Zachód (Rodziewiczówna)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Zachód
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZACHÓD.
Na Zwiastowanie rozstały się bydlaki z oborą, a mały Nazar z chatą.

Bydląt było siedmioro, chudych, oszerszeniałych, chwiejących się na nogach po złem przezimowaniu.
Nazar kończył dwanaście lat, wyglądał na osiem. I on był źle wyzimowany, chudy, kołtunowaty; z twarzą bezmyślną, barwy brudnego wosku od dymu kurnej chaty i nieustannej febry, nigdy nie leczonej.
Ziemia jeszcze była bezbarwną i nagą, z rzeki ledwie kry spłynęły, ale pasza się skończyła, więc bydło musiało iść na »zachody«, ratować się własnym przemysłem od śmierci głodowej.
Musiał też iść Nazar rozpoczynać od pastuszenia swój żywot chłopski.
W sobotę rano matka mu upiekła chleba na miesiąc, ojciec i bracia udzielili nauk praktycznych i upletli postołów dwie pary.
On tymczasem ze swą twarzą obrzękłą i apatyczną słuchał, słowa nie wtrącając, i bat sobie długi uplatał z »klaską« włosienną u końca.
W niedzielę spędzono bydło nad rzekę — opierało się iść w wodę, więc je gwałtem zepchnięto ze stromego brzegu na głębię. Zwierzęta spadały z krótkim rykiem, ryjąc rzekę w wielkie brózdy swemi cielskami i chwilę ginęły pod wodą. Ale wnet wychyliły się jedne błyszczące nozdrza i łeb starej Bedrychy, przodownicy stada, za tym inne — do jednego wszystkie. Siedem ruchomych punktów wybiło się nad fale i posuwało się w jednym kierunku, nawyknieniem corocznem wiedzione — ukośnie z prądem.
Za niemi łódka się odczepiła i pobiegła. Na łódce dwóch braci dorosłych z wiosłami, w środku Nazar przy zapasach i statkach. Od brzegu reszta się przyglądała płynącej chudobie. Mówiono o niej, chłopaka nie wspominano nawet, jakby miał jutro powrócić.
Rzeka rozlana była na wiorstę, mętna, tocząca resztki kry i śmiecie, na widnokręgu majaczały bezlistne olszyny.
Oczy bydła i ludzi patrzały tam, jak na kres daleki. W połowie przeprawy jeden cielak tonąć zaczął, musiano go wiosłami podpierać, u brzegu zagrzęzło sztuk parę. Ludzie weszli po pas w wodę lodowatą, wyciągali bydlęta postronkami — na kępę. Stanęły wreszcie wszystkie na lądzie, drżące, smagane wichrem i deszczem.
Nazar bat rozwinął, krzyknął i popędził je nagim wygonem, nad drugie ramię rzeczne.
Czółno obeszło wodą i znowu po małem wytchnieniu zwierzęta wpółżywe zepchnięto na prąd.
Tym razem cielak poszedł pod wodę — złowiono go na pętlę i ciągnięto za czółnem — na brzegu jednak nie dawał znaku życia — porzucono go z wyciągniętemi sztywnie nogami, odrzuconą głową, wzdętego od mnóstwa połkniętej wody.
Teraz znajdowano się u kresu. Był to punkt lądu, wysepka nie większa nad morgę, porosła gęsto olszyną, łozą, kaliną i leszczynowymi krzakami. Wkoło niezmierzoność płaska wód wiosennych bez żadnego dla oka spoczynku. Nic, tylko tafla zielono-sina, szumiąca dziko, po której jak grzyby bezkształtne, majaczyły wierzchy stogów starego siana.
Bydło po chwili zaczęło ogryzać suche, zeszłoroczne badyle szuwarów i tataraku, ludzie krzątali się żywo. Wśród dwóch olszyn odnaleziono resztki szałasu pastuszego. Chłop buduje byle z czego i prędko, jak bóbr; wnet jeden kołki u góry łozą związał, chrustem pokrył, drugi tę osnowę mokrą ziemią osypał, na wierzchu darniną umocował, wejście matą z rogoży osłonił — było gotowe letnie mieszkanie Nazara. Do środka wniesiono chleby, trochę zmokłej słomy na posłanie i wnet przed tą budą rozłożono ognisko, które miało nie gasnąć przez całe lato.
