<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pastuch
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PASTUCH.

Na wiejskiej plebanji w głębi ziemi płockiej rozlokował się wygodnie podjazd bolszewicki. Księdza proboszcza Moskale związali i związanego popędzili kolbami, zmuszając go, aby wskazał, gdzie ma schowane wino i miód. Ksiądz, mocno poturbowany, z wielką krwawą blizną od zadraśnięcia bagnetem, otworzył skrytkę w komorze i wtedy oczom rozbestwionych bolszewickich najeźdźców ukazało się kilka dobrze omszałych butelek.
— Bieri, rebiata, i piej! — wrzasnął jakiś kudłaty żołdak o powiehrzonej brodzie i skośnych oczach. — Poco księdzu wino?
Zaklął strasznie i bluźnierstwa zaczął wyrzucać z plugawej gęby. Ksiądz aż przybladł, słysząc te słowa ohydne, wołające o pomstę do Boga.
Moskale tymczasem rzucili się do komory i zaczęli porywać butelki i, uderzając w denko szerokiemi dłońmi, wysadzać korki. Po chwili powrócili do plebanji, gdzie jeden z żołdaków rozłożył na stole zrabowane kiełbasy, jaja, chleb i rozpoczęli ucztę.
Pięciu ich było i księżego miodu wystarczyło, aby się popili. Zaczęli więc krzyczeć i podśpiewywać. Coraz to wstrętniejsze słowa padały z ich ust. Jeden z Moskali, zataczając się, podszedł do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, zerwał go ze ściany i cisnął na ziemię.
— Pod Twoją obronę... — szepnął proboszcz, przymykając oczy, ale wnet je otworzył.
Ktoś wszedł do pokoju i, stanąwszy przy progu, śmiać się zaczął cienko i piskliwie.
Zdumiał się ksiądz, gdy ujrzał pastuszka Walka.
Niespełna rozumu był ów chłopak. Oczy mu ustawicznie biegały, jakby się czegoś bał, śmiał się bez przyczyny, chodził boso i bez czapki latem i zimą. Był niepiśmienny, gdyż nie mógł zapamiętać żadnej litery i zrozumieć dlaczego „B“ i „A“ ma się czytać „ba“, a nie „bea“. Z rachunkiem też mu nie szło i wszystkie liczby w sposób niezrozumiały składały się w jego chorej głowie na „dziewięć“.
Nikogo i nic nie lubił Walek. Nawet na jedzenie był obojętny. Mógł głodować po kilka dni i, gdyby ktoś litościwy nie nakarmił chłopca, napewno zmarłby kiedyś z głodu.
Tylko do kościoła w niedzielę zawsze przychodził i przesiadywał w nim aż do chwili, gdy kulawy Kazimierz wypraszał go i z brzękiem kluczy zamykał przybytek Boży. Modlił się chłopak gorliwie, płacząc i śmiejąc się naprzemian i często powtarzając jedno tylko słowo:
— Daj, daj, daj!...
Proboszcz pytał go nieraz, o co prosi Matki Boskiej. Walek trząsł wtedy głową, chichotał cienko piskliwie seplenił:
— Wiem, a nie powiem! Wiem, a nie powiem!...
Ten to Walek stanął teraz na progu księżej izby i cicho się śmiał, wydając cienki pisk. Przyglądał się wciąż bolszewikom i wciąż się śmiał. Po chwili wyciągnął czarną, spracowaną dłoń i palcem zaczął starannie rachować żołdaków.
Było ich pięciu, lecz Walek, przerachowawszy wszystkich, palnął głośno:
— Dziewięć...
— Tobie co tu potrzeba, szczenię? — wrzasnął pijany podoficer i cisnął w niego pustą butelkę, lecz chybił.
Pastuszek nic nie odpowiedział, tylko zachichotał głośniej i wyszedł.
Bolszewicy pili dalej. Jedni już spadli z tapczanu i leżeli pod stołem, chrapiąc jak konie, reszta, kiwając się, zasypiała, siedząc. Nareszcie stojący przy piecu, związany proboszcz przekonał się, że wszyscy posnęli twardym, pijanym snem, miotając się i wykrzykując ohydne przekleństwa.
Już słońce zaszło za lasem, zmrok zapadł, a po nim przyszła noc. Proboszcz wciąż stał, aż osunął się na ziemię, znużony i zrozpaczony. Widział w ciemności leżący na podłodze obraz Bogarodzicy i zaczął modlić się pocichu.
Ksiądz widocznie zdrzemnął się, gdyż nie słyszał, jak skrzypnęły drzwi i jak wślizgnął się do izby Walek. Dopiero wtedy otworzył oczy, gdy usłyszał głuche uderzenie o podłogę.
Księżyc świecił w okna i proboszcz poznał Walka-pastucha. Ten padł na kolana i pełznął w stronę obrazu, głośno bijąc się w piersi.
Podpełznął i zaczął się modlić, swoim zwyczajem szepcząc głośno:
— Daj, daj, daj!
Ucałował pokornie święty obraz, przeżegnał się i wstał.
Stanowczym krokiem, głośno tupiąc bosemi nogami podszedł do śpiącego w fotelu podoficera bolszewickiego i z jakimś dziwnym, potwornym chichotem uderzył go z rozmachem w twarz, poprawił z drugiej strony i zawył przeciągle:
— Daj, daj daj!
Żołnierz skoczył na równe nogi i jeszcze nieprzytomny i pijany wrzasnął:
— Do broni! Napad! Strzelaj!
