Panna do towarzystwa/Część druga/LV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Teraz, mówił dalej Gilbert, upadam z głodu, nic jeszcze w ustach nie miałem. Pójdźmy do restauracyi posilić się czemkolwiek, nie będziemy bowiem mieli czasu uczynić tego później... Zawieź nas do „la Tour d’Argent“...
Vendame milczący i blady, nie pewny przyszłości, poszedł za dwoma panami, do gabinetu restauracyi la Tour d’Argent, na quai Saint-Bernard.
— Może ci się jeść chce? zapytał go Gilbert. — Czy chcesz abym ci kazał coś podać?
— Dziękuję panu. Niepodobnaby mi było przełknąć cośkolwiek.
— A więc siadaj tam w rogu, i czekaj.
— Dobrze, panie.
Doktór i Raul zajęli miejsca przy stole i umyślnie przeciągali obiad, aż do chwili powrotu do Williamsa Witt.
Nakoniec o kwadrans na ósmą, po zapłaceniu rachunku, powrócono na ulicę Pont-Louis-Philippe.
Gilbert sam poszedł na górę.
Amerykanin słowa dotrzymał.
Pokazał doktorowi jednocześnie, oryginały papierów które mu oddał doktór i ich kopie.
— Ależ to cudowne! zawołał Gilbert, niepodobna rozróżnić prawdziwych od kopii!
— Naznaczyłem kopie małym krzyżykiem, aby uniknąć pomyłki, odrzekł Williams Witt. Spojrzyj pan, i wskazał znak uczyniony na marginesie.
Doktór wręczył mu dwa tysiące franków i wyszedł.
Na ulicy oddał Gilbert Julianowi kopertę rozdartą zawierającą dwa dokumenta skopiowane, i rzekł mu:
— Włożysz tę kopertę do szuflady, którą otworzyłeś.
— Dobrze panie, a potem co mam robić?
— Przyjedziesz połączyć się z nami do Nogent-sur-Marne.
— O której godzinie?
— Około dziewiątej.
— Gdzie panów znajdę?
— W hotelu na dworcu, odpowiedział Raul.
Gilbert mówił dalej:
— Bądź tylko z pewnością na umówionom miejscu... Nie probój uciekać, toby cię zgubiło.
— Powiedziałem ci i powtarzam, że jedyną twoją szansą ocalenia, jest być posłusznym.
— Pan doktór może być pewny, że ściśle wykonam jego rozkazy.
— Jeżeli przypadkiem przyjedziesz przed nami, będziesz czekał.
— Dobrze, panie doktorze...
— A teraz idź...
Vendame odszedł, Gilbert zaś wsiadł do powozu z panem de Challins, dając rozkaz woźnicy udania się do Nogent-sur-Marne.
Kamerdyner Filipa wracał ze spuszczoną głową na ulicę Assas.
Czuł się literalnie przybitym.
Ciemności z taką sztuką zgromadzone, otaczające obu wspólników, zniknęły.
Wszystko było odkryte, a przynajmniej prawie wszystko, i wkrótce zapewne ohydne i niepotrzebne morderstwo wyjdzie na jaw.
Vendame stracił całą swoją zwykłą energię i krew zimną.
Był w strachu...
Zapytywał siebie, czy nie lepiej byłoby uciec, pomimo gróźb doktora...
Uciec!.. łatwo to się mówi!..
Gdzie się uda?
Obecne jego środki, ograniczały się do minimum, a policya wypuszczona za jego śladami, niewątpliwieby go schwytała.
Przyrzeczenie doktora, jedyną stanowiło dla niego nadzieję. Schwycił się jej jak rozbitek uczepiający się szczątków statku, i powiedział sobie, że należy się poddać i wykonać otrzymane rozkazy.
W skutek tego postanowienia, wrócił do mieszkania swego pana; wsunął w szufladę sprzętu, otworzonego przez siebie, kopertę którą Gilbert mu wręczył, zamknął szufladę, opuścił pawilon i kazał się zawieść na dworzec Wschodni, gdzie wsiadł w pociąg odchodzący do Nogent-sur-Marne.
Filip de Garennes wraz z matką oczekiwali nocy z niecierpliwością, aby zadać ostateczny cios.
