadł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasuwkę, stało otworem. Pieriesołow wszedł przez nie i po upływie minuty stanął w progu „pokoju dyżurnego“.
Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole, zawalonym arkuszami obrachunkowymi, w świetle dwóch lamp siedziało czterech urzędników i grało w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażury rzucały zielony odblask, naprowadzali myśl o gnomach z bajki, lub też — nie daj Boże — o fałszerzach pieniędzy.
Jeszcze bardziej tajemniczą wydała się ich gra. Sądząc z zachowania się grających i terminologii karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę — grali oni w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Pieriesołowa, nie wskazywało na to, był to wint. Tego w ogóle nie można nawet nazwać grą w karty...
Fantastyczne, dziwne, tajemnicze...
W siedzących przy stole Pieriesołow poznał urzędników: Serafina Gwizdulina, Stiepana Kułakiewicza, Jeremiasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.
— W cóżeś to wyszedł, diable rogaty? — oburzył się Gwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego partnera. — Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stiepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina? W ten sposób leżymy bez dwóch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!
— Na coby się to zdało? — żachnął się partner. — Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Pieriesołowa.
— Moje nazwisko tu w coś wmieszali! — wzruszył ramionami Pieriesołow. — Nic nie rozumiem!
Pisulin rozdał karty. Urzędnicy grali dalej:
— Bank Państwa!...
— Dwa! Izba skarbowa...
— Bez atu...
— Bez atu? Ty? Hm?... Urząd Gubernialny — dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!
— Nic nie rozumiem! — szepnął Pieriesołow.
— Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!
— Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa...
— A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać...
— Moją żonę teraz poruszyli! — pomyślał Pieriesołow. — Nic a nic nie rozumiem...
Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.
Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.
Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.
Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.
— Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! — rozpoczął Pieriesołow. — Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?
— Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo... — szepnął Gwizdulin. — Oglądaliśmy fotografie... odpoczywaliśmy...
Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.
Na stole nie było kart. Leżały tam natomiast fotografie zwykłego wizytowego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografij było dużo. Przyjrzawszy się im, Pieriesołow poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych...
— Co za głupie tłumaczenie?... Jak wy w to gracie?...
— Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo... Niech Pan Bóg broni! Naśladujemy tylko...
— Gwizdulin, objaśnij mi to! Jak wy w to gracie? Wszystko widziałem, i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili... No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Odpowiadaj.
Gwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.
— Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość... swoje znaczenie... Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej — to kiery, Urząd Gubernialny — trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego — kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej... Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu — królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego — damami, radcy kolegialni — waletami, radcy dworu — dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.
— No, proszę... Wobec tego ja jestem asem?...
— Treflowym, a żona waszej ekscelencji — damą treflową.
— Hm!... Zabawne... Chyba, że zagramy... Spróbuję...
Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.
Gra się rozpoczęła.

Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:
Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:
— Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow — bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!...
— Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.
— Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.
Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.
Grano dalej.




Zemsta

Lew Sawicz Tumanow, zwykły śmiertelnik, posiadacz kapitaliku i młodej żony, grał pewnego wieczoru w karty na imieninach u swego przyjaciela. Po dość znacznej przegranej, pod której wpływem nawet spocił się, przypomniał sobie nagle, że już dawno nie pił wódki. Wstał ze swego miejsca i na palcach, kołysząc się poważnie, przesunął się pomiędzy krzesłami, przeszedł przez salon, w którym tańczyła młodzież (tu z uśmiechem, pobłażliwie i po ojcowsku poklepał po plecach młodego aptekarza) i prześlizgnął się przez małe drzwi do bufetu. Stały tam na okrągłym stoliku butelki, karafki z wódką... Przy nich wśród innych przekąsek leżał na talerzu, zieleniąc się cebulką i pietruszką śledź, którego połowę już zjedzono. Lew Sawicz nalał sobie kieliszek, zrobił w powietrzu gest palcami, jakby miał zamiar rozpocząć przemówienie, wypił, krzywiąc się przy tym jak męczennik, potem dziobnął widelcem dzwonko śledzia...
Naraz za ścianą, dały się słyszeć głosy:
— Dobrze, dobrze! — mówił ożywiony głos kobiecy. — Ale kiedy to będzie?
— Moja żona. — poznał Lew Sawicz. — Z kim też ona rozmawia?
— Kiedy chcesz, moja droga... — odpowiedział za ścianą, niski, soczysty bas. — Dziś... nie bardzo mi na rękę... przez cały dzień jestem zajęty...
— ...To Dziegciarow! — poznał Tumanow jednego z przyjaciół po jego basowym głosie. — I ty Brutusie! Czyżby i jego już złapała? Co za nienasycone, niespokojne babsko? Jednego dnia nie może przeżyć bez romansu...
— Tak, jutro jestem naprawdę zajęty... — ciągnął bas. — Jeżeli chcesz, napisz do mnie cośkolwiek jutro... Będzie mi bardzo przyjemnie... Ale powinniśmy jakoś zorganizować tę naszą korespondencję. Trzeba coś wykombinować. Poczta niezupełnie jest bezpieczna... Jeżeli ja do ciebie napiszę, to twój indor może list przyłapać u listonosza, jeżeli zaś ty do mnie napiszesz, to moja połowica może go odebrać w mojej nieobecności i na pewno otworzy...
— Więc co robić?
— Trzeba wymyślić jakiś sposób... Przez służbę również posyłać nie można, gdyż twój Sobakiewicz napewne trzyma w karbach pokojówkę i lokaja... Gra pewno teraz w karty?...
— Tak i wiecznie, bałwan, przegrywa.
— Pewnie za to powodzi mu się w miłości! — zaśmiał się Dziegciarow... — Ale posłuchaj, jaki pomysł mi przyszedł do głowy... Jutro punktualnie o szóstej wieczorem, wracając z biura, będę przechodził przez ogród miejski, gdzie mam się zobaczyć z naczelnikiem. Przeto, wiesz co, moja droga? Postaraj się koniecznie przed szóstą, ale nie później, włożyć liścik do wazonu marmurowego, co stoi na lewo od altanki, zarośniętej winogradem.
— Wiem, wiem.
— To będzie i poetycznie, i tajemniczo, i zupełnie coś nowego... I nie dowie się ani twój tłuścioch, ani moja połowica. Zrozumiałaś?
Lew Sawicz wypił jeszcze jeden kieliszek i wrócił do kart.
Odkrycie, które dopiero co zrobił, nie oszołomiło go, nie zdziwiło, ani też nawet wcale nie oburzyło. Dawno już minął czas, kiedy się oburzał, urządzał żonie sceny, wymyślał a nawet bił. — Dawno już machnął ręką i patrzył na romanse swej lekkomyślnej żony przez palce... Było mu jednak dziwnie nieprzyjemnie! Takie wyrażenia jak: „tłuścioch“, „indor“ i „Sobakiewicz“ obrażały jego miłość własną...
...Jaka to jednak kanalia ten Dziegciarow! — myślał, zapisując kredką na suknie przegraną. — Przy spotkaniu na ulicy udaje takiego sympatycznego przyjaciela, szczerzy zęby, głaska po brzuchu a teraz, jakie słówka obelżywe puszcza?... W oczy nazywa mnie przyjacielem, a za oczy jestem dla niego „indorem“ i „tłuściochem“...
Im więcej przegrywał, tym dotkliwiej odczuwał uczucie zniewagi.
— ...Młokos... — rozmyślał, łamiąc z wściekłości kredkę. — Smarkacz... Nie chce mi się tylko z tobą paskudzić, bobym pokazał ci Sobakiewicza!...
Podczas kolacji nie mógł obojętnie patrzeć na fizjognomię Dziegciarowa, a ten jakby umyślnie zasypywał go pytaniami, czy wygrał, dlaczego jest smutny i t. p. Doszedł nawet do takiego zuchwalstwa, że w roli niby serdecznego przyjaciela głośno zrobił wymówkę żonie Tumanowa, że za mało dba o zdrowie męża. A żona jakby nigdy nic, patrzyła na męża słodkimi oczyma, śmiała się, paplała w najniewinniejszy sposób tak, iż sam diabeł nie mógłby ją posądzić o niewierność.
Po powrocie do domu Lew Sawicz był zły i tak niezadowolony, jak gdyby podczas kolacji zamiast cielęciny zjadł stary kalosz. Może wreszcie przemógłby się i zapomniał o wszystkim, ale szczebiot żony i jej uśmieszki co chwila przypominały mu „indora“, „tłuściocha“, „gąsiora“ i „Sobakiewicza“...
— Po pysku daćby temu łotrowi... Skompromitować go publicznie!
Zaczął rozmyślać, że dobrzeby było pobić Dziegciarowa, zastrzelić go w pojedynku jak wróbla, wysadzić z posady... Albo włożyć do marmurowego wazonu coś obrzydliwego, cuchnącego... na przykład zdechłego szczura... Nieźle byłoby wykraść list żony z wazonu, a zamiast niego położyć jakieś nieprzyzwoite wiersze z podpisem „twoja Akulka”, lub coś w tym rodzaju...
Tumanow długo chodził po sypialni i napawał się tego rodzaju marzeniami o zemście...
Nagle przystanął i uderzył się ręką w czoło.
— Znalazłem, brawo! — zawołał i twarz rozjaśniła mu się zadowoleniem. — To będzie doskonałe! Doskonałe!
Gdy małżonka zasnęła, usiadł przy biurku i po długim namyśle, zmieniając charakter pisma, nakreślił, co następuje:

„Do kupca Dolinowa!
Szanowny panie! Jeżeli do godziny szóstej wieczór dziś, 12 września nie włoży pan dwustu rubli do marmurowego wazonu w ogrodzie miejskim na lewo od altanki winogradowej, to będzie pan zabity, a pański sklep galanteryjny wyleci w powietrze!“

Skończywszy ten list, Lew Sawicz aż podskoczył z zachwytu.
— Co za pomysł! — mruczał, zacierając ręce. — Cudownie! Lepszej zemsty sam szatan nie umiałby wymyślić. Rozumie się, że kupczyna się zlęknie, da zaraz znać policji, a policja urządzi koło szóstej zasadzkę w krzakach i capnie ptaszka, kiedy ten polezie po list... To się dopiero przestraszy! Zanim sprawa się wyjaśni, kanalia zdąży namęczyć się, nasiedzieć w kozie... Brawo!...
Lew Sawicz nalepił znaczek na list i sam zaniósł go na pocztę.
Zasnął z błogim uśmiechem i spał tak słodko, jak mu się to już dawno nie zdarzyło.
Obudziwszy się rano i przypomniawszy sobie swój pomysł, zaczął pomrukiwać wesoło i nawet pogłaskał niewierną żonę po brodzie. Idąc do biura i później, siedząc w kancelarii, uśmiechał się przez cały czas, a wyobraźnia rysowała mu przerażenie Dziegciarowa, kiedy wpadnie w zasadzkę.
Po piątej nie mógł już wytrzymać i podbiegł do ogrodu miejskiego, aby na własne oczy napaść się widokiem rozpaczliwego położenia swego wroga.
— Acha... — pomyślał, spotkawszy w ogrodzie policjanta.
Doszedłszy do altanki winogradowej, usiadł w pobliżu na ławce pod krzakiem i skierowawszy natężony wzrok na wazon, czekał. Niecierpliwość jego nie miała granic.
Punktualnie o szóstej zjawił się Dziegciarow. Młody człowiek był widocznie w najlepszym humorze. Cylinder miał z fantazją zsunięty na tył głowy a z pod rozpiętego palta razem z kamizelką, wyglądała, rzekłbyś sama dusza. Pogwizdywał sobie i palił cygaro.
— ...Zobaczysz... Zaraz dowiesz się, co to jest „indor“ i „Sobakiewicz“! — napawał się przeczuciem zemsty Tumanow. — Poczekaj! Zobaczysz!
Dziegciarow zbliżył się do wazonu i niedbale wsunął weń rękę... Lew Sawicz aż powstał i wpił się w niego wzrokiem... Młody człowiek wyciągnął z wazonu niewielki pakiecik, obejrzał go ze wszystkich stron, wzruszył ramionami, następnie z pewnym wahaniem otworzył, znowu wzruszył ramionami, a na twarzy jego odmalowało się niezwykłe zdziwienie... W pakieciku były dwa papierki storublowe... Długo przyglądał się Dziegciarow papierkom... Wreszcie, nie przestając wzruszać ramionami, wsunął je do kieszeni i rzekł dość głośno:
— Merci!
Nieszczęsny Lew Sawicz Tumanow słyszał to „merci“.
Przez cały wieczór stał naprzeciwko sklepu Dolinowa, wygrażał pięścią szyldowi i mruczał z oburzeniem:
— Tchórz! Podły kupczyk! Tchórz plugawy! Zając parszywy!




Album

Radca tytularny Kraterow, chudy i cienki jak tyczka, wystąpił naprzód i zwracając się do Żmychowa, rozpoczął w ten sposób:
— Ekscelencjo! Do głębi wzruszeni długoletnim kierownictwem waszej ekscelencji i iście ojcowską opieką jego...
— ...w ciągu przeszło lat dziesiątka... — podpowiedział mu Zakuskow.
— ...w ciągu przeszło lat dziesiątka, my, podwładni waszej ekscelencji w dzisiejszym uroczystym... ee... dniu, ee... mamy zaszczyt ofiarować waszej ekscelencji w dowód głębokiego szacunku i głębokiej wdzięczności ten album z naszymi podobiznami i życzymy waszej ekscelencji nieopuszczania nas przez całe sławne, nieskończenie długie życie aż do samej śmierci...
— ... i ojcowską radą na drodze prawdy i postępu... — dodał Zakuskow, ocierając pot, który przy tych słowach wystąpił mu na czole.
Zakuskow widocznie pragnął przemawiać i najprawdopodobniej przygotował przemówienie.
— I oby jeszcze długo, bardzo długo — zakończył — powiewał zwycięski sztandar geniuszu waszej ekscelencji na polu pracy i świadomości społecznej!
Po bruzdach zmarszczonego lewego policzka naczelnika Żmychowa spływała wolno łza.
— Panowie! — odpowiedział Żmychow drżącym głosem. — Nie spodziewałem się w żadnym wypadku, nie przypuszczałem, że panowie uczczą tak mój skromny jubileusz... Jestem... wzruszony... do samej głębi... Nie zapomnę tej chwili do grobowej deski i... wierzajcie mi... wierzajcie mi, przyjaciele, że nikt wam tak dobrze nie życzy, jak ja... A jeśli nawet coś kiedyś miało miejsce, to tylko dla dobra panów...
Żmychow, rzeczywisty radca stanu, pocałował się z Kraterowem, radcą tytularnym, który nie spodziewał się tak wielkiego zaszczytu i zbladł z zachwytu. Następnie naczelnik zrobił ruch ręką, który miał oznaczać, że mówić więcej nie może ze wzruszenia i ...rozpłakał się, jak gdyby nie ofiarowano mu drogiego albumu, lecz przeciwnie odebrano coś.
Następnie, uspokoiwszy się nieco i wypowiedziawszy jeszcze kilka słów serdecznych, pozwolił wszystkim uścisnąć sobie dłoń i wśród owacyjnych okrzyków zeszedł na dół, wsiadł do karety i, żegnany przez wszystkich, odjechał.
Siedząc już w karecie, zmożony został nagle nawałem niedoznawanych dotąd uczuć radosnych i raz jeszcze rozpłakał się.
W domu czekała nań nowa radość. Tam bowiem rodzina, przyjaciele i znajomi urządzili mu taką owację, że zaczął wierzyć, iż istotnie wielce zasłużył się ojczyźnie i że gdyby nie on, to naprawdę kruchoby z nią było. Obiad jubileuszowy składał się z samych toastów, przemówień, pocałunków i łez. Słowem Żmychow nie mógł się spodziewać, że zasługi jego będą tak gorąco wzięte do serca.
— Panowie! — mówił jubilat przed deserem. — Dwie godzin temu otrzymałem pełne zadośćuczynienie za wszystkie udręki, przypadające w udziale urzędnikowi, który kieruje się poczuciem obowiązku, a nie formalistyką i martwą literą prawa. Przez cały czas służby mojej bezwzględnie trzymałem się zasady: nie publiczność dla nas, lecz my dla publiczności! I oto dzisiaj otrzymałem najwyższą nagrodę! Moi podwładni ofiarowali mi album... Ten oto tutaj... Jestem wzruszony...
Uroczyste fizjognomie pochyliły się nad albumem i zaczęły go oglądać.
— Piękny album! — oświadczyła córeczka Żmychowa, Ola. — Kosztuje prawdopodobnie z 50 rubli. Wspaniały! Tatusiu, daj mi ten album. Dobrze? Schowam go. Taki śliczny.
Po obiedzie Oleńka zaniosła album do swego pokoju i schowała do szuflady. Nazajutrz powyjmowała zeń fotografie urzędników, rozrzucając je po podłodze i powkładała podobizny swoich koleżanek z pensji. Galowe mundury urzędników ustąpiły miejsca białym pelerynkom pensjonarskim.
Kola, synek ekscelencji, pozbierał rozrzuconych po podłodze urzędników i pomalował im mundury czerwoną farbą. Bezwąsym porobił zielone wąsy a bezbrodym — bronzowe brody. Gdy już nie było co malować, wyciął z fotografii figurki, przekłuł im szpilkami oczy i zaczął się bawić w żołnierzy. Wyciąwszy radcę tytularnego Kraterowa, przymocował go do pudełka od zapałek i zaniósł w tym stanie ojcu do gabinetu.
— Tatku! Popatrz! Pomnik!
Żmychow roześmiał się serdecznie, pochylił się i ucałował mocno synka.
— No idź że, łobuzie i pokaż mamie. Niech mamusia też zobaczy!




Naga narzeczona
(Romans z kontrabasem).