Potem ludzie zapalili fajki, i poglądając po tem morzu, prorokowali, jaka będzie wiosna. Wreszcie, ponieważ deszcz się wzmógł, zabrali się z powrotem do łodzi.
Starszy Nazarowi resztę instrukcyi udzielał.
— Nie kwap się z chlebem, bo nie wiem, czy do nowego więcej dostaniesz. Łyka nadrzyj dosyć na postoły i chudoby dobrze patrz. Ano — skórę z »krasego« zdejmij i wysusz na wietrze. Nu — ostawaj zdrów.
— Jedźcie szczęśliwie.
Tak się rozstali i dzieciak ten nędzny został na Opatrzności Bożej, sam jeden, na »zachodzie« ojcowskim, na długie samotne miesiące. Od rozpaczy, buntów, strachu i płaczu broniła go bezmyślność i apatya.
Pierwszą jego czynnością było zdjęcie skóry z cielaka.
Nożyk miał na rzemyku u pasa, dobył go i przykucnąwszy nad bydlęciem, ciął go na piersi w krzyż.
Ale wtem cielak drgnął, na cięcie wystąpiła krew. Nazar rękę mu w gardło wtłoczył i zaśmiał się głupowato. Skostniały był »krasy«, ale żywy. Chłopak ściągnął kożuszek i okrył nieboraka. Na wietrze i deszczu pozostał w koszuli tylko, obojętny na chłód i wilgoć, otulając to bydlę ukochane.
Po godzinie cielak dźwigał się na nogi. Od tej chwili Nazar pokochał go w dwójnasób. Potem nic już nie miał do czynienia, tylko ogień utrzymywać i w dal na to morze wód wyglądać.
Bydło nie wymagało żadnej troskliwości. Ogryzłszy badyle szuwarów, wzięło się do łozy i olszyny, zaszyło się w gąszcz od chłodu i tam większą część czasu stojąc skulone, oczekiwało od przyrody pożywienia lub śmierci.
I Nazar był głodny. Wymiona Bedrychy, która go żywić miała, niedostatek karmu wysuszył, ptaki jeszcze nie posłały gniazd, ryba się rozpierzchła, został tylko chleb, pleśniejący od wilgotnej ziemi, pięć wielkich bochnów, które miały wystarczyć do nowego i trochę przygniłych kartofli.
Z tem sobie Nazar radził, jak umiał. Jadł ten chleb z solą i bez, rozmoczony w wodzie i suchy, wyczekując z równą jego bydłu cierpliwością, że go lato odkarmi.
Pominąwszy głód, żywot miał lekki. Sypiał dużo pod kożuchem, potem siadywał przy ogniu, patrząc po niebie i ziemi. Przez dzień febra go trzęsła, wtedy z budy nie wychodził i nie warzył zupy z chleba; męczyła go ta bieda, ale jej zawdzięczał swe próżniacze położenie. Gdyby zdrów był, zatrzymanoby go w domu do cięższej roboty.
Siedząc bezczynnie, obserwował ptaki. Leciały one wszystkie nad temi wodami, kluczami, pasmami lub kupą. Zmęczone były, chude, odzywające się żałośnie. Leciały przodem gęsi dzikie i bociany, smukłe żórawie i ciężkie dropie, a potem drobniejsza drużyna, cyranki i czajki, kurki, bekasy, słonki i jeszcze inne ćmy ptasze. Nazar ciąg każdy oczami po niebie prowadził, krzyków słuchał, rachował.
»Zachód« jego, najwyżej wzniesiony, służył często ptakom za miejsce na nocleg. Okrywały go czasem siwe gęsi, a olchy pokrywały się chmarą wędrowników. Wtedy noc była pełna szelestów, nawoływań, ćwierkań, a chłopak w budzie czuł się niby wśród wielkiej bratniej kompanii.
