Pawilon wśród wydm/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Pawilon wśród wydm
Wydawca Kurier Polski
Data wyd. 1938
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Moje zapoznanie się z wysokim panem.

Klara wpuściła mnie do pawilonu. Byłem zdziwiony, że dom był tak dobrze i mocno ufortyfikowany. Silna barykada niełatwa do zburzenia, chroniła drzwi przed napaścią zzewnątrz. Okiennice jadalni, do której mnie wprowadzili, a która była słabo oświetlona lampą, zabezpieczono jeszcze kunsztowniej. Ramy były wzmocnione przez listwy, położone wpoprzek i nakrzyż. Podtrzymywał je ze swej strony cały system wiązań i podpórek, z których jedne szły od podłogi, drugie — od sufitu, niektóre zaś opierały sie aż o przeciwległą ścianą pokoju. Była to wspaniała robota ciesielska. Nie mogłem ukryć mego podziwu.
— Jestem inżynierem, — rzekł Northmour, — przypominasz sobie belki w ogrodzie? Oto są! Zużytkowałem je!
— Nie wiedziałem, że masz tyle talentów!
— Broń masz? — zapytał Northmour, pokazując szereg strzelb i karabinów, które stały w doskonałym porządku oparte o kredens i o ścianę.
— Dziękuję, — odrzekłem, — od naszego ostatniego spotkania chodzę uzbrojony. Ale, prawdę mówiąc, od wczorajszego wieczoru nie miałem nic w ustach.
Northmour postawił przede mną zimne mięso, do którego się zabrałem gorliwie i flaszkę dobrego Burgundu. Ponieważ byłem przemoczony, piłem, nie żałując sobie. Piłem zawsze bardzo mało. Nie należy jednak być krańcowym w stosowaniu zasad, więc też bez skrupułu wychyliłem wtedy trzy czwarte butelki. Jedząc, wciąż podziwiałem przygotowania do obrony.
— Możemy wytrzymać oblężenie, — powiedziałem wreszcie.
— Tak, — rzekł Northmour przeciągle, — ale chyba bardzo krótkie. Nie znaczy to, że nie ufam wytrzymałości pawilonu, ale zabójczo na mnie działa myśl o podwójnem niebezpieczeństwie. Jeżeli dojdzie do strzelaniny, to ktoś ją usłyszy, nawet na tem odludziu, a wtedy wyjdzie na jedno, czy być zabitym przez karbonarów, czy wsadzonym do paki przez prawo. To jest djabelska rzecz — mieć na tym świecie prawo przeciwko sobie. Tak też mówię temu pasażerowi na górze. On jest tego samego zdania.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Och, ten! — wykrzyknął Northmour, — drab kwaśny i niemiły. Nic nie miałbym przeciw temu, aby wszystkie djabły włoskie skręciły mu kark. Nie jestem wcale po jego stronie. Rozumiesz mnie? Zawarłem umowę o rękę córki i chcę ją mieć.
— Rozumem, — odparłem, — ale jak pan Huddlestone przyjmie moje wtargnięcie?
— Pozostaw to Klarze, — odparł Northmour.
Chętniebym go spoliczkował za tę prostacką poufałość. Ale i ja, i Northmour (sprawiedliwość nakazuje to przyznać) uszanowaliśmy zawieszenie broni i, dopóki trwało niebezpieczeństwo, żadna chmura nie przeszła między nami. Ze szczerą satysfakcją daję mu to świadectwo. Nie bez dumy patrzę też wstecz na moje własne postępowanie. Trudno też wyobrazić sobie dwóch ludzi w bardziej denerwującem i drażniącem położeniu.
Kiedy się posiliłem, obejrzeliśmy dobrze piętro. Przechodziliśmy od okna do okna, próbowaliśmy różnych podpórek, tu i tam coś zmieniając. Uderzenia młotka głośnem echem rozlegały się po domu. Zaproponowałem, żeby zrobić strzelnice. Ale on mi odpowiedział, że są już zrobione na górnem piętrze. Oględziny te zaniepokoiły mnie i przygnębiły. Było dwoje drzwi i pieć okien do obrony, a razem z Klarą było nas tylko czterech przeciwko niewiadomej liczbie przeciwników. Zwierzyłem się z mych wątpliwości Northmourowi, a ten, z niezachwianą równowagą, oznajmił mi, że je podziela.