Muzyk Smyczkow szedł z miasta w kierunku letniska do willi księcia Bibułowa, gdzie z okazji zaręczyn córki księcia miał się odbyć wieczór z muzyką i tańcami. Na plecach muzyk miał olbrzymi kontrabas w skórzanym futerale.
Szedł brzegiem rzeki, której wody nie płynęły bynajmniej groźnym potokiem, lecz raczej cicho i poetycko szemrały.
— A może się wykąpać? — pomyślał muzyk.
I niedługo się namyślając, zrzucił ubranie i pogrążył ciało w chłodnych falach żywiołu.
Wieczór byt wspaniały. Poetycka dusza Smyczkowa stopiła się w jedno z pięknem i harmonią otoczenia. Lecz jakże słodkie uczucie go ogarnęło, gdy odpłynąwszy ze sto kroków od miejsca swej kąpieli, ujrzał śliczną dziewczynę, spoczywającą na urwistym brzegu i zajętą łowieniem ryb. Smyczkow wstrzymał oddech i zamarł pod napływem najróżnorodniejszych uczuć: wspomnienia dawnej przeszłości, tęsknota za tym, co przeszło, nagle zbudzona miłość...
Mój Boże, a jemu się zdawało, że nie jest już w stanie pokochać — po fakcie, kiedy utracił wiarę w ludzkość (gorąco ukochana żona uciekła z przyjacielem, flecistą Sobakinym), poczuł pustkę i stał się mizantropem.
— Czym jest życie? — niejednokrotnie pytał samego siebie. — Po co żyjemy? Życie to mit, marzenie, sen. Lecz stojąc przed śpiącą pięknością (nie trudno było spostrzec, iż dziewczę zasnęło}, nagle wbrew woli poczuł w piersiach coś, co było bardzo podobne do zakochania. I długo tak stał przed nią, pożerając ją oczami...
— Niestety, już czas na mnie! — pomyślał, głęboko westchnąwszy. — Żegnaj, cudowne zjawisko! Czas już iść na bal do jego ekscelencji...
Spojrzawszy jeszcze raz na piękną dziewczynę, Smyczkow chciał już odpłynąć z powrotem, lecz w tej samej chwili w głowie błysnęła mu pewna myśl...
— Zostawię jej jakiś upominek. — postanowił. — Przyczepię jej do haczyka kwiaty... Będzie to dar od tajemniczego nieznajomego.
Smyczkow dopłynął do brzegu, zebrał wielki bukiet z kwiatów polnych i lilij wodnych, związał sitowiem i przyczepił do haczyka wędki. Bukiet poszedł na dno, pociągając za sobą malowany korek pływaka.
Rozsądek, prawo natury i społeczne stanowisko naszego bohatera wymagają, ażeby w tym miejscu zakończyło się nasze opowiadanie, ale — niestety — los autora jest nieubłagany: z powodów zupełnie niezależnych od autora romans nie zakończył się bukietem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew naturze rzeczy biednemu, skromnemu kontrabasiście sądzonym było odegrać ważną rolę w życiu pięknej arystokratki.
Dopłynąwszy z powrotem do brzegu, Smyczkow osłupiał. Ubranie jego znikło. Ubranie zostało skradzione... Nieznani sprawcy, skorzystawszy z rozmyślań Smyczkowa, ukradli mu wszystko, prócz kontrabasu i cylindra.
— Przekleństwo! — wyrwał się okrzyk Smyczkowowi. — O, jakże podstępni są ludzie! Nietyle oburza mnie kradzież ubrania (odzież jest znikomym prochem), ile myśl, że zmuszony będę przespacerować się w kostiumie Adama i w ten sposób obrażę moralność publiczną.
Usiadł na futerale od kontrbasu i zaczął szukać wyjścia z tej przykrej sytuacji.
— Przecież nie mogę przyjść nago do księcia Bibułowa! — rozmyślał nieszczęśliwiec. — Tam będą damy! A w dodatku złodzieje razem ze spodniami ukradli mi kalafonię!
Rozmyślał długo i głęboko, aż do bólu głowy.
— Ach! — przypomniał sobie wreszcie. — Tutaj w pobliżu jest mostek... Przesiedzę pod mostkiem dopóki się nie ściemni a wieczorem, korzystając z ciemności, dostanę się do pierwszej z brzegu chaty...
Powziąwszy tę myśl, Smyczkow włożył cylinder, zarzucił kontrabas na plecy i powlókł się w krzaki. Nagi, z instrumentem na plecach przypominał jakiegoś mitycznego półboga starożytności.
Teraz, czytelniku, podczas gdy mój bohater siedzi pod mostkim pogrążony w smutnych rozmyślaniach, pozostawmy go na pewien czas i kierujmy swe kroki ku dziewicy, łowiącej ryby. Co się z nią stało?
Ślicznotka obudziła się i nie spostrzegając pływaka na wodzie, prędko pociągnęła za wędkę. Napróżno! Widocznie bukiet Smyczkowa rozmiękł w wodzie, napęczniał i stał się tak ciężki, że nie sposób go było wyciągnąć.
— Albo złapała się jakaś wielka ryba, — pomyślała dziewczyna — albo haczyk zaczepił się o coś. Pociągnąwszy jeszcze parę razy bez skutku, dziewczyna zadecydowała, że haczyk widocznie zaczepił się.
— Ach, jakie to nieprzyjemne... A wieczorem tak dobrze ryby chwytają... Co tu robić?
I niewiele myśląc, śmiała dziewczyna zrzuciła z siebie eteryczne szaty i zanurzyła swe piękne ciało aż do marmurowych ramion w fale rzeczki. Nie łatwo było odczepić haczyk od bukietu, lecz praca i cierpliwość wzięły górę. Po upływie jakiegoś kwadransa ślicznotka błyszcząca od wody i szczęśliwa wyszła na brzeg, trzymając w ręku haczyk.
Ale zły los czyhał i na nią. Łotrzykowie, którzy skradli ubranie Smyczkowa, uprzątnęli również i jej suknię, pozostawiając tylko słoik z robakami.
— Co czynić? Czy mam tak pójść? Nie, nigdy! Raczej śmierć!... Poczekam, aż się ściemni, a wtedy pod osłoną zmroku pójdę do ciotki Agaty i poślę ją do domu po suknię... A tymczasem pójdę i schowam się pod mostek.
Bohaterka nasza, szukając miejsc, zarośniętych wysoką trawą i zginając się we dwoje, dobiegła do mostka. Wszedłszy jednak pod mostek, i zauważywszy tam nagiego człowieka z poetycką grzywą i włochatą piersią krzyknęła i straciła przytomność.
Smyczkow również przestraszył się nie na żarty, z początku wziął nawet dziewczynę za rusałkę.
— Czy to czasem nie jakaś syrena rzeczna, która tu przyszła uwieść mnie? — pomyślał i to przypuszczenie pochlebiło mu, gdyż był zawsze dobrego zdania o swej powierzchowności.
— Jak wytłumaczyć to dziwaczne zdarzenie? Jakim cudem znalazła się tu pod mostem? I co się stało?
Zanim Smyczkow rozstrzygnął tę kwestię, ślicznotka wróciła do przytomności.
— Nie zabijaj mnie pan! — wyszeptała. — Jestem księżniczką Bibułową. Błagam pana! Dadzą panu dużo pieniędzy! Odczepiałam właśnie haczyk w wodzie, a tymczasem jacyś złodzieje skradli mi moją nową suknię, obuwie i wszystko!
— Pani! — rzekł Smyczkow błagalnym głosem. — I mnie również skradziono ubranie, przy tym wraz z spodniami skradziono mi znajdującą się w kieszeni kalafonię.
Wszyscy ludzie grający na kontrabasach i puzonach, są zwykle niepomysłowi, Smyczkow jednak był przyjemnym wyjątkiem.
— Pani! — rzekł po chwili. — Panią, jak widzę, krępuje mój wygląd. Lecz niech się pani zgodzi z tym, że nie mogę stąd odejść z tych samych względów, co i pani. Ale wpadłem na pomysł: czyby pani nie zechciała schować się tymczasem w futerale mego kontrabasu. To mnie zasłoni przed panią.
To powiedziawszy, Smyczkow wyciągnął kontrabas z futerału. Przez chwilę zdawało mu się, że odstępując futerał dziewczynie, profanuje świętą sztukę, lecz wahanie to było krótkotrwałe. Piękna panna ułożyła się w futerale i zwinęła w kłębek, a Smyczkow, zamknąwszy go, ściągnął na nim rzemienne paski i powinszował sobie, że przyroda obdarzyła go takim rozumem.
— Teraz, chwalić Boga, jestem dla pani niewidzialny. — rzekł Smyczkow. — Proszę sobie spokojnie leżeć. Jak się ściemni, odniosę panią do domu rodziców. Po kontrabas mogę przyjść później.
Nastaniem zmroku Smyczkow zrzucił sobie na plecy futerał z jego zawartością i powędrował ku willi Bibułowa. Plan jego był prosty: najpierw dojść do pierwszej izby i postarać się o jakieś ubranie, a następnie pójść dalej do domu rodziców panny.
— Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło. — pomyślał sobie, wzbijając kłęby kurzu bosymi nogami i zginając się pod ciężarem futerału z księżniczką. — Za taką skwapliwą pomoc, jaką okazałem księżniczce, Bibułow napewno hojnie mnie wynagrodzi.
— Czy pani wygodnie? — zapytywał tonem eleganckiego kawalera, zapraszającego damę do kadryla. — Proszę bardzo nie krępować się i czuć się w moim futerale, jak u siebie w domu!
Nagle szarmanckiemu kontrabasiście wydało się, że w mroku czernieją przed nim dwie ludzkie figury. Przyjrzawszy się dobrze, przekonał się, że nie było to złudzenie optyczne: figury rzeczywiście szły i nawet niosły jakieś zawiniątka! Pewnie to skradzione ubrania!
Smyczkow położył futerał przy drodze i pobiegł za nieznanymi osobnikami.
— Stój! — krzyknął. — Stój! Trzymaj! Łapaj!
Ludzie obejrzeli się i zauważywszy pogoń, zaczęli uciekać z całych sił. Księżniczka jeszcze długo słyszała tętent kroków i okrzyki: „Stój!”
W końcu wszystko umilkło.
Smyczkow, goniąc za złodziejami, zapomniał o całym świecie i prawdopodobnie bohaterka nasza musiałaby długo jeszcze przeleżeć na polu przy drodze, gdyby nie szczęśliwy przypadek... Zdarzyło się bowiem, że o tym samym czasie i tą samą drogą szli do willi Bibułowa koledzy Smyczkowa: flecista Żuczkow i klarnecista Razmachajkin.
Potknąwszy się o futerał, obaj spojrzeli na siebie zdziwionym wzrokiem i wzruszyli ramionami.
— Kontrabas! — rzekł Żuczkow. — Ba, ależ to kontrabas naszego Smyczkowa! Ale skąd on się tu wziął?
— Prawdopodobnie coś się zdarzyło ze Smyczkowem? — rzekł Razmachajkin.
— Albo się upił, albo go ograbiono... W każdym razie pozostawić tutaj kontrabasu nie możemy. Weźmiemy go ze sobą.
Żuczkow zarzucił sobie futerał na plecy i muzykanci ruszyli dalej swoją drogą.
— Diabli wiedzą, co za ciężar! — mruczał przez całą drogę flecista. — Za nic w świecie nie zgodziłbym się grać na takiej kłodzie... Uf!
Przyszedłszy do willi księcia Bibułowa, muzykanci postawili futerał na miejscu, przeznaczonym dla orkiestry i poszli do bufetu.
Tymczasem w willi już zapalono żyrandole i kandelabry. Narzeczony księżniczki, radca dworu, Lokajski, bardzo przystojny i sympatyczny urzędnik ministerstwa komunikacji, stał pośrodku sali i rozmawiał z hrabią Szkalikowem, Mówiono o muzyce.
— Ja, hrabio — rzekł Lokajski — znałem osobiście w Neapolu pewnego artystę, który pokazywał rzeczywiście cuda. Pan nie uwierzy! Na kontrabasie, na zwykłym kontrabasie, człowiek ten wygrywał takie subtelne melodie, że wprost skóra cierpła! Czy uwierzy pan, panie hrabio, grał on walce straussowskie!
— To chyba niemożliwe! — wyraził powątpiewanie hrabia.
— Zapewniam pana! Nawet rapsodię Liszta grał! Mieszkałem z nim w jednym numerze i nie mając nic innego do roboty, nauczyłem się nawet od niego grać rapsodię Liszta na kontrabasie.
— Rapsodię Liszta... Hm! Pan żartuje...
— Nie wierzy pan? — roześmiał się Lokajski. — A więc zaraz to panu pokażę! Chodźmy do orkiestry!
Narzeczony i hrabia skierowali się ku orkiestrze. Doszli do kontrabasu, zaczęli szybko rozwiązywać rzemienie i...
Okropność...
Ale tutaj, zanim czytelnik, dając swobodę swej wyobraźni, odmaluje sobie zakończenie tej dyskusji muzycznej, wróćmy do Smyczkowa...
Biedny muzykant nie dogonił złodziei i powrócił na miejsce, gdzie pozostawił futerał, lecz ku swemu przerażeniu nie znalazł już cennego ciężaru.
Gubiąc się w domysłach, przeszedł kilka razy tam i z powrotom kawał drogi i nie znajdując futerału, zdecydował, że zmylił drogę.
— To okropne! — pomyślał sobie, chwytając się za włosy i stygnąć z przerażenia. — Ona zadusi się w tym futerale! Jestem mordercą!
Aż do północy błądził po drodze i szukał futerału, a w końcu straciwszy siły, udał się pod mostek.
— Poszukam o świcie! — postanowił.
Ranne poszukiwanie dało ten sam rezultat i Smyczkow postanowił znowu poczekać do nadejścia nocy pod mostem.
— Ja ją znajdę! — mruczał, zdejmując cylinder i chwytając się za włosy. — Chociażbym ją miał szukać przez cały rok, znajdę ją! Muszę ją znaleźć!

I teraz jeszcze chłopi, mieszkający w tej okolicy, opowiadają, że w nocy w pobliżu mostka można widzieć jakiegoś nagiego człowieka, obrosłego włosami i w cylindrze...
Z rzadka z pod mostku słychać skrzypienie kontrabasu.




Pani marszałkowa

Corocznie pierwszego lutego, w dniu św. męczennika Tryfona, w majątku wdowy po byłym powiatowym marszałku szlachty, Tryfonie Lwowiczu Zawziatowie, bywa niezwykle gwarnie. W tym to dniu bowiem wdowa po marszałku, Liubow Pietrowna, każe odprawiać nabożeństwo żałobne, a potem zaraz nabożeństwo dziękczynne. Na nabożeństwo zjeżdża cały powiat. Spotkać tam można obecnego marszałka szlachty Chriumowa, prezesa urzędu ziemskiego, Marfutkina, stałego członka Potraszkowa, obu okręgowych sędziów pokoju, dwóch komisarzy ziemskich, lekarza powiatowego, Dworniagina, od którego zalatuje jodoformem, całe obywatelstwo okoliczne i t. p. Zbiera się około pięćdziesięciu osób.
Punktualnie o dwunastej w południe goście, wydłużając w odpowiedni sposób fizjognomie, przedostają się przez wszystkie pokoje do salonu. Na podłodze — dywany, stąpają więc wszyscy bez hałasu, mimo to jednak podniosły nastrój zmusza ich do unoszenia się na palcach i balansowania rękami w czasie chodzenia. W salonie wszystko już jest przygotowane. Staruszek niskiego wzrostu, ojciec Jewmeniusz w wysokim wyliniałym kołpaku, wdziewa czarną kapę. Diakon Konkordiew, czerwony jak rak i już przebrany, bez szelestu odwraca kartki modlitewnika i wkłada weń zakładki papierowe. W drzwiach, wiodących do przedpokoju, diaczek Łukasz z nadętymi policzkami i wybałuszonymi oczami, dmucha w kadzielnicę. Salon stopniowo napełnia się niebieskawym przeźroczystym dymkiem i zapachem kadzidła. Młody nauczyciel ludowy Helikonskij, w nowym workowatym surducie, z wielkimi wągrami na zalęknionej twarzy roznosi na bogatej tacy świece. Pani domu, Liubow Pietrowna Zawziatowa zajmuje miejsce na samym przedzie, tuż przy stoliku z kutią i, uprzedzając fakty, przykłada chusteczkę do twarzy. Ogólną ciszę przerywają od czasu do czasu westchnienia. Wszyscy są uroczyści i wszyscy mają wydłużone, smutne twarze.
Nabożeństwo żałobne rozpoczyna się. Z kadzielnicy płynie niebieskawy dymek i igra z wpadającym z boku promieniem słonecznym, zapalone świece trzaskają cichutko.
Śpiew, początkowo przenikliwy i ogłuszający, w miarę jak śpiewający w chórze dostosowują się do warunków akustycznych pokoju, staje się stopniowo bardziej przytłumiony i harmonijny...
Śpiewają coraz smutniej i rzewniej. Goście powoli dostrajają się do melanholijnego nastroju i wpadają w zadumę. Do głów tłoczą się myśli o krótkotrwałości życia doczesnego, o marności żywota i znikomości tego świata w ogóle... Wspominają nieboszczyka Zawziatowa, tłuściutkiego człowieka o różowych policzkach, wychylającego jednym haustem butelkę szampana i rozbijającego głową lustra... A gdy chór intonuje: „Za spokój duszy jego“ i rozlega się głośne chlipanie pani domu, goście zaczynają smutnie przestępować z nogi na nogę. Bardziej wrażliwym staje coś jakby w gardle i czują łaskotanie pod powiekami. Prezes urzędu ziemskiego, Marfutkin, pragnąc zagłuszyć nieprzyjemne uczucie, pochyla się do ucha komisarza ziemskiego i szepce:
— Wczoraj byłem u Iwana Fiodorycza... Z Piotrem Piotrowiczem zagraliśmy wielkiego szlema bez atu. Jak Boga kocham! Olga Andriejewna tak się tym przejęła, że wypadł jej z ust ząb sztuczny...
Ale chór tymczasem zaintonował „Wieczną pamięć“. Hielikonskij z szacunkiem obiera świece i nabożeństwo żałobne kończy się.
Przez chwilę trwa krzątanina, popi zmieniają kapy i rozpoczyna się nabożeństwo dziękczynne.
Po nabożeństwie, podczas gdy ojciec Jewmeniusz przebiera się z uroczystych szat duchownych, goście zacierają ręce i pokasłują, a pani domu opowiada o dobroci nieboszczyka Tryfona Lwowicza.
— Proszę panów na śniadanie! — kończy swoje opowiadanie, wzdychając.
Goście robią, co mogą, aby nie deptać sobie po nogach i śpieszą do jadalni... Tu oczekuje ich śniadanie. Śniadanie to jest do tego stopnia wytworne, że diakon Konkordiew każdego roku, patrząc na zastawiony stół, uważa za swój obowiązek rozłożyć ręce, pokiwać ze zdumieniem głową i oświadczyć głośno:
— Niebywałe! To już, ojcze Jewmeniuszu, nie tyle przypomina ludzkie pożywienie, ile ofiary, składane bogom.
Śniadanie istotnie jest nadzwyczajne. Na stole jest wszystko, co może dać flora i fauna. Niezwykłe natomiast jest tylko jedno: na stole jest wszystko, oprócz... trunków. Liubow Pietrowna ślubowała, że w domu jej nie będzie ani kart, ani alkoholu — dwóch rzeczy, które zgubiły jej męża. Na stole przeto stoją tylko butelki z octem i oliwą, jakby kto zadrwił sobie, lub chciał ukarać zaproszonych, których ogólnie w czambuł zaliczyć można do najbardziej zatwardziałych pijaków i opojów na całą okolicę.
— Panowie, proszę jeść! — zaprasza pani marszałkowa. — Proszę mi darować, ale wódki u mnie nie podaje się. Nie mam jej wcale w domu...
Goście zbliżają się do stołu i niezdecydowanie zabierają się do pieroga. Jedzenie jakoś nie idzie... W nabieraniu widelcami, w krajaniu, w żuciu widać jakąś opieszałość, jakąś apatię. Czegoś jakby brakowało...
— Mam takie wrażenie, jak gdyby mi ktoś bliski umarł — szepce jeden sędzia pokoju do ucha drugiego. — Miałem zupełnie takie samo uczucie, kiedy mi żona z inżynierem uciekła... Nie mogę po prostu jeść!...
Marfutkin, zanim się zabrał do jedzenia, długo przetrząsał kieszenie i szukał chustki do nosa.
— Ba, przecież chustkę mam w futrze! A ja szukam... — przypomniał sobie na cały głos i wyszedł do przedpokoju, gdzie wisiały futra.
Z przedpokoju wrócił z roziskrzonymi oczami i natychmiast narzucił się z apetytem na pieróg.
— A co, nieprzyjemnie jest tak na czczo obżerać się? — szepnął do ojca Jewmeniusza. — Idź, ojczulku, do przedpokoju, znajdziesz tam w moim futrze butelczynę... Ale uważaj, ostrożnie, nie brzęcz szkłem!
Ojciec Jewmeniusz przypomina sobie, że musi dać jakąś dyspozycję diaczkowi Łukaszowi i truchcikiem wynosi się do przedpokoju.
— Ojcze! Słówko na osobności! — dogania go Dworniagin.
— Panowie! A jakie ja sobie futro kupiłem okazyjnie! — chwali się Chriumow. — Kosztuje tysiąc, a ja dałem... nie dacie wiary... dwieście pięćdziesiąt. Tylko dwieście pięćdziesiąt.
W każdym innym wypadku przyjętoby tę nowinę zupełnie obojętnie, ale teraz goście wyrażają ogólne zdziwienie i niedowierzanie. Wreszcie wszyscy walą do przedpokoju, aby obejrzeć futro i oglądają je tak długo, dopóki lokaj doktora nie wynosi cichaczem z przedpokoju pięciu opróżnionych flaszek... Gdy podają jesiotra z wody, Marfutkin przypomina sobie, że zostawił w sankach papierośnicę i wychodzi do stajni. Żeby mu się samemu nie przykrzyło, zabiera ze sobą diakona, który właśnie chciał rzucić okiem na swego konia...
Tego samego wieczoru Liubow Pietrowna Zawziatowa siedzi u siebie w gabinecie i pisze list do swojej starej przyjaciółki petersburskiej:

„Zwyczajem lat ubiegłych — pisze między innymi — urządziłam domowe nabożeństwo żałobne w rocznicę śmierci ś. p. mego męża. Na nabożeństwie byli wszyscy sąsiedzi. Ludzie to prości, nieokrzesani, ale jakież złote serca! Ugościłam ich przepysznie, ale jak i w ubiegłych latach, trunków wyskokowych — ani kropelki. Od chwili, kiedy on umarł z nadmiaru użycia trunkom, ślubowałam sobie wprowadzić w naszym powiecie abstynencję i w ten sposób odkupić grzechy nieboszczyka. Propagowanie trzeźwości zaczęłam od własnego domu. Ojciec Jewmeniusz zachwycony jest moją ideą i pomaga mi słowem i czynem. O, ma chere, gdybyś wiedziała, jak kochają mnie te moje niedźwiadki! Prezes powiatowego urzędu ziemskiego Marfutkin po śniadaniu przylgnął do mej ręki i długo przyciskał ją do ust a pokiwawszy komicznie głową, rozpłakał się: dużo uczucia, a brak słów! Ojciec Jewmeniusz, ten cudny starowinka, przysiadł się do mnie i, wpatrzony we mnie, ze łzami w oczach długo coś szczebiotał, jak dziecko. Nie zrozumiałam jego słów, ale prawdziwe uczucie zrozumieć potrafię. Isprawnik, ten przystojny mężczyzna, o którym ci już pisałam padł przede mną na kolana, chciał odczytać swój własny wiersz (to jest nasz poeta) lecz... siły go opuściły... zachwiał się i upadł... Takiego olbrzyma, wyobraź sobie, schwycił atak histerii... Możesz sobie wyobrazić mój zachwyt! Nie obeszło się jednak bez przykrości. Biedny prezes zjazdu sędziów pokoju, Ałałykin, tęgi i apoplektyczny mężczyzna, zemdlał i leżał na otomanie nieprzytomny przez dwie godziny. Musieliśmy go cucić wodą... Dzięki serdeczne doktorowi Dworniaginowi: przyniósł ze swojej apteczki butelkę koniaku i zwilżył mu skronie, poczem prezes odzyskał przytomność i odwieziono go do domu“...



