<<< Dane tekstu >>>
Autor Florian Łagowski
Tytuł Parjasy
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PARJASY.


Czy w sprawie oświaty ludu wszystko robimy, co możemy? Podobno odpowiedź wypadnie przecząco, mimo to, że się widzi coraz więcej gorących i wytrwałych na tej niwie pracowników. Dla udowodnienia swego przeczucia, dotknę tu parę szczegółów.
Niezaprzeczoną jest rzeczą, że sprawa szerzenia oświaty cierpi na tem zawsze, jeśli nie sięga do podstaw, do dzieci. Nie stanie się potrzebą duchową książka dla tego, kto od lat dziecinnych do niej nie nawykł. A wszak prawdą jest, że gdy dla dorosłych stosunkowo obfitą jest już literatura, dla dzieci ludu zaledwie parę książeczek mamy, i do tego ceny ich dość wysokie.
Niezaprzeczoną jest też rzeczą, że bezpośrednim krzewicielem oświaty jest nauczyciel ludowy, że od niego — ilość jej i jakość tak bardzo zależy. A czyż się nim zajmujemy? O wszystkiem już nasi powieściopisarze i moraliści pisali, tylko nauczyciel ludowy był zawsze u nas jako parjas traktowany. Powie się, że on na to nie zasłużył, że on nie wytworzył typu, lub wytworzył typ ujemny. Naprzód, nic o nim nie wiemy, bo nań uwagi nie zwracano nigdy u nas na serjo; powtóre, czyż to tylko o typach się pisze? Kto wie jednak, czy tacy Leszewscy, Letynowicze, Sołtykowscy i t. d. nie przedstawiali oryginalnego, a wdzięcznego typu? Postać Leszewskiego np. rysuje mi się tak jasno na tle mieszczańskiego i urzędniczego światka niegdyś w małem miasteczku, a dzisiaj osadzie: widzę go, jak w wiecznie granatowym surducie bez plamki, w chustce batystowej, jak śnieg białej, siedzi w oddzielnej ławce pod chórem, zatopiony w cichej modlitwie; widzę go, jak o późnej godzinie, schylony nad stoliczkiem, na którym pali się jedna świeca łojowa, ze skupionym duchem pracuje; pamiętam, jak ze łzą w oku słucha użaleń na los biednych sąsiadów i pociesza, jeśli pomódz nie może. Była to postać najcichsza i najczystsza z całego otoczenia, a tak użyteczna...
Albo ów Batorski ze starannie wygoloną, o regularnych rysach z zawsze pogodną twarzą? Z jakimże zapałem, stojąc na środku izby szkolnej, opowiadał o Batorym, a my, zachwyceni, pytaliśmy się: czy on był blizkim krewnym pana profesora? Kiedy wykładał naukę moralności, biły nam serca z niepokoju, bo, jakkolwiek łagodnie, ale nieco i złośliwie, dawał przykłady cnót i występków z naszych własnych czynów. A znał nas, jak własne dzieci, a pamiętał doskonale każdy nasz postępek od samego początku roku.
Sołtykowski znowu, wysoki, chudy, wiecznie w granatowym fraku i z zieloną umbrelką nad oczami w szkole, a na ulicy z ogromnym daszkiem u kaszkietu. Nie mówiono wtedy jeszcze u nas tak wiele, jak dzisiaj o „metodzie poglądowej“, a przecież tak poglądowo uczył wszystkiego, tak jasno tłómaczył wszystko, że — doprawdy — nie wiem, czy ta szkółka elementarna nie przygotowała mię więcej do życia, niż prelekcje uniwersyteckie...
Prawda, pamiętam i paru innych, co niezbyt byli godni pamięci; ale wiem, że nie wszyscy byli takimi.
Jeżeli jednak literatura o tych poczciwych pracownikach nie wiedziała, to otoczenie przynajmniej wiedziało o nich; lekceważyło ich najczęściej, ale nie stroniło od nich.
Dzisiejsze atoli losy nauczyciela początkowego, szczególniej wiejskiego, są nader ciężkie. Pomijam wszelkie inne okoliczności, a zwracam tylko uwagę na stosunek jego do najbliższego otoczenia.
Niedawno, będąc na wsi, mogłem to zaobserwować. Po sumie w parafialnym kościołku, widziałeś, jak zwykle, gawędzące gromadki osób na cmentarzu kościelnym: tu obywatele okoliczni gawędzili swobodnie, tam gromadka jedna i druga oficjalistów, tam służba dworska, tam włościanie. Zauważyłem na uboczu samotnie stojącego młodzieńca: do żadnej grupy się nie przyłączał, nikt go też ku sobie nie garnął. Był to nauczyciel wiejski. Swój do swego dąży: zabrałem też z nim bliższą znajomość. Dowiedziałem się od niego, że napróżno starał się o przypuszczenie do towarzystwa, że przyczyną główną niechęci ku niemu jest pamięć, jaka pozostała po niecnym jego poprzedniku, oraz opinja o jego kolegach z gmin sąsiednich. Sprawdziłem potem słuszność jego spostrzeżeń; zrozumiałem i słuszność względną, dla której mój młody znajomy podejrzliwie był traktowany. Ale, z podobnego postępowania, jakie skutki wypłyną dla sprawy oświaty ludowej? Wobec takiego położenia lękam się, czy młody krzewiciel światła nie zgorzknieje, czy zamiast pożywnego pokarmu — trucizną dziatwy poić nie zacznie?
Czyżby zatem kwestji nie należało inaczej stawiać? I bezwątpienia, tak; należy do tych ludzi się zbliżać, krzepić ich na duchu, pracować nad nimi: z obojętnych robią się gorliwi, ba, ze złych dobrzy — i przeciwnie — najlepsi mogą upadać na duchu. Zamykanie zaś oczu, odsuwanie się, zawsze szkodliwe tylko wyda owoce.
Nie miałem tu zamiaru pisać rozprawy wyczerpującej: pragnąłem tylko zwrócić uwagę przyjaciół oświaty ludu na okoliczności niezawodnie ważne, zabiegów godne, a pomijane.

Warszawa.Florjan Łagowski





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Florian Łagowski.