Pro memoria (Rodziewiczówna)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pro memoria |
Pochodzenie | Z głuszy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1914 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— To i cóż z tego? Przecie nie jadę znowu do Zarzyckich, lecz na jarmark...
— A na cóż ci jarmark potrzebny?
— Mówiłem sto razy ojcu! Dyszlową klacz muszę przehandlować, bo stara, i parę fornalskich szkap sprzedać.
— Pocóż handlować klacz! — ma ledwie dziesięć lat — albo to starość?
— Dla ojca młoda i ta, co ma szesnaście.
— Ha — no — prawda, starym, stare lubię. Ale co fornalskie! Bój się Boga — toć roboczy czas właśnie!
— Dlatego, że roboczy — więc mi potrzeba pieniędzy.
— Toż sprzedałeś rzepak!...
— Chybił w omłocie.
— Boś gościem w domu! Pewnie cię okradli...
— Być może! Nie będę przecie dla głupiego rzepaku siedzieć w tej pustce i ziarnka liczyć. Zresztą jeżdżę za interesami. Ojciec myśli, że się bawię! Truje mi dni i nocy ta gospodarka nudna, straty, ciężary... Albo to ojciec nas rozumie? Ojciec widzi stare czasy i dawne warunki. Popróbowałby ojciec teraz żyć!
— Mój drogi, za moich czasów inni byli ludzie, nie warunki. Człowiek, jak się nudził, to się żenił, jak tracił, to się kurczył i siedział cicho.
— Żenił się! Jak to ojcu łatwo mówić! Teraz żadna panna nie zechce za mnie pójść, do tej rudery. Muszę się ekwipować, no i za granicę ją wieźć! Et — co tu gadać! Żona to zbytek, na który mnie nie stać. Chce ojciec, żebym ciężarów zbył — to proszę dać pieniędzy! Co mi z gderania i rad moralnych!...
— I do czegóż to dojdzie w ten sposób: świat, wy?
— Albo ja wiem! Co mi zresztą z tego przyjdzie, gdy się dowiem. Zapłaci mi to Eljasberga, żniwiarzy, służbę? Napełni mi spichrze? Pozwoli użyć życia i młodości? Ech, ojcze, nie mamy czasu myśleć o abstrakcyach. Konie czekają. Jadę. Przywiozę może sto rubli, jeśli się nie zgram! Niech ojciec zarządzi jutrzejszą robotę. Przyjdzie do ojca Bohusz po dyspozycye.
Stary opuścił głowę i nic więcej nie rzekł, tylko po długiej chwili, gdy ucichł już nawet turkot bryczki syna, zcicha do siebie zamruczał:
— Cofa się świat, cofa!
Dom pogrążył się w ciszy. Dzienne sprawy były pokończone — spoczywał dwór i ludzie.
Po pustych komnatach najmniejszy szmer nie przechodził, najmniejszy ruch nie zdradzał życia. W mrokach samotny starzec sam był, nie wołał światła — może drzemał...
Aż wreszcie gdzieś w końcu domu skrzypnęły drzwi, rozległo się chrząkanie i odgłos ciężkich kroków.
Wtedy emeryt gospodarz wstał ze stłumionem stęknięciem.
— Czy to wy, Bohusz? — spytał.
— Ja właśnie! — odparł znudzony, burkliwy głos.
Stary przeszedł parę pokojów, do rogowego, gdzie była syna kancelarya. Zapalił świecę na biurze.
— Cóż powiecie Bohusz? — zagadnął wąsatego, ponurego ekonoma.
— Ano, po dyspozycyę przyszedłem!
— Jakże tam kopy?
— Gniją!
— A rola? W zagonach?
— Jeszcze nie włóczona.
— A siano sprzątnięte?
— Na pokosach leży.
— Rany Pańskie! To trzeba kopy zwozić, na gwałt włóczyć, wszystkiemi siłami siano gromadzić!
— Ano właśnie! Ale to próżne gadanie! Rąk niema!
— To trzeba rąk dostać.
— Chyba pan da pieniędzy!
Stary szufladę biura otworzył. Pusta była! Chwilę w głąb jej spoglądał, jakby się wahał i namyślał. Potem z westchnieniem wstał i wyszedł.