Zbrodniarz

Przed sędzią śledczym stoi mały, przeraźliwie chudy chłopak w zgrzebnej koszuli i łatanych spodniach. Jego zarośnięta, dziobata twarz i oczy, ledwo widoczne z poza gęstych obwisłych brwi, mają wyraz posępnej surowości. Gęsta, splątana, dawno nieczesana czupryna nadaje jeszcze więcej surowości jego obliczu.
— Denis Grigoriew, — zaczyna sędzia — podejdź bliżej i odpowiadaj na moje pytania. Siódmego lipca drożnik kolejowy Akimow, obchodząc rano tor, schwytał cię na odkręcaniu nakrętki, jakiemi przymocowuje się szyny. Oto ta nakrętka, zatrzymał cię z nią. Czy tak było?
— Czego?
— Czy tak było, jak mówił Akimow?
— Wiadoma rzecz, że było.
— Dobrze, a po cóżeś odkręcał?
— Czego?
— Daj pokój z tym „czego“, a odpowiadaj na pytania: pocoś to odkręcał?
— Gdyby nie była potrzebna, tobym nie odkręcał. — odpowiada ochrypniętym głosem Denis, patrząc na sufit.
— Na co ci była potrzebna ta nakrętka?
— Nakrętka?... My robimy z nich ciężarki.
— Kto to — wy?
— My, to jest naród... To jest chłopi z Klimowa.
— Słuchaj, nie udawaj idioty i mów do rzeczy, po co masz kłamać o jakichś ciężarkach.
— Nigdy nie kłamałem, a teraz od razu niby kłamię? — mruczy Denis, mrugając oczami. — Czy można bez ciężarka, panie sędzio. Jeżeli osadzić żywca na haczyku, to czy pójdzie od na dno bez ciężarka? Kłamię... — uśmiecha się Denis. — A po diabła żywiec, jeżeli będzie on na powierzchni pływał? Okoń, szczupak, lin, zawsze się na dnie łowią, a na powierzchni to tylko płotka i to bardzo rzadko. W naszej rzece nie ma jej... Ta ryba wymaga dużej przestrzeni...
— Po co ty mi o jakiejś płotwie opowiadasz?
— Czego? A przecież pan sam pytał się. U nas i panowie łowią tak samo. Najmniejszy dzieciak nie będzie łowił bez ciężarka. Kto nie ma o tym pojęcia, ten, rozumie się, łowi bez ciężarka. Na głupców nie ma rady.
— Więc mówisz, że odkręcałeś tę nakrętkę, żeby zrobić sobie z niej ciężarek.
— A po cóżby? Nie dla zabawki przecież.
— Ale na ciężarek taki mogłeś wziąć ołów, kulę jakąś, gwóźdź?...
— Ołowiu na drodze się nie znajdzie, trzeba kupić, a gwóźdź się nie nadaje. Lepszego ciężarka, jak nakrętka, nie ma... I ciężka i dziurkę ma ...
— Udajesz głupiego... Jakbyś się wczoraj urodził, albo z nieba spadł. Czy ty nie rozumiesz, ośla głowo, do czego prowadzi takie odkręcanie? Gdyby drożnik nie spostrzegł, pociąg by się wykoleił, ludzie by się pozabijali. Tybyś ludzi pozabijał!
— Niech Pan Bóg broni, panie sędzio! Po co to ludzi zabijać! Czy to my nie jesteśmy chrzczeni, albo zbóje jacyś! Bogu dzięki, żyliśmy, panie łaskawy, dotychczas i nie tylko nie zabijaliśmy nikogo, ale nawet nam to na myśl nie przychodziło... Niech nas Matka Boska broni!... Co pan gada!...
— A wskutek czego, według ciebie, bywają katastrofy kolejowe? Odkręć dwie i trzy zakrętki i katastrofa gotowa!
Denis uśmiecha się i mruży oczy złośliwie.
— Ale od lat już cała wieś odkręca zakrętki i chwała Bogu nic się nie stało, a teraz od razu — katastrofa.. zabójstwo... Gdybym szynę zabrał, albo dajmy na to, kłodę drzewa w poprzek na szyny położył, wtedy, ma się rozumieć, pociąg by się przewrócił, ale zakrętka — wielka rzecz!
— Zrozumże nareszcie, że tymi zakrętkami szyna jest przymocowana do podkładów.
— To my rozumiemy... Przecież nie wszystkie odkręcamy. Zostawiamy... Nie po głupiemu robimy... Rozumiemy dobrze... — Denis ziewa i robi znak krzyża.
— W zeszłym roku wykoleił się pociąg... — mówi sędzia śledczy. — Teraz rozumiem, dlaczego...
— Co takiego?
— Teraz rozumiem, dlaczego w zeszłym roku pociąg się wykoleił! Rozumiesz?
— Na to wykształceni jesteście, dobrodzieje nasi, żeby wszystko rozumieć. Bóg wiedział, komu dać rozum... Pan też rozpatrzył, co i jak, a ten drożnik, prosty chłop, bez wszelkiego rozumu, łapie mnie za kołnierz i ciągnie... Przedtem rozważ dobrze, a potem ciągnij. Wiadoma rzecz. Chłop i chłopski rozum... Niech pan z łaski swojej zapisze także, że dwa razy dał mi w zęby i w pierś uderzył...
— Przy rewizji znaleziono u ciebie jeszcze jedną zakrętkę... Kiedy i w jakim miejscu ją odkręciłeś?
— To pan mówi o tej mutrze, co to leżała pod czerwoną skrzynką?
— Nie wiem, gdzie leżała, ale znaleźli ją u ciebie. Kiedyś ją odkręcił?
— Ja jej nie odkręcałem, tylko dostałem ją od Ignaca, syna Siemiona... Mówię o tej, co była pod skrzynką, a tę, co była w sankach na dworze, tośmy ją razem z Mitrofanem odkręcili.
— Z jakim Mitrofanem?
— Z Mitrofanem Pietrowym... Nie słyszał pan o nim? Sieci u nas robi i nawet panom sprzedaje. Tych zakrętek potrzeba mu nie mało. Na każdą sieć z dziesięć sztuk...
— Posłuchaj, paragraf tysiąc osiemnasty pierwszej ustawy karnej mówi: „Za każde świadome uszkodzenie kolei żelaznej, jeżeli naraża ono na niebezpieczeństwo idący po torze pociąg i jeżeli winowajca wiedział, że skutkiem tego może być nieszczęście... — Rozumiesz — wiedział? A ty nie mogłeś nie wiedzieć, do czego prowadzi to odkręcanie... — zostaje skazany na zesłanie do katorgi...“
— Rozumie się, pan lepiej wie... My ludzie ciemni... Czy my co rozumiemy?
— Wszystko rozumiesz! Ale kłamiesz, udajesz.
— Po co kłamać? Niech się pan spyta we wsi, jeżeli pan nie wierzy. Bez ciężarka tylko ukleje się łowi, nie ma marniejszej ryby od kiełbia, a i ten nie da się złowić bez ciężarka.
— Jeszcze o płotwie mi zacznij opowiadać. — uśmiecha się sędzia.
— Płotwy u nas nie ma. Zarzucamy wędkę bez ciężarka na powierzchnię na karpie, ale rzadko biorą.
— No, dosyć...
Następuje milczenie. — Denis przestępuje z nogi na nogę, patrzy na stół, pokryty zielonym suknem i gwałtownie mruga oczami, jakby widział nie sukno, lecz słońce. Sędzia śledczy pisze coś pośpiesznie.
— Mogę odejść? — pyta Denis po krótkim milczeniu.
— Nie! Muszę cię zaaresztować i odesłać do więzienia.
Denis przestaje mrugać i podniósłszy swe gęste brwi patrzy pytająco na urzędnika.
— Jak to do więzienia? Wasza Wielmożność! Ja nie mam czasu. Muszę na jarmarku odebrać trzy ruble za masło.
— Milczeć! Nie przeszkadzać!
— Do więzienia... Gdyby było za co... tobym poszedł, a tak ni stąd ni zowąd... Za co?... Przecież nie kradłem, ani się nie biłem... A jeżeli wedle podatków, to niech pan nie wierzy wójtowi. Sumienia nie ma ten wójt...
— Milczeć!
— Ja i tak milczę. — mruczy Denis. — A na to, co wójt nazmyślał w raporcie, to gotów jestem przysiąc... Jest nas trzech braci, Jegor, ja i...
— Przeszkadzasz mi! Hej, Siemionie! — krzyczy sędzia. — Wyprowadzić go!
— Jest nas trzech braci... — mruczy Denis, podczas kiedy dwóch tęgich żandarmów wyprowadza go. — Brat za brata nie odpowiada... Kuźma nie płaci, a ty Denisie odpowiadaj.... Sędziowie, umarł nieboszczyk pan generał... Panie świeć nad jego duszą, on by wam, sędziom pokazał... Trzeba sądzić z rozumem, a nie byle jak... Cóż, bij, jeżeli jest za co, ale wedle sumienia...




Śmierć urzędnika

Pewnego pięknego wieczoru niemniej piękny egzekutor, Iwan Dmitrycz Czerwiakow, siedział w drugim rzędzie krzeseł i przez lornetkę przyglądał się jednej ze scen operetki „Dzwony Kornewilskie“. Patrzał i był w siódmym niebie. Nagle...
W opowiadaniach często spotyka się to „nagle“. Autorzy mają słuszność: życie jest przecież pełne niespodzianek!...
Nagle zmarszczyła mu się twarz, wywrócił oczy i dech mu zaparło... Opuścił lornetkę, pochylił się i...
Apsik!!!
Kichnął oczywiście.
Nikomu i nigdzie nie zabrania się kichać. Kichają chłopi, kichają policmajstrzy, a czasem zdarza się to nawet radcom tajnym. Wszyscy kichają. Czerwiakow bynajmniej nie zmieszał się, wytarł twarz chusteczką i jak człowiek dobrze wychowany, obejrzał się dokoła: czy czasem nie przeszkodził komu swoim kichaniem? I tu dopiero zawstydził się... Zauważył bowiem, że staruszek, który siedział przed nim w pierwszym rzędzie krzeseł, rękawiczką starannie wyciera łysinę i kark i coś mruczy... W osobie staruszka Czerwiakow poznał generała Briuzżałowa w cywilnej służbie, który pracował w ministerstwie komunikacji.
— Opryskałem go! — pomyślał Czerwiakow. — Nie mój to naczelnik, obcy, a jednak przykra rzecz. Trzeba go przeprosić.
Czerwiakow chrząknął, pochylił się i szepnął generałowi do ucha:
— Wybaczy ekscelencja, opryskałem pana... ale to... niechcący.
— To nic, to nic...
— Na Boga, proszę mi wybaczyć. Ja przecież... nie miałem zamiaru...
— Niechże pan siedzi spokojnie, proszę i nie przeszkadza mi słuchać!
Czerwiakow zmieszał się, uśmiechnął głupio i zaczął znów patrzeć na scenę. Patrzył, słuchał, ale czar prysł... Zaczął go dręczyć niepokój.
Podczas antraktu podszedł do Briuzżałowa, pokręcił się koło niego i przezwyciężywszy nieśmiałość, wykrztusił:
— Ja pana opryskałem, ekscelencjo... Przepraszam... ja przecież...
— Ależ daj mi pan spokój... Ja już o tym zapomniałem, a pan w kółko to samo... — odrzekł generał i niecierpliwie poruszył dolną wargą.
— Niby zapomniał, a z oczu źle mu patrzy... — pomyślał Czerniakow, spoglądając podejrzliwie na generała. — Rozmawiać nawet nie chce... Należałoby mu wyjaśnić, że nie miałem najmniejszego zamiaru, że to jest prawo natury... Inaczej gotów pomyśleć, że chciałem mu plunąć... Jeżeli nie teraz, to z pewnością później tak pomyśli...
Po powrocie do domu Czerwiakow opowiedział żonie o swoim wypadku. Jak mu się zdawało, żona odniosła się zbyt lekko do tego wydarzenia. Początkowo przestraszyła się, ale później, dowiedziawszy się, że Briuzżałow jest „cudzy“, uspokoiła się.
— Jednak idź do niego i przeproś! — powiedziała. — Pomyśli jeszcze, że nie potrafisz się znaleźć wśród ludzi...
— Otóż to! O to właśnie chodzi. Przepraszałem go, ale on jakoś dziwnie... Ani jednego uczciwego słowa nie powiedział. Zresztą nie było nawet kiedy się rozmówić...
Nazajutrz Czerwiakow włożył nowy mundur galowy, ostrzygł się i poszedł do Briuzżałowa dla wyjaśnienia... W sali przyjęć było już dużo petentów, a wśród nich zauważył samego generała, który już zaczął przyjmować podania. Wysłuchawszy kilku interesantów, generał spojrzał na Czerwiakowa.
— Wczoraj w „Arkadii“, jeśli sobie ekscelencja przypomina — rozpoczął tyradę egzekutor — kichnąłem i... niechcący opryskałem... przepra...
— Ależ to drobiazgi!... Cóż znowuż!... A pan co sobie życzy? — zwrócił się generał do następnego petenta.
— Gadać nawet ze mną nie chce! — pomyślał Czerwiakow, blednąc. — Gniewa się oczywiście... Nie, tego tak zostawić nie można... Muszę mu wytłumaczyć...
Gdy generał wysłuchał już ostatniego petenta i skierował się do wewnętrznych apartamentów, Czerwiakow podszedł znów do niego i wyjąkał:
— Wasza ekscelencjo! Jeżeli się ośmielam niepokoić ekscelencję, to tylko, Bóg mi świadkiem, przez skruchę!... To niechcący, sam pan wie!
Generał zrobił płaczliwą minę i machnął ręką.
— Pan sobie kpiny jakieś urządza, szanowny panie! — syknął, zamykając za sobą drzwi.
— Jakie kpiny? — pomyślał Czerwiakow. — Nikt żadnych kpin nie robi. Tego zrozumieć nie może, a jeszcze generał!... A—a—a! jeśli tak, nie będę więcej przepraszał tego fanfarona! Pal go sześć! Napiszę list, a chodzić do niego — za żadne skarby! Jak Boga kocham, nie pójdę!
Tak rozumował Czerwiakow, wracając do domu. Listu do generała jednak nie napisał. Myślał, zastanawiał się i nic mądrego nie wymyślił. Nie pozostawało mu nic innego, jak pójść nazajutrz osobiście i wytłumaczyć się.
— Ośmieliłem się wczoraj niepokoić waszą ekscelencję — bąknął, gdy generał rzucił na niego pytające spojrzenie — nie dla kpin, jak się ekscelencja raczyła wyrazić. Ja... przepraszałem, że kichając, opryskałem... a kpić nie miałem najmniejszego zamiaru, Bóg mi świadkiem... Jakżebym się odważył... Jeżelibyśmy sobie zaczęli kpić już i z takich osobistości, to w takim razie... żadnego poważania na świecieby... nie było...
— Precz mi stąd! — ryknął nagle trzęsący się i posiniały z wściekłości generał.
— Że co-o?... — zapylał szeptem oniemiały z przerażenia Czerwiakow.
— Precz stąd, durniu!! — powtórzył generał, tupiąc nogami.
W Czerwiakowa jak gdyby piorun trzasł.
Coś się w nim jakby oberwało, coś pękło... Nic nie widząc i nie słysząc, cofnął się ku drzwiom, wyszedł na ulicę i powlókł się...
Wróciwszy automatycznie do domu, nie zdejmując galowego munduru, położył się na otomanie i... umarł.




Dramat

— Pawle Wasiliczu, jakaś dama pana prosi! — zameldował mi Łukasz. — Czeka już całą godzinę.
Paweł Wasilicz był dopiero co po śniadaniu. Usłyszawszy o damie, skrzywił się i powiedział:
— Pal ją diabli! Powiedz jej, że jestem zajęty.
— Ona już piąty raz tu przychodzi. Mówi, że bezwarunkowo musi się z panem zobaczyć.... Prawie że płacze...
— Hm... Niech będzie, poproś ją do gabinetu...
Paweł Wasilicz, nie spiesząc się, włożył marynarkę, wziął do jednej ręki pióro, do drugiej książkę i, udając, że jest bardzo zajęty, poszedł do gabinetu. Tam oczekiwał go już gość — wysoka, tęga kobieta o czerwonej twarzy, w okularach, o bardzo poważnym wyrazie twarzy, ubrana bardziej niż przyzwoicie. Ujrzawszy literata, wzniosła oczy i złożyła ręce jak do modlitwy.
— Pan naturalnie mnie pamięta... — zaczęła wysokim, męskim tenorkiem, widocznie zakłopotana. — Ja... ja... miałam przyjemność poznać pana u Chruckich... Jestem Muraszkina...
— A—a—a... mmm... Proszę siadać... Czym mogę pani służyć?
— Ja, ja, widzi pan... — ciągnęła dalej dama, zdradzając coraz większe zakłopotanie. — Jestem Muraszkina... Jestem, widzi pan, wielką wielbicielką pańskiego talentu i zawsze z rozkoszą czytam pańskie dzieła, niech pan nie sądzi, że mu schlebiam... broń Boże... oddaję panu tylko, co się panu należy. Czytam pana ciągle, ciągle... Po części i mnie samej nie jest obce autorstwo... rozumie się, nie śmiem siebie nazywać literatką, ale i moja kropla miodu jest dołączona... Drukowałam w ciągu pewnego czasu trzy powiastki dla dzieci... pan, rozumie się, nie czytał ich... Tłumaczyłam też dużo i... mój nieboszczyk brat był współpracownikiem miesięcznika „Dieło“.
— Hm... tak... Czym mogę służyć?
— Widzi pan... — Muraszkina spuściła oczy i zarumieniła się. — Znam pański talent i pańskie poglądy i chciałabym usłyszeć pańskie zdanie, albo raczej... zasięgnąć pańskiej rady... Trzeba panu wiedzieć, że — pardon pour l’expression — spłodziłam dramat i zanim poślę go do cenzury, chciałabym usłyszeć pańską opinię...
Twarz Muraszkinej przypominała schwytanego ptaka, przy czym nieznajoma dama nerwowo poszarpała w swojej sukni i wydobyła duży, gruby zeszyt.
Paweł Wasilicz lubił tylko swoje artykuły, cudze zaś, które miał przeczytać, albo których musiał słuchać, sprawiały na nim wrażenie lufy armatniej, skierowanej wprost w jego oblicze. Ujrzawszy zeszyt, przeraził się i rzekł pospiesznie!
— Dobrze, niech pani zostawi... Przeczytam...
— Pawle Wasiliczu! — powiedziała Muraszkina, podnosząc się i składając błagalnie dłonie jak do modlitwy. — Wiem, że pan jest zajęty, że każda chwila pańska jest droga, wiem też, że w duszy swej posyła mnie pan do diabła, ale... bądź pan tak dobry i pozwól, że przeczytam mu swój dramat zaraz. Bądź pan tak uprzejmy...
— Bardzo jestem rad... — zaciął się Paweł Wasilicz — ale, szanowna pani... jestem bardzo za zajęty. Muszę zaraz wyjechać...
— Pawle Wasiliczu! — jęknęła dama i oczy jej zaszły łzami. — O ofiarę proszę! Jestem natarczywa, natrętna, ale bądź pan wspaniałomyślny. Jutro wyjeżdżam do Kazania i chciałabym dziś wiedzieć pańskie zdanie... Ofiaruj mi pan pół godziny uwagi... tylko pół godziny... Błagam pana!
Paweł Wasilicz był w gruncie rzeczy niedołęgą i nie umiał odmawiać. A że w dodatku wydało mu się, że dama ma zamiar rozpłakać się i paść na kolana, zmieszał się i wybełkotał w roztargnieniu.
— Dobrze... Niech już będzie... Posłucham... Pół godziny jestem gotów...
Muraszkina wydała okrzyk radosny, zdjęła kapelusz i rozsiadłszy się, zaczęła czytać.
Na wstępie przeczytała o tym, jak lokaj i pokojówka, sprzątając wspaniały salon, długo opowiadali o jakiejś panience, Annie Sergiejewnie, która założyła we wsi szkołę i szpital. Po wyjściu lokaja pokojówka wypowiedziała długi monolog o znaczeniu oświaty, potem Maruszkina sprowadziła na nowo lokaja do salonu i kazała mu wyrecytować duży monolog o panu generale, który nie uznaje przekonań córki, chce ją wydać za bogatego szambelana, uważa bowiem, iż ciemnota jest zbawieniem ludu. Po wyjściu pokojówki zjawia się sama panienka i oznajmia widzom, że nie spała całą noc, myśląc o Walentym Iwanowiczu, synu biednego nauczyciela, który pomaga bezinteresownie choremu ojcu. Walenty posiadł wszystkie nauki, ale nie wierzy ani w przyjaźń, ani w miłość, nie widzi celu w życiu i pożąda śmierci, dlatego też panienka musi go ratować...
Paweł Wasilicz słuchał i z utęsknieniem wspominał swoją kanapę. Z nienawiścią patrzył na Muraszkinę. Czuł, jak jej męski tenor wali w jego bębenki uszne, nic nie rozumiał i myślał:
— Licho cię przyniosło... Bardzo mi się chce słuchać twoich bzdur... Co ja jestem winien, ześ napisała dramat?... Boże święty, jaki gruby zeszyt, kara Boska...
Spojrzał na ścianę, gdzie wisiał portret żony, przypomniał sobie, że kazała mu ona kupić i przywieźć ze sobą na letnisko pięć metrów tasiemki, funt sera i proszku do zębów...
— Żebym tylko nie zgubił próbki tasiemki, — myślał — gdzie ja ją wpakowałem? Zdaje mi się, do granatowej marynarki... A przeklęte muchy... zdążyły już popstrzyć portret żony... Trzeba będzie wyczyścić szkło... Czyta scenę XIII, więc wkrótce będzie koniec pierwszego aktu... Czyż przy takim cielsku możliwe jest natchnienie... Co za upał!...
— Czy pan nie uważa, że ten monolog jest trochę za długi? — spytała nagle Muraszkina, wznosząc oczy z nad rękopisu.
Paweł Wasilicz nie słyszał monologu. Zmieszał się i wyrzekł takim wzruszonym głosem, jak gdyby nie dama, lecz on sam napisał dramat.
— Nie, wcale nie, bardzo sympatyczne...
Muraszkina zapłonęła z radości i czytała dalej
Anna: — Pana strawiła analiza. Zawcześnie przestał pan kierować się sercem i zaufał rozumowi.
Walenty: — Co to jest serce? Jest to pojęcie anatomiczne. Nie uznaję go jako symbolu tego, co nazywamy uczuciem.
Anna (zmieszana): — A miłość? Czyż i ona jest wytworem skojarzenia wyobraźni? Powiedz pan otwarcie. Kochał pan kiedy?
Walenty (z goryczą): — Nie będziemy jątrzyć dawnych ran. Nad czym się pani zamyśliła?
Anna: — Zdaje mi si, że pan jest nieszczęśliwy?
Podczas szesnastej sceny Paweł Wasilicz ziewnął i niechcący wydał taki dźwięk, jaki wydają psy przy łapaniu much, zląkł się tego nieprzyzwoitego dźwięku i aby go zamaskować, nadał swej twarzy wyraz współczującej uwagi.
— Scena czternasta. Kiedy nareszcie koniec? — myślał. — Boże Drogi! Jeżeli ta męczarnia potrwa jeszcze dziesięć minut to krzyknę na alarm. Nie do zniesienia...
Ale oto dama zaczęła czytać prędzej głośniej, podniosła głos i przeczytała:
— „Kurtyna spada“.
Paweł Wasilicz z lekka westchnął i chciał już wstać, ale Muraszkina błyskawicznie przewróciła stronicę i czytała dalej:
— Akt drugi. Scena przedstawia ulicę na wsi. Na prawo szkoła, na lewo szpital. Na schodach szpitala siedzą włościanie i włościanki.
— Przepraszam... — przerwał Paweł Wasilicz. — Ile jest wszystkich aktów?
— Pięć! — odpowiedziała Muraszkina i natychmiast, jakby się bała, żeby słuchacz nie uciekł, ciągnęła dalej. — „Z okna szkoły wygląda Walenty. Widać, jak w głębi sceny włościanie niosą swój dobytek do karczmy“.
Jak skazany na śmierć i przekonany o niemożliwości ułaskawienia Paweł Wasilicz już nie oczekiwał końca, nie spodziewał się niczego i tylko robił wysiłki, by mu się nie skleiły powieki, żeby zachować na twarzy wyraz uwagi. Przyszłość, kiedy dama skończy dramat i pójdzie, wydawała mu się tak daleką, że nawet nie myślał o niej.
— Tru-tru-tru-tru... — dźwięczał w jego uszach głos Muraszkinej. — Tru-tu-tu... Ż-ż-ż-ż...
— ...Zapomniałem zażyć sody. — myślał. — O czym to? A, o sodzie... Prawdopodobnie mam katar żołądka... Dziwna rzecz. Smirnowski cały dzień wódkę trąbki i dotychczas nie ma kataru żołądka... Na oknie siadł jakiś ptaszek... Wróbel...
Paweł Wasilicz zrobił wysiłek, by otworzyć zamykające się powieki, ziewnął, nie otwierając ust i spojrzał na Muraszkinę. Wydała mu się jakby we mgle, chwiała się w jego oczach i sięgała głową sufitu.
Walenty: — Nie, pozwól mi pani odjechać!
Anna (przerażona): — Po co?
Walenty (na stronie): — Ona zbladła (Do niej). Nie zmuszaj mnie do wyłuszczania przyczyn. Umrę raczej a nie dowie się pani przyczyny.
Anna (po pauzie): Pan nie może odjechać.
Muraszkina zaczęła się powiększać, nabrzmiała do ogromnych rozmiarów i zlała się z szarym tłem gabinetu, widać było tylko jej poruszające się usta, potem nagłe stała się maleńka, zachwiała się i razem ze stołem znikła w głębi pokoju.
Walenty (trzymając w obięciach Annę): — Tyś mnie wskrzesiła, wskazała mi cel życia. Tyś mnie odświeżyła, jak wiosenny deszcz odświeża rozbudzoną ziemię! Lecz za późno, za późno. Pierś mą pożera nieuleczalna choroba...
Paweł Wasilicz drgnął i utkwił osowiały, mętny wzrok w Muraszkinej. Przez chwilę patrzył jakby skamieniały, nic nie rozumiejąc.
— Scena jedenasta. Ciż sami, baron, komisarz, świadkowie.
Walenty: Bierzcie mnie!
Anna: — Należę do niego! Bierzcie mnie! Tak, bierzcie i mnie. Ja kocham go, kocham nad życie!
Baron: — Anno Sergiejewno, nie zapominaj, że gubisz tym swego ojca!
Muraszkina znowu zaczęła nabrzmiewać...
Paweł Wasilicz z dzikim wejrzeniem zerwał się z miejsca, z piersi wydarł mu się niesamowity okrzyk, schwycił ze stołu ciężki przycisk i tracąc przytomność, z całej siły uderzył nim w głowę Muraszkinej...
— Wiążcie mnie! Zabiłem ją! — rzekł po chwili do służby, która nadbiegła.
Sędziowie przysięgli uniewinnili go.




