Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór Gilbert o wpół do jedenastej wieczór, wysiadł w Joigny, jakeśmy wspominali w jednym z poprzednich rozdziałów, i noc przepędził w hotelu.
Nazajutrz wstał bardzo rano i zapytał czy może dostać powozu, który by go odwiózł do Vic-sur-Salon.
Otrzymawszy odpowiedź potwierdzającą, przykazał ażeby powóz przygotowano jaknajprędzej, i w godzinę potem był już w drodze do wioski gdzie jak przynajmniej zapewniano, przeniosła się Honoryna Lefebvre.
Powóz zatrzymał się przed drzwiami oberży pod „Czerwonym koniem“.
— Będzie pan jadł śniadanie? — zapytał go oberżysta.
— Tak jest ale nim będzie gotowe, pójdę załatwić pewien interes. Wskaż mi pan gdzie tu jest merowstwo, jeśli łaska?
— W pośrodku wioski, na placu, obok kościoła, za pięć minut staniesz pan na miejscu.
Wkrótce rzeczywiście doszedł do placu, wszedł do merowstwa, otworzył drzwi kancelaryi, znalazł się wobec małego człowieczka, z piórem za uchem.
— Przychodzę panie — rzekł mu — po pewne objaśnienie... Czy to do pana mam się udać?
— Tak jest panie... jestem jedynym tu urzędnikiem... czego pan sobie życzysz dowiedzieć się.
— Czy w tej wiosce mieszkała lub może mieszka jeszcze, niejaka Honoryna Lefebvre, która ztąd pochodzi?
— Dawna lekarka?
— Właśnie ona.
— Już nie mieszka w Vic-sur-Salon.
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu.
— Ale, wszak ma tu pewno krewnych?
— Nie ma nikogo.
— Ależ nakoniec musi ktoś tu wiedzieć co się stało z panią Lefebvre? — zapytał doktór bardzo zaniepokojony tem co posłyszał.
— Naturalnie, że wiedzą... pani Lefebvre jest w Ameryce.
— W jakiem mieście?
— W Nowym Yorku, gdzie podobno zrobiła wielki majątek.
Gilbert notował wszystko co mu mówił urzędnik.
— Czy możesz mi pan dać bliższe wskazówki? — rzekł.
— Nie mogę... bardzo żałuję — odpowiedział urzędnik.
— A to coś mi pan powiedział, czy jest pewne?
— Najzupełniej.
— Od kogo pan to wiesz?
— Od osoby godnej wszelkiego zaufania, która widziała Honorynę Lefebvre w Nowym Yorku przed paroma miesiącami.
— A czy nie mógłbym skomunikować się z tą osobą?
— Niepodobna. Osoba ta podróżuje za swemi interesami, i w tej chwili znajduje się w głębi Rosyi.
— Dziękuję panu, odniosę się wprost do Nowego Yorku.
Doktór nie nazbyt był zadowolony z rezultatu swojej podróży, ponieważ coraz nowe powstawały trudności, narażając go na utratę drogiego czasu, powrócił do oberży pod „Czerwonym koniem“, kazał się odwieść de Joigny, zaraz po śniadaniu, i tegoż samego wieczora powrócił do Paryża.
Podczas drogi obmyślał sposoby trafienia na ślad Honoryny w Nowym Yorku.
Opuściwszy Francyę przed osiemnastoma laty, Gilbert, jak wiemy, przebywał w Ameryce. W owym czasie liczne tam miał znajomości. Stosunki przerwane, można zawiązać na nowo.
— Napiszę do mego dawnego bankiera... — powiedział sobie. — Chętnie on się podejmie uczynić, a przynajmniej nakazać poszukiwania.
Nazajutrz zatem rano napisał do bankiera Mortimera list długi i naglący, prosząc go o energiczne zajęcie się wyszukaniem w Nowym Yorku francuzki, nazwiskiem Honoryny Lefebvre, lekarki z profesyi, i dowiedzenie się od niej, co się stało z dzieckiem urodzonem w szalecie w Compiègne 17 grudnia 1863 roku. Zakończył prośbą o zawiadomienie depeszą o rezultacie pierwszych poszukiwań.
Gilbert osobiście list oddał na pocztę, i powrócił do Morfontaine.
Za przybyciem do Kwadratowego domu, znalazł kopertę pod swoim adresem. Koperta ta zawierała akt urodzenia Genowefy de Vadans zalegalizowany według wszelkich form prawnych.
— Oto jest dokument — myślał doktór Gilbert — który gdy nadejdzie pora działania, przeszkodzi panom Raulowi de Challins i Filipowi de Garennes, zagrabić majątek mego brata. Dokument ten wybornie zastępuje testament, który ci panowie z pewnością ukryli... Gdyby nie ja, odziedziczyliby!! Na szczęście ja tu jestem.
I schował kosztowny ten arkusz papieru stemplowego w szufladę, od której klucz zawsze nosił przy sobie.