Stary
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | „Stary“ |
Pochodzenie | Najwyższy lot |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
17 lat dopiero miał Zygmunt Miller, gdy wstąpił do legjonów w Piotrkowie w r. 1914. Od tego czasu nie opuszczał szeregów, którym było sądzone bronić i utrwalić odradzającą się Polskę.
Walczył jako szeregowiec, a wyrobił się na dobrego i surowego dla siebie i innych żołnierza. I nie dziw! Bo już w 23 bitwach brał udział, śmierci nieraz zaglądał w oczy i nie wyprowadzało go z równowagi żadne nieoczekiwane niebezpieczeństwo.
Zrozumiał wielkie znaczenie ładu i posłuchu w wojsku i nie folgował sobie, ani też innym, później, gdy już gam prowadził żołnierzy do boju.
Legjoniści lubili tego poważnego młodzieńca, bardzo uprzejmego dla każdego i łagodnego. W chwilach, gdy nie było warty, wycieczki lub potyczki, wiara zwykle otaczała Zygmunta, a przy ognisku, czy w chałupie przy palącym się piecu, przed spoczynkiem, któryś z legjonistów podchodził do niego z prośbą:
— Opowiedzcie co znowu! Takie to fajne!
Zygmunt nie dawał się prosić i, usiadłszy wygodnie, zaczynał pogadankę. Cóż za różnorodne tematy poruszał oficer podczas tych krótkich wywczasów żołnierskich!
Opowiadał o świetnych dziejach dawnej Polski, o katowaniu dusz i ciał polskich na Sybirze, opisywał barwnie życie w innych krajach, mówił o słońcu i gwiazdach, o nieznanych zwierzętach i ptakach.
Szczególnie zaś lubiła wiara, gdy napamięć przytaczał urywki z przecudnych powieści Sienkiewicza o obronie Częstochowy, o bitwie pod Beresteczkiem, o księciu Jaremie Wiśniowieckim, o miłych polskiemu sercu rycerzach: Skrzetuskim, Podbipięcie, Wołodyjowskim i Kmicicu, a brać żołnierska za boki się brała, słuchając przechwałek i fortelów krotochwilnego Zagłoby.
Często też do chałupy Millera zjawiali się oficerowie i słuchali tych jego opowiadań, które odrywały wszystkich od ciężkiego, pełnego niebezpieczeństw życia bojowego. Narazie obecność starszych krępowała żołnierzy, lecz, gdy oficerowie siedzieli zadumani, uważnie słuchając, lub zaczynali się śmiać z jakiegoś wesołego kawału, albo też pytania różne zadawać Millerowi, skrępowanie pryskało. Wszyscy stawali się jedną rodziną, spojoną wspólnym celem życia. Przed większemi bitwami Miller opowiadał zazwyczaj więcej, starając się podnieść ducha, obudzić wesołość i pewność zwycięstwa.
Żołnierze nazywali go „Stary“ albo „Nauczyciel“.
I prawda! Jak stary żołnierz, rozumiał on duszę żołnierską i ludzką, a jak nauczyciel, umiał poprowadzić w należnym kierunku myśl swoich towarzyszy broni.
Ceniono go bardzo w pułku i, gdy Zygmunta posyłano w jakiejś sprawie pułkowej z obozu do miasta lub sztabu, wyglądano go niecierpliwie i narzekano:
— Psia krew! Gdzie to „nauczyciel“ zabłąkał się? Czy aby naszego „starego“ do sztabu nie wzięli, bo łakomi tam na niego.
Lecz nie dla służby w sztabach poszedł na wojnę młodzieniec, tylko dla bitew i ofiar, więc zawsze powracał do legjonu i przywoził z sobą nowe, ciekawe opowiadanie lub jaką książkę, jeszcze nie czytaną, a wtedy na nowo zaczynały się pogadanki wieczorne.
Nareszcie nastąpiły szczęśliwe dni, w których Polakom sądzonem było walczyć już pod polskim sztandarem.
Stanął pod nim natychmiast Zygmunt Miller, gdyż, nie zwlekając, wstąpił do polskiej armji.
Długa i sumienna służba bojowa, doskonałe referencje i popularność jego w legjonach zjednały mu uznanie. Mianowano go podporucznikiem i przydzielono do 36 pułku piechoty, w którym dowodzić miał kompanją w trzecim baonie.
Nic oprócz szlif nie zmieniło się w życiu młodego oficera.
Pozostał wśród swoich i ten sam cel mu przyświecał, a był to cel zrozumiały dla niego od chwili, gdy mając 17 lat, poszedł do legjonów nie dla sławy i zaszczytów, ale dla walki o wolność i świetność swego kraju.
Tak samo, jak w dawnych legjonach, w chałupie lub namiocie Millera zbierano się wieczorami i słuchano jego nieskończonych, zawsze czystych, szlachetnych, miłością do Polski i rodaków tchnących opowiadań. Prawda, że teraz było więcej oficerów, lecz ci, po dawnemu, wpadali po chwili w ogólny tok rozrzewnienia lub wesołości i nie krępowali żołnierzy, którzy przepadali za swoim „starym“.