Bohusz czekał ponury, zniechęcony, jak człowiek, co wyczerpał już wszystkie sposoby i energię. Stary długo bawił w swoim pokoju, słychać było, że kluczami brząkał, sprzęty przesuwał. Nareszcie wrócił.
Sakiewkę nicianą, łokciowej długości, na stole położył i jął z niej dobywać i liczyć srebrniaki duże, nowe. Dobierane były widocznie z amatorstwem, wydawane z męką.
Sto sztuk odliczył, popatrzał na nie, ręką po nich jakby z pieszczotą musnął.
— Bierzcie to Bohusz, na jutro! Niech wiedzą ludzie, że stary pan o tym dniu myśli! Niech stare czasy przypomną! Ho, ho! Tak dawniej codzień bywało! Ano, inni ludzie byli! Świat się cofa! Co? Bohusz!
Twarz ekonoma rozjaśniła się znacznie. Z lubością zbierał pieniądze.
— Nie cofa się, panie — odparł — to tylko ludzka bieda, że jak chorobę każdy młodość musi odbyć. Młody zawsze jednaki. Da Bóg, postarzeje!
— Nieprawda, Bohusz, nieprawda! Za moich czasów i młodzi inni byli!
— A pewnie, skoro pan tak mówi...
— Mówię wam, Bohusz, szczerą prawdę. Ta sakiewka taka stara, jak ja. Nigdy pustą nie była.
Ta sakiewka powiedziałaby wam — o nas. Ano, szelma, milczy. Więc tedy włóczcie, zbierajcie siano, zbierajcie kopy! Duchem!
— Duchem, proszę pana.
Ekonom wyszedł. Stary sakiewkę do kieszeni wsunął, zabrał świecę, minął puste salony, zatrzymał się wreszcie w swojej sypialni, pełnej gratów i mebli równie, jak on sam, starych.
Świecę na kantorku umieścił, obejrzał się, czy go kto nie podgląda, i otworzył szafę, zarzuconą do samego szczytu szpargałami i książkami. Między te szpargały rękę wsunął i ukrył gdzieś w głębi sakiewkę.
Przytem nieuważnie poruszył stos nagryzionych przez mole zeszytów.
Kilka osunęło się i spadło na ziemię.
Gdy je napowrót odkładał, spojrzał przypadkiem na wierzchni napis: Kalendarz dla ziemian na rok Pański 1838-y, a niżej ktoś dopisał: Pro memoria Mieczysława Dłuskiego.
Ręka starego zatrzymała się. Otworzył zeszyt.
Na odwrotnej stronie każdej karty ta sama ręka kreśliła uwagi, krótkie, dosadne.
Był to kalendarz z lat jego młodych, ręka, kreśląca te słowa, była to ręka jego ojca. On sam miał wtedy lat dwadzieścia.
Zeszyt nie wrócił do szafy. Przeszedł na kantorek, oświetliły go dwie świece.
Stary usiadł w fotelu, włożył okulary, i daleko od oczu odsunąwszy kalendarz, czytał.
»Daj Boże szczęśliwy«, stało pod datą Nowego roku, a potem; »miałem zjazd sąsiadów — obradowaliśmy nad złym stanem interesów Zaręby. Błazen marnuje ojcowiznę. Wygrałem w faraona 30 dukatów«.
5-go stycznia. »Pożyczyłem Zarębie 100 dukatów — żona, małe dzieci!«
10-go stycznia. »Proponują mnie na wyborach, bo pan Piotr zrezygnował. Sam nie wiem, co powie na to Monika, pojechała do Józia, bo błazen dawno żadnej wieści o sobie nie dał«.
14-go stycznia. »Sprzedałem wódkę po 7½ kop. o 1½ kop. wyżej, niż Zaleski. Zadatku wziąłem 300 złotych«
17-go stycznia. »Niema już moich 300 złotych. Wróciła Monika. Błazen uciekł z konwiktu, za różne brewerye! Ojcowie Pijarzy nie chcą go więcej mieć u siebie. Zadłużył się u jurysty naszego domu u Spendowskiego na 70, u dzierżawcy na 80, u żydów w miasteczku na 100. Monika we łzach tonie a ja, żebym go tu miał, zrobiłbym ścisły obrachunek na boćki. Hultaja wypadnie do domu zabrać, a tu mi uczciwe imię gotów powalać«.
