Wpisany do heroldyi (Rodziewiczówna, 1914)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Wpisany do heroldyi
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WPISANY DO HEROLDYI.
— Sylwester Dubieniecki — masz list.

Stojący w progu kancelaryi Sylwester, szybko podszedł, kopertę niezgrabnie adresowaną w rękę żywo pochwycił i cofnął się.
Podniósł z ziemi koszyk dość ciężki i wyszedł w milczeniu.
Na ulicy list w zanadrze schował i ruszył prędko, usuwając się każdemu z drogi, salutując bezustannie oficerów, w razie ścisku schodząc z asfaltu w śnieżne błoto ulicy.
Drab to był sążnisty, zbudowany jak atleta, o twarzy bez śladu zarostu, roztropnej, trochę ponurej.
Od dwóch lat, jak go do wojska powołano, służył u kapitana za kucharza — stajennego, lokaja, niańkę, praczkę i posłańca.
Minął ulic kilka, raz zbłądził, nie mogąc w swej głowie wieśniaczej zakarbować szachownicy miejskiej, wreszcie wszedł do bramy.
Stróż zamiatający rynsztok, zagabnął go:
— Ale, tu się jakieś żydzisko o was u mnie dopytywało.
— Dawno?
— Będzie chyba z godzina może, gadał co wieczorem będzie.
Żołnierz nieco w bok się zwrócił, purpurą nabiegły mu oczy. Prędko w podwórze wpadł i na schody kuchenne począł się drapać. Serce mu biło jak na trwogę.
Wszedł do kuchni swojej, koszyk na stole umieścił, dobył list z zanadrza.
Poznał pismo matki starej i dziecinnie się uśmiechnął. Niezgrabnymi palcami kopertę przedarł, i rozłożywszy arkusz na stole wziął się do czytania, pochylony, ze zmrużonemi oczami, palce pod wyrazem każdym wiodąc i półgłosem zgłoskując.
— Mój najmilszy synku Sylwestrze. Naprzód donoszę ja tobie, że cie świętami winszuję i błogosławię — Jezusowi Panu i Panience Przeczystej Kazimierzeckiej oddając pod obronę.
A do tego nie gniewaj się synku, że my tu do ciebie świątkując, żadnego pisma nie przysłali, ani nijakiego gościńca, ale wspominki byli o tobie i u nas w domu i na wszystkich Budkach; Marcysia też tobie pięknie się kłania, i Józia, i Oleśka, i Kazik, i Adolf, i Hipek Rudecki. Chrzestna twoja takoż, a stryj pomarł. Wielkie frasunki były, bo Bóg ogień dopuścił, i przez to odryna z sianem się spaliła, i jałoszka też zdechła, a kasztanka nocą jakieś hycle z pod zamku wzięli.
Więc siana jako niema, Kazik i Adolf uradzili woły sprzedać, a pole na połowę Srulowi oddać, albo też procesu zaniechać, i do domu z niczem iść.
Ja też zaniemogłam w adwencie, bo chusty nie było, i trzewiki się zdarły, i takim się wykosztowała na felczera złotych siedm i groszy dwanaście, za które Jenta chce wełnę wziąć, albo te dwie gęsi siwe, coś to dostał od chrzestnej, więc uradziliśmy...
— Sylwester! — rozległo się z głębi mieszkania. — Żołnierz ruchem maszynowym się wyprostował, rękawem oczy zaczerwienione otarł i wyszedł. Stąpał po wzorzystym chodniku, potem po lśniącej posadzce, aż stanął w drzwiach gabinetu sztywny, z piersią naprzód podaną, z rękami przy lampasach.
Oficer bawił się z dzieckiem, które też wnet ręce do chłopaka wyciągnęło, wołając radośnie:
— Niania, niania!
— Konia mi osiodłaj, a żywo!
— Słucham!
Obrócił się na pięcie i wymaszerował według regulaminu.
Za chwilę był już w stajni, i konia siodłając, głowę miał pełną wzburzonych dzikich myśli. Wirowało mu w mózgu od tego nawału wspomnień, które mu list narzucił.
