Pawilon wśród wydm/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pawilon wśród wydm |
Wydawca | Kurier Polski |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nigdy nie zapomnę tego popołudnia. Northmour i ja byliśmy przekonani, że napad jest nieunikniony. Gdyby od nas zależało zmienić bieg wypadków, bylibyśmy ten napad raczej przyśpieszyli, niż odwlekali. Tak ciężkiem i nieznośnem było dla nas oczekiwanie. Nie byłem nigdy mólem książkowym, choć lubiłem czytać; ale żadne książki nie wydały mi się tak niedorzecznemi, jak te, które kolejno odrzucałem wtedy w pawilonie. Nawet rozmowa się nie kleiła. Oczekiwaliśmy wciąż w naprężeniu, nasłuchując, chwytając każdy dźwięk, nawet szum wiatru wśród wydm. Ale dotąd nie było ani śladu naszych wrogów.
Roztrząsaliśmy wciąż mój projekt, dotyczący pieniędzy. Nie bylibyśmy go wykonali, w stanie zupełnej równowagi. Ale byliśmy tak zatrwożeni, że chwytaliśmy się źdźbła, jak tonący brzytwy, i postanowiliśmy wystawić pieniądze, chociaż w ten sposób zdradzaliśmy obecność Huddlestone’a w pawilonie.
Suma ta składała się częściowo z monety brzęczącej, częściowo z papierów bankowych i czeków na imię John’a Gregory. Wzięliśmy ją, przeliczyliśmy, włożyliśmy znowu do skrzynki pocztowej, należącej do Northmour’a i przygotowaliśmy list po włosku, który mieliśmy, dołączyć. Podpisaliśmy go obaj, dodając przysięgę że jest to wszystko, co ocalało z ruiny banku Huddlestone’a. Oczywiście, był to czyn najszaleńszy, chociaż dokonany przez dwóch ludzi, zdrowych na umyśle. Gdyby skrzynka wpadła w ręce niepowołane, byłaby dowodem przeciwko nam, podstawą do wytoczenia nam sprawy kryminalnej. Ale nie rozumowaliśmy wtedy całkiem trzeźwo, a byliśmy tak zdenerwowani, że musieliśmy wyładować nasz niepokój raczej w bylejakim czynie, niż znosić tę agonję oczekiwania. Prócz tego, byliśmy przekonani, że w zagłębieniach wydm pełno jest szpiegów i ukazanie się nasze ze skrzynką może doprowadzić do nawiązania rokowań, a może i kompromisu.
Dochodziła trzecia, gdy wyszliśmy z pawilonu. Deszcz ustał, słońce świeciło prawie wesoło. Nigdy jeszcze mewy nie latały tak blisko domu, nie bojąc się wcale ludzi. Gdyśmy byli na progu, jedna z mew zatrzepotała skrzydłami tuż nad naszemi głowami i krzyknęła żałośnie tuż nad uchem.
— To omen dla ciebie. — rzekł Northmour, przesądny, jak wszyscy wolnomyśliciele, — one myślą, żeśmy już umarli.
Zaprzeczyłem, ale bez przekonania — ten krzyk ptaka zrobił wrażenie i na mnie.
Tuż przed bramą, na gładkiej trawie postawiliśmy skrzynkę, a Northmour zaczął powiewać białą chustką, nad głową. Nikt nie odpowiadał. Podnieśliśmy głos, wołając, że jesteśmy posłami, którzy chcą rozstrzygnąć spór. Ale ciszy nic nie przerywało, prócz szumu morza i krzyku mew. Z ciężkiem sercem daliśmy temu pokój. Nawet Northmour był niezwykle blady i obejrzał się przez ramię, jakby w obawie, że ktoś się prześlizgnął między nim a drzwiami pawilonu.
— Na Boga, — wyszeptał, — tego już dla mnie za wiele.
Odparłem równie cicho: — A może ich wcale niema?
— Popatrz tam, wskazał mi ruchem głowy, jakby bojąc się wyciągnąć dłoń.
Spojrzałem we wskazanym kierunku i ujrzałem słup dymu w północnej części lasu, wznoszący się ku bezchmurnemu niebu.