Czytający jeszcze dalej kalendarz odsunął i oczy kilkakrotnie zmrużył, jakby im nie dowierzał. Poruszyły mu się dziwnie brwi siwe, usta opadły w kątach. Potrząsnął tu i tam głową.
Tam do licha, o jakim to błaźnie mowa? Przecież nie o nim! Wprawdzie Józefem go ochrzczono — no — i zdaje się, że do konwiktu uczęszczał, ale co breweryj i długów, jak żywo nie pamięta. Ojciec z pośpiechu może go z tym Zarębą zmięszał.
Okulary przetarł i czytał dalej.
1-go lutego. »Wyprawiłem woły do Odessy z Paszkowskim. Lepiejbym to sam załatwił, ale Zaleski i Bołońdź naznaczyli mnie superarbitrem w sprawie o tę karczmę graniczną. Ludzie mi radzą oddać Józefa do miasta na karyerę sądową. Jeszcze co może! Chłopiec w klasztorze został urwiszem, w mieście zostanie skończonym drapichrustem«.
— No, no, no — hm hm! Same pomyłki. Myszy tu chyba sens wygryzły!
7-my luty. »Mrozu stopni 20 rachuje gorzelany. Zmarł pan Marcin Rawicki. Jadę na stypę. Owce padną na motylicę. Pszenica sypie dwa korce z kopy. Monika gryzie się Józefem i niedomaga«.
12-ty lutego. »Chrzanu nie przetrzesz — baby nie przeprzesz! Jadę po Józefa. Zaleski napomyka, że mu młodszą córkę da! Może i racyę ma jejmość. Biorę z sobą Ignacego, Jana, Rafała, brykę, kasztany — no i wóz z leguminami dla ojców Pijarów! Cierpieli tego błazna całe trzy lata. Bóg im to nagrodzi! Sto dukatów w sepeciku!«
20-ty lutego. »Przywiozłem tedy chłopca. Wąsy ma, włosy w lokach, kamizelka w kwiatki, buty jak kasztelanie. Mało oleju w głowie, a wiele much w nosie!«
24-ty lutego. »Monika desperuje. Józef nie chce ani się żenić, ani pracować — chce do wojska — do ułanów. Zupełnie głupi i skończony urwipołeć. Przywiózł z sobą flet i gitarę. Mnie się zdaje, że zerka na Bronisię, naszą wychowanicę. Jeszczem tego Monice nie mówił. Zaślepiona i zbuntowana przez błazna! Ale ja go dopilnuję, będzie lanie! Cóż to, że mi o tem nie mówiono w konwikcie? Prawda, nie było tam okazyi«.
1-go marca. »Paszkowski wrócił. Woły sprzedał w Ratnem. Dobrze zrobił! Dałem mu za to dziesięć złotych i skórek owczych na kożuszek. Józef chodzi z flintą na ptaszki, a wieczorem śpiewa niedaleko fraucymeru. Że też Monika tego nie słyszy! Podobno, że błazen narzeka na los i na mnie i chce użyć życia i młodości. Hodowałem go na to, aha! Zaraz, niechno się ośmieli co bąknąć! Ten chłopiec truje mi życie, wczoraj kazałem sobie krew puszczać i Mordko dekokt mi zalecił«.
4-go marca. »Jeździłem na sądy. Wygrałem sprawę o klepkę z tym niemcem — przysądzono mi 47 złotych, ale Spendowski wziął za obronę po wielkim targu 74 złote i trzy beczki owsa. Ano postawiłem na swojem!«
»Kupiłem Monice racymory u tatara, ale powiada, że mnie oszukali. Kobietom nigdy nie dogodzisz«.
10-go marca. »Przyleciały skowronki. Był na maryaszu Zaleski, przebąkiwał o córce, ale Józefa nie było w pokoju. Mnie się zdaje, że on skorzystał z mego zajęcia i smalił cholewki do Benisi. Przy wieczerzy obojgu im źle z oczu patrzało! Rany Pańskie — jaka to młodzież teraz! Ni to do rady, ni do pracy, ni do myśli. Bąki zbijać, wodę palić, w głowie wiatr, w kieszeni wiatr, w sercu wiatr. Za naszych czasów inny rygor był, ano — i my lepsi byli«.