Noc przed rozprawą sądową
(Opowiadanie podsądnego).

— Ooo, panoczku, jakieś nieszczęście będzie! — powiedział woźnica, odwracając się do mnie i wskazując batem zająca, który przebiegał nam przez drogę.
— Wiedziałem bez zająca, że przyszłość moja jest beznadziejna. Jechałem właśnie do s—skiego sądu okręgowego, w którym zasiąść miałem na ławie oskarżonych za bigamię. Pogoda była okropna. Gdym w nocy dojechał do stacji pocztowej, miałem wygląd człowieka naprzód oblepionego śniegiem, następnie oblanego wodą, wreszcie wysmaganego szpicrutą — do tego stopnia zmarzłem, przemokłem i ogłupiałem wskutek długiego, monotonnego tłuczenia się w bryczce.
W zajeździe powitał mnie gospodarz. Był to mężczyzna wysoki, w kalesonach w niebieskie paski, łysy, zaspany i z wąsami, które, zdawało się, wyrastały mu wprost z nozdrzy i przeszkadzały mu wąchać.
A trzeba przyznać, że było tam co wąchać!
Gdy osobnik ten, mrucząc, sapiąc i drapiąc się w kark, otworzył mi drzwi do „salonów“ zajazdu i milcząc wskazał łokciem na miejsce mego spoczynku, uderzył mnie nieznośny zaduch stęchlizny, pokostu i zgniecionych pluskiew tak, że omal nie udusiłem się. Blaszana lampka, stojąca na stole i oświetlająca drewniane niemalowane ściany, kopciła, jak łuczywo.
— Ależ śmierdzi tu, signore! — powiedziałem mu, wchodząc i stawiając walizę na stole.
Gospodarz pociągnął nosem i niedowierzająco pokiwał głową.
— Zwykły zapach! — zawyrokował i podrapał się. — Panu się tak z mrozu zdaje. Furmani chrapią przy koniach, a państwo przecież powietrza tu nie psują...
Odprawiłem go i zacząłem oglądać swoje chwilowe locum. Kanapa, na której wypadło mi spoczywać, szerokości dwuosobowego łóżka, obita była ceratą, zimną jak lód.
Poza kanapą w pokoju stał wielki piec żelazny, stół ze wspomnianą już wyżej lampką, czyjeś śniegowce, jakaś torba podróżna i parawan, zasłaniający kąt izby. Za parawanem ktoś spokojnie spał.
Rozejrzawszy się, posłałem sobie na kanapie i zacząłem się rozbierać. Nos mój szybko jakoś się oswoił z zaduchem. Zdjąwszy surdut, spodnie i buty, przeciągając się straszliwie, uśmiechając się, kurcząc, zacząłem skakać dokoła żelaznego pieca, podnosząc wysoko bose nogi... Ruch rozgrzał mnie nieco.
Teraz pozostawało tylko wyciągnąć się na kanapie i usnąć, ale właśnie tu zdarzyło się coś osobliwego. Rzuciłem przypadkowo wzrokiem na parawan i... proszę sobie wyobrazić moje zdumienie! Z za parawanu wyglądała główka kobieca z rozpuszczonymi włosami, czarnymi oczkami i wyszczerzonymi ząbkami. Krucze brwi poruszały się, na policzkach ukazały się milutkie dołeczki — a więc... śmiała się.
Zawstydziłem się. Spostrzegłszy, że ją zauważyłem, główka też się zawstydziła i ukryła się.
Jak winowajca, spuściwszy oczy, skierowałem się grzeczniutko ku kanapie, położyłem się i okryłem futrem.
— Co za wypadek! — pomyślałem. — Z pewnością widziała mnie skaczącego! To — niedobrze...
Uprzytamniając sobie rysy ładnej twarzyczki, mimowoli zacząłem marzyć. Obrazki — jeden od drugiego ładniejsze i bardziej kuszące — przesuwały się przed moją wyobraźnią i... jak gdybym miał być ukarany za grzeszne myśli, uczułem na prawym policzku silny, kłujący ból. Uderzyłem się dłonią w policzek i choć nic nie złapałem, domyśliłem się, o co chodzi: poczułem przykry zapach zgniecionej pluskwy.
— Tam do licha — usłyszałem w tej samej chwili głosik kobiecy. — Przeklęte pluskwy chcą mnie widocznie zjeść!
Hm... Przypomniałem sobie, że miałem dobre przyzwyczajenie zawsze zabierać ze sobą w drogę proszek perski. I tym razem nie uchybiłem temu przyzwyczajeniu. Pudełko z proszkiem w mgnieniu oka zostało wyciągnięte z walizy. Wystarczyłoby mi zaproponować pięknej główce radykalny ten środek i... znajomość gotowa. Ale jak to uczynić?
— To... okropne!
— Szanowna pani! — odezwałem się możliwie najsłodszym głosem. — O ile dobrze zrozumiałem ostatni krzyk pani, panią gryzą pluskwy. Mam tutaj perski proszek. Jeśli pani sobie życzy, to...
— O! Bardzo proszę!
— W takim razie w tej chwili... Włożę tylko futro — ucieszyłem się... i przyniosę...
— Nie, nie!... Niech mi pan poda przez parawan, a tu niech pan nie wchodzi!
— Sam wiem, że przez parawan. Niech się pani nie lęka, nie jestem żadnym zbójem.
— Kto to może wiedzieć! Ludzie przejezdni...
— Hm... A choćby i za parawan... Nic w tym nie ma osobliwego... Tym bardziej, że jestem lekarzem, — skłamałem — a przecież lekarze, komornicy i damscy fryzjerzy mają prawo wdzierać się do życia prywatnego dam.
— Czy pan aby prawdę mówi? Bez żartów! Pan jest lekarzem?
— Słowo honoru! Więc pozwoli mi pani przynieść proszek?
— No, jeśli pan jest lekarzem, to owszem... Ale po co ma się pan trudzić. Mogę przecież męża wysłać do pana... Fiedia! — powiedziała nieco ciszej brunetka. — Fiedia! Obudźże się, wałkoniu! Wstań i wyjdź za parawan! Pan doktor jest tak łaskaw, że proponuje nam proszek perski...
Obecność za parawanem „Fiedi“ była dla mnie oszałamiającą nowiną. Jak gdyby mnie kto zdzielił obuchem po łbie... Targnęło mną uczucie, jakiego prawdopodobnie doznaje cyngiel karabinowy, gdy się zatnie — i wstyd, i żal, i złość go bierze. Owładnęło mną jakieś nieprzyjemne uczucie, a ten Fiedia, wyłażący z za parawanu wydał mi się takim szubrawcem, że o mały figiel nie zawołałem o pomoc.
Fiedia był to wysoki, żylasty mężczyzna lat pięćdziesięciu z siwymi baczkami, zaciśniętymi ustami i niebieskimi żyłkami na nosie i skroniach. Miał na sobie szlafrok i pantofle.
— Pan doktór jest bardzo uprzejmy... — powiedział, biorąc ode mnie proszek perski i wracając do siebie za parawan. — Merci... Czy pana też zaskoczyła zamieć śnieżna?
— Tak! — mruknąłem kładąc się na kanapie i z wściekłocią naciągając na siebie futro. — Tak!
— Taak... Zinoczka, po twoim nosku łazi pluskwa. Pozwól, że ją zdejmę!
— Proszę cię bardzo! — roześmiała się Zinoczka. — Nie złapał! Radca stanu, wszyscy się ciebie boją, a z pluskwą nie możesz sobie dać rady!
— Zinoczka! Przy obcym człowieku? (Westchnienie}. Zawsze tak... Boże!
— Świnie, spać nie dają! — mruknąłem, złoszcząc się nie wiedzieć czemu.
Ale małżonkowie szybko się uspokoili. Zamknąłem oczy i starałem się o niczym nie myśleć, żeby zasnąć. Ale minęło pół godziny, godzina... a ja nie spałem.
Wreszcie moi sąsiedzi zaczęli się ruszać i po cichu kłócić się między sobą.
— Ciekawe, nawet perski proszek nie pomaga! — mruknął Fiedia. — Tyle ich jest tych pluskiew! Doktorze! Zinoczka prosi, aby zapytać pana, czemu to pluskwy wydają taki ohydny zapach?
Rozgadaliśmy się. Mówiliśmy o pluskwach, o pogodzie, zimie rosyjskiej, medycynie, o której mam takie same pojęcie, jak o astronomii, pogadaliśmy i o Edisonie...
— Zinoczka, nie krępuj się... Przecież to lekarz! — usłyszałem szept, gdy rozmowa o Edisonie urwała się. — Nie krępuj się i zapytaj... Nie ma się czego bać. Szerwecow nie pomógł, możliwe, że ten ci pomoże.
— Zapytaj sam! — szepnęła Zinoczka.
— Doktorze! — zwrócił się do mnie Fiedia. — Czemu to żonę moją tak coś w piersiach uciska? Kaszle, da pan wiarę, tak ją ściska, jak gdyby się tam coś paliło... Wybaczy pan...
— Długoby o tym trzeba mówić. Tak na poczekaniu tego objaśnić nie można.... — próbowałem się wykręcić.
— No to co, że długo? Mamy czas... I tak nie śpimy... Może ją pan łaskawie zbada? Muszę dodać, że leczy ją Szerwecow... To porządny człowiek, ale Pan Bóg raczy wiedzieć... Nie mam do niego zaufania! Nie mam! Widzę, że pan nie ma ochoty, ale niech pan jednak będzie łaskaw! Pan ją zbada a ja tym czasem pójdę do gospodarza i każę mu postawić samowar.
Fiedia zaszurgał pantoflami i opuścił pokój...
Wszedłem za parawan. Zinoczka siedziała na szerokiej otomanie, oparta o mnóstwo poduszek i przytrzymywała ręką koronkowy kołnierzyk kaftanika nocnego.
— Proszę pokazać język! — zacząłem, siadając przy niej i marszcząc brwi.
Pokazała i roześmiała się. Język był zupełnie zdrowy i czerwony. Zacząłem badać tętno.
— Hm... — mruknąłem, nie odnalazłszy pulsu.
Nie pamiętam, jakie jeszcze pytania zadawałem, patrząc w tę śmiejącą się twarzyczkę: faktem jest, że w końcu mojej konsultacji zidiociałem do tego stopnia, iż odeszła mnie zupełnie ochota zadawania dalszych pytań.
Wreszcie znalazłem się w towarzystwie Fiedi i Zinoczki przy samowarze. Trzeba było napisać receptę, to też naszkicowałem ją według wszelkich zasad sztuk i lekarskiej;
Rp. Sic Transit — 0,15
Gloria mundi — 1,0
Aquae distillatae — 0,1
Co dwie godziny po stołowej łyżce.
Dla pani Siełowej.Dr. Zajcew.
Rano, gdym już, gotowy do odjazdu z walizką w ręku żegnał się na zawsze z moimi nocnymi znajomymi, Fiedia, trzymając mnie za guzik i wciskając mi dziesięciorublówkę w rękę, przekonywał mnie:
— O, nie, pan musi przyjąć! Zwykłem płacić za każdą uczciwą pracę! Pan się uczył, pracował! Wiedzę swoją zdobył pan w pocie czoła i krwawym znoju. Ja to rozumiem?
Cóż miałem robić? Musiałem przyjąć dziesięciorublówkę!
Tak mniej więcej spędziłem noc przed rozprawą sądową.
Nie będę opisywał uczuć, jakie mną miotały w chwili, gdy utworzono drzwi i woźny sądowy wskazał mi miejsce na ławie oskarżonych. Wyznam tylko, że zbladłem ze wstydu, gdy obejrzawszy się, spotkałem się z tysiącami zwróconych na mnie oczu; wyczytałem w poważnych, napuszonych uroczystych twarzach sędziów przysięgłych swój wyrok...
Nie jestem jednak w stanie opisać, ani też czytelnik nie może wyobrazić sobie mojego przerażenia, gdy, spojrzawszy na stół, nakryty czerwonym suknem, zauważyłem w fotelu prokuratorskim — kogo? Jak wam się zdaje?.. Fiedię! Siedział i coś pisał. Patrząc na niego, przypomniałem sobie pluskwy, Zinoczkę, moją diagnozę i... już nie mróz, lecz cały Ocean Lodowaty rozlał mi się po ciele... Skończywszy pisaninę, podniósł oczy i spojrzał na mnie...
Początkowo nie poznał mnie, po chwili jednak wybałuszył oczy, rozszerzyły mu się źrenice, dolna szczęka z lekka opadła... i ręce mu zadrżały. Zwolna podniósł się i wlepił we mnie ołowiane spojrzenie. Ja się też podniosłem — sam nie wiem, po co i wpiłem w niego wzrok.
— Niech oskarżony wymieni sądowi swoje imię itd., itd. — zaczął przewodniczący.
Prokurator usiadł i wypił szklankę wody. Zimny pot wystąpił mu na czoło.
— Uff! To będę miał łaźnię! — pomyślałem.
Sądząc z wszelkich pozorów, prokurator postanowił mnie „wrobić“ na całego. Przez cały czas irytował się, grzebał w zeznaniach świadków, kaprysił, zrzędził...

Jednak czas już skończyć. Piszę to wszystko w gmachu sądowym w czasie przerwy obiadowej... Za chwilę będzie przemawiał prokurator
Co to będzie?..




U golibrody

Poranek. Niema jeszcze siódmej a razura Makara Kuźnicza Blestkina już jest otwarta. Gospodarz, dwudziestotrzechletni młody człowiek, nieumyty, zatłuszczony, ale ubrany pretensjonalnie sprząta swój zakład. Nie ma właściwie co sprzątać, a jednak spocił się przy pracy. Tam ścierką wytrze, ówdzie paznokciem podrapie, albo gdzie pluskwę znajdzie i strąci ją na podłogę.
Razura — maleńka, ciasna, obskórna. Ściany z desek, oklejone tapetami, przypominającymi wyblakłą koszulę dorożkarza. Między parą zamglonych, łzawiących okien — cienkie, skrzypiące drzwi, nad nimi pozieleniały od wilgoci dzwonek, który sam przez się bez żadnej zewnętrznej przyczyny drga i dźwięczy chorobliwie. A jeśli kto spojrzy w lustro, wiszące na jednej ze ścian, to twarz jego odbije się powykrzywiana na wszystkie strony w najohydniejszy sposób. Przed tym lustrem strzygą i golą.
Na stoliku tym, tak samo niewyszorowanym i zatłuszczonym jak sam Makar Kuźmicz, znajduje się wszystko: grzebienie, nożyce, brzytwy, za kopiejkę fiksatuaru, za kopiejkę pudru i za kopiejkę mocno rozcieńczonej wody kolońskiej. I cała razura nie warta jest więcej, jak piętnaście kopiejek.
Nad drzwiami rozlega się skrzeczenie chorego dzwonka i do razury wchodzi starszy mężczyzna w kożuchu i filcowych butach. Głowa i szyja jego owinięte są w chustkę kobiecą.
Jest to Erast Jagodow, ojciec chrzestny Makara Kuźmicza. Służył kiedyś za stróża w konserwatorium, teraz mieszka koło Czerwonego Stawu i zajmuje się ślusarką.
— Dzień dobry, Makarku! — mówi do Makara Kuźmicza, zajętego sprzątaniem.
Całują się. Jagodow zdejmuje z głowy chustkę, robi znak krzyża i siada.
— Jakiż to kawał drogi — mówi — od Czerwonego Stawu do Kałuskiej Bramy, to nie żart!
— Jak się macie?
— Źle bracie, miałem gorączkę
— Co mówicie? Gorączkę?
— Gorączkę. Cały miesiąc leżałem, myślałem, że umrę. Przyjąłem nawet Sakramenty Święte. Teraz włosy mi wypadają. Doktor kazał mi ostrzyc się. Może, powiada, wyrosną nowe, mocne. Więc pomyślałem sobie, pójdę do Makara. Zamiast do kogo innego, to lepiej do krewniaka. I lepiej zrobi i pieniędzy nie weźmie. Trochę, prawda, daleko, ale co to znaczy? Spacer niejako...
— Ja z przyjemnością, proszę!
Makar Kuźmicz szurnął nogą w ukłonie i wskazał na krzesło.
Jagodow siada i przegląda się w lustrze. Jest zupełnie zadowolony z widoku — w lustrze widać krzywą gębę z tępym szerokim nosem i oczami na czole. Makar Kuźmicz okrywa ramiona swego klienta białym prześcieradłem.
— Jak was ostrzyc, zupełnie do gołej skóry? — mówi.
— Naturalnie, żebym do Tatara był podobny.
Ciotunia jak się ma?
— Dobrze, żyje sobie jakoś. Niedawno u majorowej przy porodzie była. Rubla zapłaciła.
— Taaak... rubel... Potrzymajcie ucho.
— Trzymam. Nie obetnij mi tylko ucha. O boli, za włosy mnie szarpiesz.
— To nic. Bez tego się przy naszej robocie nie obejdzie. A jak się ma Anna Erastówna?
— Córka? Dobrze! W przeszłym tygodniu w środę wyswataliśmy ją za Szejkina. Dlaczegoś nie przyszedł?
Nożyce przestają skrzypieć, Makar Kuźmicz opuszcza ręce i przerażony pyta:
— Kogoście wyswatali?
— Annę.
— Jak to niby, za kogo?
— Za Szejkina, Prokopa Pietrowa. Ciotka jego w Złotoustińskim zaułku służy za gospodynię. Porządna kobieta. Naturalnie wszyscy jesteśmy zadowoleni. Za tydzień wesele. Przyjdź!
— Ależ co to jest, Eraście Iwanyczu? — mówił Makar Kuźmicz blady, zmieszany. — Czyż to możliwe? To jest zupełnie niemożliwe... Przecież Anna Erastówna... przecież ja... Przecież ja dla niej uczucia żywiłem, miałem zamiary... Co to takiego...?
— Zwyczajnie. Wzięliśmy i wyswataliśmy. Porządny człowiek.
Na twarz Makara Kuźmicza występuje zimny pot. Kładzie nożyce na stół i zaczyna trzeć sobie pięścią nos.
— Miałem zamiary... — powiada. — To jest niemożliwe, Eraście Iwanyczu. Jestem zakochany i oświadczyny serca zrobiłem... Ciotunia obiecała... Szanowałem was jak ojca, strzygę was zawsze darmo... Zawsze oddawałem wam usługi i kiedy ojciec mój umarł, wzięliście sofę i dziesięć rubli i nie oddaliście mi, pamiętacie?
— Dlaczego nie mam pamiętać, pamiętamy. Ale co ty Makarze jesteś za konkurent? Czyś ty konkurent? Ani pieniędzy, ani stanowiska, rzemiosło marne...
— A Szejkin bogaty?
— Szejkin jest artelszczykiem. Ma złożonej kaucji tysiąc pięćset rubli. Tak bracie... Gadaj nie gadaj, a rzecz jest już ubita. Cofnąć się nie można, Makarku. Poszukaj sobie innej narzeczonej... Świat się nie kończy... No, strzyż. Czemuś się zatrzymał?
Makar Kuźmicz milczy i stoi nieruchomy. Potem wyjmuje z kieszeni chusteczkę i zaczyna płakać.
— No czego tam? — uspokaja go Erast Iwanycz. — Daj spokój. Płaczesz jak baba. Bierz nożyce!
Makar Kuźmicz bierze nożyce, przez chwilę patrzy na nie bezmyślnie i opuszcza znowu na stół. Ręce mu się trzęsą.
— Nie mogę... — mówi. — Nie mogę teraz. Sił mi brak. Nieszczęsny ze mnie człowiek. I ona nieszczęśliwa... Kochaliśmy się, daliśmy sobie słowo, a źli ludzie rozłączyli nas bez żadnej litości. Idźcie sobie, Eraście Iwanyczu. Nie mogę na was patrzeć.
— To ja jutro przyjdę, Makarku. Jutro dostrzeżesz.
— Dobrze.
— Uspokój się, a ja do ciebie jutro wcześnie przyjdę.
Połowa głowy Erasta Iwanycza wystrzyżona jest do skóry tak, że przypomina głowę więźnia. Nieprzyjemnie jest pozostawać z taką głową, ale co robić. Zawija głowę i szyję w chustkę i wychodzi z razury.
Zostawszy sam, Makar Kuźmicz siada i cicho płacze.
Następnego dnia bardzo wcześnie przychodzi Erast Iwanycz.
— Czego pan sobie życzy? — zapytuje go ozięble Makar Kuźmicz.
— Dostrzyż mnie, Makarku, pół głowy jeszcze zostało.
— Proszę pieniądze z góry. Darmo nie strzygę!
Erast Iwanycz, nie powiedziawszy ani słowa, odchodzi i jeszcze dotychczas na jednej połowie jego głowy włosy są długie, a na drugiej — krótkie. Strzyżenie się za pieniądze uważa za zbytek i czeka, aż na ostrzyżonej połowie głowy włosy odrosną.
Tak też paradował i na weselu.




