Panna do towarzystwa/Część druga/LII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Stary doktór nie dał na siebie oczekiwać, — i stawił się około dziewiątej.
Pani de Garennes przechadzała się z synem naokoło trawnika.
— No i cóż? zapytał doktór, ukłoniwszy się baronowej i Filipowi, jakże się dziś miewa nasza chora?
— Jej stan wydał mi się wczoraj wieczorem bardziej zatrważającym, aniżeli zwykle — odpowiedziała baronowa, — dla tego właśnie kazałam prosić pana.
— Widziała ją pani dziś rano? — Weszłam do jej pokoju... ale spała... nie chciałam budzić biednego dziecka.
— Niestety! pani, powiedziałem już moją opinią. — Aby uratować to dziewczę, trzebaby chyba cudu.
— A w naszej epoce cuda rzadko się wydarzają, rzekł Filip z sceptycznym uśmiechem.
Doktór wzrokiem i giestem potwierdził, potem odezwał się:
— Pójdę odwiedzić młodą dziewczynę.
— Będziemy panu towarzyszyć, rzekła pani de Garennes.
Wszyscy troje udali się do pawilonu.
Baronowa pierwsza przestąpiła próg pokoju, Dwaj panowie weszli za nią, kiedy dała im znak, że już mogą to uczynić.
Genowefa nie umiała sobie zdać sprawy z tego, co doświadczyła, ujrzawszy doktora, panią de Garenes i Filipa.
Palpitacye, które uspokoiły się od wczoraj, powróciły nagle z nadzwyczajną gwałtownością.
Spazm jakiś ścisnął jej gardło i sparaliżował głos.
Zaledwie mogła odpowiedzieć na kilka pytań zadanych jej przez starego lekarza.
Ten zresztą nie nastawał.
— Nic nowego nie mam do zalecenia, rzekł. — Dawać miksturę w dalszym ciągu. — Wszystko będzie dobrze.
Poczem wyszedł poprzedzając tym razem Filipa i baronowę.
Na dole stanął i poważnym tonem wypowiedział słowa następujące:
— Zrozumieliście państwo, że tam na górze wypowiedziałem słowa wprost przeciwne temu co myślę. — Zupełnie zbytecznem jest dawać miksturę kiedykolwiekbądź. Pani baronowo, twoja panna do towarzystwa, umrze dzisiejszej nocy.
Pani de Garennes zamieniwszy z synem spojrzenia, podniosła chustkę do suchych oczu, i wyszeptała bolesnym głosem:
— Biedne dziecko!! biedne dziecko!
— Czy uprzedziłaś pani jej rodzinę, mówił dalej lekarz.
— Dotychczas jeszcze nie, doktorze.
— Już wielki czas.
— Zaraz dziś wyślę depeszę do jej familii.
— Dobrze pani uczynisz, jutro bowiem byłoby za późno... Sprowadzi to pani wiele kłopotów.
— Zapewne, ale nie myślę o tem bynajmniej... Tak się przywiązałam do tej drogiej Genowefy, że śmierć jej sprawi mi boleść prawdziwą.
— Pomimo to, kłopoty te znieść pani musisz. Postaram się, abyś pani nie miała nieprzyjemności trzy mania tutaj zbyt długo ciała.
— Jakto?
— Zaraz po złożeniu deklaracyi, ponieważ będę miał sobie polecone przez administracyą municypalną skonstatowanie śmierci, przyjdę natychmiast i upoważnię panią do przystąpienia do pogrzebania zwłok, zaraz jutro wieczorem...
— Być może familia życzyć sobie będzie, aby zwłoki przewieść do jej rodzinnej wioski, zauważył Filip.
— Jeżeli tak, poprostu trumna złożoną zostanie tymczasowo w katakumbach cmentarza Bry-sur-Marne, podejmuję się ułatwić wszelkie trudności, gdyby się jakie znalazły.
— Bądź przekonany kochany doktorze o naszej wdzięczności.
Stary lekarz odszedł.
— Cóż myślisz o tem wszystkiem moja matko? zapytał Filip. Baronowa odpowiedziała:
— Doktór może się myli... Nic nie dowodzi, aby Genowefa miała skończyć dzisiejszej nocy.
