<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Naga narzeczona
Pochodzenie 20 opowiadań
Wydawca Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze „Polonia” S. A.
Data wyd. 1937
Miejsce wyd. Katowice
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Роман с контрабасом
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Naga narzeczona
(Romans z kontrabasem).

Muzyk Smyczkow szedł z miasta w kierunku letniska do willi księcia Bibułowa, gdzie z okazji zaręczyn córki księcia miał się odbyć wieczór z muzyką i tańcami. Na plecach muzyk miał olbrzymi kontrabas w skórzanym futerale.
Szedł brzegiem rzeki, której wody nie płynęły bynajmniej groźnym potokiem, lecz raczej cicho i poetycko szemrały.
— A może się wykąpać? — pomyślał muzyk.
I niedługo się namyślając, zrzucił ubranie i pogrążył ciało w chłodnych falach żywiołu.
Wieczór byt wspaniały. Poetycka dusza Smyczkowa stopiła się w jedno z pięknem i harmonią otoczenia. Lecz jakże słodkie uczucie go ogarnęło, gdy odpłynąwszy ze sto kroków od miejsca swej kąpieli, ujrzał śliczną dziewczynę, spoczywającą na urwistym brzegu i zajętą łowieniem ryb. Smyczkow wstrzymał oddech i zamarł pod napływem najróżnorodniejszych uczuć: wspomnienia dawnej przeszłości, tęsknota za tym, co przeszło, nagle zbudzona miłość...
Mój Boże, a jemu się zdawało, że nie jest już w stanie pokochać — po fakcie, kiedy utracił wiarę w ludzkość (gorąco ukochana żona uciekła z przyjacielem, flecistą Sobakinym), poczuł pustkę i stał się mizantropem.
— Czym jest życie? — niejednokrotnie pytał samego siebie. — Po co żyjemy? Życie to mit, marzenie, sen. Lecz stojąc przed śpiącą pięknością (nie trudno było spostrzec, iż dziewczę zasnęło}, nagle wbrew woli poczuł w piersiach coś, co było bardzo podobne do zakochania. I długo tak stał przed nią, pożerając ją oczami...
— Niestety, już czas na mnie! — pomyślał, głęboko westchnąwszy. — Żegnaj, cudowne zjawisko! Czas już iść na bal do jego ekscelencji...
Spojrzawszy jeszcze raz na piękną dziewczynę, Smyczkow chciał już odpłynąć z powrotem, lecz w tej samej chwili w głowie błysnęła mu pewna myśl...
— Zostawię jej jakiś upominek. — postanowił. — Przyczepię jej do haczyka kwiaty... Będzie to dar od tajemniczego nieznajomego.
Smyczkow dopłynął do brzegu, zebrał wielki bukiet z kwiatów polnych i lilij wodnych, związał sitowiem i przyczepił do haczyka wędki. Bukiet poszedł na dno, pociągając za sobą malowany korek pływaka.
Rozsądek, prawo natury i społeczne stanowisko naszego bohatera wymagają, ażeby w tym miejscu zakończyło się nasze opowiadanie, ale — niestety — los autora jest nieubłagany: z powodów zupełnie niezależnych od autora romans nie zakończył się bukietem. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wbrew naturze rzeczy biednemu, skromnemu kontrabasiście sądzonym było odegrać ważną rolę w życiu pięknej arystokratki.
Dopłynąwszy z powrotem do brzegu, Smyczkow osłupiał. Ubranie jego znikło. Ubranie zostało skradzione... Nieznani sprawcy, skorzystawszy z rozmyślań Smyczkowa, ukradli mu wszystko, prócz kontrabasu i cylindra.
— Przekleństwo! — wyrwał się okrzyk Smyczkowowi. — O, jakże podstępni są ludzie! Nietyle oburza mnie kradzież ubrania (odzież jest znikomym prochem), ile myśl, że zmuszony będę przespacerować się w kostiumie Adama i w ten sposób obrażę moralność publiczną.
Usiadł na futerale od kontrbasu i zaczął szukać wyjścia z tej przykrej sytuacji.
— Przecież nie mogę przyjść nago do księcia Bibułowa! — rozmyślał nieszczęśliwiec. — Tam będą damy! A w dodatku złodzieje razem ze spodniami ukradli mi kalafonię!
Rozmyślał długo i głęboko, aż do bólu głowy.
— Ach! — przypomniał sobie wreszcie. — Tutaj w pobliżu jest mostek... Przesiedzę pod mostkiem dopóki się nie ściemni a wieczorem, korzystając z ciemności, dostanę się do pierwszej z brzegu chaty...
Powziąwszy tę myśl, Smyczkow włożył cylinder, zarzucił kontrabas na plecy i powlókł się w krzaki. Nagi, z instrumentem na plecach przypominał jakiegoś mitycznego półboga starożytności.
Teraz, czytelniku, podczas gdy mój bohater siedzi pod mostkim pogrążony w smutnych rozmyślaniach, pozostawmy go na pewien czas i kierujmy swe kroki ku dziewicy, łowiącej ryby. Co się z nią stało?
