Panna do towarzystwa/Część druga/LIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kiedy Vendame próg przestąpił, Gilbert wszedł z kolei, zamknął drzwi, wziął krzesło i usiadł opierając się o drzwi plecami.
— A cóż panie doktorze... wyjąknął kamerdyner — czego pan chce odemnie?
— Chcę wiedzieć, wiele ci przyrzekł twój pan baron Filip de Garennes, aby kupić twoją pomoc w zbrodniach, które już spełnił, i w tych które przygotowuje.
Julian zatrząsł się.
Z bladego którym był już, stał się sinym.
Jednakże zdołał się jeszcze uśmiechnąć z przymusem i odpowiedział:
— Zbrodnie!! pan doktór żartuje...
— Do tego stopnia nie żartuje, że jak mi nie odpowiesz, każę cię natychmiast aresztować! odrzekł Gilbert — zapieranie się, na nic się nie przyda. Człowiek o włosach, a raczej peruce czerwonej to ty! Tyś kupił trumnę na ulicy Chemin Vert! Ty przebrany za wieśniaka chodziłeś do Chapelle-en Serval i do Pontarmé! Ty pomagałeś twemu panu w zamianie trumien! Tyś wprowadził Genowefę Vendame a raczej Genowefę de Vadans, do domu baronowej de Garennes, zkąd przypuszczałeś, że żywą nie wyjdzie... No cóż panie Julianie, trochę szczerości! Ten raz jeden, nie znaczy to zawsze! Niewątpliwie winieneś wdzięczność adwokatowi, który wyratował cię od więzienia centralnego, ale sądzę, że nie byłeś w stanie działać jedynie pod wpływem wdzięczności... Miano zagrabić grubą fortunę... Jakaż część dziedzictwa była ci przyobiecaną?
Julian czuł się złapanym.
Rzucił obłąkanym wzrokiem do okolą, jakby szukając drogi do ucieczki.
Jak już wiemy, doktór siedział plecami oparty o jedne drzwi.
Raul de Challins stojąc około drugiego wyjścia, trzymał w ręku rewolwer.
Gilbert podobną broń wyjął z kieszeni.
— Jeżeli choć jeden ruch uczynisz aby się wymknąć, rzekł, uprzedzam cię, że strzelę jak do psa wściekłego! Nie zabiję cię, bo potrzebuję, abyś mówił, ale strzaskam ci nogę.
— Jestem zgubiony — wyjąknął Vendame.
— Nie, jeżeli odpowiesz szczerze. — Tak, jeżeli będziesz się upierał milczeć, lub kłamał. Jeżeli zrobisz to czego po tobie oczekuję, daję ci słowo honoru, że ci pozwolę uciec... Nie przez wzgląd na ciebie, ale na twoich rodziców. — No decyduj się, wyznaj twoje zbrodnie, będzie to dla ciebie jedyna droga ratunku.
Nedame zaledwie mógł ustać na nogach, kolana mu się zginały.
— Powiem panu wszystko, rzekł zaledwie dosłyszanym głosem.
I nędznik opowiedział szczegółowo to, co już wiedzą czytelnicy.
Nie potrzebujemy jednakże twierdzić, że słowem nie dotknął morderstwa małego roznosiciela telegramów, ani też nie chwalił się z dostarczenia Filipowi digitaliny.
Doktór i Raul słuchali go z przerażeniem.
— A więc, rzekł Gilbert, wydałeś Genowefę, którą nazywałeś siostrą, nędznikowi aby ją otruł! Posłałeś na śmierć to dziecię, wiedząc, że ona była córką i dziedziczką hrabiego de Vadans!
— Nie wiedziałem o tem.
— Kłamiesz... To ty wyjawiłeś Filipowi prawdziwe pochodzenie Genowefy...
— Nie panie doktorze, — mój pan wiedział o jej pochodzeniu.
— Któż mu je wyjawił?
— Papier znaleziony, jak mi mówił, w pałacu na ulicy Garancière.
Raul z doktorem zamienili spojrzenia.
— Papier ten miał mu służyć na ustanowienie tożsamości, tej... osoby.
— Czytałeś ten papier? zapytał Gilbert.
— Nie, panie doktorze.
— Czy zawsze znajduje się w posiadaniu twego pana?
— Tak panie... Jeszcze przedwczoraj wieczorem wspominał o tem przedemną.