Po paru tygodniach poczęły wody zbiegać, rozdzielać się na tysiąc ramion, ukazały się na morzu lądy płaskie, zielone lub wyższe, czarne od krzaków i zarośli drzewnych. Wysepka Nazara uczyniła się wyspą, której szczyt koronowały olszyny, a między dwie wodne drogi, »proście«, wiosną tylko dla czółna dostępne, wcisnął się cypel nizkiego pastwiska, które w mgnieniu oka, przez noc jedną ciepłą okryło się zielenią.
Buda pastusza na nie zwrócona była, mógł Nazar, leżąc u ognia pilnować bydła, które brodząc po grzbiety, chciwie łowiło pędy »czarnohołowu« i »pławuszki«.
Ale on tam rzadko patrzał. Zajmowała go druga strona »zachodu«. Gąszcz tam dotykał wody, gęstniał z dniem każdym, zbiegał aż do rzeki kępami kaliny, łóz, złotawemi kitami pokrytych i zlewał się z nurtem, gęstwiną sitowia i tataraku. Zda się, zieleń kapała aż w nurt, ciekła po wodzie liśćmi białych i złotych grzybieni, które prądem muskane wyciągały długie łodygi, aż naprzeciw, gdzie ku nim wybiegały znowu tataraki i osypywały kwietnem złotem kwitnące łoziny.
Rzeka tutaj tworzyła zatoczkę, czarną od olszyn, rozdzielającą dwa »zachody«.
Nad zatoczką tą upływało lato Nazarowi. Zdziczały, nakształt błotnego ptaka, lubił ten cień i zacisze, lubiły je i ptaki. Co wieczór na wody te spadały z pluskiem. Zachodnie słońce wciskało się ukośnie w tę kryjówkę, a skrzydła ptasze rozbijały toń purpurową, rozbryzgiwały tę purpurę w kaskady.
Wtedy rozpoczynał się ogłuszający koncert, trwał noc całą, ogarniał daleko ciszę łąk, płynął po wodach, drżał w ciepłem powietrzu.
Nazar mało sypiał wtedy. Gwar ten go budził, męczyły komary, dokuczało gorąco w budzie. Krótka noc mijała prędko, a ledwie świt, zrywał się, szedł nad zatoczkę.
Po krzakach jak kot się ślizgał, upatrując gniazd, na ryby przynęty stawiał, w skwar południowy kąpał się i w jamach nadbrzeżnych brał raki.
Teraz zbytek miał jadła. Jaja pstre i sine bił na jajecznicę, piekł drobne rybki na żarze, gotował raki. Nie dbał o przednowek.
Tylko febra go nie odstępowała. Ciało jego, gdy się kąpał nagi, na tle wody zielonej od drzew nad nią rosnących, miało pozór topielca. Chudy był strasznie, siły nie miał żadnej, tylko zwinność i podstępność zwierza.
Dnie mijały, nie przynosząc żadnej rozmaitości. Nazar przestał zupełnie głos wydawać, nawet na bydło swe nie wołał, przed łodzią, ujrzaną zdala, krył się w zarośla, zapomniał rachuby czasu. Wzrok mu się zaostrzył, słuch nabrał nadzwyczajnej wrażliwości, ruchy przypominały czającego się drapieżnika. Przez większą część dnia, półnagi, z twarzą swą obrzękłą i dziką, z gęstwiną powichrzonych włosów na wielkiej głowie, był straszny.
Pewnego południa wychylił się tak z gąszcza, uczepiony jedną ręką odrośli wierzbowej, drugą z prętem zakrzywionym wyciągał nad wodę, starając się uchwycić i do siebie przyciągnąć kitę szuwaru, na którym uczepione wisiało drobne gniazdeczko.
Podobny był w tej pozie do olbrzymiego pająka lub nietoperza.
Chwilę wisiał nad wodą, nagle odrośl puściła, rozległ się plusk i głuche stęknięcie. Naprzeciw z drugiego brzegu ozwał się śmiech szyderczy.
Nazar wybił się na wierzch i kilku uderzeniami rąk odpłynął z głębi. Tedy do pół ciała w wodzie, szlamem okryty, spojrzał bojaźliwie w kierunku owego chichotu. Tam na leżącym pniu wierzbowym siedziało dziecko, dziewczynka może ośmioletnia i patrzała ku niemu.
Skrzywienie śmieszne przeszło po twarzy pastuszka, oczy jego szpetne, małe, zabłysły.
