Panna do towarzystwa/Część druga/LIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Twarz Julii Vendame wyrażała najzupełniejsze pomięszanie.
Mikołaj wyjąknął:
— Mylisz się pan, żadnego dziecka u nas nie złożono.
— Kłamiesz, i to kłamiesz źle, odrzekł doktór. Z waszego małżeństwa było tylko dwoje dzieci, zapisanych w księdde stanu cywilnego w Nanteuil-le Haudoin, syn pod imieniem Juliana, córka zaś, dziś nieżyjąca, pod imieniem Teresy. Genowefa nie może więc być waszą córką. — Powiedzcie mi prawdę, całą prawdę!
— A więc powiemy panu tę prawdę, rzekła stara kobieta, gdyż ostatecznie niceśmy w tem nie zawinili, a jeżeli chodzi o oddanie rodzinie tego dziecka, to może być tylko dla jej dobra.
— Bardzo dobrze! stajecie się rozsądni! zawołał Gilbert. — A więc Genowefa jest tem dzieckiem powierzonem wam przez Honorynę Lefebvre 17 grudnia 1863?
— Tak... odpowiedział Mikołaj — i nikt nam nic zarzucić nie może... Daliśmy jej wychowanie.
— Nikt wam też nic nie zarzuca... — Kosztowało to nas dużo pieniędzy, mówił dalej Vendame, a jeżeli umieściliśmy ją u pani de Brennes jako osobę do towarzystwa, to dla tego, że nędza zawitała do naszego domu.
— A więc nie wiecie, że Genowefa nie jest już u pani de Brennes? zapytał doktór.
Mikołaj i jego żona wydali okrzyk zadziwienia.
— Nie ma jej tam!! powtórzył Vendame, gdzież więc jest?
— U baronowej de Garennes.
— Nic o tem nie wiedzieliśmy. — A nawet dziwi nas bardzo, że Genowefa nie dała nam o tem znać, i że przestała do nas pisywać, gdyż przedtem co miesiąc drogie dziecko przysyłało nam większą połowę swojej pensyi.
— A wasz syn Julian, czy wiedział, że Genowefa nie jest waszą córką?
— Domyślał się niewątpliwie.
— I już pięć lat, jak nie widzieliście go?
— Tak panie... Od czasu jak był oskarżony o jakieś brzydkie rzeczy, i był pod sądem, źle by się skończyło, gdyby go nie bronił jakiś adwokat, de Garennes, tak samo się nazywający, jak ta pani, u której jest Genowefa.
W umyśle Gilberta coraz więcej się rozświetlało.
— Macie zapewne, rzekł, w swojem ręku jakiśkolwiek dowód, że Genowefa nie jest waszą córką, wskazujący prawdziwe jej nazwisko?
— Nie panie, nie mamy nic podobnego... Umówiliśmy się z panią Honoryną Lefebvre, że oddamy dziecko za przedstawieniem kwitu, który jej wystawiliśmy przyjmując maleńką.
— Ah! wydaliście więc kwit?
— Na żądanie pani Honoryny, tak jest panie.
— Czy pamiętacie, co ten kwit zawierał?
— Nie przypominamy sobie słowo w słowo, to prawda, ale stało tam, że deklarujemy, żeśmy otrzymali dziecko płci żeńskiej imieniem Genowefa, zapisane w księgach stanu cywilnego w miejscu jego urodzenia, jak również sumę pieniędzy, na koszta jej wychowania i jako nagrodę za nasze starania. — Oprócz tego zobowiązaliśmy się nigdy nie mówić małej, że nie była naszą córką.
— Zobowiązaliście się do rzeczy, której dotrzymać nie podobna.
— Dla czego nie podobna?
— Przypuściwszy, że Genowefa chciałaby wyjść za mąż, albo żeby umarła. W obu tych wypadkach należałoby przedstawić akt urodzenia.
— Myśleliśmy o tem, i przedsięwziąłem odpowiednie środki.
— Jakież to środki?
— Udałem się do mera naszej gminy, i złożyłem w jego ręce deklaracyą na piśmie o tem wszystkiem co się stało.
— A ten mer żyje jeszcze?
— A jakże panie.
— I zawsze jest merem?
— Zawsze.
— Kwit, który kazano wam podpisać, znajduje się zapewne w rękach Honoryny Lefebvre?
— Ona go wzięła — ale nie wiem co z nim zrobiła.