15-go marca. »Stało się, com myślał. Monika zastąpiła mnie dzisiaj! Tyran jesteś! Ja? Okrutnik! Ja? Wyrodny ojciec! Ja? Opamiętaj się kobieto! Toć trzydzieści lat żyjemy z sobą, a ty mi to dzisiaj powiadasz.
»Ale co to! Niewieście do rozsądku mówić, to jak cyganowi do sumienia. Co prawda — ja swej jejmości zawsze słucham, ale wedle przykazania swój rozum mam.
»Więc tedy woła: Zabijasz mi dziecko! Toć i moje. Żywcem go w grób tu grzebiesz! Najbiedniejszy coś ma — a on co!
»Ma to, co i ja. Niech statkuje i pracuje. A ona na to: Co się jegomość do niego równasz.
»Powiedziała mi: jegomość — to źle! Przypomnij swoje młode lata. Ileś ty krajów, ile cudów widział — jak się bawił i szalał. Trzymał cię ojciec jak dziewczynę przy pasie?
»Pracowałeś ty, statkowałeś?
»Inne czasy były — jejmość (rzekę jej »jejmość« za tego »jegomości«), teraz niema gdzie hulać i na cuda patrzeć też niema!
»Inne czasy, inne czasy — ale lata te same jego, co twoje wtedy — ona mi odpowiada. Chłopcu się swobody i młodości część należy, piwo wyszumieć musi, między ludźmi trzeba mu się otrzeć, świata zobaczyć.
»Co — wołam już w pasyi — więc on ma mi fortunę zjeść, krwawicę przetrwonić?
»Zje i przetrwoni, skoro nie dasz młodym latom woli. Chcesz, żeby twojej śmierci wyglądał? Charakter żeby popsuł, żółcią się napełnił?
»A ty chcesz, żeby ci Benisię zbałamucił?
»Nieprawda!
»Jakto — nieprawda — ano spytaj go, skąd tę sakiewkę karmazynową ma z dwoma srebrnemi serduszkami na końcu. Możeś ty ją wydłubała szydełkiem?
»Monika tedy umilkła, przenikliwością moją skonfundowana, ale wnet zażyła mnie z tego samego argumentu.
»A choćby i tak było, kto winien, ty! Jeśli sierota krzywdy jakiej w domu dozna, ty na sumienie weźmiesz! Chłopcu z nudy i niewoli złe myśli przychodzą, krew nie woda. Może się stać nieszczęście. Ale ja czysta będę w sumieniu, ostrzegałam ciebie. Zgubisz dwie dusze!
»Jezu Nazareński, ona ma racyę! Ten błazen, ten pustak, ten hultaj, może mnie przed Bogiem zbłaźnić. Bo i prawda, kto za cnotę domu odpowiada? a no ja, to jest ja i Monika. Posłałem zaraz po Mordkę, bo czułem, że mnie krew zaleje, i więcej już tego dnia o tej kwestyi gadać nie chciałem. Doczekaliśmy się ładnych czasów, wyhodowaliśmy piękne pokolenie! O Jezu, o Jezu, świat się rychło z taką młodzieżą zapadnie!