Wieści z domu miewał rzadko, dwa, trzy razy na rok. A za każdą widział jak na dłoni swe Budki Mazurskie.
Widział osadę o bielonych ścianach, o dachach z dranic, rozrzuconą w wianek wkoło jeziorka, otoczoną sosnami wiecznie zielonemi; widział płoty i sadki wiszniowe i drogę i pólka powydzierane z pod boru i sznurki łąk, a na straży karczmę starą, w której Srul mieszkał i Jenta.
Było w Budkach tych trzy rody, rozrodzone na piętnaście chałup: Dubienieccy, Łabędzcy i Marcinowscy, skoligaceni i spowinowaceni ściśle. W jego chałupie matka wdowa wyhodowała chłopców trzech i dwie dziewczyny, rządziła dotąd, posłuch mając bezwarunkowy. Widział i ją żołnierz; kobietę siwą, wysoką, suchą, o twarzy surowej i nakazującej uszanowanie. Miłował on też ją dusznie, głęboko.
Kasztan oficerski kręcił się i swawolił; ułan zębami popręgi dociągnął, wygładził, munsztuk założył i podał przed bramą, trzymając cugle w jednej ręce, a strzemię w drugiej.
Oficer wskoczył na siodło i ruszył tęgim kłusem, szeregowiec w furcie pozostał, patrząc przed siebie, w jeden punkt, oderwany zupełnie od otoczenia.
— Mój Ty Boże, mój Ty Boże! a to ich opadło! Odryny niema, którą on sam z braćmi stawiał, kasztanka niema, białonogiego ulubieńca! Co to on się na nim do miasteczka najeździł. A teraz woły pójdą i te pólka żyd wyssie; a i stryj doradzca pomarł i gęsi się zwiodą czubate! Mój Ty Boże! za jedno półrocze. Pieniędzy im trzeba na siano!
Jeszcze broń Boże proces opuszczą, co go tatuś pod błogosławieństwem nakazywał ciągnąć, o tę miskę półmorgową z dworskiego boru. Lepiej duszę djabłu zastawić, a tego starego porządku nie zaniechać. Pomódz im trzeba koniecznie i radę dać.
Dwanaście rubli z chaty poszło na niego, teby oddać, parę dołożyć, przeciągnęliby do wiosny może. Z wiosną Bóg opatrzy. Dwanaście rubli trzeba.
Sylwester przez dwa lata żadnej zapomogi nie otrzymał z domu, ale na służbie u oficera miał dochody drobne i tymi to swe potrzeby opędzał. Sprawił sobie nawet dwie koszule z jaskrawem u szyi oszyciem, scyzoryk, woreczek na tytoń i tombakowy łańcuszek do jeszcze nieistniejącego zegarka.
Teraz różne plany i sposoby chodziły mu po głowie. Nie on je pierwszy powziął — podsunął mu je handlarz, który do kuchni często zachodził po wymoki z herbaty, pierze z ptactwa, skórki zajęcze i tym podobne specyały.
Żyd pytał o owies, o tytoń, czyby kupić nie mógł. Dawno to już trwało. Żołnierz nie obiecywał wprost, ramionami wzruszał, coś mrucząc — nigdy w oczy kusiciela spojrzeć nie śmiał. Wreszcie mu obiecał, sam nie wiedząc, jak do tego przyszło, i odtąd po różnych kątach i schowankach zatykał rzeczy jadalne, ściągnięte z kredensu, czasami własne kęski. Od pewnego też czasu kasztan oficerski mniej dostawał owsa, a na strychu pęczniał worek z ziarnem!
Teraz Sylwester skarby te srocze obrachowywał z dziwnem biciem serca.
Zbierze się może osiem rubli, żyd da na przyszłość zadatek, a resztę...
— Sylwester! — zabrzmiał obok niego cienki głosik. Zadrżał i odskoczył od furtki. Była to pani kapitanowa w powrocie ze spaceru.
— Pana niema?
— Tak! — odparł już służbowym tonem.
— A ty czego tutaj gawronisz? Obiad nastawiony. Produkty przyniosłeś?
On szedł za nią, odpowiadając machinalnie — słucham! na wszystko.
