Panna do towarzystwa/Część pierwsza/XXXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Syn Mikołaja Vendame istotnie wyglądał prawie na przyzwoitego człowieka.
Poważne jego ubranie, twarz starannie wygolona, dawały mu pozór jakiegoś plenipotenta, urzędnika, agenta giełdowego lub lekarza.
Zachwycony tak udatną metamorfozą, wyszedł z gabinetu swego pana i wziął z biurka portfel adwokata wypakowawszy go staremi aktami.
Zajrzawszy do portmonetki w której znajdowało się kilka luidorów i cokolwiek drobnej monety wyszedł, zamknąwszy drzwi za sobą, udał się do stacyi fiakrów i kazał się zawieźć na dworzec Północny.
Dwie godziny miał jeszcze przed sobą, a żołądek dopominał się o swoje prawa.
Wszedł do poblizkiej restauracyi i starał się jak najprzyjemniej przepędzić czas w oczekiwaniu północy, chwili odejścia pociągu, który w dwie godziny później przywiózł go do Nanteuil-le-Haudoin.
Znając dobrze tę miejscowość wiedział, że jedynem miejscem gdzie mógł się schronić, był hotel Dworca kolejowego.
Udał się więc tam, zażądał pokoju, położył się do łóżka, i zasnął snem głębokim, a obudził się dopiero kiedy słońce już było wysoko.
Około wpół do dziesiątej, starannie się ubrawszy i zawsze z portfelem pod pachą, wszedł do ogólnej sali hotelu.
Gospodarz wziął go za młodego urzędnika sądowego, przystąpił i zapytał o rozkazy z nadskakującą grzecznością.
— Każ mi pan podać śniadanie, proszę — rzekł mu Julian — a później będę pana prosić o pewne wyjaśnienia, których potrzebuję.
— Biegnę obstalować śniadanie i natychmiast powracam i będę gotów do pańskiego rozporządzenia... co pan każe sobie jeść podać?
— Co pan masz najlepszego.
— A jakie wino?
— Najstarsze jakie pan masz w piwnicy.
— Bardzo dobrze, posiadam pewien Pomard... Będzie pan kontent niezawodnie.
Julian pozostał sam, siedząc za stołem, na którym ostentacyjnie położył portfel wypakowany staremi aktami.
W tej chwili kilku wieśniaków świątecznie wystrojonych weszło do sali.
Julian poznał jednego z nich, jako jednego z bogatszych fermerów okolicy.
Wieśniak sękatym swoim kijem uderzył gwałtownie w podłogę.
Przybiegła służąca i zapytała:
— Co panowie rozkażą?
— Butelkę białego i coś do zjedzenia.
— Zimnego mięsa?
— Dobrze, a przytem kawałek sera. Niezdrowo puszczać się w podróż koleją z pustym żołądkiem.
Służąca pospiesznie ułożyła talerze i szklanki na ceracie służącej za obrus, poczem przyniosła chleb, wino i porządny kawał pieczonej cielęciny na zimno.
Gospodarz powrócił powrócił do Vendama:
— Otóż jestem na pańskie rozkazy — rzekł — potrzebujesz pan czegoś się dowiedzieć?
— Tak jest panie.
— Pytaj mnie pan, odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Przyjechałem dziś do tej miejscowości poraz pierwszy, i radbym wiedzieć jak daleko ztąd znajduje się ferma jednego wieśniaka, nazwiskiem Mikołaj Vendame?
Słysząc wymówione nazwisko Mikołaja Vendame, fermer krający przepyszny kawał cielęciny odwrócił głowę i spojrzał na Juliana.
— Nie masz pan szczęścia, mój panie — rzekł gospodarz hotelu — niepodobna mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Dla czego?
— Dopiero od roku trzymam ten zakład i żywej duszy nie znam w Nanteuil-le-Haudoin oprócz tych który mnie zaszczycają swoją klientelą... a osoba którą pan wymieniłeś do nich nie należy.
Fermer odezwał się:
— Ja jestem tutejszy — rzekł, i mogę pana objaśnić.
— Bardzo panu będę wdzięczny.
— Czy to do fermy Mikołaja Vendame, czy też do niego samego masz pan interes?