— I papier ten tu się znajduje?
— Jeżeli go pan nie zabrał z sobą, powinien się znajdować w jednym ze sprzętów w pokoju sypialnym.
— Muszę go mieć.
— Sprzęt ten jest zamknięty.
— Mości Julianie Vendame, mam ciebie za człowieka dość zręcznego, aby otworzyć ten sprzęt, tak, żeby nikt nie spostrzegł, że tajemnica została zgwałconą.
— Uczynię, jak będę umiał najlepiej.
— Trzeba koniecznie aby to się udało.
— Niczego nie zaniedbam, ażeby mi się udało.
— Prowadź więc nas, ale powtarzam ci, nie probój uciec, źle byś na tem wyszedł!!
— Może być pan spokojny, nie mam ochoty próbować.
Raul i doktór z rewolwerami w ręku, poszli za lokajem, który wprowadził ich do sypialnego pokoju Filipa.
— Tam się znajduje rzekł, wskazując na sprzęt który pan jego pokazał mu poprzedniego dnia wieczorem.
— A więc — wskazał Gilbert, otwórz!
Vendame wyjął z kieszeni pęk kluczy, z pomiędzy których wybrał jeden, i próbował włożyć w otwór zamku.
Pierwsza próba nie dała dobrego rezultatu.
Kamerdyner, wybrał drugi klucz, potem trzeci.
Ten ostatni otworzył zamek bez trudności.
Sprzęt otworzył się.
Gilbert szybko się zbliżył.
W szufladzie, na wierzchu różnych papierów spostrzegł kopertę na pół rozdartą, z pieczęcią na czerwonym laku wyciśniętą, z herbom familii de Vadans.
Schwycił kopertę, odwrócił ją i przeczytał te słowa, wielkiemi nakreślone literami:
— A więc nie myliłem się! rzekł, pewny byłem, że Maksymilian napisał ostatnie rozporządzenie! Otóż i akt!
Raul był promieniejący.
Vendame drżał na całem ciele.
Gilbert wyjął z koperty papiery w niej znajdujące się.
— Wygrana! zawołał nagle. — Wygrana! Raulu, czytaj!
Podał je młodemu człowiekowi, który przeczytawszy, zawołał:
— Mnie właśnie ustanawia egzekutorem testamentu, — prosi, ażebym zaślubił Genowefę! — Ah! ten nikczemny Filip! Teraz rozumiem wszystko! Doktorze zachowaj te papiery... Nie uważałbym je bezpiecznemi, tylko w twojem ręku.
— Jeżeli je panowie zabierzecie, będę zgubiony, wyjąknął Vendame. — Pan baron zabije mnie!!
— Nie obawiaj się niczego, przerwał Gilbert, powrócą one do tego sprzętu, zanim pan de Garennes spostrzeże się na ich zniknięciu.
W tej samej chwili dał się słyszeć odgłos dzwonka u drzwi pawilonu.
Julian począł szczękać zębami.
— Jeżeli to mój pan, wyjąknął.
Pan de Challins zbliżył się do okna, podniósł firanki i spojrzał na dół i rzekł:
— Roznosiciel telegramów, zapewne przynosi depeszę...
— Idź i odbierz Raulu, — rzekł doktór.
Wicehrabia zeszedł na dół, i powrócił wkrótce, niosąc niebieską kopertę.
— To do tego człowieka, rzekł wskazując na Juliana.
— Daj mu ją. — Odczytawszy odda ją nam.
Raul podał depeszę Vendamowi, który ją odpieczętował.
Podczas gdy czytał, twarz mu się zmieniła.
To od pana barona... Niech pan doktór zobaczy.
Podał telegram Gilbertowi, który głośno odczytał:
Siostra twoja kończy. Nie przeżyje nocy, przedsiębierz środki.
— Boże! zawołał Raul.
— Milczenie! rzekł doktór — uspokój się mój chłopcze, i nie bój się niczego! Pamiętaj o tem, com ci przyrzekł, — obietnicy dotrzymam. Dodał zwracając się do Juliana.
— Jakie są te środki, które masz przedsięwziąć o których mówi twój pan?
— Rozkazy do wykonania.
— Jakie rozkazy?