— Ty znowu tutaj? — zawołał.
— Ale.
— Dopiero przyszła?
— Nie, dawno. No, grzązko było w tej stronie, bałam się chodzić.
— Dużo bydła u ciebie?
— Piętnaścioro.
— Wszystko wasze?
— Ale.
— Budę masz?
— A jakże. I chleb i słoninę i kartofle.
Chłopak umilkł przygnębiony bogactwem sąsiadki. Więcej też nic nie miał do pytania, więc zaprzestał rozmowy i usiadłszy na brzegu po swojemu bezmyślnie w wodę się zapatrzył. Dawał słońcu wysuszyć bieliznę na ciele. Potem wzrok i myśl skierował ku temu gniazdu niedostępnemu, na dwóch badylach szuwarów wiszącemu, jak torebka misternie z traw i porostów utkana.
Naprzeciw niego dziewczynka śpiewać poczęła, cienkim, przekrzyczanym głosikiem:

Za borem, za borem krasny mak zasieli
Nie będą że długo chłopaka widzieli.

Śpiew ten spłoszył ptactwo, przeraził ciszę tego odludzia. Przytuliło się wszystko do gąszcza i przez chwilę ucichło.
Malutka kurka wodna, która na liściu grzybienia założyła gniazdo, odbiegła do brzegu po pasmach mięty, po wodnych porostach, a na tym liściu wodą poruszanym — narośli wiatru, zabłysła garstka drobnych jajeczek, bez żadnej osłony ni straży.
— Nazar! — zawołała dziewczynka — zabierz gniazdo.
— Aha, nie wolno! — odparł — wtedy mnie febra całkiem zje.
Tylko temu zabobonowi zawdzięczała ptaszyna istnienie.
Po chwili ptactwo oswoiło się ze śpiewem. Z kęp u wnijścia zatoczki wychyliły swe szaro-brunatne głowy cyranki, siedzące na jajach, czajka karmiąca już małe, rozpoczęła swoje nadlatywanie z jadłem, nawet w gąszczu grzązkim od strony dziewczyny rozległ się nosowy, głęboki, brzmiący donośnie głos bąka, najdzikszego z ptaków. Nazar głos ten starał się zanaśladować.
— Widziała ty jego, gdzie siedzi? — spytał małej.
— Nie, tam grzązko, boję się, zadziobie!
— Głupia ty! — burknął z pogardą.
Potem na chmielach się wyciągnął i zasnął, obojętny na komary, co go cięły, chmarą zasypując, na wznak, wprost słońca, które, przebiwszy cień olch, stało w samej pełni, olśniewającym blaskiem żrąc mu przymknięte powieki.
Od thttps://commons.wikimedia.org/w/thumb.php?f=Broom%20icon.svg&w=22ego dnia towarzysze całoletniego wygnania spotykali się nad zatoczką.
Wnet też różnice gustów ich płci okazały się wybitnie.
Dziewczyna lubiła śpiewać i śmiać się. Jasnoniebieskie jej oczy patrzyły roztropnie, często drwiąco. Włosięta swe nosiła gładko przyczesane i splecione w malutki warkoczyk, bielizna jej była czysta, spódniczyna do kolan podniesiona, żeby się nie uwalać, na nogach zawsze postoły. Widać było troszczenie się o swą powierzchowność, umiłowanie barw jaskrawych i błyskotek.
Na niedzielę nakładała wyszywaną własnoręcznie koszulinę, miała wtedy na szyi pasemko drobnych paciorków, u koszuli spinkę z kolorowego szkła, przy warkoczu czerwoną tasiemkę, na głowie czerwoną chustkę. Jednem słowem zdradzała materyał na przyszłą wioskową zalotnicę i elegantkę.
W tym stroju pokazywała się Nazarowi, przybierając ruchy i miny dorosłych dziewek. Była przytem spokojna i pracowita.
Ptaki na jej brzegu niosły się spokojnie, gniazda jej nie bawiły. Siadywała nad wodą, przyglądając się sobie, lub ze swawoli bijąc prętem po fali. Dla rozrywki plotła wianki i nosiła je, lub puszczała z wodą.