Rozmowa z psem

Mroźna księżycowa noc. Aleksy Iwanycz Romansow, urżnięty w pestkę, ostrożnie otworzył furtkę i wszedł na podwórze.
— Człowiek — filozofował, obchodząc śmietnik i balansując na nogach — to złudzenie, popiół, pyłek... Paweł Mikołajewicz, chociaż gubernator, ale i on pyłek... Raz dmuchnąć i... niema go!
— Rrrr... — usłyszał filozof.
Romansow obejrzał się i o dwa kroki od siebie ujrzał ogromnego czarnego psa z rasy owczarków stepowych wielkości rosłego wilka. Pies siedział przy budce stróża i pobrzękiwał łańcuchem... Romansow spojrzał na niego, zamyślił się i zrobił zdziwioną minę. Następnie wzruszył ramionami, pokiwał głową i uśmiechnął się smutnie.
— Rrrr... — powtórzył pies.
— Nnie...ro...zumiem... — rozłożył ręce Romansow. — I ty... ty możesz warczeć na człowieka? Co? Po raz pierwszy w życiu słyszę... Niech mnie Bóg skarze... A czy ty wiesz, że człowiek — to korona świata? No, popatrz... Podejdę do ciebie... Patrz... Przecież jestem człowiekiem? Jak myślisz? Jestem, czy nie jestem człowiekiem? Wytłumacz mi!...
— Łapę! — Romansow wyciągnął rękę do psa. — Łapę!
— Rrrr... Hau!...
— Nie podaje pan? Pan sobie nie życzy? To nie trzeba. Zapamiętamy to sobie. A tymczasem pozwoli się pan po mordzie... Ja... z dobrego serca...
— Hau! Hau! Rrrr... Hau! Hau!...
— Aaaa... Gryziesz? Dobrze, bardzo dobrze. I to też sobie zapamiętamy... Więc ty gwiżdżesz na to, że człowiek — to korona świata, król stworzenia? Z tego wynika, że ty możesz nawet Pawła Mikołajewicza też ugryźć? Tak? Przed Pawłem Mikołajewiczem wszyscy plackiem padają, a dla ciebie — on, tak jak każdy inny przedmiot... jedno i to samo? Czy dobrze cię zrozumiałem? Aaaa... Więc okazuje się, że ty jesteś... socjalistą? Zaraz, zaraz, odpowiadaj no... Jesteś socjalistą?...
— Rrrr... Hau! Hau!
— Czekaj-że, nie gryź... Com to chciał ci powiedzieć?... Aha, tak, tak, o pyłku. Dmuchnie i... już go niema! Pff!... I po cóż my żyjemy, pytam się? Rodzimy się w mękach matki, jemy, pijemy, różne nauki pakują nam do głowy i umieramy... I po co to wszystko?... Pył! Nic nie wart jest człowiek! Tyś naprzykład, pies i nic nie rozumiesz, ale gdybyś tak mógł... wleźć w duszę człowieka... Gdybyś tak mógł wniknąć w jego psychologię!...
Romansow pokręcił głową i splunął.
— Brudy... Tobie się zdaje, że ja, Romansow, sekretarz kolegialny, jestem królem stworzenia... Mylisz się! Jestem darmozjadem, łapownikiem, obłudnikiem... Bydlakiem jestem!..
Aleksy Iwanycz uderzył się pięścią w piersi i rozpłakał się...
— Zausznik, zdrajca... Myślisz, że Jegorkę Korniuszkina nie przeze mnie zredukowali? Co? A kto, pozwoli pan się spytać, buchnął 200 rubli komitetowych, a potem na Surguczowa winę zwalił? Czy nie ja? Bydlę! Faryzeusz... Judasz! Lizus, zdzierca... Swołocz!
Romansow wytarł rękawem łzy i zaczął chlipać.
— Gryź, żryj! Nikt mi póki żyję dobrego słowa nie powiedział... Wszyscy mnie w duszy mają za kanalię, a w oczy... nic prócz pochlebstw i uśmiechów! Choćby mi tak kto w mordę dał i sklął od ostatnich!... Gryź, psie! Gryź! Szarrrp podleca! Gryź zdrajcę!...
Romansow zachwiał się i upadł na psa.
— Tak, właśnie tak! Szarp mordalizację moją! Mała szkoda! Chociaż boli, lecz nie oszczędzaj. Masz i rękę moją, gryź! Aha! Krew idzie! Dobrze ci tak, drapichruście! Tak!... Merci, Azorku... czy jak się tam nazywasz? Merci... Futro też szarp. To i tak... łapówka... Sprzedałem bliźniego i za te pieniądze kupiłem futro... I czapkę z gwiazdką też... Zaraz, zaraz, com to chciał powiedzieć?... Czas do domu... Żegnaj piesku... szelmutko...
— Rrrr...
Romansow pogładził psa i pozwoliwszy się jeszcze raz ugryźć w łydkę, otulił się futrem i chwiejnym krokiem powlókł się do swoich drzwi.
A nazajutrz był zdumiony, że leży w łóżku cały obandażowany.




Wyprawa po złoto

— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.
— Włodzio przyjechał! — pisnęła Natalia, wbiegając do jadalni.
— Ach mój Boże!
Cała rodzina Korolewych, która z godziny na godzinę oczekiwała na swego Włodzia, rzuciła się do okien.
Przed gankiem stały szerokie sanie, trójka białych koni buchała kłębami pary. Sanie były puste, gdyż Włodzio stał już w sieni i czerwonymi od mrozu palcami rozwiązywał baszłyk. Jego gimnazjalny szynel, czapka, kalosze i włosy na skroniach pokryte były szronem, a cała postać od stóp do głów wydawała taki miły, mroźny zapach, że patrząc nań, chciało się przemarznąć i zawołać — „Brr“. Matka i ciotka rzuciły się na niego i poczęły go ściskać i całować. Natalia upadła mu do nóg i ściągała z nich filcowe buty, siostry jęły świergotać, drzwi skrzypiały a ojciec Włodka wpadł do przedpokoju tylko w kamizelce i z nożycami w ręku i krzyknął wystraszonym głosem:
— A myśmy cię jeszcze wczoraj oczekiwali. Czyś dobrze dojechał? Szczęśliwie? Ach mój Boże, dajcież mu się z ojcem przywitać! Czyż nie jestem jego ojcem?
— Hau! hau! — szczekał basem „Milord“, ogromne tłuste psisko, uderzając ogonem o ściany i meble.
Wszystko zlało się w jeden radosny gwar, który trwał dwie minuty.
Kiedy pierwszy wybuch radości przeszedł, Korolewowie spostrzegli, że prócz Włodka znajduje się w przedpokoju jeszcze jeden mały człowieczek — otulony w chusty, w szale i baszłyki i pokryty szronem, stał on nieruchomo w kącie, w cieniu dużego lisiego futra.
— A to kto jest, Włodziu? — spytała szeptem matka.
— Ach! — spostrzegł się Włodzio. — To jest... mam zaszczyt przedstawić, mój kolega, Soczewicyn, uczeń drugiej klasy... Przywiozłem go ze sobą jako gościa.
— Bardzo nam przyjemnie, prosimy serdecznie! — rzekł radośnie ojciec. — Przepraszam, że jestem po domowemu bez surduta... Pozwól pan! Niech Natalia pomoże panu rozebrać się. Ach mój Boże, zabierzcie stąd tego psa! Skaranie Boskie!
Wkrótce potem Włodzio i jego przyjaciel, oszołomieni hałaśliwym przyjęciem i jeszcze różowi od zimna, zasiedli przy stole i pili herbatę. Zimowe słonko, przenikając przez szron, który się układał w desenie na szybach, drgało na samowarze i kąpało swe czyste promienie w mosiężnej miseczce do płókania szklanek. W pokoju było ciepło i chłopcy czuli, jak w ich przemarzniętych ciałach zmagało się ciepło i zimno, nie chcąc sobie wzajem ustępować.
— Oto i Boże Narodzenie za pasem. — rzekł ojciec, skręcając papierosa z ciemno-rudego tytoniu. — A tak niedawno było lato i matka płakała, żegnając się z tobą... Czas szybko leci. Ani się obejrzysz, jak starość przyjdzie. Panie Czybisow niech pan je, proszę się nie krępować. U nas bez ceremonij.
Trzy siostry Włodzia — Kalia, Sonia i Masza — najstarsza z nich miała lat jedenaście — siedziały przy stole i nie spuszczały oczu z nowego znajomego. Soczewicyn był tego samego wieku i wzrostu, co i Włodek, lecz nie taki pucołowaty i biały, ale chudy, śniady i piegowaty. Włosy miał jak szczecina, oczy — jak szparki, wargi — grube, w ogóle był bardzo brzydki i gdyby nie mundur gimnazjalny, możnaby, sądząc z powierzchowności, wziąć go za syna kucharki. Był ponury, milczał przez cały czas i ani razu się nie uśmiechnął. Dziewczynki, patrząc na niego, od razu zmiarkowały, że musi to być bardzo mądry i uczony człowiek. Przez cały czas myślał o czymś i tak był tym zajęty, że gdy go o coś zapytywano, wzdrygał się, potrząsał głową i prosił, by powtórzono pytanie.
Dziewczynki spostrzegły, że i Włodek, zwykle wesoły i rozmowny, tym razem mało mówił, wcale się nie uśmiechał i nawet zdawał się jakby niezadowolony, że przyjechał do domu. Podczas herbaty zwrócił się do sióstr tylko jeden raz i to z jakimiś dziwnymi słowami. Wskazał palcem aa samowar i powiedział:
— A w Kalifornii, zamiast herbaty, piją dżyn.
Był również zajęty jakimiś myślami i sądząc ze spojrzeń, jakie od czasu do czasu zamieniali z przyjacielem, myśli ich były wspólne.
Po herbacie wszyscy udali się do dziecinnego pokoju. Ojciec z dziewczynkami zasiedli przy stole i zajęli się robotą, przerwaną przez przyjazd chłopców. Robili ozdoby i łańcuchy z kolorowego papieru na choinkę. Było to miłe i hałaśliwe zajęcie. Każdy nowy wykonany drobiazg dziewczynki witały okrzykami zachwytu, czasem nawet przerażenia, jak gdyby rzecz ta spadła z nieba. Ojczulek również zachwycał się i od czasu do czasu ciskał nożyce na podłogę, gniewając się, że są tępe.
Mamusia wpadła do dziecinnego pokoju zakłopotana i zapytywała.
— Kto wziął moje nożyczki? To znów ty wziąłeś, Iwanie Mikołaiewiczu?
— Boże drogi, nawet nożyczek nie dadzą. — odpowiadał płaczliwym głosem Iwan Mikołajewicz i odchyliwszy się na oparcie krzesła, przybierał pozę człowieka skrzywdzonego, ale po chwili zachwycał się znowu swoją pracą.
Podczas swych poprzednich przyjazdów Włodek również brał udział w strojeniu choinki lub wybiegał na dwór, popatrzeć jak furman z pastuchem usypują śnieżną górę, lecz teraz ani on, ani Soczewicyn nie zwracali żadnej uwagi na różnokolorowy papier i nie byli ani razu w stajni... Usiedli przy oknie i zaczęli ze sobą coś szeptać, potem otworzyli atlas i oglądali jakąś mapę.
— Trzeba zacząć od Permi... — mówił cicho Soczewicyn. — Stamtąd do Tiumeni... potem Tomsk... potem... potem... do Kamczatki... Stamtąd Samojedzi przewiozą nas łódkami przez cieśninę Beringa... Oto i Ameryka... Tutaj jest dużo zwierzyny...
— A Kalifornia? — spytał Włodek.
— Kalifornia jest znacznie niżej... Trzeba się tylko do Ameryki dostać, to Kalifornia już blisko. Pożywienie zdobywać sobie można polowaniami i grabieżą.
Soczewicyn stronił przez cały dzień od dziewczynek i spoglądał na nie z podełba. Po podwieczorku przypadkowo pozostał sam z nimi przez parę minut. Nie wypadało milczeć. Chrząknął więc poważnie, potarł prawą dłonią lewą rękę, spojrzał ponuro na Katię i spytał:
— Czy panienka czytała Maine-Reyda?
— Nie, nie czytałam... Czy pan się ślizga?
Pochłonięty swymi myślami Soczewicyn nic nie odpowiedział na to pytanie, lecz wydął policzki i westchnął jakby mu było bardzo gorąco.
Jeszcze raz podniósł wzrok na Katię.
— Kiedy stado bizonów pędzi przez Pampasy, ziemia drży, a wówczas mustangi wierzgają i rżą z przerażenia.
Uśmiechnął się smutnie i dodał:
— Również Indianie napadają, na pociągi, ale najgorsze — to moskity i termity.
— A to co takiego?
— To coś w rodzaju mrówek, tylko skrzydlatych. Bardzo mocno kąsają. Czy pani wie, kto ja jestem?
— Pan Soczewicyn...
— Nie! Jestem Montigomo. Szpon Jastrzębi. Wódz Niezwyciężony!
Zupełnie niezrozumiałe słowa Soczewicyna, jego ciągłe ciche rozmowy z Włodkiem i ta okoliczność, że Włodzio wcale się nie bawi z siostrami, lecz wciąż o czymś rozmyśla — wszystko to wydawało się dziwne i zagadkowe. To też obie starsze dziewczynki, Katia i Sonia zaczęły pilnie śledzić chłopców. Wieczorem, gdy obydwaj kładli się spać, dziewczynki podkradły się pode drzwi i podsłuchały ich rozmowę.
Oto, czego się dowiedziały:
Chłopcy chcieli uciec gdzieś do Ameryki, aby zająć się poszukiwaniem złota. Mieli już wszystko gotowe: pistolet, dwa noże, suchary, szkło powiększające, by rozniecać nim ogień, kompas i cztery ruble. Dowiedziały się, że będą musieli przejść pieszo kilka tysięcy wiorst, walczyć po drodze z tygrysami i z dzikimi, potem zdobywać złoto i kość słoniową, zabijać wrogów, brać udział w wyprawach korsarskich, pić dżyn i w końcu pojąć za żonę jakąś piękność i uprawiać plantacje. Włodek i Soczewicyn mówili z uniesieniem i przerywali sobie wzajemnie. Przy tym Soczewicyn nazywał siebie: „Montigomo, Jastrzębi-Szpon“ a Włodzia „mój bladolicy brat“.
— Tylko nie mów nic mamie! — powiedziała Katia Soni, idąc spać. — Włodek przywiezie nam z Ameryki dużo złota i słoniowej kości, a jak powiesz mamie, to go nie puszczą.
W przeddzień wigilii Soczewicyn przez cały dzień studiował mapę Azji i coś zapisywał. Włodek smętny, jakby go coś ukąsiło, ponuro chodził po pokojach i nic nie jadł. Raz nawet zatrzymał się przed ikoną, przeżegnał się i powiedział:
— Boże, wybacz mi grzesznemu! Boże, zachowaj moją biedną, nieszczęśliwą mamę!
Przed wieczorem rozpłakał się. Idąc spać, długo ściskał ojca, matkę i siostry. Katia i Sonia wiedziały, co to ma znaczyć, ale najmłodsza Masza nic nie rozumiała.
Wczesnym rankiem w dzień wigilijny Katia i Sonia wstały cicho i poszły zobaczyć, jak chłopcy będą uciekali do Ameryki.
Podkradły się pode drzwi.
— Więc nie pojedziesz? — z gniewem pytał Soczewicyn. — Mów, nie pojedziesz?
— Boże! — cicho szlochał Włodek. — Jakże ja pojadę, żal mi mamy.
— Bladolicy bracie mój, proszę cię, jedźmy. Zapewniałeś mnie przecież, że pojedziesz. Sam mnie namówiłeś, a jak przyszło co do czego, toś stchórzył.
— Ja... ja... nie stchórzyłem, ale mnie... żal mamy...
— Powiedz, pojedziesz, czy nie?
— Pojadę, tylko... zaczekaj... Chce mi się pobyć w domu.
— W takim razie jadę sam! — zdecydował Soczewicyn. — I bez ciebie się obejdę. A jeszcze chciałeś walczyć, polować na tygrysy. Jeżeli tak, to oddaj mi moje kapiszony!
Włodek zapłakał tak gorzko, że siostry nie wytrzymały i również cicho zapłakały.
Nastąpiło milczenie.
— Więc nie pojedziesz? — jeszcze raz spytał Soczewicyn.
— Po...pojadę.
— To ubieraj się!
I Soczewicyn, żeby zachęcić Włodka, wychwalał Amerykę, ryczał jak tygrys, naśladował parostatek, klął, obiecywał oddać Włodkowi całą kość słoniową i wszystkie skóry lwie i tygrysie.
I ten chudy, mały chłopak o szczeciniastych włosach i piegowatej twarzy wydał się dziewczynkom czymś osobliwym i niezwykłym. To był bohater stanowczy, człowiek nieustraszony, a ryczał tak, że stojąc za drzwiami można było rzeczywiście pomyśleć, że to tygrys, albo lew.
Kiedy dziewczynki wróciły do swego pokoju i zaczęły się ubierać, Katia z oczami pełnymi łez powiedziała:
— Ach, jak ja się boję!
Aż do drugiej godziny, to jest do obiadu wszystko było spokojne, ale podczas obiadu spostrzeżono nagle, że chłopców nie ma w domu. Posłano do czeladnej, do stajni, do oficyny rządcy — nigdzie ich nie było, Posłano na wieś, lecz i tam ich nie znaleziono. Herbatę pito bez chłopców, a kiedy siadano do kolacji, mamusia niepokoiła się bardzo i nawet płakała.
W nocy znów urządzono wyprawę na wieś, szukano nad rzeką z latarniami. Boże drogi, jakie się zrobiło zamieszanie.
Na drugi dzień przyjechał strażnik, pisano w jadalni jakiś papier. Mama płakała.
Lecz oto przed gankiem zatrzymały się sanie, a z trójki białych koni buchała para.
— Włodek przyjechał! — krzyknął ktoś na dworze.
— Włodeczek przyjechał! — zaczęła piszczeć Natalia, wpadając do stołowego.
„Milord“ zaszczekał basem — hau, hau.
Okazało się, że chłopców zatrzymano w mieście przy kramach miejskich (chodzili tam i rozpytywali, gdzie można dostać prochu). Włodek, gdy tylko wszedł do przedpokoju, rozpłakał się i rzucił się na szyję matce. Dziewczynki z dreszczem przerażenia myślały o tym, co teraz będzie, słyszały, jak ojciec zaprowadził Włodka i Soczewicyna do swego pokoju i długo rozmawiał z nimi: mamusia też coś mówiła i płakała.
— Czy to tak wolno? — upominał ojciec. — Dowiedzą się nie daj Boże w gimnazjum i wypędzą was. Wstyd, panie Soczewicyn! Nie ładnie! To pan to wymyślił, spodziewam się też, że rodzice ukarzą pana. Czy tak się robi? Gdzieście nocowali?
— Na dworcu! — z dumą odpowiedział Soczewicyn.
Włodek potem leżał w łóżku i przykładano mu do głowy ręcznik, namoczony w occie. Posłano gdzieś telegram, a następnego dnia przyjechała matka Soczewicyna i zabrała swego syna.
Kiedy odjeżdżał, miał twarz surową, wyniosłą i żegnając się z dziewczynkami, nie rzekł ani słowa. Wziął tylko album od Kati i napisał na pamiątkę:
„Montigomo Szpon Jastrzębi“.




Czytanie
(Opowiadanie starego wróbla).