Ślicznotka obudziła się i nie spostrzegając pływaka na wodzie, prędko pociągnęła za wędkę. Napróżno! Widocznie bukiet Smyczkowa rozmiękł w wodzie, napęczniał i stał się tak ciężki, że nie sposób go było wyciągnąć.
— Albo złapała się jakaś wielka ryba, — pomyślała dziewczyna — albo haczyk zaczepił się o coś. Pociągnąwszy jeszcze parę razy bez skutku, dziewczyna zadecydowała, że haczyk widocznie zaczepił się.
— Ach, jakie to nieprzyjemne... A wieczorem tak dobrze ryby chwytają... Co tu robić?
I niewiele myśląc, śmiała dziewczyna zrzuciła z siebie eteryczne szaty i zanurzyła swe piękne ciało aż do marmurowych ramion w fale rzeczki. Nie łatwo było odczepić haczyk od bukietu, lecz praca i cierpliwość wzięły górę. Po upływie jakiegoś kwadransa ślicznotka błyszcząca od wody i szczęśliwa wyszła na brzeg, trzymając w ręku haczyk.
Ale zły los czyhał i na nią. Łotrzykowie, którzy skradli ubranie Smyczkowa, uprzątnęli również i jej suknię, pozostawiając tylko słoik z robakami.
— Co czynić? Czy mam tak pójść? Nie, nigdy! Raczej śmierć!... Poczekam, aż się ściemni, a wtedy pod osłoną zmroku pójdę do ciotki Agaty i poślę ją do domu po suknię... A tymczasem pójdę i schowam się pod mostek.
Bohaterka nasza, szukając miejsc, zarośniętych wysoką trawą i zginając się we dwoje, dobiegła do mostka. Wszedłszy jednak pod mostek, i zauważywszy tam nagiego człowieka z poetycką grzywą i włochatą piersią krzyknęła i straciła przytomność.
Smyczkow również przestraszył się nie na żarty, z początku wziął nawet dziewczynę za rusałkę.
— Czy to czasem nie jakaś syrena rzeczna, która tu przyszła uwieść mnie? — pomyślał i to przypuszczenie pochlebiło mu, gdyż był zawsze dobrego zdania o swej powierzchowności.
— Jak wytłumaczyć to dziwaczne zdarzenie? Jakim cudem znalazła się tu pod mostem? I co się stało?
Zanim Smyczkow rozstrzygnął tę kwestię, ślicznotka wróciła do przytomności.
— Nie zabijaj mnie pan! — wyszeptała. — Jestem księżniczką Bibułową. Błagam pana! Dadzą panu dużo pieniędzy! Odczepiałam właśnie haczyk w wodzie, a tymczasem jacyś złodzieje skradli mi moją nową suknię, obuwie i wszystko!
— Pani! — rzekł Smyczkow błagalnym głosem. — I mnie również skradziono ubranie, przy tym wraz z spodniami skradziono mi znajdującą się w kieszeni kalafonię.
Wszyscy ludzie grający na kontrabasach i puzonach, są zwykle niepomysłowi, Smyczkow jednak był przyjemnym wyjątkiem.
— Pani! — rzekł po chwili. — Panią, jak widzę, krępuje mój wygląd. Lecz niech się pani zgodzi z tym, że nie mogę stąd odejść z tych samych względów, co i pani. Ale wpadłem na pomysł: czyby pani nie zechciała schować się tymczasem w futerale mego kontrabasu. To mnie zasłoni przed panią.
To powiedziawszy, Smyczkow wyciągnął kontrabas z futerału. Przez chwilę zdawało mu się, że odstępując futerał dziewczynie, profanuje świętą sztukę, lecz wahanie to było krótkotrwałe. Piękna panna ułożyła się w futerale i zwinęła w kłębek, a Smyczkow, zamknąwszy go, ściągnął na nim rzemienne paski i powinszował sobie, że przyroda obdarzyła go takim rozumem.
— Teraz, chwalić Boga, jestem dla pani niewidzialny. — rzekł Smyczkow. — Proszę sobie spokojnie leżeć. Jak się ściemni, odniosę panią do domu rodziców. Po kontrabas mogę przyjść później.
Nastaniem zmroku Smyczkow zrzucił sobie na plecy futerał z jego zawartością i powędrował ku willi Bibułowa. Plan jego był prosty: najpierw dojść do pierwszej izby i postarać się o jakieś ubranie, a następnie pójść dalej do domu rodziców panny.
— Nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło. — pomyślał sobie, wzbijając kłęby kurzu bosymi nogami i zginając się pod ciężarem futerału z księżniczką. — Za taką skwapliwą pomoc, jaką okazałem księżniczce, Bibułow napewno hojnie mnie wynagrodzi.
— Czy pani wygodnie? — zapytywał tonem eleganckiego kawalera, zapraszającego damę do kadryla. — Proszę bardzo nie krępować się i czuć się w moim futerale, jak u siebie w domu!