Inni zaczęli zrywać się z podłogi i tapczanu. Nagle podoficer krzyknął przeraźliwie i padł nawznak, kopiąc ziemię nogami.
Schylony nad nim Walek podniósł się. W ręce mu coś błysnęło. Rzucił się na następnego żołnierza, i nim ten zdążył podnieść karabin, Walek odchylił się gwałtownie wtył i pchnął go z całej siły. Żołnierz upadł i nie ruszał się. Wtedy trzej pozostali pomknęli do drzwi, lecz Walek dopadł ostatniego i uderzył go z tyłu w szyję. Na ziemi pozostał trzeci Moskal, charcząc głośno.
Pozostali mocowali się z drzwiami, lecz drzwi były zamknięte. Wtedy obrócili się w stronę napastnika, starając się uderzyć go kolbami, lecz Walek jak wąż wywijał się, wyślizgiwał, odsadzał nagłemi szybkiemi ruchami, a kolby z rozmachem grzmociły podłogę, aż szczapy zaczęły z niej lecieć. Jeden z bolszewików, chybiwszy chłopca, niezgrabnie potknął się, a Walek w mgnieniu oka był już przy nim i zdążył dwa razy pchnąć go czemś, co połyskiwało w świetle księżyca.
Żołnierz usiłował wstać, lecz nie mógł, tylko głośno jęczał i oddychał szybko.
Ostatni z żołnierzy zdążył jednak dosięgnąć chłopca.
Ciężka kolba spadła mu na ramię, wytrąciła z ręki połyskujący przedmiot.
Ksiądz zobaczył, że był to ostry odłamek kosy, umocowany pomiędzy dwoma kawałkami drewna, związanemi grubym drutem.
Walek z jakimś skowytem upadł, a bolszewik wzniósł karabin i, przechyliwszy się wtył, chciał wymierzyć cios.
Walek w jednej chwili przypadł do nóg żołnierza i szarpnął do siebie. Bolszewik z rykiem upadł nawznak, a chłopak jak żbik wczepił mu się w gardło jedną ręką, drugą wyciągając ku odłamkowi kosy. Strzaskane ramię odmawiało posłuszeństwa. Żołnierz szamotał się z chłopakiem.
Nagle Walek jednym susem odskoczył od Moskala, porwał za swoją broń i, gdy żołdak, klnąc, usiłował wstać, całym ciężarem swego ciała padł na niego, pogrążając w jego boku ostrze.
Pastuszek jeszcze przez kilka chwil rzucał się około leżącego, nareszcie wstał i chichotać zaczął, wyciągając zdrową rękę naprzód i rachując leżące trupy:
— Jeden... dwa... dziewięć! — zawołał i znowu zachichotał cicho i złowrogo.
Obciągnął na sobie koszulę, podszedł do obrazu Matki Boskiej, przeżegnał się pobożnie i ostrożnie powiesił go na ścianie.
— Daj! — doszedł do księdza szept pastuszka. Walek rozciął powrozy, któremi był skrępowany proboszcz, i rzekł z piszczącym chichotem:
— Uciekajta, dobrodzieju, bo nowe Moskale od lasu jadą!
Ksiądz szybko wyszedł z izby, Walek został i usiadł na ziemi przy progu, tuż przy ostatnim zwalonym przez siebie żołnierzu. W prawej ręce trzymał swój tasak z kosy i uśmiechał się, chociaż przez twarz biegł czasami skurcz bólu, a wtedy dotykał strzaskanego ramienia.
Długo siedział Walek, aż podniósł głowę i zaczął nadsłuchiwać. Na dziedzińcu plebanji rozległ się szczęk podków i kilku bolszewików, zsiadłszy z koni, skierowało się do domu księdza. Ktoś targnął klamką. Walek uskoczył na stronę i zaczaił się jak kot przy drzwiach. Po chwili drzwi z łoskotem wypadły pod uderzeniami kolb i do izby wkroczyli bolszewicy.
— Co to takiego? Naszych pobili? Kto?
— Ja! — zapiszczał Walek i runął na Moskali.
Stojący najbliżej odskoczył ze skrwawioną ręką, wyjąc z bólu, inni otoczyli i schwycili chłopca.
— Związać i pod ścianę z nim! — komenderował oficer.
Walek w porwanej, uwalanej we krwi i błocie koszuli stał ze związanemi rękami i nogami przy piecu i cienko, piskliwie śmiał się.
— Toś ty to uczynił, polski psie? — pytał oficer, podnosząc rewolwer.
— A ja! — brzmiała odpowiedź.
— Sam, bez pomocy?
— A juści, sam, tylko z kosom! — śmiał się Walek.
— Czemuś to zrobił, szczenię? — wrzasnął oficer.
— Matki Najświętszej broniłem i ziemi naszej też. Matka Częstochowska dała mi moc i spryt, bym wiedział już, poco Walek-pastuch żyje na ziemi! — odparł głośno i spokojnie chłopak, lecz już nie uśmiechał się i nie chichotał.
Później, gdy zapalono lampę i przeprowadzono rewizję w domu, gdzie nikogo nie znaleziono, oficer zbliżył się do chłopca. Walek uważnie zajrzał mu w oczy i później wzrok obrócił na stroskane oblicze Matki Zbawiciela świata i szepnął:
— Daj!...
Huknął strzał rewolwerowy. Walek z przebitą głową osunął się na podłogę, pozostawiając na białej powierzchni pieca szeroką, czerwoną smugę...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.