Teraz ani o dokończeniu czytania, ani o snuciu planów nie było co myśleć.
Węgiel rozgorzał pod maszyną, rozległo się tłuczenie, siekanie, szczęk rądli, syczenie pary, a nad tem dyszkant pani kapitanowej i płacz dziecka.
— Po obiedzie upierzesz trochę bielizny, wytrzepiesz dywany, firanki i trzeba też oczyścić lampy, dziecko wynieść trochę na spacer. Potem z listem pójdziesz i kuchnię wyszorujesz przed świętem. No, no, tylko żywo z tym obiadem, pan za godzinę wróci.
Spocony, zdyszany, żołnierz uwijał się z robotą. List go palił w zanadrzu, troska rozpierała piersi, ale ani przez myśl mu nie przeszło sekundę chociaż służby zmitrężyć.
A służba ta nie znosiła opieszałości. Krzątał się chłopak — od trzona do balii, od bufetu do pomyj, od trzepaczki do dziecka. Cały dzień mu tak zeszedł, za krótki ten dzień zimowy. Jeszcze i pół wieczora zeszło na szorowaniu podłogi, na noszeniu drzew, węgla, na posyłkach.
Wreszcie spokój powrócił. W kuchni czysto sprzątniętej, białej, pod lampą wiszącą, na stole znowu zabielał arkusz papieru i ostrzyżona przy skórze jasna głowa szeregowca.
Był bez munduru, w koszuli podartej, spocony, wciąż nasłuchujący jakby nowego rozkazu.
I sylabizował dalej list matczyny:
— Więc uradziliśmy Oleśkę też do dworu oddać, że to chleb drogi, a od tych deszczów nie obrodził. O Marysię dobijał się jesienią Maciek Łużycki, ale tak się to obeszło.
W Bogu i Matce Najświętszej nadzieja, że może wiosną dobry numer wyciągniesz i że cię zdrowego zobaczymy.
Ochfiarowałam się na to do Kazimirki i na Wniebowzięcie tam chodziłam ze swojemi, a jako moje stare nogi tam mnie doniosły, tak sobie suponuję, że i twoje młode ciebie nam rychło przyniosą.
Tedym ci z porządku doniosła już wszystko, co u nas słychać, a tylko ciebie, synku najmilszy, przestrzegam abyś tam między narodem różnym, duszy swojej nie zatracił, jako inni czynią. Żebyś, uchowaj, do wódki obyczaju nie nabrał, bobyś w piekle gorzał, i abyś cudzego niczego nie zagabnął, tyle co igła nawet, bobym ciebie za dziecko swoje nie przyznała, i o swej Marysi, zmówionej, pamiętał!
Pacierza nie przepominaj, i przykazania codzień odmawiaj, jakom ci przykazywała odchodzącemu. A tak sobie to w sercu miej, żeś nie byle świniarek, ani łapciarz, ale dworzanin — więc ci się godzi między ludźmi honorność mieć, boś też i w heroldyę już wpisany za staraniem mojem komornika Rzepeckiego, któremu nie pożałowałam dać za to rubli całych siedem, i tak w papierach stoisz zapisany z braćmi po porządku za ojcem i dziadem swoim.
To sobie pamiętaj, jakby cię co kiedy pokusiło, że ci w żaden sposób paskudnie czynić nie godzi się, co też tobie przypominam i niech ci tak Bóg dopomoże, a odprowadzi zdrowego. A ja ciebie synku mój Sylwestrze, błogosławię i uściskam. Amen«.
Skończyła się kartka i palec żołnierza na ostatnim wyrazie pozostał, a oczy szeroko rozwarte utknęły na owem »amen«, które było całym podpisem i jakby listu pieczęcią. Potem chłopak list oburącz wziął i owe »amen« pocałował, i z długiem stęknięciem wyprostował się.
Na czole miał żyły nabrzmiałe i uszy krwią nabiegłe. Ze czcią i szacunkiem papier napowrót do koperty włożył, sięgnął do kąta, dobył swój worek, rękę do spodu zanurzył i wyjął coś owiniętego w czerwoną chustkę. Była to stara książka — między jej kartki list wsunął i znowu, starannie zwinąwszy, do worka schował.