Doktór pochylił głowę i rozmyślał:
Mówił sobie:
— Kwit ten Honoryna oddać musiała memu bratu, a Maksymilian, bez żadnej wątpliwości dołączył go do swego testamentu, ukradzionego przez Filipa. Dowiedziawszy się o wszystkiem z tej notatki, nędznik powziął zamiar i ułożył ten ohydny plan a w części go wykonał.
Gilbert dodał głośno:
— Potrzebuję abyście mi towarzyszyli...
— Dokąd? zapytał Vendame.
— Do mera...
— Jeżeli pan sobie tego życzy, i owszem.
— A więc chodźmy.
— Zaraz, włożę tylko czystą bluzę i będę na pańskie rozkazy.
Przebrał się szybko.
Doktór wyjął z kieszeni rulon złota, na tysiąc franków.
Zbliżył się do barłogu na którym leżała rozciągnięta Julia Vendame, i wkładając jej rulon w rękę rzekł:
— To dla was... Przyjdę jeszcze odwiedzić was.
— O dzięki! Dziękuję panu, zawołała Julia, oszalała prawie z radości, niech Pan Bóg pana błogosławi!
Vendame był gotów.
Podziękował również jak i żona, i wyszedł z Gilbertem.
— Nie znajdziemy pana Mera w merostwie, rzekł idąc, trzeba iść do jego mieszkania.
— Idźmy więc.
Mer Nanteuil-le-Haudoin był lekarzem; — praktykował w tej okolicy od lat trzydziestu.
Kiedy zaniesiono mu kartę z nazwiskiem doktora Gilberta, rozkazał natychmiast wprowadzić przybyłych.
— Kochany kolego. Interes który mnie do pana sprowadza, jest wielkiej wagi. Otworzyła się znaczna sukcesja. Chodzi o uznanie praw do tej sukcesyi młodej dziewczyny, której legalny akt urodzenia egzystuje, lecz zaginął i niewiadomo gdzie go odnaleść... Nakoniec jedyna osoba mogąca wszystko wyjaśnić, dostarczyła pewne szczegóły. Osoba ta złożyła dziecko u Mikołaja Vendame 17 grudnia 1863 r. W kilka dni później Vendame, jak się zdaje złożył panu dekleracyą na piśmie dotyczącą tego depozytu.
— Istotnie kochany kolego, odrzekł mer, odebrałem deklaracyą o którą panu chodzi.
— Akt ten będzie miał wielkie znaczenie, ażeby ustanowić tożsamość młodej dziewczyny, odrzekł Gilbert, i przychodzę właśnie prosić pana, ażebyś mi go dał. — Czy możesz pan?
— To zależy od Mikołaja Vandame... Jeżeli upoważni mnie do oddania panu tego papieru, jestem gotów.
— Wszak tu idzie o dobro Genowefy, panie merze, rzekł wieśniak, upoważniam tego pana z całego serca.
— A zatem wydam go panu, kochany kolego, znajduje się tu, w jednym z tych pudeł.
Po krótkiem poszukiwaniu, mer dodał:
— Oto jest... Bardzo jest jasna ta deklaracya, i odczytał:
„19 grudnia 1863, ja Mikołaj Vendame, rolnik, składam panu Berthier, merowi Nanteuil le Haudoin, następującą deklaracyę:
„Przyjąłem od pani Honoryny Lefebvre 17 bieżącego miesiąca, na wychowanie, dziewczynkę imieniem Genowefę, która jak mi powiedziano, zapisaną jest w księgach stanu cywilnego, w miejscu urodzenia, a jednocześnie sumę piędziesiąt tysięcy franków, na zaspokojenie jej potrzeb i edukacyi, aż do dnia w którym zgłoszą się zareklamować ją, okazując mi kwit który wydałem z przyjęcia dziecka i sumy pieniędzy. Oprócz tego zobowiązałem się nie mówić nigdy malej, że ona nie jest moją córką.
— A to moja deklaracya, czytał dalej mer.
»Ja Maurycy Berthier lekarz, mer Nantouil-le-Haudoin, zaświadczam, że przyjąłem tę deklaracyą 19 grudnia 1863“.
— Dodaj pan proszę kilka słów...
— Jakich?
— Następujących:
Ja niżej podpisany, mer Nanteuil-le-Haudoin, oświadczam, że oddałem tę deklaracyę doktorowi Gilbertowi, aby z niej uczynił użytek, jaki uzna za potrzebny w interesie dziecka złożonego u Mikołaja Vendame.