— Do niego samego.
— A zatem nie potrzebujesz pan chodzić do fermy...
— Dla czego?
— Dla tego że dom, ruchomości, pługi, wszystko jednem słowem, przeszłego roku sprzedane zostało przez władze sądowe... Jeżeli jesteś pan notaryuszem czy tam adwokatem, jak na to wyglądasz, i przyjechałeś odebrać pieniądze od Mikołaja, to najlepiej pan uczynisz, powracając pierwszym pociągiem tam zkąd przyjechałeś. Unikniesz pan niepotrzebnych kroków.
— Sądziłem, że Vendamowie dobrze się mają — rzekł Julian.
— Mieli się dobrze, mój kochany panie, ale to już dawno temu... Teraz gniją z nędzy... mieszkają w takiej ruderze, w której nie chciałbym świń swoich, uczciwszy uszy, pomieścić. Matka Vendame leży nawpół sparaliżowana na nędznym tapczanie, a i Mikołaj nie wiele lepiej się ma od swojej żony... Była chwila, że mieli nie mało pieniędzy, alej powoli, pola, ruchomości, narzędzia, wyprzedawać zaczęli jedno po drugiem. Biedak mógłby stanąć znowu na nogi, bo to bardzo uczciwy człowiek i dzielny robotnik, którego wszyscy żałują, a ja najpierwszy, ale do tego musiałby mieć swego chłopca przy sobie, aby mu pomagał.
— I nie ma go? — zapytał Julian.
— Nie, nie ma.
— Gdzież on był ten chłopiec?
— W Paryżu, gdzie niewiedzieć co robił; ale pewnie nic dobrego. Drapnął ztąd, zostawiając reputacyę ostatniego łajdaka. Ah, urwis, łotr nikczemny! Na szczęście nic o nim nie wiemy. Pewno zdechł, albo siedzi na galerach!
Julian, aby ukryć nieprzyjemne wrażenie jakiego doznał, uśmiechnął się z przymusem.
Po chwili odezwał się znowu:
— A więc Mikołaj Vendame miał tylko tego jednego syna?
— Miał także córkę... umarła w służbie, akurat półtora roku temu.
— Jedną tylko córkę?
— Tak.
— A ja słyszałem o dwóch.
— Ah! więc pan wiesz o tem! A więc to prawda, miał dwie: ale ta druga, Genowefa, nie była jego córką, — ludzie nazywali ją panienką.
— To nie ta umarła, tylko Teresa... Genowefa także oddaną została do służby, i ona to właśnie poczciwa dziewczyna, całemi siłami pomaga starym, których nazywa rodzicami, i przysyła im nędzne swoje zasługi... bez niej umarli by z głodu.
— I ta Genowefa jest w służbie? — zapytał Julian.
— Tak, jest panną do towarzystwa, tak się jej służba nazywa...
— Gdzie?
— W Paryżu.
— U kogo?
— U jednej wielkiej damy... margrabiny...
— A nie wiesz przypadkiem nazwiska tej damy?
— Naturalnie, że wiem, ponieważ posiada ona małą własność nie daleko ztąd... Margrabina de Brénnes...
— Genowefa u pani de Brénnes, znajomej mego pana!! — myślał Julian — co to za niespodzianki robi czasem przypadek!!
— Jednem słowem — mówił dalej fermer — jeżeli pan przyjechałeś pan odbiór pieniędzy to jakem już powiedział daremna fatyga... Vendamowie nie mają nic prócz oczu do płaczu...
— Rzeczywiście przyjechałem uregulować dawny rachunek...
— Ten z góry już uregulowany.
— Naturalnie niczego od tych biednych ludzi żądać nie będę. Ale chciałbym zobaczyć się z nimi.
— W takim razie, idź pan do miejsca zwanego małe krzaki... Na samym skraju lasu w górze Nanteuil. Zobaczysz pan mały nawpół walący się domek... tam mieszkają Vendanrowie...
— Dziękuję panu...
— O, nie ma za co... radbym czemś więcej przysłużyć się panu innym razem.
Na tem rozmowa skończyła się.
Julian zjadł śniadanie.