Nagle szarmanckiemu kontrabasiście wydało się, że w mroku czernieją przed nim dwie ludzkie figury. Przyjrzawszy się dobrze, przekonał się, że nie było to złudzenie optyczne: figury rzeczywiście szły i nawet niosły jakieś zawiniątka! Pewnie to skradzione ubrania!
Smyczkow położył futerał przy drodze i pobiegł za nieznanymi osobnikami.
— Stój! — krzyknął. — Stój! Trzymaj! Łapaj!
Ludzie obejrzeli się i zauważywszy pogoń, zaczęli uciekać z całych sił. Księżniczka jeszcze długo słyszała tętent kroków i okrzyki: „Stój!”
W końcu wszystko umilkło.
Smyczkow, goniąc za złodziejami, zapomniał o całym świecie i prawdopodobnie bohaterka nasza musiałaby długo jeszcze przeleżeć na polu przy drodze, gdyby nie szczęśliwy przypadek... Zdarzyło się bowiem, że o tym samym czasie i tą samą drogą szli do willi Bibułowa koledzy Smyczkowa: flecista Żuczkow i klarnecista Razmachajkin.
Potknąwszy się o futerał, obaj spojrzeli na siebie zdziwionym wzrokiem i wzruszyli ramionami.
— Kontrabas! — rzekł Żuczkow. — Ba, ależ to kontrabas naszego Smyczkowa! Ale skąd on się tu wziął?
— Prawdopodobnie coś się zdarzyło ze Smyczkowem? — rzekł Razmachajkin.
— Albo się upił, albo go ograbiono... W każdym razie pozostawić tutaj kontrabasu nie możemy. Weźmiemy go ze sobą.
Żuczkow zarzucił sobie futerał na plecy i muzykanci ruszyli dalej swoją drogą.
— Diabli wiedzą, co za ciężar! — mruczał przez całą drogę flecista. — Za nic w świecie nie zgodziłbym się grać na takiej kłodzie... Uf!
Przyszedłszy do willi księcia Bibułowa, muzykanci postawili futerał na miejscu, przeznaczonym dla orkiestry i poszli do bufetu.
Tymczasem w willi już zapalono żyrandole i kandelabry. Narzeczony księżniczki, radca dworu, Lokajski, bardzo przystojny i sympatyczny urzędnik ministerstwa komunikacji, stał pośrodku sali i rozmawiał z hrabią Szkalikowem, Mówiono o muzyce.
— Ja, hrabio — rzekł Lokajski — znałem osobiście w Neapolu pewnego artystę, który pokazywał rzeczywiście cuda. Pan nie uwierzy! Na kontrabasie, na zwykłym kontrabasie, człowiek ten wygrywał takie subtelne melodie, że wprost skóra cierpła! Czy uwierzy pan, panie hrabio, grał on walce straussowskie!
— To chyba niemożliwe! — wyraził powątpiewanie hrabia.
— Zapewniam pana! Nawet rapsodię Liszta grał! Mieszkałem z nim w jednym numerze i nie mając nic innego do roboty, nauczyłem się nawet od niego grać rapsodię Liszta na kontrabasie.
— Rapsodię Liszta... Hm! Pan żartuje...
— Nie wierzy pan? — roześmiał się Lokajski. — A więc zaraz to panu pokażę! Chodźmy do orkiestry!
Narzeczony i hrabia skierowali się ku orkiestrze. Doszli do kontrabasu, zaczęli szybko rozwiązywać rzemienie i...
Okropność...
Ale tutaj, zanim czytelnik, dając swobodę swej wyobraźni, odmaluje sobie zakończenie tej dyskusji muzycznej, wróćmy do Smyczkowa...
Biedny muzykant nie dogonił złodziei i powrócił na miejsce, gdzie pozostawił futerał, lecz ku swemu przerażeniu nie znalazł już cennego ciężaru.
Gubiąc się w domysłach, przeszedł kilka razy tam i z powrotom kawał drogi i nie znajdując futerału, zdecydował, że zmylił drogę.
— To okropne! — pomyślał sobie, chwytając się za włosy i stygnąć z przerażenia. — Ona zadusi się w tym futerale! Jestem mordercą!
Aż do północy błądził po drodze i szukał futerału, a w końcu straciwszy siły, udał się pod mostek.
— Poszukam o świcie! — postanowił.
Ranne poszukiwanie dało ten sam rezultat i Smyczkow postanowił znowu poczekać do nadejścia nocy pod mostem.
— Ja ją znajdę! — mruczał, zdejmując cylinder i chwytając się za włosy. — Chociażbym ją miał szukać przez cały rok, znajdę ją! Muszę ją znaleźć!

I teraz jeszcze chłopi, mieszkający w tej okolicy, opowiadają, że w nocy w pobliżu mostka można widzieć jakiegoś nagiego człowieka, obrosłego włosami i w cylindrze...
Z rzadka z pod mostku słychać skrzypienie kontrabasu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.