Czasami przychodziła nad brzeg z miną poważną, z węzełkiem na plecach. Zdejmowała wtedy postoły, podnosiła wyżej spódniczkę, zakasywała rękawy po ramiona. Z miną też poważną wchodziła do wody i prała bieliznę, obyczajem kobiet dorosłych każdą sztukę obijając o nogi, wyżymając gestem zręcznym, naprzód podana, wyciągając ramiona swe drobne i chude, cała w świetle drżącem, ruchomem, słońca sianego przez czuby olszyny.
Potem rozwieszała bieliznę na krzakach, zawsze ważnością swej pracy bardzo przejęta. Naprzeciw Nazar się jej przyglądał, zwykle milczący.
Ten był również miniaturowem wydaniem dorosłego parobczaka.
Przemyślny i chytry, złośliwy w myśli, apatyczny w czynie, napozór obojętny, kochający się w brudzie i niezależności. Szpetny, złem odżywianiem się w rozwoju fizycznem powstrzymany, umysłowo mało co więcej rozwinięty niż zwierzę, miał już wszystkie instynkty dorosłego parobka, przytem nad wiek dojrzałą praktyczność i rozsądek.
Gdy dziewczynka, ustrojona na niedzielę, pyszniła się przed nim, miał ochotę błotem ją obrzucić, zwalać i wydrwić, jak to czynił w wiosce swej na ulicy.
Ale zatoka była głęboka, i nimby dopłynął, dziewczynaby gdzieś w gąszcze uciekła. Gdy prała swe koszuliny, on na przeciwnym brzegu przypatrywał się poważny z ręką wspartą o bok i źdźbłem w zębach, spluwając od czasu do czasu lub gwiżdżąc.
Tak przyglądali się parobcy dziewczętom, do których myśleli swaty słać.
Czasami się odzywał:
— Ohapa, wziąłby ja ciebie za żonkę.
A ona odwracała się z chichotem, pięścią zatykając usta.
— Aha, u was pola mało, tatusio mnie nie da!
— Ot, ma co chować, taką chuderlawą!
— A ty co! Gęsia cholera! — odcinała się prędko.
— Ty chuderlaku! Masz!
Zgrabnie rzucony kawał gałęzi z gwizdem uderzał ją po nogach. Dziewczyna uciekała z krzykiem, i potem przez dni kilka nie odzywali się wcale.
Wtedy Nazar popisywał się przed nią. Z siekierą uwijał się po gąszczu, wielkie polana nosząc sobie na ognisko; ze zwinnością wiewiórki drapał się na czuby olszyn, pływał i nurkował. Uraza dziewczyny topniała wobec bohaterstwa, wydawała ona okrzyki przestrachu i podziwu, wreszcie powracały znowu przyjazne stosunki sąsiedzkie. Znowu Ohapa prała chusty, bijąc szare płótno o swe chude nogi, znowu naprzeciw wyrostek o twarzy złośliwej małpy ku niej zerkał, odzierając łozinę z kory i białe te pasma skręcając w pęczki symetrycznie na postoły. A oba ich obrazy odbijała w sobie woda zielona z dnem torfiastem, zdradliwem, i przyglądały się im młode, tegoroczne ptaszki, próbujące swych skrzydeł i siły.
Aż pewnego dnia Ohapa nie przyszła nad zatoczkę. Nazar zdziwił się, wyczekiwał, nasłuchiwał dzień cały daremnie.
— Szelma! — pomyślał — musieli jej z domu jadła podwieźć, to się opycha!
Splunął i odszedł. Ścieżynę już był sobie w gąszczu przetarł ciągłą wędrówką, szczelinę taką, jaką zwierz sobie do źródła znaczy. Powrócił na nią do budy wieczorem, osowiały.
Tej nocy jakiś strach go dusił. Sowa usiadła na olszynie i jęczała, a bąk nieswoim głosem chrapał i coś chodziło w gąszczu, coś świeciło. Chłopak kożuchem się nakrywał, ogień palił, i zębami szczękając, czekał ranka.
Skoro świt zerwał się i pobiegł do zatoczki. Czekał godzinę, dwie, zaczął wołać:
— Ohapa! Ohapa! Bywaj!
