<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Piaski
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIASKI.
Kto je posiada, radby się pozbyć; komu przez nie droga, klnie; co na nich rośnie, karłowacieje i ginie.

Śpiewa im wiatr, przesypując wzgardliwie niczem nie spojone ziarna, i nawet rodzajna ziemia, którą zalały, gdzieś w głębi się burzy i odpycha je, i bój z nimi toczy..
Gdzie je zwycięży, tam wykwitają jednak tylko marne mchy, wrzosy, i brzeźniak krzaczasty, gdzie one ją zgnębią, tam im rzuca wątłe pasemka srebrno-zielonego, dzikiego owsa, i kudłate od spodu do szczytu sosienki bez przyszłości.
Ni to las, ni to pole, ni wygon.
Białą, martwą łachą rozkładają się, mają bezczelność rzeczy wzgardzonych, mają smutek rzeczy, niekochanych od nikogo.
I tak trwają wśród zielonych łąk, borów czarnych, kwietnych pól, wśród ruchu, życia, gwaru, wesela i smutku!
Od brzegów wzdymają się w wał — to tak je zewsząd ziemia odpycha — środkiem tworzą kotlinę, kartę złoto-białą, sąsiadują zwykle z kępiastem torfowiskiem.
Ludzie na pole to martwe, składają swe umarłe. Cmentarz leży nieskopany i nieogrodzony, bo tu bydle nie przyjdzie, a rów piasek zasypie — piasek niwelator, niszczyciel.
Stoi wśród krzyży kapliczka bez drzwi i okien, stoi na największej sośnie ul, zawsze pusty, śladu rąk ludzkich więcej nie dopatrzysz.
Natomiast ślady zwierza kreślą pustkowie w różne zygzaki — zwierza dzikiego, który tu chadza spokojnie, grzebie, swawoli, kładzie się na odpoczynek, wiedząc, że jest bezpiecznym.
Wilcze stopy idą regularnie, równo, rabuś ogon zwiesił, uszy opuścił, czasem stanie i ziewnie, wreszcie pod cień sosenki się wsunie, i legnie do drzemki.
Lis każdy z bezczynności każdy krzak obejrzy, choć dobrze wie, że mysz nie głupia w piasku się gnieździć; potem na wał wyskoczy, w świat wyjrzy, parę szpryngli da, i w ciepłym piasku się wytarza.
Zając najedzony, tutaj odpoczywa w kotlinie dobrze wygładzonej, w której już ojciec jego sypiał.
Żadne z nich się nie spieszy, za siebie nie ogląda, nie trwoży. To ich królestwo.
Ptastwo tu się nie gnieździ, i rzadko bywa. Na cmentarzu chyba dzięcioł wypukuje zapamiętale, a w powietrzu nieruchomy wisi sokół na czatach.
Taka cisza, że wszystkie owadzie rozmowy można podsłuchać, i dyszenie skwaru przejąć. Nikt z ludzi nie przyjdzie, żadne zwierzę swojskie nie zabłądzi.
Przecie — ta stara!
Z lasu wychodzi postać zgarbiona, drobna przez wiek i przez biedę z ciała odarta. Bose jej stopy toną w rozpalonym piasku, a pot sączy się po licu korytem zmarszczek. Dochodzi do cmentarza, w progu rozwalonej kapliczki siada, brodę na podniesionych kolanach wspiera, i tak pozostaje.
Tak jest nieruchoma, że wkrótce w jedno się stapia z otaczającą martwotą i z szarem tłem kapliczki.
Patrzy przed siebie bladą, wyżartą źrenicą, obojętnie, błędnie.
Trochę później z brzeźniaku i mchów wydobywa się na piaszczystą wydmę druga postać ludzka — i ta jest chuda, zgarbiona, szara. Ale ją nie wiek garbi, i nie lata wyniszczyły jej lice.
Chłopak to idyota i chorowity, włóczęga. Patrzy w ziemię zawsze, ręce jak wahadła, włosy rozburzone, wyraz twarzy żaden.
Zachodzi i on na mogiłki, nieopodal staruchy się kładzie w piasku, i tam gdzie ona patrzy, w próżnię, i on swe błędne źrenice wlepia. Czasami po godzinie rozpoczynają gawędę.
— Babo, powiedz co — szepcze idyota.
Starucha porusza plecami i mruczy:
— Ciepło, sucho!
I znowu milczą.
Przed nimi to suche morze faluje; wiatr po niem różne figle stroi. Wpadnie — piasek skręci w lejek i do góry podniesie szybszym od myśli wirowym ruchem; to znów wwierci się wązkim klinem w tę stronę, i podrzuci deszcz ziarn, jakby sam siebie chciał tą falą przykryć; to znów szerokim rzutem zgarnie i zatrze zwierza tropy, i toń tę w gładką kartę przetworzy. I przepadł. Cisza.
— Czego ty tutaj, »babo« — szepcze idyota.
— Wypędziły dzieci, wypędziły wnuki! Tutaj każdemu wolno! — mruczy stara.
I znowu patrzą i milczą.
Wśród martwego morza tkwią wysepki, a raczej na tem złocie powprawiane klejnoty, jakby wielkie guzy z ametystów — to macierzanki. To tu, to tam błękitnieją. W cieniu kosmatych sosenek błyskają korale — to muchomory wzgardzone!
— Babo — pyta idyota — czyje to pole?
— Ot tych! — stara kościstym palcem mogiły wskazuje.
— Powiedz im, niech sieją, niech orzą!
— Na co? Jak co zrobią, to ich syny i stąd wypędzą.
— Babo, to my sobie to pole zabierzmy!
— Zabierzmy! — apatycznie stara powtarza.
Idyota przewraca się na drugi bok — i zaczyna monotonnie:
— Mój dzięcioł, mój zając. Mój dzięcioł! Mój!
Wiatr ciska im w oczy skwar, a ze skwarem garść woni. Żywica pachnie, macierzanka, białe, miodowe gwoździki.
— Zjadłbym ja cokolwiek — mówi idyota.
— Mnie byle ciepło — szepcze baba.
Wyczerpali zapas rozmowy. Na tem »wolnem« polu siedzą do zmroku.
On ma w sobie odrętwiałość bezmysłu, ona — spokój mogiły: wkoło nich te piaski bezpłodne, nagie, przeklęte! — Z pustego ula patrzy na nich, szarą płachtą otulona, zmroku czekająca — śmierć cicha...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.