Pewnego razu opowiadał Miller jakąś scenę z powieści „Ogniem i Mieczem“, gdy naraz wszedł bardzo srogi, rudy jak płomień major, którego żołnierze bali się i niebardzo lubili.
Podporucznik zakomenderował:
— Wstać!
A gdy surowy major pozwolił wszystkim usiąść i, oparłszy głowę na ręku, przygotował się do słuchania, Miller ciągnął dalej:
— Książę więc posłał na pierwszy ogień pułkownika Wierszułła. A był on taki rudy, jak ogień, tak nasz major, a, jak każdy rudy, odważny bardzo...
kołnierze, jak jeden mąż, zwrócili uśmiechnięte, ale jednocześnie nieco strwożone twarze w stronę majora, a ten zupełnie niespodziewanie parsknął śmiechem i huknął:
— Hej, żebyśmy mogli tak wojować, jak wtedy wojowali, tobym i ja na podjazdy i harce chodził! Dobre to były czasy, chłopcy, oj, dobre! Ale i my pohulamy jeszcze!
Rozjaśniły się twarze żołnierskie i zniknął bez śladu na zawsze lęk i niechęć do surowego majora. Żołnierze, salutując go przy spotkaniu, radośnie i śmiało uśmiechali się do niego, jak do dawnego znajomego, bo już teraz przezwisko „Wierszułł“ pozostało przy nim, gdyż był zabijaką, jak dawny pułkownik książęcej tatarskiej chorągwi.
Nikt jednak z kompanji Millera, ani na chwilę nie myślał, żeby „stary“ albo „nauczyciel“ wybaczył im jakieś wykroczenie przeciw prawu lub dyscyplinie. Na służbie był wymagający, żartów nie lubił, lecz wiara wiedziała, że „stary“ wstawał jeszcze przed pobudką, nocami obchodził warty, a w boju był w pierwszym szeregu i strzelał okrutnie.
Widzieli go też żołnierze, gdy, ranny w obojczyk podczas ataku, doszedł do szańców bolszewickich i, nie mogąc sam walczyć, został w linji i komendy nikomu nie oddał; pamiętali też dobrze, że, ledwie podleczony, stawił się do pułku i dowództwo objął nanowo, po staremu opowiadał „fajne“ rzeczy wieczorami, nocami warty i czołowe posterunki kontrolował, z całą surowością wymagał służby, a po służbie zmieniał się odrazu w „starego“.
13 sierpnia 1920 r. posunięto pułk pod Ossów, aby zatrzymać bolszewików, którzy parli na Warszawę.
Wieczorem zebrało się około Millera sporo żołnierzy i oficerów, bo mieli zapowiedzianą ciekawą pogadankę.
Podporucznik opowiadał o konstytucji 3-go Maja, a zakończył tak:
— My, Polacy, jesteśmy dziwnym narodem! Od wieków jesteśmy obrońcami i nauczycielami ludów i państw. Ciągle broniliśmy zachodnie państwa od najścia Tatarów i Turków, od zagłady chrześcijaństwa przez półksiężyc, a nic dla siebie za to nie żądaliśmy. Niewdzięcznością nam za to płacono, a my spokojnie i na to patrzyliśmy, i gniewu w nas nie było ani zawiści. Gdy ciężki los nas spotkał, obce jarzmo, uczyliśmy cały świat cierpliwości i hartu ducha, milcząc i wierząc w męce, że przyjdzie czas zmartwychwstania. Wiedzieliśmy, iż wszystkie stany oddadzą krew i życie swoje w ofierze Ojczyźnie, a nikt wywyższać się nie będzie i pysznić, bo wszyscy są równi przed Matką-Ojczyzną! To też teraz, gdy świat nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że znowu bronimy go przed nawałnicą wrogów wszystkich państw, wiemy, że jednak zrozumie to kiedyś i imiona nasze — żywych czy poległych, uważać będzie za imiona obrońców całej ludzkości. Spełniamy teraz wysokie i piękne zadanie, takie, jakie spełniał król Jan Sobieski pod Wiedniem. Broniąc Polski, bronimy Berlina, Wiednia, Paryża, Londynu i Rzymu. My to wiemy, my to czujemy, i to daje nam siły i odwagę, a w chwili zgonu radość, że idziemy na śmierć dla wielkiego dzieła.
Wszyscy rozeszli się pod wrażeniem słów „starego“ a obecny ksiądz Skorupka podszedł, pobłogosławił Millera i powiedział:
— Oby życie twoje było promienne, a gdyby Bóg sądził inaczej, niech zgon twój będzie jasny jak zachód słońca!
Nazajutrz rozgorzała bitwa pod Ossowem. Szczęśliwa bitwa, po której zaczęto gnać bolszewików dalej i dalej od Warszawy, aż wygnano ich z Polski.
W tej bitwie padł młody, pełen zapału ksiądz Skorupka, a Zygmunt Miller, którego on błogosławił minionej nocy, został śmiertelnie ranny.
Odwieziono go do szpitala Ujazdowskiego w Warszawie, gdzie obudził się na chwilę i szepnął:
— Widzę wielkie światło... Cały kraj w promieniach i tęczach... Jakie szczęście!...
Umilkł... bo nastąpiła chwila zgonu, a była jak pogodny zachód słońca...