W ciągu całego tego dnia, Genowefa zatopiona w sobie, aby swobodnie myśleć o zdarzonych wypadkach, wydawała się w zupełności upadłą na siłach do tego stopnia, że baronowa wierzyć poczęła w słowa doktora Loubet, że zadanie ostatniej dozy zatrutej mikstury, mogłoby być zbytecznem.
Filip przeciwnego był zdania i starał się zwalczyć wahanie swojej matki. Ułożono więc, że Genowefa tak jak wczoraj o jedenastej w nocy, zażyje dozę morderczego płynu.
Pomimo potrójnej stali opancerzającej zatwardziałe serca dwojga nędzników, wobec nadchodzącej chwili ostatecznej, uczuwali dziwne wzruszenie powodujące rodzaj gorączki, i które starannie jedno przed drugiem starali się ukrywać.
Obiad przeszedł w milczeniu.
Wstawszy od stołu, Filip czytał dzienniki, a baronowa wzięła w rękę jakąś robotę.
Młody człowiek znalazłby się w wielkim kłopocie, gdyby go zapytano, o znaczenie wyrazów dziennika, w który miał oczy wlepione.
Myśl jedna umysł jego zaprzątała.
— Dla czego Raul nie przyjechał? pytał siebie.
I nie mógł znaleść na to pytanie odpowiedzi.
W pół do dziesiątej biło, kiedy powóz wiozący Gilberta i Raula de Challins, stanął przed stacyą kolei w Nogent-sur-Marne.
Doktór wysiadł pierwszy i zbliżył się do prokuratora Rzeczypospolitej, którego dostrzegł w towarzystwie szefa Bezpieczeństwa i sędziego śledczego.
— Zastosowałem się do życzenia wyrażonego w pańskiem liście, jak pan widzi, rzekł prokurator, ściskając go za rękę — jesteśmy punktualni.
— Dziękuję panom z całej duszy, i nie będziecie panowie żałowali okazanego mi zaufania.
— Obiecałeś pan nam wiele rzeczy na dziś wieczór.
— Dotrzymam więcej aniżeli obiecałem. Na teraz mam do panów jeszcze jedną zanieść prośbę.
— Jakąż?
— Żebyście panowie w dalszym ciągu okazali mi to zaufanie, jakiem mnie dotychczas zaszczycaliście, i oddali się pod moją dyrekcyę.
— Dla tego tu jesteśmy... chwilowo abdykujemy w pańskie ręce.
— Muszę panów uprzedzić, że trzeba będzie wdrapywać się przez mur do parku.
— Wdrapywać się przez mur! powtórzył prokurator bardzo zadziwiony.
— Jest to rzecz nieunikniona...
— Uczynimy to...
— A więc panowie, jeżeli chcecie puszczajmy się w drogę.
Raul dał rozkaz woźnicy, aby stanął przed kawiarnią dworca.
Vendame znajdował się tam. Wyszedł na spotkanie Raula.
— Co pan wicehrabia ma mi do rozkazania? zapytał swobodnym tonem, gdyż w drodze z Paryża odzyskał cokolwiek energii.
— Czekaj tu na nas.
Pan de Challins powrócił do towarzystwa.
— Nasz człowiek jest tam... rzekł pół głosem do doktora... Kazałem mu czekać na nas.
— To dobrze. Idźmy panowie.
Niebo okryte chmurami.
Zaledwie pięciu idących mogło rozróżnić się nawzajem wśród ciemności.
Szli tak w milczeniu aż do końca mostu.
— Czy jeszcze daleko mamy do celu? zapytał szef Bezpieczeństwa.
— Za kilka minut staniemy na miejscu.
Gilbert prowadził swych towarzyszy po brzegu rzeki, a potem do miejsca w którem należało przebyć mur, aby wejść do parku.
Wdrapywanie się zresztą przez mur, nie przedstawiało nic trudnego, i odbyło się szybko i po cichu.
Byłoby to niewątpliwie dziwne widowisko, widzieć pięciu tych ludzi, posługujących się palisadą, tak jak drabiną i kolejno znikających, jakby jacy złoczyńcy poza murem granicznym parku.
W parę minut połączyli się.