— Zanim dzień upłynie, — mówił, — wszyscy będziemy wymordowani i wrzuceni w ruchome piaski. Mnie to napewno nie minie.
Wzdrygnąłem się mimowoli na wspomnienie ruchomych piasków, ale przypomniałem Northmour’owi, że nieprzyjaciele nasi mnie oszczędzili.
— Nie łudź się nadzieją, — odparł, — wtedy nie byłeś w jednej łodzi ze starym, a teraz jesteś. Jest to zguba dla nas wszystkich, zapamiętaj moje słowa.
Zadrżałem o Klarę. A w tej chwili właśnie usłyszałem słodki jej głos, wzywający nas na górę. Northmour pokazał mi drogę i, wszedłszy po schodach, zapukał do drzwi pokoju, zwanego zazwyczaj „Sypialnią mego wuja“, ponieważ krewny Northmour’a, który budował pawilon, przeznaczył ten pokój dla siebie.
— Proszę wejść, Northmour, proszę wejść, drogi panie Cassilis, — powiedział głos z wewnątrz.
Northmour pchnął drzwi i wpuścił mnie przed sobą. Wchodząc, widziałem, jak córka wślizgnęła się do przyległego pokoju, przeznaczonego dla niej. Łóżko było teraz przesunięte pod ścianę, a nie stało nawprost okien, jak wtedy, gdy oglądałem ten pokój. Siedział w nim Bernard Huddlestone, zbankrutowany bankier. Chociaż źle mu się przypatrzyłem wówczas w nocy przy słabem świetle latarki, ale bez trudności poznałem go teraz. Miał długą, żółtą twarz, otoczoną rudemi faworytami i brodą. Jego ścięty nos i wystające kości policzkowe czyniły go podobnym do kałmuka. Jasne oczy płonęły gorączką i podnieceniem. Na głowie miał czapeczkę z czarnego jedwabiu. Na łóżku leżała otwarta ogromna Biblja, a na niej para złotych okularów, stos innych książek wznosił się obok, na stoliku. Zielone firanki rzucały trupi cień na jego twarz. Gdy tak siedział, oparty o poduszki, boleśnie zgarbiony, głowa jego zwisała aż nad kolanami. Sądzę, że gdyby nie umarł w inny sposób, zginąłby w ciągu kilku tygodni z wyczerpania.
Wyciągnął ku mnie rękę długą, cienką i nieprzyjemnie owłosioną.
— Proszę, proszę wejść, panie Cassilis, — powiedział, — jeszcze jeden obrońca, jeszcze jeden! Miło mi pana powitać, jako przyjaciela mojej córki. Jakże są mi oddani przyjaciele mojej córki. Niech Bóg ich za to wynagrodzi i pobłogosławi.
Podałem mu rękę, nie mogąc tego uniknąć. Ale nie poczułem dla niego sympatji, którą gotów byłem mieć dla ojca Klary. Zraził mnie obłudny, słodki jego ton.
— Cassilis to dobry człowiek, — rzekł Northmour, — wart dziesięciu.
— Słyszę właśnie, że tak jest, śpiesznie przytwierdził p. Huddlestone, — mówi mi to moja córka. Ach, panie Cassilis, grzechy moje obróciły się przeciw mnie! Upadłem nisko, bardzo nisko, ale mam zamiar wszystko odpokutować. Wszyscy wkońcu zakrólujemy w łasce p. Cassilis. Co do mnie, przybyłem za późno, ale ze szczerą pokorą, proszę mi wierzyć.
— Daj pan spokój tym faramuszkom, — przerwał Northmour brutalnie.
— Nie, nie, drogi Northmour! — zawołał bankier, — nie powinien pan próbować zachwiać mną. Zapominasz, dobry, drogi chłopcze, ze jeszcze dziś wieczór mogę stanąć przed Stwórcą.
W tym stanie podniecenia wzbudzał on szczerą litość. Poglądy ateistyczne Northmour’a dobrze znałem i nieraz je wyśmiewałem. Teraz oburzyło mnie, że starał się odwrócić grzesznika od myśli pokutnych.
— Ba, drogi Huddlestonie, — powiedział, — jest pan dla siebie niesprawiedliwy. Jest pan człowiekiem przywiązanym do dóbr tego świata. Znał się pan na łotrowstwach wszelkiego rodzaju, zanim ja się urodziłem. Sumienie pana jest wygarbowane, jak skóra południowo-amerykańska. Tylko życia nie potrafił pan wygarbować — tu jest słaba strona tej sprawy.