— Bywaj! — odpowiedziało echo po wodzie.
Zresztą nikt nie odhukiwał, nikt nie przychodził, tylko, strwożony krzykiem zapewne, zerwał się od brzegu wysepki dziewczyny ptak wielki i zakołowawszy, opadł z Nazara strony w gąszcz oczeretów i łozy, kędy topiel i trzęsawisko było.
Ptak ten oderwał myśl chłopca od Ohapy. Był to bąk samotnik, którego on dotąd nigdy z blizka nie widział, ani gniazda jego nie znał. Może on tam małe ma na kępie w oczeretach?
Nazar postanowił tam dotrzeć.
Spojrzał raz jeszcze na brzeg przeciwny, gdzie bielała po krzakach susząca się bielizna dziewczyny, i odszedł milczkiem, by bąka nie spłoszyć.
Zaraz też do dzieła przystąpił. Rozebrał się do naga, wziął z sobą sznur z łyka i długą, gładką tyczkę, i ślizgając się jak wąż, zagłębił się w trzęsawisko.
Na brzuchu pełznął, rękami chwytając się kęp szuwarów, popychając się nogami; zostawiał za sobą czarną bruzdę szlamu, pod nim topiel cała się uginała. Chwilami odpoczywał, tyczkę podkładając pod ramiona i znowu pełznął, tamując oddech, podobny do potwornego czarnego robaka.
I nagle znieruchomiał, wpatrzony w jeden punkt, ze źrenicami rozszerzonemi grozą.
Było to ujście zatoczki. O dwa kroki od niego woda już topiel pokrywała, posunąć się dalej było niepodobieństwem. Leżał na pomoście z przegniłych oczeretów, a młode ich pędy okrywały go z góry.
Tuż obok niego, na kępce stał ptak wielki, szarożółty, nastroszony, z głową wtuloną w pierze, z obwisłemi skrzydły, i złośliwemi oczyma wpatrywał się także w ten punkt, kędy i Nazar patrzył, od zgrozy oniemiały, sztywny.
Z wody czarnej z pośród liści grzybienia wyzierała głowa ludzka nieruchoma, straszna, a dokoła niej dawały się słyszeć szmery, pluskania, ruch w topieli.
Głowa była zielono-czarna, z usty rozwartemi, obrzmiała potwornie i patrzała ku nim szklanemi oczyma.
— Ohapa! — wyszeptał wreszcie Nazar.
Ryba plusnęła przy topielcu, i wypełzł z głębiny lśniący swą połyskliwą czarnością rak, wpijając się w zdobycz.
— Boże! — głośniej wymówił chłopak.
Bąk się spłoszył, leniwie skrzydła podniósł i odleciał o kroków kilka bliżej topielicy. Dziób w szlam zanurzył, nadął się i zabączał przeciągle, wyrzucając nozdrzami błoto.
Raptem na głos ten ponury Nazara trwoga opadła; zaczął się cofać nieprzytomny, z sercem bijącem, już nie szukając gniazda, ani strzegąc się szmeru. Uciekał, wpijając się palcami w kępy, ocierając do krwi ciało o korzenie, a za nim, zda się, goniła ta towarzyszka doli pastuszej, wołając ratunku.
Dopiero przy bydle swem Nazar oprzytomniał. Siadł i zapłakał gorzko.
— Dolo moja nieszczęśliwa! — jąkał — co ja teraz zrobię. — Na zgubę mnie zostawili, na przepadłe. Trup ze mnie tylko, a oni całkiem zapomnieli, porzucili. Było lepiej nie rodzić się! Umrę ze strachu, umrę!
Bedrycha stara podniosła łeb z trawy i spojrzała ku niemu, zdziwiona hałasem, cielak pstrokaty, faworyt, przyszedł do niego i obwąchiwał ręce, szukając chleba.
Chłopak poczuł się mniej samotnym.
Zaczął wypadek sobie przedstawiać. Dziewczyna weszła głębiej, szukając zapewne wody świeższej do płukania szmat, trafiła na jamę szlamu pełną, pułapkę rzeczną, kędy ta woda zdradliwa ofiary swe wciąga, z nóg wali, ssie w głąb bezdenną, a potem wyrzuca znów na powierzchnię.