— Bardzo chętnie.
Mor napisał słowa powyższe:
— Połóż pan datę — rzekł Gilbert, podpisz i przyłóż pieczęć merowstwa, a będę miał w ręku dokument autentyczny i nie do obalenia.
Pięć minut później, Gilbert pożegnał się ze swym kolegą, zabierając z sobą ten ważny dokument.
— Odwiedzę was jeszcze, tak jak obiecałem, rzekł do Mikołaja, i dziękuję wam.
Poczem udał się do stacyi kolei.
O wpół do drugiej stanął w Paryżu, i znalazł na dworcu oczekującego Raua.
— Masz powóz? zapytał go.
— Mam.
— A więc siadajmy, w drodze będziemy rozmawiać.
Pan de Challias zaprowadził go do powozu i zapytał:
— Gdzie jedziemy?
— Powiem ci, kiedy objaśnisz mnie, czy znajdziemy w domu twego kuzyna Filipa...
— Nie... Znajdziemy tylko jego służącego Juliana Vendama.
— Jesteś tego pewny?
— Najzupełniej pewny... Filip ma zabawić kilka dni w Bry-sur-Marne.
— Domyślam się tego... A więc jedźmy na ulicę Assas.
Raul dał adres woźnicy i koń ruszył z miejsca szybkim kłusem.
— Zaniosłeś mój list do pałacu Sprawiedliwości? rzekł Gilbert.
— Zaniosłem, kochany doktorze... Szef Bezpieczeństwa, którego przypadkiem spotkałem w sali des Pas-Ferdus, wziął na siebie oddanie listu do własnych rąk prokuratora Rzeczpospolitej.
— Wybornie. — A więc mogę już odpowiedzieć ci na pytanie, które umierasz z niecierpliwości aby mi zadać... Widziałem Mikołaja Vendame...
— A więc sprawdziły się nasze przypuszczenia?
— Pod tym względem żadnej nie ma wątpliwości... Genowefa jest legalną córką twego wuja hrabiego Maksymiliana de Vadans.
Gilbert opowiedział młodemu człowiekowi wszystko co się stało w Nanteuil-le-Haudoin, i pokazał mu deklaracyą złożoną u mera.
— Ten kwit wystawiony przez Mikołaja Vendame Honorynie Lefebvre, zawołał Raul, musiał być wręczony mojemu wujowi.
— Naturalnie, i dołączony został do ukradzionego testamentu. Tym sposobem Filip dowiedział się o wszystkiem.
— Zniszczył go pewno.
— Nie, nigdyby tego nie uczynił.
— Dla czegóżby miał chować papier tak kompromitujący?
— Ponieważ papier ten po śmierci Genowefy służyłby do stwierdzenia jej tożsamości, a tem samem do wejścia w posiadanie sukcesyi po hrabi de Vadans.
— Kwit ten więc jest u niego?
— Postaramy się o tem dowiedzieć.
Powóz zatrzymał się na ulicy Assas przy drzwiach mieszkania Filipa.
Dwaj ludzie wysiedli i doktór zadzwonił.
Po chwili drzwi się otworzyły.
Julian ukazał się.
Ujrzawszy Raula i jego towarzysza, lekko pobladł, i pośpiesznie powiedział:
— Pana barona niema w domu i dziś nie powraca. — Miałem zaszczyt powiedzieć to już z rana, panu wicehrabiemu.
— Nie do barona de Garennes przychodzimy, rzekł Gilbert, wchodząc do przedpokoju, — ale do ciebie mości Julianie Vendame...
— Do mnie! wyjąknął służący.
— Do ciebie samego. — Wejdź Raulu.
Pan de Challins próg przestąpił.
Kamerdyner, pojmując, że stanie się coś nadzwyczajnego, i odgadując, że to coś nie będzie bardzo przyjemnem, z trudnością mógł zapanować nad pomięszaniem, i zachować zimną krew.
— Wprowadź nas do pokoju, w którym moglibyśmy swobodnie pogadać — rozkazał Gilbert.
Vendame zaprowadził przybyłych do gabinetu do pracy swego pana, i otworzył drzwi.
Raul wszedł pierwszy.
— Wchodź! rzekł Gilbert do Juliana.
— Ależ, panie doktorze...
— Wchodź! powtórzył brat Maksymiliana, głosem spokojnym lecz nakazującym.
Kamerdyner był posłuszny, wszedł blednąc coraz bardziej.