— Northmour, — powiedziałem (mówiliśmy wciąż szeptem), — nie mogę dłużej wytrzymać w niepewności. Wolę stokrotnie śmierć. Zostań tu na straży przy pawilonie. Pójdę naprzód i zmiarkuję, czy mam iść wprost do ich obozu.
Obejrzał się dokoła, mrużąc oczy, potem skinął na znak zgody.
Serce me biło, jak młotem gdy szedłem w kierunku dymu. Dotąd drżałem z zimna, teraz oblały mnie płomienie. Grunt w tem miejscu był nierówny; setka ludzi mogła leżeć w ukryciu po obu stronach mej ścieżki. Ale wybierałem przejścia najbezpieczniejsze, z których mogłem widzieć kilka kotlin odrazu. Wkrótce ostrożność moja odniosła skutek. Wszedłszy nagle na trochę wyższy pagórek, zobaczyłem człowieka, schylonego wpół i biegnącego wąwozem tak szybko, jak tylko na to pozwalała niewygodna pozycja. Wypłoszyłem jednego ze szpiegów z zasadzki. Jak tylko go zobaczyłem, zacząłem wołać na niego po włosku i angielsku. A on, ujrzawszy się odkrytym, wyskoczył z wąwozu, wyprostował się i pędem strzały znikł w lesie.
Nie było poco go ścigać. Dowiedziałem się więc, że jesteśmy szpiegowani i oblegani w pawilonie. Wróciłem tą samą drogą do Northmour’a, który stał przy skrzynce. Zauważyłem, że był bledszy, niż przedtem i, że głos jego drżał trochę.
— Czy nie widziałeś jego twarzy? — zapytał.
— Był odwrócony odemnie, — odparłem.
— Frank, idźmy do domu. Nie jestem tchórzem, ale nie mogę tego dłużej wytrzymać, — szepnął.
Było cicho i słonecznie dokoła, gdyśmy wracali do domu. Nawet mewy odleciały i krążyły nad wybrzeżem i wydmami. Ale ta pustka przerażała mnie bardziej od całego pułku pod bronią. Dopiero, gdy zabarykadowaliśmy drzwi za sobą, odetchnąłem z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie poważnie. Każdy z nas w duchu robił sobie uwagi nad bladością i zmięszaniem drugiego.
— Masz rację, — rzekłem, wszystko przepadło. Podajmy sobie dłonie poraz ostatni.
— Tak, — odpowiedział, — podam ci dłoń, bo zaiste, nic z tego nie knuję. Ale pamiętaj, jeżeli jakiś niemożliwy wypadek pozwoli nam wyrwać się z rąk tych bandytów, to prawem czy lewem postaram się ubiec ciebie.
— Och, — odparłem, nudzisz mnie.
Uraziło go to i szedł w milczeniu ku schodom; nagle zatrzymał się na pierwszym stopniu.
— Nie rozumiesz mnie, — rzekł, — nie jestem oszustem i czuwam nad sobą. Oto wszystko. Mogę nudzić pana, lub nie, panie Cassilis, mało dbam o to. Mówię dla własnej satysfakcji, a nie dla pańskiej zabawy. Możesz iść na górę i zalecać się do panienki. Co do mnie, zostaję tutaj.
— A ja też zostaję z tobą, — odrzekłem — czyż myślisz, że ukradłbym chociaż krok jeden przed tobą nawet za twojem pozwoleniem?
— Frank, — odparł, z uśmiechem, — szkoda, że jesteś osioł, bo masz maniery człowieka. Dziś nie możesz mnie zirytować, choćbyś chciał. Czy wiesz, — ciągnął dalej łagodnie, — myślę, że jesteśmy dwoma najnieszczęśliwszymi ludźmi w Anglji ja i ty. Dobiegliśmy trzydziestki, a nie mamy dziecka, ani żony, ani żadnego warsztatu pracy — biedni, godni politowania, straceńcy! A teraz ubiegamy się o dziewczynę! Jakby nie było kilku miljonów dziewcząt w Zjednoczonem Królestwie! Ach, Frank, Frank, żal mi tego z nas dwojga, kto przegra tę stawkę, choćbym nim był nie ja! Byłoby lepiej dla niego — jak mówi Ewangelia, — aby mu uwiązano kamień młyński u szyi i rzucono go aż na dno morza. Napijmy się, — zakonkludował nagle tym samym ciężkim tonem.