— Kazano mi jechać do Nanteuil-le-Haudoin, aby oznajmić memu ojcu o śmierci Genowefy, i skłonić go do zeznania w merostwie Bry-sur-Marne, że Genowefa nie była jego córką, ale dzieckiem powierzonem mu w roku 1863 przez Honorynę Lefebvre, obecnie znajdującą się w New-Yorku; albo gdyby nie mógł sam osobiście tego uczynić, kazać mu napisać deklaracyę tej treści, i zalegalizować ją u mera Nanteuil-le-Haudoin.
— Cóż więcej?
— Potem miałem zanieść tę deklaracyę do merostwa Bry-sur-Marne i zażądać upoważnienia przeniesienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin.
— Dalej co?
— To już wszystko panie.
— Urządzi się tak, aby się wydawało, żeś spełnił te rozkazy. Twój pan nie posądzi cię o zdradę.
Gilbert spojrzał na zegarek.
Godzina była trzecia popołudniu.
— Weź kapelusz, rzekł do Vendama, — i chodź za nami.
— Ależ panie.
— Nie obawiaj się niczego, powtarzam ci... jesteś strasznym łotrem, niegodnym najmniejszej litości, i miejsce twoje na galerach z góry jest wyznaczone, lecz nie my tam ciebie poszlemy... W całej tej sprawie byłeś tylko narzędziem... Ci tylko jedni, którzy powzięli myśl zbrodni, zostaną ukarani... Chodź bez obawy!
Vendame wziął kapelusz pierwszy jaki mu wpadł pod rękę, i poszedł za doktorem i panem de Challins.
Wszyscy trzej wsiedli do fiakra oczekującego przed drzwiami.
— Ulica Pont-Louis-Philippe, numer 30, prędko, zacinaj konia. Rozkazał woźnicy doktór Gilbert.
Koń był silny, jak wiemy.
W niecałe dwadzieścia minut, przybyli na miejsce przeznaczenia.
— Wysiadajmy, rzekł doktór.
Trzej ludzie weszli do domu, i Gilbert zwracając się do odźwiernego, zapytał:
— Pan Villiams Witt, czy jest w domu?
— Jest proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na pierwszem, drzwi środkowe.
— Chodźmy.
Na pierwszem piętrze Gilbert zadzwonił.
Służący drzwi otworzył i zapytał:
— Kogo mam oznajmić?
— Doktór Gilbert.
Lokaj wprowadził przybyłych do salonu dość bogato umeblowanego, i poszedł uprzedzić swego pana.
Wkrótce potem Williams Witt, amerykanin, lat pięćdziesięciu, wszedł do salonu, i zwrócił się do doktora, obcym akcentem, ale tonem bardzo serdecznym.
— Szczęśliwy jestem widząc pana u siebie, kochany doktorze, szczęśliwy w zupełności!! Czemuż zawdzięczam honor i radość pańskiej wizyty?
— Przychodzę panu ofiarować sposobność zarobienia dwóch tysięcy franków.
— Dwa tysiące franków! — takiego zarobku nie odmawia się... Ale jeżeli idzie o oddanie panu usługi, chętnie uczynię darmo. O cóż chodzi?
Gilbert wyjął z kieszeni testament hrabiego de Vadans i kwit wydany Honorynie Lefebvre przez Mikołaja Vendame.
— Potrzebuję kopii tych dwóch papierów, rzekł, pokazując je amerykaninowi. — Kopii tak doskonale imitowanych, żeby nie można było rozróżnić ich od oryginałów.
— Nic łatwiejszego.
— Podejmujesz się pan tej roboty?
— Z największą chęcią.
— Uprzedzam pana, że mi pilno.
— Cztery godziny wystarczą mi do wykonania tych kopii.
— Dobrze więc, cztery godziny — teraz jest wpół do czwartej, o wpół do ósmej będę tu.
— Robota będzie gotowa.
Poczem doktór wyszedł wraz z towarzyszami.
— Któż to taki, ten pan Williams Witt, zapytał Raul schodząc ze schodów.
— Łotr skończony, odpowiedział Gilbert — fałszerz niesłychanej zręczności, dla którego zbyt częste produkowanie się z tym talentem, uczyniło pobyt w Ameryce cokolwiek niezdrowym, ale dopiero już po zrobieniu majątku. — Znałem go w New-Yorku, bardzo chorego, opuszczonego przez lekarzy... Leczyłem go i wyratowałem mu życie... Jest mi wdzięczny i odda nam wielką przysługę.