— Idźmy z ostrożnością... rzekł Raul.
I zaprowadził ich do pawilonu, którego drzwi otworzył bez hałasu.
— Wejdźcie panowie... rzeł cichym głosem.
Prokurator, Gilbert i sędzia śledczy wśliznęli się do małego saloniku na parterze, pogrążonego w głębokich ciemnościach.
Genowefa nie spała i co chwila oczekiwała czegoś niespodziewanego, nic jednakże nie słyszała.
Doktór Gilbert, zamknąwszy drzwi za sobą po cichu, wyjął z kieszeni maleńką ślepą latarkę i zapaliwszy ją, rzucił spojrzenie na około pokoju.
— Otóż i gabinet o którym mówiła Genowefa, szepnął, wskazując ręką na drzwi oszklone, okryte firanką z muślinu, — tam wejść nam trzeba...
Otworzono drzwi.
Przestąpiono próg gabinetu, w którym znajdowało się kilka krzeseł, i kiedy drzwi zamknięto, doktór mówił dalej cichym głosem:
— Tutaj moi panowie, czekać będziemy. — Zabierzcie miejsca i nie opuszczajcie ich pod żadnym pozorem... Skierujcie wzrok na szyby. Niech nic co się dziać będzie, nie ujdzie waszej uwagi, i pamiętajcie, że najmniejszy hałas może zaalarmować winowajców, i zniweczyć cały nasz plan, lub przynajmniej skompromitować udanie się jego natychmiastowe.
— Będziemy niemi... odrzekł prokurator Rzeczpospolitej. Jedno tylko pytanie...
— Jakie?
— U kogo znajdujemy się?
— U pani baronowej de Garennes.
— Matki adwokata, Filipa de Garennes?
— Tak panie, i ciotki wicehrabiego de Challins.
Wszyscy usiedli.
Cisza zupełna zapanowała w gabinecie.
Gilbert zamknął ślepą latarkę, czyniąc tem ciemność jeszcze głębszą.
Oczekiwanie wydawało się długiem sądownikom, których ciekawość doszła do paroksyzmu, lecz nie zabrakło im cierpliwości.
Jakkolwiekbądź długiemi wydawały się minuty, czas jednakże upływał...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Jedenasta wybiła zdala.
Filip zadrżał słuchając dźwięku zegara.
Rzucając na stół gazetę, zerwał się z miejsca i rzekł:
— Moja matko, już czas.
— Będziesz mi towarzyszył, nieprawdaż? zapytała pani de Garennes. Gdybym była sama... bałabym się...
— Pójdę tak jak wczoraj, czekać na ciebie matko, u drzwi pawilonu.
— I wiejesz ostatnią dozę?
— Wleję.
— Idź więc, za chwilę zejdę do ciebie.
Filip wyszedł i tak samo jak poprzedniego dnia, podczas gdy matka wchodziła na pierwsze piętro udał się do drzwi pawilonu.
Odgłos jego kroków na piasku alei, doszedł do uszu tych, którzy czuwali w gabinecie.
— Chwila się zbliża, szepnął Gilbert.
Sądownicy zdwoili uwagę.
Usłyszeli drzwi otwierające się ponad swemi głowami.
Pani de Garennes weszła do pokoju Genowefy Genowefa otworzyła oczy i spojrzała na wchodzącą, która pochyliła się nad łóżkiem i zapytała:
— Nie śpisz jeszcze, moje dziecię?
— Nie pani, odpowiedziało dziewczę głosem tak słabym, że zalewie dosłyszeć było można.
— Już jedenasta, dam ci twoją miksturę, moja najdroższa?
— Dobrze pani.
— Czy bardzo cierpisz?
— Nie wiele, jestem jak gdyby zesztywniała...
— Jutro nie będziesz już wcale cierpieć — przyrzekam ci...
Po wymówieniu tych słów nikczemnych, pani de Garennes ze świecą w ręku, otworzyła drzwi idące na schody prowadzące na parter, zamknęła je, zeszła na dół i przestąpiła próg saloniku.
Ukazała się wtedy w pełnem świetle oczom sądowników, przez cienką zasłonę muślinowej firanki zawieszonej na drzwiach.