Pewnego razu w gabinecie naszego naczelnika, Iwana Piotrowicza Semipałatowa, siedział impresario teatralny, Hałamidow i rozmawiał z nim o grze aktorskiej i urodzie aktorek.
— A ja się z panem nie zgadzam. — mówił Iwan Piotrowicz, podpisując asygnaty. — Zofia Jurjewna, to duży, oryginalny talent. Taka, miła powabna... ach! piękna taka...
Iwan Piotrowicz chciał prawić dalej, lecz z zachwytu nie mógł wymówić ani słowa, uśmiechnął się więc tylko tak słodko i obleśnie, że patrzący nań impresario poczuł jakiś słodkawy smak w ustach.
— Mnie się w niej podoba... e-e-e... wzruszenie i dreszcz młodego ciała, w chwili, gdy zaczyna coś recytować... Ogniem wprost dyszy, ogniem! Niech pan jej powie, że w takim momencie... gotów jestem na wszystko...
— Ekscelencjo, proszę o podpisanie odpowiedzi na pismo chersońskiego urzędu policyjnego w sprawie...
Semipałatow podniósł uśmiechniętą twarz: przed nim stał urzędnik Merdiajew. Podając akt do podpisu, Merdiajew wyprostował się i wytrzeszczył oczy.
Semipałatow skrzywił się: proza zwyciężyła poezję w najciekawszym miejscu.
— Z tym można było później. — oznajmił. — Widzi pan przecież, że jestem zajęty! Strasznie niedelikatni i źle wychowani ludzie! Proszę, panie Hałamidow... mówił pan, że już nie mamy gogolowskich typów... A oto ma pan! Może to nie typ? Niechluj, dziury na łokciach, zezowaty... Nigdy się nie czesze... Niech no pan spojrzy, jak on pisze! Licho wie, co to jest! Pisze jak analfabeta, bez sensu... jak szewc! Proszę spojrzeć!
— Hm... tak... — mruknął Hałamidow, rzuciwszy okiem na papier. — Rzeczywiście... Pan, panie Merdiajew, z pewnością mało czyta?...
— Owszem... t. j. rzeczywiście mało czytam.
— E... tak nie można, panie drogi! — dodał naczelnik. — Wstyd mi za pana! Czytałby pan jakie książki, albo co!...
— Lektura dużo znaczy! — westchnął bez powodu Hałamidow. — O, bardzo dużo! Czytaj pan, a przekona się pan od razu, jak nagle rozszerzy się pański horyzont. W książki może się pan zaopatrzeć, gdzie pan chce. Chociażby u mnie... Z przyjemnością... Jeśli pan chce, nawet jutro mogę je panu przynieść.
— Podziękuj pan, panie drogi! — wtrącił Semipałatow.
Merdiajew ukłonił się niezgrabnie, poruszył ustami i wyszedł z gabinetu.
Nazajutrz zjawił się w naszym urzędzie Hałamidow i przyniósł paczkę książek.
Od tej chwili zaczyna się właściwa historia. Potomstwo nigdy nie wybaczy Semipałatowi tego lekkomyślnego kroku! Możnaby to było wybaczyć jakiemuś młodzikowi, ale doświadczonemu rzeczywistemu radcy stanu przenigdy!
Po przybyciu Hałamidowa Merdiajew wezwany został do gabinetu.
— Oto proszę, niech pan czyta! — oznajmił Semipałatow, wręczając mu książkę. — Proszę czytać uważnie.
Merdiajew wziął drżącymi rękami książkę i wyszedł z gabinetu. Był blady. Zezowatymi oczyma rzucał niespokojne spojrzenia, jak gdyby szukał ratunku u otaczających go przedmiotów.
Wzięliśmy od niego książkę i zaczęliśmy ją ostrożnie oglądać.
Był to „Hrabia Monte Christo“.
— Nie sprzeciwisz się jego woli! — westchnął nasz stary buchalter Prochor Semionycz Budyłda. — Postaraj się jakoś, wysil się... Czytaj sobie powolutku, a da Bóg, przez ten czas on zapomni o tym i będzie można czytaniu dać spokój... Tylko nie lękaj się... A co najważniejsze, nie wnikaj... Czytaj i nie wnikaj w te mądrości...
Merdiajew zawinął książkę w papier i zasiadł do biurka. Ale praca nie szła mu jakoś tym razem. Ręce drżały, a oczami zezował w różne strony: jedno utkwił w sufit, drugie — w kałamarzu.
Nazajutrz przyszedł do biura zapłakany.
— Cztery razy już zaczynałem, — mówił — ale nic a nic nie rozumiem... To jakieś zagraniczne...
Po upływie pięciu dni Semipałatow, przechodząc koło biurek, zatrzymał się przy Merdiajewie i zapytał:
— Jakże tam? Przeczytał pan książkę?
— Czytałem, ekscelencjo!
— O czym-że pan czytał? Odpowiedz pan, proszę!
Merdiajew zadarł głowę w górę i poruszył wargami.
— Zapomniałem, ekscelencjo... — odpowiedział po dłuższej pauzie.
— W takim razie pan nie czytał, albo... e-e-e... czytał pan nieuważnie! Au-to-mmmma-tycz-nie! Tak nie można! Proszę jeszcze raz przeczytać! W ogóle panowie, polecam! Proszę czytać! Wszyscy — czytać: Weźcie, panowie, książki z mojego okna i czytajcie. Panie Paramonow, proszę iść za mną i wziąć książkę. Panie Podchodcew, niech i pan idzie, kochany panie! Smirnow i pan także! Wszyscy, panowie, proszę!
Poszli wszyscy i każdy wziął książkę.
Jeden tylko Budyłda odważył się zaprotestować. Rozłożył ręce, pokiwał głową i oświadczył:
— A mnie ekscelencja wybaczy... Raczej do dymisji... Ja już wiem, co bywa od tych wszystkich krytyk i wymysłów. U mnie po nich starszy wnuk wyzywa w oczy swoją rodzoną matkę od idiotek i przez cały post mleko żłopie. Ekscelencja daruje!
— Pan nic nie rozumie! — zawyrokował Semipałatow, który zazwyczaj wybaczał staruszkowi wszystkie jego nietakty.
Ale Semipałatow był w błędzie: staruszek wszystko dobrze rozumiał.
Po tygodniu widzieliśmy już skutki jego czytania. Podchodcew, który czytał drugi tom „Żyda — wiecznego tułacza“, nazwał Budyłdę „jezuitą“; Smirnow zaczął zjawiać się w urzędzie w nietrzeźwym stanie. Ale najgorzej czytanie podziałało na Merdiajewa: schudł, opuścił się, zaczął pić.
— Prochorze Siemionyczu! — błagał Budyłdę, — Bóg pana wynagrodzi! Niech pan poprosi ekscelencję, żeby mi darował... Ja nie mogę czytać. Czytam po całych dniach i nocach, nie sypiam, przestałem jeść... Żona zamęczyła się już, czytając mi na głos, a niech mnie Bóg skarze, żebym choć jedno słówko zrozumiał! Oddajcie mi tę przysługę chrześcijańską!
Budyłda kilkakrotnie zdobywał się na odwagę i meldował o tym naczelnikowi, ale Semipałatow machał tylko ręką i przechadzając się po biurze z Hałamidowem, wytykał wszystkim nieuctwo.
W ten sposób minęły dwa miesiące a cała ta historia miała najokropniejszy epilog.
Pewnego razu Merdiajew, przyszedłszy do pracy, zamiast zasiąść przy swym biurku, padł po środku biura na kolana, rozpłakał się i jęknął:
— Przebaczcie mi, chrześcijanie prawosławni, że fałszywe monety robię!
Potem wszedł do gabinetu naczelnika, ukląkł i oznajmił:
— Wybacz, ekscelencjo, wczoraj niemowlę do studni wrzuciłem!...
Uderzył czołem o podłogę i zalał się łzami...
— Co to ma znaczyć?! — zdumiał się Semipałatow.
— To znaczy, wasza ekscelencjo, — powiedział Budyłda ze łzami w oczach, — że, chłop zmysły stracił! Kręćka dostał... A Pan Bóg wszystko widzi, wasza ekscelencjo. A jeżeli się waszej ekscelencji słowa moje nie podobają, to proszę o dymisję. Lepiej mi z głodu umrzeć, niż na stare lata podobne rzeczy oglądać!...
Semipałatow zbladł i przeszedł się z kąta w kąt.
— Nie wpuszczać tu więcej Hałamidowa! — oznajmił zduszonym głosem. — A wy, panowie uspokójcie się. Teraz już widzę swój błąd. Dziękuję ci, stary!
Od tego czasu nic podobnego się już nie wydarzyło. Merdiajew wyzdrowiał, ale nie zupełnie. Dotychczas jeszcze na widok książki drży i odwraca się.




Bezbronna istota

Bez względu na silny atak podagry w nocy i wynikające stąd zdenerwowanie, Kistunow udał się rano do biura i najgorliwiej zaczął przyjmować interesantów banku. Wyraz twarzy miał ponury i zmęczony. Ledwie był zdolny mówić, ledwie oddychał, jakby niebawem miał spocząć w grobie.
— Czym mogę służyć? — zwrócił się do kobiety w przedpotopowej szubie, której figura z tyłu przypominała nieco chrabąszcza.
— Proszę waszej ekscelencji, — zaczęła prędko trajkotać nieznajoma — mój mąż, asesor kolegialny, Szczukin chorował pięć miesięcy i gdy, z przeproszeniem pańskim leżał w domu i leczył się, bez żadnej przyczyny dano mu dymisję, a kiedy przyszłam po pensję, to proszę waszej ekscelencji, wytrącili mu z pensji dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek... Za co — pytam. A bo brał pieniądze z kasy wzajemnej pomocy i koledzy za niego ręczyli?... Co to takiego?... Czy miał on prawo brać pieniądze bez mego zezwolenia?... To niemożliwe, proszę pana. Co to znaczy? Jestem biedna kobieta i żyję z lokatorów... Jestem słaba, bezbronna istota... Wszyscy mnie krzywdzą i nikt mi dobrego słowa nie powie...
Petentka zaczęła mrugać oczyma i szukać chustki w szubie. Kistunow wziął od niej podanie i uważnie je przeczytał.
— Co to jest takiego, proszę pani? — wzruszył ramionami. — Nic nie rozumiem. Widocznie łaskawa pani mylnie trafiła. Prośba pani zupełnie nas nie dotycz. Niech się pani zwróci do instytucji, w której mąż jej pracował.
— Ach, drogi panie byłam już, w pięciu miejscach i nigdzie nawet nie chciano przyjąć podania! — odpowiedziała Szczukina. — Już głowę straciłam, nie wiedząc, co czynić. Ale zięć mój, niech mu Bóg da zdrowie, poradził mi udać się do pana: — „Niech się mamusia zwróci do pana Kistunowa, to jest człowiek wpływowy, on dla mamusi wszystko zrobi!“ Niechże mi wasza ekscelencja pomoże!
— Nic nie możemy dla pani zrobić. Zechciej pani zrozumieć: mąż pani, o ile miarkuję, pracował w wydziale wojskowo-lekarskim, a nasza instytucja jest zupełnie prywatna, handlowa... To jest bank. Czy pani tego nie rozumie?
Kistunow jeszcze raz wzruszył ramionami i zwrócił się do następnego interesanta ze spuchniętym policzkiem w wojskowym uniformie.
— Wasza ekscelencjo! — poczęła na nowo Szczukina żałosnym głosem swoje wywody. — Mąż mój był istotnie chory i mam na to świadectwo lekarskie. Oto jest, niech pan spojrzy.
— Doskonale, wierzę pani! — mocniej rozdrażniony odparł Kistunow. — Ale powtarzam pani, to nas nie dotyczy. Dziwna i nawet śmieszna historia. Czy mąż pani nie wie, dokąd się trzeba zwracać?
— On, wasza ekscelencjo, nic nie wie i tylko powtarza ciągle w kółko: — „Nie twoja sprawa, wynoś się!...“ — A czyjaż to sprawa? Przecież na moim kurku siedzi i na moim wikcie...
Kistunow znowu zwrócił się do Szczukinej i począł jej tłumaczyć, jaka jest różnica między wydziałem wojskowo-lekarskim a prywatnym bankiem. Słuchała uważnie, potakiwała głową, w końcu zaś rzekła:
— Tak, tak, tak... Rozumiem, proszę pana. W takim razie, niech ekscelencja każe mi wydać, chociażby piętnaście rubli. Gotowa jestem wziąć nie wszystko od razu...
— Uff... — westchnął ciężko Kistunow, odrzuciwszy głowę w tył. — Nie mogę pani wbić w głowę tego, co mówię! Niechże pani zrozumie nareszcie, że zwracanie się do nas z taką prośba, jest to to samo, co na przykład składać podanie o rozwód w aptece, albo w mennicy. Pani nie dopłacili, tak, to prawda, ale to nas nic nie obchodzi!
— Wasza ekscelencjo, przez całe życie będę się za pana modliła, zlituj się pan nad biedną sierotą! — zaczęła płakać Szczukina. — Jestem kobieta bezsilna i bezbronna... Ledwie żyję... Z lokatorami po sądach się włócz, za męża się staraj i przy gospodarstwie biegaj, a w dodatku jeszcze do spowiedzi się szykuję i zięć bez posady... Tylko się zdaje, że jem i piję, ale ledwie na nogach się trzymam... Całą noc nie spałam...
Kistunow poczuł, jak mu serce bije. Zrobił minę męczennika, położył rękę do serca i począł znowu jeszcze raz to samo tłumaczyć Szczukinej, ale głos mu się zerwał...
— Nie, przepraszam, nie mam sił z panią rozmawiać! — powiedział i machnął ręką. — Aż mi się w głowie kręci. Pani i nam przeszkadza i sama czas traci. Uff... Aleksy Mikołajowiczu — zwrócił się do jednego z urzędników, — niech pan z łaski swojej postara się tę sprawę wytłumaczyć pani Szczukinej.
Kistunow pozałatwiał wszystkich interesantów, wrócił do swego gabinetu, podpisał z dziesięć dokumentów, a Aleksy Mikołajewicz wciąż jeszcze zajęty był Szczukiną. Siedząc u siebie w gabinecie, Kistunow długo słyszał dwa głosy, monotonny, powściągliwy bas Aleksego Mikołajewicza i płaczliwy, skwierczący jakby głos Szczukinej.
— Jestem chora kobieta! — mówiła Szczukina. — Może na pozór jestem krzepka, ale jeżeli się przyjrzeć, to we mnie ani jednej żyłki zdrowej nie ma. Ledwie na nogach stoję i apetyt całkiem straciłam... Wprawdzie piłam dziś kawę, ale zupełnie nie czułam nawet jej smaku...
A Aleksy Mikołajewicz tłumaczył jej różnicę między wydziałami i skomplikowany system składania podań. Wkrótce jednak się zmęczył i prosił o zastępstwo buchaltera.
— Wyjątkowo nieznośnie babsko — oburzył się Kistunow, łamiąc sobie palce i co chwila podchodząc do karafki z wodą. — Jakaś idiotka, podeszwa! Mnie prawie zmęczyła i ich zgnębi... Wstrętna! Uff! Jak mi serce bije.
W pół godziny potem zadzwonił. Przyszedł Aleksy Mikołajewicz.
— No cóż tam z tą babą?
— W żaden sposób nie możemy się jej pozbyć. Jesteśmy już wprost z sił wyczerpani. My swoje, ona swoje.
— Ja... Ja nie mogę znieść jej głosu... Chory jestem, nie wytrzymam...
— Zawołam szwajcara, — powiedział Aleksy Mikołajewicz — niech ją wyrzuci.
— Ależ nie, nie! — zląkł się Kistunow. — Zacznie wrzeszczeć, a w tym domu mieszka wielu lokatorów i diabli wiedzą, co o nas pomyślą... Postarajcie się, moi drodzy, jakoś jej wytłumaczyć, że jej sprawa nas nie dotyczy.
Po chwili znowu zadźwięczał głos Aleksego Mikołajewicza. Po kwadransie zaś jego bas ustąpił donośnemu tenorowemu głosowi buchaltera.
— Wy-jąt-kowo nieznośna baba! — oburzał się Kistunow, nerwowo wzruszając ramionami. — Głupia jak gęś, pal ją diabli. Zdaje się, że znowu wraca moja podagra... Znowu migrena...
W sąsiednim pokoju, Aleksy Mikołajewicz wreszcie zupełnie wyczerpany, uderzył palcem w stół, potem zaś dotknął się czoła.
— Słowem, pani ma na plecach nie głowę, a ot, co...
— No proszę, proszę! — obraziła się stara. — Swojej żonie stukaj... Ananas! Ręce przy sobie trzymaj!
Patrząc na nią z nienawiścią i wściekłością, jakby ją chciał połknąć, Aleksy Mikołajewicz wyrzekł cichym, przytłumionym głosem:
— Wynoś się stąd!
— Co? Co? — zawyła nagle Szczukina. — Jak pan śmie, jestem słaba, bezbronna kobieta. Jak pójdę do adwokata, to po tobie śladu nie zostanie. Trzech lokatorów wpakowałam do kozy, a za twoje zuchwałe słowa będziesz się jeszcze u nóg moich tarzał. Ja do waszego generała pójdę. Wasza ekscelencjo, wasza ekscelencjo!
— Wynoś się stąd, cholero jedna! — zasyczał Aleksy Mikołajewicz.
Kistunow otworzył drzwi i wejrzał do kancelarii.
— Co się tu stało? — spytał płaczliwym głosem.
Szczukina, czerwona, jak rak, stała pośrodku pokoju i przewracając oczami, uderzała palcem w powietrze przed siebie. Opodal urzędnicy banku, również czerwoni ze zmęczenia, zmordowani, spoglądali na siebie wzajemnie.
— Wasza ekscelencjo! — rzuciła się ku Kistunowi Szczukina. — Otóż ten, ten tutaj! — wskazała na Aleksego Mikołajewicza. — Postukał sobie palcem po stole, a potem po czole... Pan mu kazał rozpatrzeć moją sprawę, a on się naigrawał ze mnie. Jestem słaba, bezbronna kobieta. Mój mąż jest asesorem kolegialnym, a ja sama jestem majorówna z domu...
— Dobrze, proszę pani! — zajęczał Kistunow. — Ja rozpatrzę... Postaram się... Niech pani przyjdzie później.
— A kiedy dostanę, wasza ekscelencjo? Mnie pieniądze dziś są potrzebne.
Kistunow drżącą ręką potarł czoło, westchnął i znów jął tłumaczyć rzecz całą od początku.
— Łaskawa pani, ja już powiedziałem. Tu jest bank, instytucja prywatna, handlowa. Czego pani od nas chce? I niech pani wreszcie zrozumie, że pani nam przeszkadza!
Szczukina wysłuchała i westchnęła.
— Tak, tak, — potakiwała. — Ale niech pan będzie łaskaw. Całe życie będę się za pana modliła, ekscelencjo, proszę być dla mnie wyrozumiałym, jak ojciec rodzony. Jeżeli świadectwa lekarskie nie wystarczą, to mogę przedstawić świadectwa z cyrkułu. Niech pan każe mi wydać pieniądze.
Kistunowi zamroczyło się w oczach. Wypuścił powietrze, jakie tylko miał w płucach i bez sił upadł na krzesło.
— Ile pani chce? — zapytał słabym głosem.
— Dwadzieścia cztery ruble, trzydzieści sześć kopiejek.
Kistunow wyjął z kieszeni pugilares, odliczył dwadzieścia pięć rubli i podał Szczukinej.
— Bierz i odchodź!...
Szczukina zawinęła w chustkę pieniądze, schowała je i ze słodkim, delikatnym, a nawet zalotnym uśmiechem spytała:
— Wasza ekscelencjo, a czy nie mógłby mój mąż znowu wrócić na posadę?
— Odjeżdżam... Jestem chory... — powiedział Kistunow mdlejącym głosem. — Mam straszne bicie serca...
A gdy rzeczywiście wyszedł do domu, Aleksy Mikołajewicz posłał woźnego po krople laurowe i wszyscy urzędnicy zażyli po dwadzieścia kropli, dopiero wtedy zasiedli do dalszej pracy.
Szczukina zaś siedziała jeszcze około dwóch godzin w przedpokoju i rozmawiała z odźwiernym, oczekując powrotu Kistunowa.
Przyszła i następnego dnia.