— Brutal, brutal, zły chłopiec, — odparł p. Huddlestone potrząsając palcem, — nie jestem formalistą, jeżeli o to chodzi. Zawsze nienawidziłem czczego formalizmu. Ale nie straciłem nigdy wiary w coś lepszego. Byłem złym człowiekiem, p. Cassilis, nie przeczę temu. Ale stało się to po śmierci mojej żony, a wdowiec — to, wie pan, jest coś, całkiem innego. Nie grzesznik — ale — zawsze jest różnica. Mówiąc o tem... Tst! — przerwał nagle, podniósł dłoń, rozstawił palce, twarz jego wykrzywiła się strachem. Nadsłuchiwał. — To tylko deszcz, dzięki Bogu, — dodał po chwili z uczuciem nieopisanej ulgi.
Przez kilka chwil leżał wśród poduszek, jaki człowiek bliski omdlenia. Potem zrobił wysiłek i głosem cokolwiek drżącym zaczął mi dziękować za to, że chcę go bronić.
— Jedno pytanie, proszę pana, — ozwałem się, gdy zamilkł, — czy to prawda, że ma pan ze sobą pieniądze?
Pytanie to bardzo mu się nie podobało, ale wyznał niechętnie, że ma trochę pieniędzy.
— A więc dobrze, — mówiłem, — wszak oni ścigają pana z powodu tych pieniędzy. Czemu pan nie odda im uratowanej sumy?
— Ach! — odparł, potrząsając głową, — próbowałem to zrobić, p. Cassilis, — ale nie, oni chcą krwi.
Huddlestone, to całkiem brzydkie z pana strony, — rzekł Northmour, — ofiarowałeś im pan tylko o dwa tysiące funtów za mało. Deficyt wart jest wzmianki. I widzisz, Frank, oni sobie jasno na swój włoski sposób rozumują; wydaje im się, jak i mnie że mogą mieć obie rzeczy, dla których go prześladują — i krew, i pieniądze i nie mieć już żadnego kłopotu, z tej rozrywki nadprogramowej.
— Czy pieniądze są w pawilonie? — zapytałem.
— Tak, są tutaj, ale chciałbym, aby były na dnie morza, — rzekł Northmour i nagle huknął na Huddlestone’a, od którego się odwróciłem: — Co znaczą te miny pańskie? Czy myśli pan, że Cassilis sprzeda pana?
P. Huddlestone przeczył gorąco, że podobna myśl nie postała mu nawet w głowie.
— To dobrze, — odrzucił Northmour najniegrzeczniej, jak umiał, — skończy się na tem, że nas pan znudzi. Co chciałeś powiedzieć? — zwrócił się do mnie.
— Chciałem zaproponować zajęcie na popołudnie: wynieśmy wszystkie te pieniądze, co do sztuki, przed dom. Jeżeli Karbonarowie przyjdą, to zabiorą je. Bądź co bądź, jest to ich własność.
— Nie, nie, — zawołał Huddlestone, — to nie jest ich, to nie może do nich należeć. To musi być rozdzielone ratami między wierzycieli.
— Daj pan spokój, tego nie będzie, — rzekł Narthmour.
— Tak, ale moja córka, — jęczał nieszczęśliwy.
— Córka pańska nie zginie. Oto są dwaj konkurenci, Cassilis i ja, a żaden z nas nie jest żebrakiem. Wybierze jednego z nas. Co do pana — to dosyć tej polemiki — nie ma pan prawa ani do grosza z tej sumy, zresztą umrze pan niebawem.
Słowa te były okrutne, ale p. Huddlestone wzbudzał tak mało sympatji, że chociaż widziałem, jak wił się i wstrząsał, w duchu uznawałem je za słuszne.
— Ja i Northmour, — rzekłem, — chcemy pomóc panu uratować życie, ale nie uciec ze skradzioną własnością.
Walczył ze sobą, tłumiąc gniew, ale ostrożność nakazywała mu ustąpić.
— Moi drodzy chłopcy, — rzekł — róbcie ze mną i z moimi pieniędzmi, co chcecie, składam to w wasze ręce. Dajcie mi teraz się uspokoić.
Odeszliśmy z uczuciem ulgi. Widziałem jeszcze, jak wziął znów Biblję i drżącemi rękami wkładał okulary.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.