— Przepraszam cię matko. Dając jej dziś wieczorem ostatnią łyżeczkę mikstury, rozwiązanie nastąpi niewątpliwie.
— Uprzedzisz Vendame’a?
— Po śniadaniu poszlę telegram... Uprzedzę także Raula.
— Poco? zobaczy ją i tak niedługo.
Powiedzieliśmy wyżej, że młode dziewczę nie było w stanie zdać sobie sprawy z uczucia, jakiego doświadczyło na widok wchodzących do jej pokoju matki, syna i doktora.
Kiedy po krótkiej wizycie opuścili jej pokój, i kiedy posłyszała zamykające się za nimi drzwi, ciężar, który ją dusił, zniknął nagle, bezładne bicia serca stały się regularne; czuła się odrodzoną.
— Dla czegóż więc, zapytywała siebie — obecność ich wystarczała, aby wywołać kryzys? Jakież to dziwne!.. Spojrzenia ich ciążące na mnie wydawało mnie się okrutne... Zdawałoby się, że się starali wyczytać, wiele godzin pozostaje mi jeszcze do życia...
Mój Boże! dodała nieszczęsna męczennica, trąc ręką czoło, jakby chciała odpędzić jakąś myśl straszliwą... Mój Boże, to co mi na myśl przychodzi, jest okropne!.. Przerażające to podejrzenie, nie może być słuszne!.. A jednakże dla czego doktór Gilbert zabrał miksturę? A więc, czyżby mnie truli!
Genowefa cała drżąca zerwała się na łóżku, rzuciła naokoło siebie obłąkane spojrzenie, i po chwili mówiła znowu:
— Byłoby to zbyt nikczemne... to niepodobna! Zresztą, czegóż się mam obawiać? Raul i doktór Gilbert czuwają nademną.
Zupełnie uspokojona opuściła głowę na poduszkę i zasnęła snem spokojnym.
Po śniadaniu Filip udał się na stacyę kolei żelaznej do biura prywatnego telegrafu i posłał dwie depesze następujące:
Raul de Challinsl ulica Saint-Dominiqne, N. 5.
Genowefa bardzo źle, przybywaj natychmiast.
Druga również była lakoniczna:
Wysławszy obie depesze pan baron de Garennes, powrócił do willi Róż, aby oczekiwać wypadków.
Rozstawszy się z Raulem w sali des Pas-Perdus, szef Bezpieczeństwa udał się do prefektury do swego gabinetu, gdzie pomocnicy oczekiwali nań, aby złożyć swe raporta.
— Pan de Challins wydawał mi się bardzo tajemniczym, myślał spoglądając na list wręczony mu przez młodego człowieka, ukrywał przedemną z pewnością część prawdy. Jestem prawie pewny, że list ten więcej powie od niego.
O wpół do dziesiątej pokończywszy bieżące interesa, udał się do gabinetu prokuratora Rzeczypospolitej, został wprowadzony natychmiast, i podał mu list przyniesiony przez Raula.
— Od kogo to pochodzi? zapytał prokurator.
— Od doktora Gilberta... Pan wicehrabia de Challins oddał mi go.
— Zapewne dowiemy się czegoś nowego, w przedmiocie tej tajemniczej sprawy.
Prokurator otworzył kopertę, wyjął list i odczytał go głośno:
„Opatrzoność przyszła mi w pomoc. Odnalazłem córkę hrabiego Maksymiliana de Vadans, a jednocześnie i nędznika, który zamierzył zgubić pa«na de Challins.
«Ostatnie poszukiwanie jakie dopełnić muszę, zatrzymuje mnie w tej chwili poza Paryżem, lecz dzisiejszego wieczora dostarczę panu dowody ktére mu przyrzekłem.
«Racz pan więc dziś wieczorem o wpół do dziesiątej, razem z panem sędzią śledczym Galtier i szefem Bezpieczeństwa, udać się do Nogent-sur-Marne, gdzie na stacyi oczekiwać panów będziemy, pan de Challins i ja.
«Przyjm pan etc.