Dziewczynina tak zginęła bez krzyku i obrony. Woda się tylko nad nią w koła coraz większe rozbiegła — i już było po niej.
Została tylko w pamięci Nazara. Nad zatoczkę przestał chodzić i raków nie łowił, zdjęty obrzydzeniem; nie znosił hukania bąka i dni całe spędzał przy bydle, do swawoli, kąpieli, gwizdania straciwszy ochotę.
We dnie spokojny był, ale w nocy strach go męczył. Krzaki czarne przybierały kształty dziwaczne, liście coś gadały, łozy się ruszały, a na ścieżce ruchomej, która od miesiąca po wodzie ku niemu szła, widywał Ohapę, jak żywą, tylko zielono-srebrną i przejrzystą, jak się ruszała, płótno rozsuwając i tańcząc po niem.
W męce tej, potem zimnym okryty, Nazar do Bedrychy się przytulał, u boku jej skulony, drżący i tam wreszcie zasypiał, ciepłem bydlęcia w połowie ogrzany, w połowie mokry i skostniały od rosy.
Zwierzę, przeżuwając, spoglądało czasem ku niemu, czasem polizało go po głowie szorstkim językiem, wokoło chóry ptasze grały.
Znowu bywał głodny Nazar, bo chleb się skończył, a pamięć czasu stracił i tylko po trawach i wodzie rachował, kiedy przecie o nim w chacie sobie przypomną.
Nadchodziła ta pora. Zdala widywał ludzi po sianożęciach, słyszał dalekie kos pobrzęki, a trawy kwitły i miodowe wonie szły mu w nozdrza, a słońce smaliło ogniem. Gniazda opustoszały; cały »zachód« zcichł i bardziej się jeszcze przed okiem ludzkiem ukrył w kitach wybujałych oczeretów.
Stanęło wszystko w pełni letniego rozwoju! Bydło Nazara miało sierść lśniącą i boki gładkie, spasło się na pokaz, podskoczyły w górę olszyny i kalina, trawa była po pas. Tylko pastuszek był jednakowo nędzny i drobny ze skręconemi w kołtun włosami, odarty, zczerniały od febry, upału, wichru.
Na widok kosarzy za rzeką, przypadał do ziemi — drżał na głos ludzki, bał się odezwać.
Brat, co doń przybył nareszcie, wioząc na malutkiej łódce chleb, sól, kaszę i koszulę, długo hukał i czekał, aż się chłopak ośmielił, poznał go i wypełznął z gąszczu. Potem zaraz do chleba się rzucił, pożerając z łapczywością zwierzęcia, o nic nie pytał, ani odpowiadał.
Brat bydło obejrzał i wrócił.
— O! krasy żyje? — rzekł radośnie.
Nazar głową kiwnął.
Chłop fajkę zapalił, i po łąkach zastygłe swe oczy wodząc, zamruczał:
— Pora kosić już.
Godzinę zabawił i obadwa milczeli.
Wreszcie Nazar się odezwał:
— Ohapa się utopiła, tam! — palcem wskazał.
— Aaa... ze wszystkiem się utopiła?
— Ale, raki zjadły.
— Nu, a któż tam ich bydła pilnuje?
— A kto? Nikt.
— Trzeba powiedzieć, żeby kogo przysłali.
Wstał, popiół z fajki wytrząsł i do łódki się skierował.
Nazar usta otworzył, ale tylko stęknął i patrzył nieporuszony za odjeżdżającym.
W garści chleb trzymał i cicho poczęły mu na ten chleb łzy padać.
Na łodzi chłop stanął i zepchnął ją na czarną wodę. Zrazu cały był widoczny, silny, czysto odziany, w czerwonym pasie, z karkiem i ramiony potężnemi. Pochylał się miarowo za wiosłem i znikał powoli. Wśród szarych kiści oczeretów mignęła kilka razy jego głowa, osłonięta kresami kapelusza, dłoń potężna i wreszcie zniknął zupełnie.
Wtedy Nazar począł znowu swój chleb od łez mokry żuć powoli i rachować, za ile czasu i on stąd wróci do domu. Długo jeszcze było, długo!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.