Jakkolwiek złym był z natury, jednakże to co posłyszał zachmurzyło mu czoło. Niewątpliwie nie odznaczał się miłością synowską, pomimo to opowiadanie fermera cokolwiek go wzruszyło. W zruszenie to zresztą krótko trwało.
Zaczął myśleć o Genowefie... o Genowefie od której zależał majątek jego pana, a tem samem i jego.
Pani de Brénnes z córką, mieszkały podczas lata — jak wiemy — w willi o trzy kilometry od Nanteuille-Haudoin.
— Pójdę aż tam — rzekł do siebie — ażeby się zapewnić o stanowisku jakie Genowefa zajmuje przy tych paniach...
Tak postanowiwszy, Julian po śniadaniu, zamiast udać się do mieszkania ojca poszedł w kierunku mieszkania pani de Brénnes.
Willa margrabiny nie miała wielkiej wartości, i zamiast cokolwiek przynosić, kosztowała jeszcze, gdyż dość obszerny park wymagał trzymania ogrodnika zamieszkującego pawilon około żelaznej kraty i spełniającego zarazem obowiązki odźwiernego.
Zbliżając się do willi Julian zobaczył, że wszystkie okna są zamknięte.
— Czyżby tych pań nie było w willi — rzekł.
Aby się o tem przekonać zadzwonił do drzwi żelaznej kraty.
Tłusta wieśniaczka otworzyła mu. Była to żona ogrodnika.
Widząc pana tak dobrze ubranego, ukłoniła się z pokorą.
— Przychodzi pan zapewne odwiedzić panią margrabinę i jej panienką? — zapytała.
— Tak jest, moja dobra kobieto.
— Widać pan nie wie, że te panie od roku prawie wcale tu nie mieszkają.
— Istotnie nie wiedziałem o tem... — odrzekł Julian. — Jestem notaryuszem... Mówią, że ta własność jest do sprzedania, jeden z moich klientów chciał ją nabyć — polecił mi zatem obejrzeć ją.
— Słyszałam istotnie, że pani chciałaby sprzedać... ale mój mąż żadnych dotychczas nie odebrał rozkazów; — to panna Genowefa wspominała nam o tem.
Imię to przypadkowo powiedziane przez wieśniaczkę ułatwiło wypytywanie Vendamowi. Skorzystał więc z tego:
— Panna Genowefa... — powtórzył — córka pani margrabiny de Brénnes?
— Nie panie... Panna Genowefa jest panną do towarzystwa panienki mojej pani, — jestto dziewczyna ztąd, z Nanteuil-le-Haudoin... jej rodzice są w potrzebie, i pani margrabina wzięła ją więcej z miłosierdzia, jak dla czego innego... Jestto piękna i dzielna dziewczyna, panna Genowefa, a uczona jak ksiądz proboszcz... Była na pensyi kiedy jej rodzice byli jeszcze w dobrych pierzach. Ona także mieszka w Paryżu razem z temi paniami... Może pan udać się do pani margrabiny, to się pan dowie na pewno, czy ta własność jest naprawdę do sprzedania.
— Pójdę z pewnością... Czy mogę się dowiedzieć o adresie pani de Brénnes?
— Ulica Saint-Dominique — Saint-Germain N.** Tam właśnie mój mąż co tydzień i jej posyła jarzyny i owoce z ogrodu.
Vendame zapisał adres, podziękował żonie ogrodnika i powrócił do Nanteuil-le-Haudoin.
Aby dojść do Dworca przeszedł wioskę w całej jej długości.
Spotykał mnóstwo ludzi, których poznawał odrazu, przyglądali mu się ciekawie, nie domyślając się, że ten pan tak przyzwoity, prawie imponujący, jest dzieckiem wioski, synem Mikołaja Vendame zrujnowanego i umierającego z głodu.
Nędzny łotr nie pomyślał nawet, aby pozostawić jakieś wsparcie biednym rodzicom, i rozradowany udaniem się swej wyprawy, wsiadł na pociąg idący do Paryża.
— Genowefa do nas należy — mówił sobie — ponieważ jest w Paryżu, a Paryż to miasto w którem wszystko jest możliwe dla tego, który potrafi na wszystko się odważyć.