17-go marca. »Żem uczciwy jest człowiek, prawy katolik i nieszczęśliwy, takiem dzieckiem pokarany ojciec, więc że mi Bóg taki a nie inny krzyż naznaczył, więc go podjąłem i dźwigam. Z Józefem gadać nie chciałem, bobym się pewnie uniósł, a dekokt piję i Mordko zaleca spokój. Z Moniką zdecydowałem swoją ruinę majątkową przez tego wyrodnego syna. Stanęło na tem. Po Wielkiejnocy puszczam chłopca w świat, tymczasem ekwipować go muszę. Zleciał się już na stypę moich pieniędzy cały kahał żydów: ci krają, ci szyją, tamci mierzą. Granatowy frak ze złotymi guzami, same jedwabie i aksamity! Chłopiec, powiadają, tak się obdarł, że nawet chustki na szyję nie ma. To wszystko egzageracya kobieca, ale co robić, krzyż taki Bóg dał. Sepety wypróżniłem. Restaurują najtyczankę, szory, najlepsze cztery siwki zabrali mi ze stada. Jak ten błazen je wypatrzył! Będzie miał oko do koni! Oddałem mu też Grzesia i Florka, najsprawniejszych chwatów. Gotówką wydałem 150 złotych. Monika mówi, że mu na drogę ledwie starczy 50 dukatów. To kłamstwo! Kiedym z domu szedł w jego latach, dostałem jednego konia, także był siwy, jednego człowieka — nieboszczyk Tomek, i 14 dukatów! No i schodziłem z tem całą Europę! To też ja myślę i Józefowi więcej nie dać! Ja myślę, ale Monika twierdzi, że teraz wszystko zdrożało i popsuło się. Świat się popsuł, ludzie skapcanieli, no, a już co młodzież, to i w czasie zburzenia Kartagi gorszej nie było. Świat się cofa, cofa, zaraz się skończy«.
12-go kwietnia. »Józef wyjechał. Zdecydowane jest, że na jesieni ożeni się z Hortunią Zaleską! Ale czy on jesieni doczeka, gotów z awanturnicą jaką tajemny ślub zawrzeć. Pobłogosławiłem go i dałem te 50 dukatów! Niech piją moją krew, niech ja nic nie mam na sumieniu. Zaraz po jego odjeździe kazałem sobie przynieść jego flet i gitarę — spalić chciałem. No, i nigdzie nie znaleźli, chociaż z sobą nie wziął. Kto wie, czy Benisia tego sobie nie schowała na pamiątkę, może on jej darował za tę sakiewkę. Monika protestuje, ale ja wszystkiego się po takiej młodzieży spodziewam!...«
Czytający zeszyt opuścił na stół, i z oczami szeroko rozwartemi, nieruchomy pozostał.
Okulary zsunęły mu się na koniec nosa, ale on tego nie spostrzegał. Twarz jego wyrażała bezmierne osłupienie i niepewność. Potem, obyczajem starych ludzi, zaczął z sobą rozmawiać, zrazu mrucząc pod wąsem, potem coraz wyraźniej:
— 1838? Toć wtedy Jasia nie było na świecie. Był Józef, ano był. Józef, to ja, nie prawda! Co za głupstwo! Albom ja fundusz stracił? Albom ja nie pracował, nie statkował!
Rodzic mi na ręku zgasł, matce powieki zawarłem! Krzyżem mnie żegnali, błogosławili. Prawda, że to później było. Pomarli oboje w roku 1850-ym. Hortunia wtedy Jasia karmiła. Późno się ożeniłem i ledwie się starzy wnuka doczekali. Ach, wnuka! Dobrze, iż go teraz nie widzą! A może i szkoda? Możeby Hortunia żyła i on inaczej się pokierował...
Granatowy frak, najtyczanka, pięćdziesiąt dukatów, Benisia, flet, ojcowie z konwiktu... To czasy były, czasy! Jaś ich nie widział, Jaś jedenaście lat w szkołach był, tyle świata widział tylko. A potem wrócił blady, nędzny. I zaraz do roboty się wziął i już nigdy bez troski nie zasnął. Żeby go dziadek zobaczył! Nie Benisia i flet jemu w głowie, ale zgryzota i trud.
Ze stada koników nie wybierze, bo stada niema; nie uszyją mu fraka, bo niema za co, nie dadzą pięćdziesięciu dukatów, bo jeden jest na pamiątkę... Ha, no, Jaś niby młody, a nawet nie kocha...
Żeby go dziadek zobaczył! Józef był lepszy od Jasia, lepszy!...
Długą chwilę milczał. Starzy nie lubią młodym ustępować, nie lubią zdań zmieniać.
W tem milczeniu rysy starca powlekła łagodna żałość i litość bezmierna.
Powoli, wahająco zakończył.
— Świat się nie cofa, ale i nie postępuje. Świat stoi w miejscu, a tylko ludzie teraz twardsi.
Trzeba ich biednych nie sądzić, lecz tylko kochać!
Biedny mój Jasiek!