Egzamin urzędniczy

— Nauczyciel geografii, Gałkin, coś do mnie cierpi i jak dwa razy dwa, dzisiaj tego egzaminu u niego nie zdam! — mówił, pocąc się i nerwowo zacierając ręce, przyjmujący korespondencję funkcjonariusz X oddziału pocztowego, Jefim Zacharycz Fendrykow, człowiek już siwy, brodaty, z porządną łysiną i niezgorszym brzuszkiem. — Nie zdam... jak Bóg w niebie... A zły jest na mnie o głupstwo. Przychodzi kiedyś do mnie z listem poleconym i wali przez całą publiczność, żeby ja niby przyjął najpierw jego list, a potem inne. To nie w porządku... Chociaż należy on do sfery wyższej, a jednak dla porządku musi i on czekać. Zrobiłem mu grzecznie uwagę; „Proszę stanąć w ogonku!“ — mówię mu. A on się oburzył i od tego czasu nastaje na mnie, jako ten Saul izraelski. Synkowi memu, Jegoryszce, pały stawia, a mnie różne przezwiska na mieście przypina. Przechodzę kiedyś obok szynku Kuchtina, a on wychylił się z kijem bilardowym z okna i po pijanemu ryczy na całe gardło „Panowie! Spójrzcie! Oto idzie używany znaczek pocztowy!”
Nauczyciel języka rosyjskiego, Piwomiodow, który stał w korytarzu X szkoły powiatowej obok Fendrykowa i pobłażliwie palił jego papierosa, wzruszył ramionami i uspokoił go:
— Niech się pan nie denerwuje. Jeszcze się u nas nie zdarzył wypadek, aby któregoś z waszych ścięli przy egzaminach. To pro forma tylko!
Fendrykow uspokoił się, ale na krótko. Przez korytarz przeszedł Gałkin, młody człowiek o rzadkiej, jak gdyby wyszarpanej bródce, w płóciennych spodniach i nowym granatowym fraku... Spojrzał surowo na Fendrykowa i poszedł dalej.
Wkrótce rozeszła się wiadomość, że inspektor jedzie.
Fendrykow zmartwiał ze strachu i czekał z uczuciem tak dobrze znanym wszystkim, którzy po raz pierwszy stają przed sądem lub po raz pierwszy składają egzamin. Przez korytarz przebiegł kierownik etatowy szkoły powiatowej, Chamow. Za nim pospieszył na spotkanie inspektora katecheta Żmijeżałow w kołpaku i złoconym krzyżu na piersiach. Tam też skierowali się inni nauczyciele. Inspektor szkół powszechnych Achachow, przywitał się głośno ze wszystkimi, wyraził niezadowolenie z kurzu i wszedł do szkoły.
Po upływie pięciu minut rozpoczął się egzamin.
Poddano dwóch popowiczów egzaminowi na nauczycieli wiejskich. Jeden zdał, a drugiego ścięli. Ów ścięty wytarł nos w czerwoną chustkę, przez chwilę jeszcze postał, pomyślał i wyszedł. Następnie zdawało dwóch ochotników trzeciej kategorii.
Wreszcie wybiła godzina Fendrykowa.
— Gdzie pan służy? — zwrócił się do niego inspektor.
— Przyjmuję korespondencję w tutejszym oddziale pocztowym! — wyrecytował Fendrykow, stając na baczność i starając się ukryć przed wzrokiem obecnych drżenie rąk. — Przesłużyłem 21 lat, panie inspektorze, a obecnie zażądano mojej ewidencji dla awansowania mnie na registratora kolegialnego, wskutek czego też ośmielam się poddać egzaminowi na pierwszą rangę urzędniczą.
— Tak... Napisz pan pod dyktando.
Piwomiodow wstał, chrząknął i zaczął dyktować przeraźliwym basem, starając się „złapać“ delikwenta na wyrazach, których pisownia wywołać może pewne wątpliwości: „Zatętniało na drodze. Ten tętent kopyt końskich“ itp. Pomimo wysiłków sprytnego Piwomiodowa, dyktando udało się. Przyszły registrator kolegialny zrobił niewiele błędów, choć kładł większy nacisk na kaligrafię, niż na ortografię. W słowie „wahanie konduktora“ wpakował „ch“ i „ą“, zamiast „głęboko“ napisał „głemboko“, a słowami „owczy pęd“ wywołał uśmiech na twarzy inspektora, bo napisał „o wszy pęd“... Ale to przecież nie są grube błędy...
— Dyktando jest zadawalające! — zawyrokował inspektor.
— Ośmielam się niniejszym zakomunikować panu inspektorowi — powiedział Fendrykow, nabierając odwagi i spoglądając z ukosa na swego wroga Gałkina — ośmielam się zakomunikować, że geometrii uczyłem się według podręcznika Dawydowa, a częściowo u siostrzeńca Warsonofiusza, który na wakacje przyjechał z Troicko-Sergiejewskiego seminarium. I planimetrii się uczyłem takoż i stereometrii... wszystko, które jego jest...
— Stereometria nie jest objęta programem!
— Nie objęta? A ja cały miesiąc nad nią ślęczałem... Jaka szkoda!... — westchnął Fendrykow.
— Na razie dajmy spokój geometrii. Weźmiemy się do nauki, którą pan, jako funkcjonariusz pocztowy prawdopodobnie lubi. Geografia jest nauką pocztowców.
Wszyscy nauczyciele uśmiechnęli się z poszanowaniem.
Fendrykow nie zgadzał się z tym, aby geografia miała być nauką pocztowców (nigdzie tego nie czytał, ani w regulaminie pocztowym, ani też w rozkazach okręgowych), ale przez grzeczność powiedział: „Tak jest“, po czym chrząknął nerwowo i z trwogą czekał na pytania.
Jego wróg, Gałkin oparł się wygodnie o poręcz krzesła i nie patrząc na niego, zapytał przeciągle:
— Eee... proszę mi powiedzieć, jaki jest ustrój w Turcji?
— Wiadomo jaki... turecki!
— Hm, turecki. To jest pojęcie rozciągłe. Tam jest ustrój konstytucjny. A jakie pan zna dopływy Gangesu?
— Ja uczyłem się według geografii Smirnowa i przepraszam, nauczyłem się nie bardzo dokładnie... Ganges, to taka niby rzeka, co pływa w Indiach... Rzeka ta wlewa się do Oceanu.
— Ja nie o to pana pytam, lecz o to, jakie dopływy ma Ganges? Nie wie pan? A gdzie płynie Araks? I tego pan nie wie? Dziwne... w jakiej gubernii jest Żytomierz?
— Szlak 18, punkt 121!
Fendrykow oblał się zimnym potem. Zamrugał oczyma i tak dziwnie przełknął ślinę i mlasnął wargami, jak gdyby połknął własny język.
— Jak na świętej spowiedzi mówię, panie inspektorze! — bąknął. Sam ojciec protojerej może zaświadczyć... Dwadzieścia jeden lat przesłużyłem i na to mi przyszło... Bóg panu wynagrodzi...
— Dobrze, dajmy pokój geografii. Co pan przygotował z arytmetyki?
— Arytmetykę też nie bardzo... Nawet ojciec protojerej potwierdzi... Do Boga modły wznosić będę... Od samego św. Jana uczę się, uczę i... i nic z tego nie wychodzi... Za stary jestem dla... umysłowości... Niech się pan zmiłuje, panie inspektorze, całe życie wdzięczny będę...
Na rzęsach Fendrykowa ukazały się łzy.
— Służyłem uczciwie, nieskazitelnie... Rok rocznie chodzę do spowiedzi... Nawet ojciec protojerej może zaświadczyć. Błagam o wspaniałomyślność, panie inspektorze!
— Nic pan więc nie przygotował?
— Wszystko przygotowałem, tylko nic jakoś nie pamiętam... Już sześćdziesiątka za pasem, panie inspektorze, jakże tu nauka do głowy? Błagam pana, panie inspektorze!
— Już sobie zamówił nawet czapkę z gwiazdką... — wtrącił protojerej Żmijeżałow i uśmiechnął się.
— Dobrze! Może pan już iść!
Po upływie pół godziny, Fendrykow szedł już razem z nauczycielami do szynku Kuchtina i triumfował. Twarz miał uroczystą, w oczach świeciło mu szczęście, ale ustawiczne podrapywanie się w głowę wskazywało, że coś go trapi.
— Jaka szkoda! — mruknął pod nosem. — Takie, proszę panów głupstwo zrobiłem!
— O cóż chodzi? — zapytał Piwomiodow.
— Po kiego licha wkuwałem do łba tę stereometrię, skoro jej nie ma w programie? Przecież cały miesiąc nad tą kanalią ślęczałem. Jaka szkoda!...




Szczęśliwiec

Ze stacji Bołogoje kolei Mikołajewskiej rusza pociąg osobowy.
W jednym z przedziałów drugiej klasy „dla palących“, pogrążonym w mroku, drzemie pięciu pasażerów. Tylko co skończyli się posilać i teraz, przytuliwszy głowy do oparcia ławek, starają się zasnąć. Panuje cisza.
Drzwi się otwierają i do przedziału wchodzi wysoka postać w rudawym kapeluszu i eleganckim palcie, mocno przypominająca korespondentów pism, spotykanych w operetkach i powieściach Jules Verne’a.
Postać zatrzymuje się na środku wagonu, sapie i z pod zmrużonych powiek długo patrzy w kierunku ławek.
— Nie, to nie ten! — mruczy. — Diabli wiedzą, co to takiego, wprost oburzające... Nie, to nie ten...
Jeden z pasażerów przygląda się postaci i wybucha radosnym okrzykiem:
— Iwanie Aleksiejewiczu, skąd się pan tu wziął? To pan?
Wysmukły Iwan Aleksiejewicz wzdryga się, bezmyślnie patrzy na pasażera, poznawszy go jednak, wesoło klaszcze w dłonie.
— Ach, Piotrze Piotrowiczu, kopę lat! A ja wcale nie wiedziałem, że pan jedzie tym pociągiem!
— Jak zdrowie?
— Nieźle, tylko ot dobrodzieju, zgubiłem swój wagon i nie mogę go teraz w żaden sposób odnaleźć. Taki ze mnie idiota. Wartoby mi dać w skórę...
Wysmukły Iwan Aleksiejewicz słania się i chichocze.
— Zdarzają się przecież takie wypadki! — ciągnie dalej. Wyszedłem po drugim dzwonku napić się koniaku; napiłem się i myślę sobie, że do najbliższej stacji jeszcze daleko, wartoby więc może wypić jeszcze kieliszek. Kiedy tak myślałem i piłem nagle trzeci dzwonek... Pędzę, jak wariat i wskakuję do pierwszego lepszego wagonu. No, czy nie idiota ze mnie, nie cymbał?
— Widocznie jest pan w wesołym nastroju... — mówi Piotr Piotrowicz. — Przysiądź się pan, bardzo proszę.
— Nie mogę, pójdę szukać swego wagonu. Do widzenia!
— Po ciemku jeszcze pan, co nie daj Boże, z platformy spadnie. Siadaj pan, a jak dojedziemy do stacji, odszukasz pan swój wagon.
Iwan Aleksiejewicz wzdycha i z wahaniem siada naprzeciwko Piotra Piotrowicza. Jest widocznie podniecony i siedzi, jak na szpilkach.
— Dokąd pan jedzie? — zapytuje Piotr Piotrowicz.
— Ja? W świat. W głowie mam taki zamęt, iż sam się nie orientuję, dokąd jadę. Wiedzie mnie los, więc jadę. Cha! Cha, kochany panie, czy pan widział kiedy szczęśliwych głupców? Nie? To niech pan patrzy na mnie. Ma pan przed sobą najszczęśliwszego ze śmiertelników. Tak jest! Nie poznać nic po mojej twarzy?
— Niby znać, że pan trochę... tego...
— Muszę mieć teraz strasznie głupią fizjognomię. Szkoda, że nie ma lustra, chciałbym teraz spojrzeć na moją mordalizację. Widać, dobrodzieju, że odbywam podróż poślubną. No, czy nie fujara ze mnie?
— Czy się pan ożenił?
— Dzisiaj mój najdroższy, wziąłem ślub i wprost na kolej.
Rozpoczynają się powinszowania.
— Acha — śmieje się Piotr Piotrowicz — dlatego się pan tak wyelegantował!
— Tak dla całkowitego złudzenia nawet się uperfumowałem. Po uszy pogrążyłem się w drobiazgach. Ani kłopotów, ani żadnych myśli, jedynie uczucie czegoś takiego... diabli wiedzą, jak to nazwać — błogości, powiedzmy. Nigdy jeszcze tak dobrze się nie czułem.
Iwan Aleksiejewicz przymruża oczy i kręci głową.
— Jestem przeraźliwie szczęśliwy! — mówi. — Osądź pan sam. Pójdę teraz do swego wagonu. Tam na kanapie, przy oknie siedzi kobieta, która całą swą istotą, że tak powiem, jest mi oddana. Blondyneczka taka, z noskiem, z paluszkami. Serduszko ty moje, aniołku ty mój! Kruszynka taka! Filoksera mojej duszy! A nóżka, Boże drogi, nóżka to przecież nie to, co wasze giry, lecz po prostu jakaś miniatura, jakieś czarodziejstwo, alegoria jednym słowem! Chciałoby się wziąć i zjeść taką nóżkę. Cóż, kiedy pan nic nie rozumie! Pan jest materialistą. Zaraz u pana to to, to owo... Wiadomo, kawaler o sercu oschłym i nic więcej. Jak się pan ożeni, to sobie pan przypomni... „Gdzie się teraz obraca Iwan Aleksiejewicz“ — powie pan sobie... Otóż pójdę zaraz do swego wagonu, a tam mnie ktoś oczekuje z niecierpliwością, ma niejako przedsmak mego zjawienia się. Wita mnie twarz uśmiechnięta. Przysiadam i tak dwoma palcami za podbródek...
Iwan Aleksiejewiecz kręci głową i zanosi się od szczęśliwego uśmiechu.
Potem kładę łepetynę na jej ramieniu i obejmuję ją za kibić. Wokoło, rozumie pan, cisza... poetyczny półmrok. Cały świat chciałoby się uścisnąć w takiej chwili. Piotrze Piotrowiczu, niech pan pozwoli się uścisnąć.
— Proszę bardzo!
Przyjaciele przy ogólnym śmiechu pasażerów ściskają się i szczęśliwy nowożeniec ciągnie dalej:
— A dla większego idiotyzmu, albo, jak to piszą w powieściach, dla większego złudzenia, idę do bufetu i wychylam dwa, trzy kieliszki. Wtedy w głowie i w piersiach powstaje coś takiego, czego i w bajkach znaleźć trudno. Jestem mało wybitnym, nieznanym człowiekiem, a zdaje mi się, że granic nie mam, że cały świat ogarniam...
Pasażerowie, patrząc na szczęśliwego, wstawionego nowożeńca zarażają się jego wesołością i spać im się nie chce. Zamiast jednego słuchacza, Iwan Aleksiejewicz wkrótce ma pięciu. Kręci się, jak na szpilkach, parska, wymachuje rękami i gada bez przerwy. Śmieje się i wszyscy śmieją się z nim razem.
— Grunt, panowie, to jak najmniej myśleć! Do diabła wszystkie te różne analizy! Chce ci się pić, to pij, a nie filozofuj, czy to pożyteczne, czy szkodliwe.... Wszystkie te filozofie różne i psychologie do diabła!
Przez wagon przechodzi konduktor.
— Mój dobrodzieju — zwraca się do niego nowożeniec — jak pan będzie przechodził przez wagon numer dwieście dziewiąty, to proszę poszukać tam panią w szarym kapeluszu z białym ptaszkiem i powiedzieć jej, że ja jestem tutaj!
— Dobrze, tylko w tym pociągu niema numeru dwieście dziewiątego. Jest tylko dwieście dziewiętnasty!
— Niech będzie dwieście dziewiętnasty. Wszystko jedno! Więc proszę powiedzieć tej pani. Mąż jest zdrów i cały!
Iwan Aleksiejewicz chwyta się nagle za głowę i jęczy:
— Mąż... pani... Czyż to dawno... mąż... Che, che. W skórę powinieneś brać, a jesteś mężem. Ach idioto! A ona. Wczoraj jeszcze była dziewczątkiem... motylkiem... Nie chce się wprost wierzyć...
— W naszych czasach nawet dziwnym się wydaje spotkać tak szczęśliwego człowieka — mówi jeden z pasażerów. — Prędzej można trafić na białego słonia!
— Tak, a kto winien? — mówi Iwan Aleksiejewicz, wyciągając swoje długie nogi w trzewikach z szpiczastymi nosami. — Jeżeli nie jesteście szczęśliwi, to samiście sobie winni? Myślicie, że nieprawda? Człowiek jest sam twórcą swego szczęścia. Ale wy nie chcecie. Uparcie uchylacie się od szczęścia...
— Masz tobie, a to w jaki sposób?
— Bardzo prosty!... Przyroda postanowiła, aby człowiek w pewnym okresie swego życia kochał. Kiedy okres ten nastaje, kochaj ze wszystkich sił, a przecież wy nie słuchacie natury, wciąż na coś oczekujecie. Dalej prawo mówi, że normalne indywiduum powinno się ożenić. Bez małżeństwa nie ma szczęścia! Trafiły się okoliczności sprzyjające, to się żeń, nie marudź! Ale przecież wy się nie żenicie, wciąż na coś czekacie. Dalej powiedziane jest w Piśmie Świętym, że wino rozwesela serce człowieka. Jeżeli ci jest dobrze i chcesz, aby ci było jeszcze lepiej, to idź do bufetu i golnij. Grunt — nie mędrkować, lecz żyć według szablonu. Szablon — to wielka rzecz!
— Pan mówi, że człowiek jest twórcą swego szczęścia. Jakim u licha jest twórcą, jeśli dość chorego zęba, albo złej teściowej, żeby jego szczęście przewróciło się do góry nogami. Wszystko zależy od przypadku. Niechby się nam nadarzyła teraz katastrofa, toby pan zaraz inaczej zaśpiewał...
— Głupstwo! — protestuje nowożeniec. — Katastrofy zdarzają się raz na rok, żadnych wypadków się nie boję, bo nie mam żadnej racji, żeby się zdarzyły. Wypadki są rzadkie. Pal je licho! Nawet mówić o nich nie chcę! Ale zdaje się, że dojeżdżamy do przystanku...
— Pan dokąd teraz jedzie? — zapytuje Piotr Piotrowicz. — Do Moskwy, czy też dalej na południe?
— Masz tobie, w jaki sposób, jadąc na północ, mogę trafić gdzieś dalej na południe?
— Ale przecież Moskwa nie jest na północy!
— Wiem, ale my jedziemy przecie do Petersburga!
— Do Moskwy jedziemy, zlituj się pan!
— W jaki sposób do Moskwy? — dziwi się nowożeniec.
— Dziwne, a dokąd pan wziął bilet?
— Do Petersburga!
— W takim razie winszuje. Wsiadł pan do niewłaściwego pociągu!
Pół minuty przechodzi w milczeniu. Nowożeniec wstaje i tępym wzrokiem ogarnia całe towarzystwo.
— Tak, tak... — objaśnia Piotr Piotrowicz. — Na stacji Bołogoje, po koniaku diabli pana skusili wskoczyć do pociągu, idącego w odwrotnym kierunku.
Iwan Aleksiejewicz blednie, chwyta się za głowę i zaczyna szybko biegać po wagonie.
— Ach, ciężki idiota ze mnie! — wyrzeka. — Podlec ze mnie. Niech mnie diabli wezmą. Co ja teraz zrobię? Przecież w tamtym pociągu jest żona! Sama jedna, czeka... tęskni... Ach, błazen ze mnie!
Nowożeniec pada na ławkę, krzywi się, jak gdyby mu ktoś nastąpił na odcisk.
— Nieszczęsny ze mnie człowiek! Co ja zrobię?... Co?...
— No, no! — pocieszają go pasażerowie. — Głupstwo, zatelegrafuj pan do żony, a sam postaraj się wsiąść po drodze do pospiesznego pociągu. W ten sposób ją pan dogoni.
— Pospieszny pociąg... — płacze nowożeniec, „twórca swego szczęścia“. — A skąd wezmę pieniędzy na pociąg pospieszny? Wszystkie pieniądze ma żona...
Porozumiawszy się między sobą, pasażerowie urządzają składkę i zaopatrują szczęśliwca w monetę.




Środek przeciwko pijaństwu.