— Otóż to człowiek, który nie tracił czasu! zawołał prokurator Rzeczypospolitej, po skończeniu czytania. Światło tak długo i tak bezskutecznie oczekiwane, ma więc zajaśnieć wśród tych ciemności! Panie szefie Bezpieczeństwa udamy się na schadzkę z doktorem Gilbertem... Uprzedź pan sędziego śledczego.
— Uczynię to.
— Jak tylko będziemy mieli w ręku przyrzeczone dowody, akta zostaną odesłane do Prokuratoryi i przyśpieszę oddanie sprawy przed sąd przysięgłych, tak jak tego żądał doktór Gilbert. Zobowiązałem się mu, pozwolić sądzić pana de Challins... Musi on mieć w rezerwie jakieś uderzenie piorunu. — Mam zupełne zaufanie do tego człowieka.
Po zamienieniu tych kilku słów, zajęto się innemi sprawami, poczem szef Bezpieczeństwa wyszedł aby wykonać rozkazy prokuratora Rzeczypospolitej.
O dziewiątej doktór Gilbert stanął w Nanteuil-de-Haudoin.
Udał się prosto do merowstwa i zapytał o adres familii Vendamów.
Wskazano mu, poszedł natychmiast drogą prowadzącą do mieszkania rodziców Juliana.
Mieszkanie to, jak wiemy, było nędzne; — rudera na końcu wsi pod lasem.
Gilbert drzwi znalazł zamknięte.
Uderzył mocno końcem laski w źle spojone deski tych drzwi; starzec wlokący nogami z trudnością, opierający się na sękatym kiju, z twarzą wychudłą od niedostatku i cierpień, drzwi te otworzył.
Widząc obcego, starzec uczynił ruch zadziwienia.
— Czy to wy nazywacie się Vendame? zapytał Gilbert.
— Tak, to ja, czego pan sobie życzy?
— Mam z wami do pomówienia.
— Wejdź pan proszę.
Doktór próg przestąpił i drzwi zamknął za sobą.
Mikołaj Vendame patrzał na niego z coraz wzrastającem zadziwieniem.
Gilbert rzucił okiem dokoła.
Kobieta wieku nie dającego się oznaczyć, rozciągnięta na barłogu, zdawała się być w chwili wydania ostatniego tchnienia.
— To wasza żona? rzekł doktór.
— Tak panie.
— Chora?
— Bardzo chora, i to oddawna.
— Spodziewam się jednak, że będzie miała dość siły, aby mi odpowiedzieć, tak jak i wy mi odpowiecie?
Zadziwienie Mikołaja zmieniło się w niepokój.
Stara kobieta spoglądała na doktora błędnemi oczami.
— O czem pan chcesz się dowiedzieć? zapytał Vendame.
— Przedewszystkiem, gdzie jest wasz syn?
— W Paryżu.
— Kiedy widzieliście go poraz ostatni?
— Już przeszło od lat pięciu, żadnych nie mamy o nim wiadomości.
— Wszak on się nazywa Julian Vendame?
— Tak panie... Czy czasem na nieszczęście, nie dopuścił się jakiego łotrowstwa?
Gilbert nie odpowiedział na to pytanie i mówił dalej:
— Nie macie więcej dzieci?
— Nie panie... Mieliśmy jedną córkę, ale ona umarła już temu...
— A więc osoba mieszkająca w Paryżu, i spełniająca, obowiązki panny do towarzystwa, nazywająca się, a raczej którą nazywają Genowefą Vendame, nie jest waszą córką?
Oboje Vendamów spojrzeli na siebie.
— Dla czegóż nas pan o to zapytuje? rzekła chora.
— Ponieważ mam interes, aby co do tego zasięgnąć wyjaśnień.
— Ah! masz pan interes, rzekł Mikołaj. A więc tak, ta panna do towarzystwa, jest naszą córką.
— Jesteście tego pewni?
— Jakto! czy jesteśmy pewni?
— Bo w takim razie, musicie mnie wyjaśnić, co się stało z inną Genowefą, dzieckiem złożonem u was 17 grudnia 1863 r. przez pewną kobietę, Honorynę Lefebyre lekarkę z Compiègne.