Wzruszyły mnie jego słowa i zgodziłem się. Usiadł przy stole i patrzył na szklankę sherry pod światło.
— Jeżeli pobijesz mnie, Frank, — powiedział, — zacznę pić. A ty co zrobisz, jeżeli ja ciebie pobiję?
— Bóg to wie, — odparłem.
— Dobrze, — rzekł, — a oto toast na poczekaniu: Italia irredenta!
Reszta dnia upłynęła wśród tej samej okropnej nudy i oczekiwania. Nakryłem do stołu, a Northmour i Klara gotowali posiłek w kuchni. Przechodząc, słyszałem urywki ich rozmowy i ze zdziwieniem stwierdziłem, że obraca się prawie wyłącznie dokoła mojej osoby. Northmour mówił o wyborze męża, ale o mnie wspominał z pewnem uczuciem i nie mówił nic na moją niekorzyść, chyba, że i sam się ganił jednocześnie. Uczucie wdzięczności i zdenerwowanie wzruszyły mnie do tego stopnia, że poczułem łzy w oczach. — Oto trzy szlachetne istoty, — myślałem, — mogą zginąć w obronie złodzieja bankiera.
Zanim siedliśmy, wyjrzałem na dwór przez okno górnego piętra. Słońce zachodziło. Wydmy były puste, skrzynka stała nietknięta tam, gdzieśmy ją zostawili.
P. Huddlestone w żółtym szlafroku siadł przy jednym końcu stołu, Klara — przy drugim, my zaś zajęliśmy miejsca po obu stronach. Lampa paliła się jasno. Wino było dobre, mięsiwa doskonałe, chociaż przeważnie podane na zimno. Towarzystwo nasze było weselsze, niż można było oczekiwać w tych tragicznych okolicznościach. Od czasu do czasu Northmour albo ja wstawaliśmy i obchodziliśmy nasze barykady. Wtedy p. Huddlestone przypominał sobie okropną rzeczywistość, patrzył wzrokiem upiora, i przez chwilę na twarzy jego malowało się przerażenie. Potem śpiesznie wychylał szklankę, ocierał czoło chustką i znowu brał udział w rozmowie.
Zdziwił mnie dowcip jego i wiedza. Był to charakter nieprzeciętny; dużo czytał i obserwował z własnej ciekawości. Miał dużo rozsądku i chociaż nie zdołałem polubić tego człowieka, zrozumiałem, dlaczego cieszył się powodzeniem w interesach i szacunkiem ludzi przed swojem bankructwem. Miał on talent towarzyski, i chociaż słyszałem jego rozmowę raz tylko i to w okolicznościach tak niesprzyjających, uważam go jednak za jednego z najlepszych rozmówców naszych czasów.
Opowiadał nam ze smakiem i bez żadnego wstydu o łotrowskich wybiegach pewnego kupca, którego znał w młodości, a my słuchaliśmy z pewną odrazą i napół ze śmiechem, napół z zakłopotaniem, gdy przerwano nam obiad.
W opowiadaniu p. Huddiestone’a wpadło stukanie jakby mokrego palca po szybie. Zbledliśmy wszyscy, jak papier, i siedzieliśmy dokoła stołu nieruchomi i oniemiali.
— Ślimak, — powiedziałem, bo słyszałem, że stworzenia te wydają dźwięk podobny.
— Też mi ślimak, do czarta! — rzekł Northmour. — Słuchajcie!
Ten sam dźwięk powtórzył się dwukrotnie, z przerwami, poczem straszliwy głos wykrzyknął przez otwory żaluzji włoskie słowo: — Traditore!
P. Huddlestone wyciągnął głowę, powieki jego zadrgały i zwalił się bez czucia na podłogę obok stołu. Northmour i ja pobiegliśmy do zbrojowni i porwaliśmy ze strzelby. Klara zerwała się na nogi i trzymała się za gardło.
Staliśmy tak w oczekiwaniu napadu. Ale upływały chwile, a nie słychać było nic, prócz szumu morza.
— Prędko, — rzekł Northmour, — na górę z nimi, zanim tamci przyjdą!