Do miasta B. przybył na gościnne występy w oddzielnym przedziale I-szej klasy popularny recytator i komik p. Feniksow-Dzikoobrazow II-gi. Wszyscy, którzy go spotykali na dworcu, wiedzieli, że bilet pierwszej klasy został zakupiony na przedostatnim przystanku jedynie dla „fasonu“, wszyscy bowiem doskonale widzieli, że bez względu na późną jesień i chłód, głośny artysta nosił stare letnie paletko i wyłysiałą czapkę fokową, lecz mimo to, gdy z okna pociągu wyjrzała sina, zaspana twarz Dzikoobrazowa II-go, wszyscy poczuli pewne wzruszenie, połączone z pragnieniem jak najprędszego poznania artysty. Impresario Poczeczujew zgodnie ze starym zwyczajem rosyjskim trzykrotnie ucałował przybysza i zawiódł go do swojego mieszkania.
Występy miały się odbyć w dwa dni po przyjeździe, lecz... inaczej chciało przeznaczenie. W dzień przed przedstawieniem do kasy teatru werwał się jak huragan blady zrozpaczony impresario i oświadczył, iż Dzikoobrazow II-gi grać nie może
— Nie może! — wykrzykiwał Poczeczujew, chwytając się za głowę. — Jak to się wam podoba? W ciągu miesiąca, w ciągu całego miesiąca drukowano olbrzymimi literami, że wystąpi u nas Dzikoobrazow, chwaliliśmy się, pieniądze za abonamenty są pobrane i nagle... takie bydlęce świństwo! Co?! Powiesić go za to, to nic!
— Ale o co chodzi wreszcie? Co się stało?
— Pić zaczął, przeklęty kabotyn.
— Wielkie rzeczy! Wyśpi się i już!
— Prędzej zdechnie, niż się wyśpi! Pamiętam go jeszcze z Moskwy. Jak zaczyna chlać gorzałę, to dwa miesiące bez przerwy trwa to u niego. Nałóg! Taki nałóg! Wszystko przepadło z kretesem! I za co mnie Bóg karze nieszczęsnego? Kto przeklął mnie przy urodzeniu?! Za co... Za co wisi nade mną przez całe życie przekleństwo niebios?!
(Poczeczujew jest tragikiem z natury i z zawodu; silne wyrażenia, potęgowane uderzeniami pięści w piersi, są mu bardzo do twarzy. Wie o tym).
— Jakże jestem, gnuśny, niski i godny pogardy, poddając się chłoście losu?! Czy nie lepiej skończyć raz z tą rolą kozła ofiarnego, na którego padają wszystkie nieszczęścia, czy nie lepiej wpakować sobie kulę w łeb? Czego mam się więcej spodziewać? Na co czekam, Boże mój, na co?
Poczeczujew ukrył twarz w dłoniach i odwrócił się do okna.
W kasie prócz kasjera obecni byli liczni aktorzy i interesanci, więc nie zabrakło rad, słów otuchy i pocieszeń, lecz to wszystko nosiło charakter raczej filozoficzny, lub proroczy, nikt się nie posunął dalej nad słowa: „marność nad marnościami“, „pluń pan na to“, „a nuż jakoś będzie“. Jeden tylko kasjer, gruby, okrągły człowieczek przystąpił do sprawy bardziej rzeczowo.
— A ja, panoczku, — powiedział — radzę go panu wyleczyć!
— Od takiego nałogu żaden diabeł nie wyleczy!
— Tego niech pan nie mówi! Nasz fryzjer najbardziej nałogowych pijaków na nogi stawia! Całe miasto u niego się leczy.
Poczeczujew uchwycił się tej rady, jak tonący słomki i już po upływie pięciu minut stanął przed nim fryzjer teatralny, Piotr Grzebyczkow. Niech sobie czytelnik wyobrazi wysoką, kościstą postać o zapadniętych oczach, długiej, lecz rzadkiej brodzie i brudnych rękach, niech doda do tego zdumiewające podobieństwo do szkieletu, którego zmuszono do poruszania się i chodzenia na sprężynach, niech ubierze tę figurę w czarne, niemożliwie wyszarzałe ubranie, a otrzyma dokładny portret Grzebyczkowa.
— Dzień dobry, Fiedia! — zwrócił się doń Poczeczujew. — Słyszałem, przyjacielu, że ty tego... podobno od pijaństwa potrafisz leczyć. Bądź tak dobry, nie z obowiązku, lecz dla przyjaźni wylecz Dzikoobrazowa! Nałóg go opanował!
— Nieporęcznie mi jakoś... Boję się... — ponurym basem odpowiedział fryzjer. — Aktorów tych, pomniejszych urzędników i kupców leczę, ale to przecież sława na całą Rosję!
— Więc cóż z tego?
— Ażeby nałóg z człowieka wypędzić, trzeba przewrotu we wszystkich jego stawach dokonać. Ja dokonam przewrotu, a on, jak wyzdrowieje, wsiądzie na mnie: „Jak to ośmieliłeś się — powie — durniu jeden, dotykać się do mojej twarzy, bałwanie jeden?!“ Znam się na tym...
— Nie, nie... Nie wykręcaj się, bracie. Powiedziałeś „A“, mów „B“! Bierz czapkę, idziemy!
Gdy po upływie pół godziny Grzebyczkow wchodził do pokoju Dzikoobrazowa, „sława“ leżała u siebie na łóżku i z wyraźną złością przypatrywała się lampie. Lampa zachowywała się jak najspokojniej, a jednakowoż Dzikoobrazow II-gi nie spuszczał z niej oczu i bełkotał:
— Będziesz mi się kręciła, podła! Nauczę cię kręcić się!... Karafkę stłukłem i ciebie strzaskam! Co, co... i sufit się kręci?... Rozumiem! Spisek! Ach, ta lampa! Najmniejsza jest, cholera, a najwięcej się kręci! Poczekaj no ty...
Komik podniósł się i pociągnął za sobą prześcieradło, zastępujące serwetę, przy czym na podłogę poleciały szklanki i flaszki, następnie chwiejnym krokiem skierował się ku lampie, lecz na półdrodze natknął się na coś wysokiego i kościstego...
— Co takiego? — zaryczał dziko, wybałuszając oczy. — Kto jesteś? Skąd? A?
— Zaraz ci tu pokażę, kim ja jestem... Wracaj z powrotem na łóżko, a żywo!
I nie czekając, aż komik dojdzie do łóżka, Grzebyczkow zamachnął się i tak go trzasnął w kark, iż tamten błyskawicznie znalazł się na łóżku.
Artystę prawdopodobnie przedtem nigdy nie bito, gdyż, bez względu na swój stan nieprzytomny, spojrzał na fryzjera ze zdziwieniem i nawet z pewną ciekawością.
— Ty... Ty mnie uderzyłeś?... Po... poczekaj, tyś mnie uderzył?
— Uderzyłem! Może jeszcze chcesz?
I fryzjer jeszcze raz palnął Dzikoobrazowa tym razem w zęby.
Niewiadomo, co podziałało, czy mocne uderzenie, czy też świeżość wrażenia, w każdym bądź razie w oczach artysty rozproszył się wyraz obłąkania i zamigotały iskierki myśli przytomnej. Komik zerwał się na równe nogi i nietyle ze złością, ile z zaciekawieniem zaczął się przypatrywać bladej twarzy i brudnemu surdutowi Grzebyczkowa.
— Bijesz mnie?... Ty mnie bijesz? — bełkotał pijak. — Jak śmiesz?
— Milczeć!
I znów nastąpiło uderzenie.
Doprowadzony do szału, rozwścieczony komik próbował się bronić, lecz jedna ręka Grzebyczkowa przytłoczyła mu piersi, druga zaś zaczęła hasać po twarzy artysty.
— Nie tak mocno, nie tak mocno! — rozległ się z drugiego pokoju głos Poczeczujewa. — Lżej, Fiedia!
— Nic nie szkodzi. Prokle Lwowiczu! Wdzięczny mi pan będzie!
— A jednak tóż to lżej — płaczliwym głosem prosił Poczeczujew. — Tobie to nic nie szkodzi, a mnie ciarki po skórze przechodzą. Pomyśl tylko, w biały dzień biją człowieka prawomyślnego, inteligentnego, sławnego i na domiar wszystkiego w jego własnym mieszkaniu... Mój Boże!
— Ja, Prokle Lwowiczu, nie jego biję, lecz diabła, co w nim siedzi. Niech się pan uspokoi i nie zwraca na to żadnej uwagi. Leż, czorcie! — rzucił się Fiedor na artystę. — Nie ruszaj mi się! Co—o—o?
Dzikoobrazowa ogarnął paniczny lęk! Wydało mu się, że wszystko, co się przedtem kręciło i zostało przez niego potłuczone, teraz jednogłośnie zwróciło się przeciwko niemu i poleciało mu na głowę.
— Ratunku! — wrzasnął przerażony. — Mordują! Ratunku!
— Krzycz sobie, wrzeszcz, diable! Dotąd to tylko żarty były, poważnie pomówimy dopiero teraz! Uważaj, jeżeli powiesz choć jedno słowo lub poruszysz się, zabiję! Jak psa zabiję! Nikt się za tobą nie ujmie! Choć z armaty wal, nikt ci na pomoc nie przyjdzie! A jak się ukorzysz i zamilkniesz, wódeczki ci dam! Widzisz wódeczkę! Chcesz wódzi?
Grzebyczkow wyciągnął z kieszeni półlitrową butelkę i błysnął nią przed oczyma Dzikoobrazowa.
Na widok upragnionego trunku pijak zapomniał o razach i zarżał z zadowolenia. Fryzjer wyjął z kieszeni kawałeczek szarego mydła i włożył je do butelki, a gdy po zmieszaniu zjawiła się piana i wódka zrobiła się mętna, zaczął sypać do butelki najrozmaitsze świństwa, a więc sodę, sól kuchenną, kamforę, siarkę i t. p. Komik wybałuszał oczy na Grzebyczkowa i z zaciekawieniem obserwował każde poruszenie butelki. Na zakończenie fryzjer spalił brudny gałgan, wsypał do wódki popiół, zmieszał i podszedł do łóżka.
— Pij! — rzekł, nalewając pół szklanki. — Jednym tchem, żywo!
Komik z rozkoszą przełknął zawartość szklanki, odchrząknął, lecz nagle z przerażeniem wytrzeszczył oczy.
— Pij jeszcze! — zaproponował komikowi.
— Nie... Nie chcę! Po...czekaj!...
— Pij do wszystkich diabłów!... Pij! Bo zabiję!
Dzikoobrazów wypił i stękając, opadł bez sił na poduszkę, lecz za chwilę podniósł się i fryzjer miał okazję przekonać się, że jego środki działają.
— Pij jeszcze! Niech ci wszystkie wnętrzności powykręca, to dobrze! Pij.
Dla aktora nastąpił okres strasznych męczarni. Zrywał się co chwila, miotał się na łóżku i z dzikim przerażeniem obserwował powolne ruchy wroga, który nie dawał mu ani chwili wytchnienia i walił go bez miłosierdzia, gdy aktor odmawiał wypicia mieszaniny. Picie straszliwego napoju i razy nie ustawały. Nigdy dotąd biedne ciało Dzikoobrazowa Feniksowa II-go nie doznało tylu obrażeń i upokorzeń, nigdy dotąd „sława“ nie była tak zmaltretowana, jak w tej chwili.
Początkowo komik krzyczał i wymyślał, następnie zaczął błagać, w końcu zaś, przyszedłszy widocznie do przekonania, że protesty prowadzą do dalszego bicia, rozpłakał się jak małe dziecko.
Poczeczujew, podsłuchujący pode drzwiami, nie wytrzymał wreszcie i wpadł do pokoju.
— Idź do diabła! — krzyknął wymachując rękami. — Niech zginą pieniądze za abonamenty, niech sobie pije wódkę, tylko przestań już męczyć go, daj pokój! Zdechnie przecież, z pewnością zdechnie! Spójrz, ledwo zipie! Gdybym wiedział, tobym cię tu nigdy nie sprowadzał!
— Nie szkodzi, będzie mi pan wdzięczny, Prokle Lwowiczu. Co znów chcesz? — zwrócił się fryzjer do aktora. — Ej, bo oberwiesz!
Do późnego wieczora fryzjer zajmował się leczeniem komika. Wieczorem lekarz był równie zmordowany jak pacjent. Skończyło się na tym, że artysta stracił nawet zdolność wyrażania bólu za pomocą stękania i skamieniał z wyrazem przerażenia na twarzy.
Po osłupieniu nastąpiło coś w rodzaju snu.
— Dlaczego wszystko mnie boli? — pytał zdziwiony. — Czuję się tak, jak gdyby pociąg po mnie przejechał. Może wódki wypić? Hej, jest tam kto? Wódki!
Tymczasem za drzwiami stali Poczeczujew i Grzebyczkow.
— Prosi o wódkę, więc nie wyzdrowiał. — przeraził się Poczeczujew.
— A bo to można, Prokle Lwowiczu, — zdziwił się fryzjer — takiego w jeden dzień wyleczyć? Daj Boże, żeby w ciągu tygodnia przeszło i za to chwała Bogu! Jakąś taką słabiznę w pięć dni można wykurować, a ten to przecie chłop jak dąb, zbudowany, jak prawdziwy kupiec. Nie łatwa z nim sprawa.
— Dlaczegoś przedtem mi nie powiedział tego, bydlę? — jęknął Poczeczujew. — Kto, kto mnie przeklął przy urodzeniu? O, stokroć lepiejbym postąpił, pakując sobie kulę w łeb...
Pomimo ponurych przeczuć Poczeczujewa, po upływie tygodnia Dzikoobrazow II-gi mógł już występować i wcale nie przyszło do zwrotu pieniędzy za abonamenty. Charakteryzował aktora Grzebyczkow, czynił to z taką niesłychaną delikatnością, z takim nabożeństwem dotykał jego twarzy, że niktby w nim nie poznał dawnego oprawcy komika.
— Chłop jak skała! Wszystko zniesie! — dziwił się Poczeczujew. — Ja omało nie umarłem, przypatrując się jego mękom, a on jak gdyby nigdy nic, nawet temu diabłowi Fiedce dziękował, do Moskwy chce go wziąć ze sobą.
Bywają cuda na świecie!




Wpadłem

— Śpiący jestem — myślałem, siedząc w banku. — Przyjdę do domu i zaraz się rzucę na łóżko.
— Jak mi dobrze! — mruczałem po zjedzeniu „na chybcika“ obiadu, stojąc przed łóżkiem. — Dobrze jest na tym Bożym świecie! Ooo... dobrze!
Uśmiechając się do siebie, przeciągając leniwie, jak kot na słońcu, zamknąłem oczy i zacząłem zasypiać. Pod powiekami uczułem przyjemne łaskotanie, po chwili nastąpił lekki zawrót głowy, rozpostarły się jakieś skrzydła, uniosły się w górę jakoweś futra, czy coś podobnego... głowę zapełniła lecąca z nieba wata... A wszystko było takie wielkie, miękkie, puszyste, mgliste... Z mgły wyłonili się jacyś maleńcy ludzie. Dziwnie jakoś zaczęli maszerować, pokręcili się na miejscu i rozpłynęli... Gdy ostatnie z tych maleństw zniknęło i Morfeusz całkowicie wziął mnie w swoje posiadanie, drgnąłem...
— Iwanie Osipowiczu, tutaj! — wrzasnął ktoś w sąsiedztwie.
Otworzyłem oczy.
W przyległym „pokoju umeblowanym“ brzęczały butelki, z których dwie niezwłocznie odkorkowano. Przewróciłem się na drugi bok i naciągnąłem kołdrę przez głowę.
„Ja kocham cię! Ach, kocham cię!“ — zaśpiewał „z uczuciem“ baryton.
— Czemu pan sobie nie kupi pianina? — spytał inny głos za ścianą.
— Niech was wszyscy diabli! — mruknąłem. — Spać nie dają!
Odkorkowali drugą butelkę. Rozległ się brzęk kieliszków. Ktoś zaczął chodzić, dzwoniąc ostrogami. Energicznie trzaśnięto drzwiami.
— Timofiej! Co tam z samowarem? Prędzej! Jeszcze kilka talerzy! No, panowie! Po chrześcijańsku. Po jednej... Madmazel de kozel de baranic nóżki, że wu pri!
W sąsiedniej „meblówce“ pijaństwo rozpoczęło się na dobre. Ukryłem głowę pod poduszką.
— Timofiej! Jeżeli przyjdzie wysoki blondyn w futrze na niedźwiedziach, to powiesz mu, że jesteśmy tutaj...
— Panowie! — krzyknąłem płaczliwie. — Przecież to jest najzwyklejsze świństwo. Ja panów bardzo proszę! Chory jestem i muszę się wyspać.
— Czy do nas pan mówi?
— Tak, do panów!
— O co chodzi?
— Proszę nie hałasować! Spać mi się chce!
— A śpij pan sobie! Przecież panu tego nie zabraniamy. A jeśli pan chory, no to do lekarza.
„Bo miłość to cygańskie dziecię!“ — ryknął baryton.
— Głupio się panowie zachowują! — zawyrokowałem. — Bardzo głupio. Świńtuchy!
— Milczeć tam! — odpowiedział z za ściany jakiś starczy głos.
— No proszę jaki mi groźny! A to ci władza! Któż pan jest do kroćset?
— Milczeć.
— Chamskie obyczaje! Ochlają się wódką i ryczą!
— Milczeć! — chyba z dziesięć razy powtórzył z uporem ten sam starczy głos.
Przewracałem się z boku na bok. Świadomość, że nie śpię dzięki tym pijakom doprowadziła mnie wreszcie do wściekłości...
Za ścianą rozpoczęły się tańce.
— Jeżeli się panowie w tej chwili nie uspokoją, — krzyczałem krztusząc się własną złością — to poślę po policję.
— Hej tam! Timofiej!
— Milczeć! — raz jeszcze odezwał się starczy głos.
Zerwałem się na równe nogi i jak szaleniec pobiegłem do hałasujących sąsiadów. Za wszelką cenę chciałem postawić na swoim.
A tam zabawa odchodziła „na cały regulator“.
Uginający się pod ciężarem butelek stół obsiadły jakieś typy z wypukłymi, jak u raków oczami. W głębi pokoju rozparł się starszy jegomość i tulił do piersi główkę znanej jasnowłosej „artystki“ z kabaretu i w kierunku mojej ściany wciąż powtarzał swoje „milczeć“.
Już otworzyłem usta, z których posypać się miał grad najwymyślniejszych obelg, gdy... O Boże!... W owym starszym panu poznałem dyrektora banku, w którym pracowałem. W mgnieniu oka odleciały mnie senność, złość i chęć nawymyślania całej kompanii...
Uciekłem do swojego pokoju.
Przez cały następny miesiąc dyrektor nie patrzał w moją stronę i nie zamienił ze mną ani jednego słowa. Unikaliśmy się wzajemnie.
Po upływie miesiąca podszedł do mnie, stanął przy biurku, schylił głowę i patrząc na podłogę, przemówił:
— Przypuszczałem... miałem nadzieję, że pan się sam domyśli... Widzę jednak, że pan nie ma zamiaru... Hm... Proszę się nie denerwować... Może pan nawet usiąść... Przypuszczałem, że... Tu dla nas obu jest za ciasno... Takeś pan przestraszył... moją siostrzenicę... Teraz pan już chyba rozumie... Proszę przekazać urzędowanie Iwanowi Nikiticzowi...
Podniósł głowę i odszedł...
A ja — byłem zgubiony.




Wańka

Wańka Żukow, oddany przed trzema miesiącami do terminu do szewca Alochina, w wigilię Bożego Narodzenia nie kładł się spać. Doczekawszy się chwili, kiedy majster i czeladnicy poszli do cerkwi, wydobył z szafy majstra flaszeczkę z atramentem, pióro z zardzewiałą stalówką i położywszy przed sobą pomięty arkusz papieru zaczął pisać.
Zanim nakreślił pierwszą literę, spojrzał kilka razy trwożliwie na drzwi i okno, na pociemniały obraz święty, od którego w obie strony wzdłuż ścian ciągnęły się półki z kopytami i westchnął głęboko.
Papier leżał na ławce, chłopiec zaś klęczał przed nią.
„Kochany dziaduniu, Konstanty Makaryczu! — pisał. — Piszę do Ciebie list. Ślę Ci życzenia z okazji Świąt Bożego Narodzenia wszystkiego najlepszego od Pana Boga. Nie mam ani ojca, ani matki, tylko ty jeden mi zostałeś“.
Wańka skierował wzrok na ciemne okno, w którym migotało odbicie jego świeczki i jak żywy stanął mu przed oczyma dziadek, Konstanty Makarycz, który służył za nocnego stróża u państwa Żywarowych. Jest to drobny, chuderlawy, ale niezwykle żywy i ruchliwy staruszek, lat sześćdziesięciu pięciu, z wiecznie uśmiechniętym i zapitym wzrokiem. Za nim, opuściwszy łeb, stąpa stara suka „Kasztanka“ i pies „Piskorz“, nazwany tak z powodu czarnej sierści i długiego jak u łasicy ciała. Ten „Piskorz“, łagodny i pokorny, jednakowo uprzejmie patrzy na swoich i na obcych, ale u nikogo nie cieszy się zaufaniem. Pod tą uniżonością i pokorą kryje się wielka przewrotność. Nikt lepiej od niego nie potrafi znienacka capnąć za nogę, zakraść się do lodowni, albo ukraść chłopu kurę. Już niejednokrotnie podbijano mu tylne nogi, dwa razy go wieszano, co tydzień bito go prawie na śmierć, ale za każdym razem przychodził do siebie... Teraz dziadek napewno stoi przed bramą, mruży oczy na jaskrawo czerwone okna cerkwi i przytupując filcowymi butami, gawędzi z czeladzią. Kołatka stróżowska wisi mu u pasa. Klaszcze w ręce, zżyma się na chłód, starczo chichocze i szczypie to pokojówkę, to kucharkę.
— Tabaczki sobie zażyjemy, co? — mówi, podstawiając babom swoją tabakierkę.
Baby zażywają i kichają. Dziad wpada w zachwyt, zanosi się od wesołego śmiechu i krzyczy:
— Odrywaj, przymarzło!
Daje powąchać tabaki psom, „Kasztanka“ kicha, kręci mordą i urażona odchodzi, „Piskorz“ przez szacunek nie kicha, lecz kręci ogonem. Pogoda jest cudowna. Powietrze spokojne, przeźroczyste, mroźne. Noc ciemna, ale widać dobrze całą wieś, jej białe dachy i smugi dymu, unoszące się z kominów, drzewa posrebrzone szronem, zwały śniegu. Całe niebo usiane jest migocącymi gwiazdami, a drogę mleczną widać tak wyraźnie, jakby ją umyto na święta i wytarto śniegiem...
Wańka westchnął, umoczył pióro i pisał dalej:
„A wczoraj dostałem lanie. Majster wywlókł mnie za włosy na dwór i obił pociągłem za to, że kołysząc dziecko, niechcący zasnąłem. W tym tygodniu majstrowa kazała mi oprawić śledzia, a kiedy zacząłem od ogona, wzięła główkę śledzia i wsadziła mi ją do gęby. Czeladnicy się ze mnie śmieją, posyłają do szynku po wódkę i każą kraść majstrowej ogórki. A majster bije, czym się nadarzy. I karmią tu okropnie. Rano dają chleb, na obiad kaszę, a wieczorem też chleb, a żeby herbaty, albo kapuśniaku, to gospodarze sami żłopią. Spać — to mi każą w sieni, a kiedy ich dzieciak płacze, to wcale nie śpię, tylko muszę go kołysać. Kochany Dziaduniu, na miłość Boską, weź mnie stąd na wieś, bo już dłużej nie mogę. Kłaniam się do nóg i będę wiecznie Boga prosił, zabierz mnie stąd, bo umrę..."
Wańka wykrzywił usta, potarł oczy czarną piąstką i zaczął łkać.
...Ja ci będę tabakę rozcierał. — pisał dalej. — Do Boga będę się modlił za ciebie, a jeśli ci się co nie spodoba, to bij mnie jak psa. A jeżeli myślisz, że dla mnie miejsca nie ma, to ja poproszę rządcę, żeby mnie wziął do czyszczenia butów, albo zamiast Fiedki będę pastuszkiem. Dziaduniu kochany, niema tutaj innego wyjścia, tylko śmierć. Chciałbym pieszo uciec na wieś, ale butów nie mam. Boję się mrozu. A jak wyrosnę duży, to za to będę cię żywił i nikomu nie dam cię skrzywdzić. A jak umrzesz, będę się modlił za spokój twojej duszy, wszystko jedno, jak za mamę Pelagię.
„A Moskwa miasto duże. Wszystkie domy pańskie i koni dużo, a owiec niema i psy nie są złe. A z kolędą tu nikt nie chodzi, na chór nikogo nie wpuszczają śpiewać, a raz w sklepie widziałem, że sprzedają haczyki razem z nitką i na wszelaką rybę, bardzo dobre, nawet jest jeden haczyk co pudowego suma utrzyma. I widziałem takie sklepy, co w nich strzelby sprzedają, wszelakie takie, jak nasz pan, tak że może ze sto rubli kosztuje jedna. A w sklepach mięsnych i cietrzewie są i jarząbki i zające, ale kupcy tego nie powiedzą, gdzie na nie polują.
„Kochany Dziaduniu, a kiedy u państwa będzie choinka z podarunkami, to weź dla mnie złocony orzech i schowaj go do zielonej skrzynki. Poproś panienkę Olgę, powiedz, że to dla Wańki.
Wańka konwulsyjnie westchnął i znowu utkwił wzrok w oknie. Przypomniał sobie, że zwykle po choinkę dla państwa chadzał do lasu dziadek i brał ze sobą wnuka... Wesołe były czasy...
Ściętą choinkę dziad ciągnął do dworu i tam zaczynali ją stroić... Najwięcej krzątała się panienka Olga, ulubienica Wańki. Za życia jego matki Pelagii, która służyła u państwa za pokojówkę, Olga dawała Wańce karmelki i nie mając co robić, nauczyła go czytać, pisać i rachować, a nawet tańczyć kadryla. Po śmieci Pelagii sierotę Wańkę wyprawiono do kuchni czeladnej, do dziadka, a z kuchni — do Moskwy, do szewca Alochina...
„...Przyjeżdżaj kochany dziaduniu! — pisał dalej Wańka. — Błagam cię na Boga, weź mnie stąd. Zlituj się nade mną, sierotą nieszczęśliwym, bo tu mnie wszyscy biją i jeść mi się strasznie chce, a nudno tak, że wypowiedzieć nie umię, ciągle tylko płaczę. A niedawno majster kopytem mnie po głowie uderzył, tak że upadłem i ledwo wstałem... A jeszcze kłaniam się Aloszy ślepemu, Jegorce i furmanowi, a harmonii mojej nikomu nie dawaj. Pozostaję twój wnuk, Iwan Żuków. Kochany dziaduniu przyjeżdżaj!“
Wańka złożył we czworo zapisany arkusz i włożył do koperty, kupionej wczoraj za kopiejkę.
Pomyślawszy trochę, umoczył pióro i napisał:
„Na wieś do dziadunia“.
Potem podrapał się w głowę i dodał:
„Konstantemu Makaryczowi“.
Zadowolony, że mu nikt nie przeszkodził w pisaniu, włożył czapkę i nie narzucając na siebie kożuszka, w koszuli tylko wybiegł na ulicę...
Subjekci ze sklepu rzeźnika, których rozpytywał poprzedniego dnia, powiedzieli mu, że listy wrzuca się do skrzynek pocztowych, a ze skrzynek są rozwożone po całym kraju trójkami pocztowymi przez pijanych woźniców z dźwięcznymi dzwonkami. Wańka dobiegł do pierwszej skrzynki pocztowej i wsunął cenny list do otworu.
Ukołysany słodkimi nadziejami w godzinę później spał mocno. Śnił mu się piec. Na piecu siedzi dziadek ze spuszczonymi bosymi nogami i czyta list kucharkom. Koło pieca chodzi „Piskorz“ i obłudnie kręci ogonem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.