Potem na zydlu usiadł, spracowane, niezgrabne ręce na kolanach złożył i zamyślił się.
Lampa rzucała nań blask w pełni i twarz ta bezwąsa, bardzo młoda, nabierała wielkiej powagi.
Znał w kufrze, gdzie przechowywano domowe, drogocenne pamiątki, korale, pieniądze i najcieńsze odzienie, zwitek papierów żółtych na samym spodzie będący.
Raz na rok tylko matka je kładła na stole, na serwecie i pozwalała oglądać.
Był tam dokument ich rodowy, i drzewo genealogiczne, i herb jaskrawo malowany, i różne papiery z pieczęciami i z podpisami wielkich.
Przy tem oglądaniu oni trzej poważnieli bardzo i oczy im błyszczały.
Głowami prawie dotykali sufitu swej chaty, a mieli szare koszule i spencery samodziałowe, te karmazyny herbowe, a czytać ledwie umieli na książce do nabożeństwa, i niczem prawie od chłopstwa się nie różnili z pozoru.
A jednak to zdanie listu: »wpisany do heroldyi« — uczyniło odrazu z szeregowca wielkiego pana, martwa litera zaciężyła na nim, czyniąc w duszy jego ogromny przewrót.
Zdało mu się, że po sakramencie jest, tak uroczyście jakoś w nim było, tak cicho!
Siedział i dumał, uniesiony precz z tej izby, w której jego wieśniaczym piersiom tak bardzo było duszno i ciasno.
Drzwi od schodów rozwarły się cicho, a w szparze ukazała się czapka kolegi i śmiejące się oczy.
— Sylwester!
— Aha!
— Chodźmy. U stróża muzyka i dziewki. Pohulamy!
— Nie moja kompania.
— Phi. Podoficerem ciebie zrobili! Mańka jest. Chodź! W orlankę zagramy.
— Idź do czorta! Nie pójdę.
Drzwi się zamknęły i cisza zapanowała znowu. Nie na długo jednak. Ciche kroki rozległy się znowu na schodach i skrobanie do drzwi. Żołnierzowi twarz zapałała, zerwał się na równe nogi i stanął u drzwi zadyszany. Naprzeciw niego z ciemności sieni wysunął się żyd chudy, z workiem pustym pod ręką. Obleciał oczami kąty i podniósł je na Sylwestra...
— Nu? — zagadnął cicho.
— Czego?
— Nu, ja przyszedł. Może co jest?
— Jest... Masz herbatę, ot, i pierze! Bierz!
— Nu, może cygara są? — rzucił, zagarniając podawane przedmioty i mnąc w ręku woreczek z pieniędzmi.
— Niema! Zapłać za to i wynoś się!
— Zaraz, co ty taki gorący?
— Ja tobie nie żaden »ty«; nie kradł ja z tobą!
— Ny, niech będzie »wy«! Może wypić chcecie! Mam żytniówkę fajn!
— Ja nie cham, żeby wódkę chlać. Oddawaj pieniądze i idź do dyabła!
— Ach, wy dziś skręcili się! Oddam. Co tam, pogadać nie można? Jaby tego owsa chciał zobaczyć; może cukier jest?
Żołnierz milczał, rachując miedziaki, brwi mu się zbiegały groźnie.
— Nu? to i wszystko już? Więcej nic?
— Nie — pomyślał chwilę i worek wydobył z kąta.
— Kupcie te dwie koszule i tę dewizkę! Co za to dacie?
— To? — żyd oglądał, miął, ważył. — Dam rubla.
— Dziesięć złotych.
— Nie. Chyba co dodacie... Owsa!
— Dodam scyzoryk; dajcie dwa ruble!
Żyd czuł, że dla dalszych interesów twardym być nie można. Dobył pieniądze, potem, zgarniając koszule do worka, szeptał z cicha:
— Nu? a coście obiecali, jak będzie? Jutro?
Sylwester sapać zaczął. Ręce mu się mimowoli składały w pięści.
— Ni jutro, ni kiedy. U nas w rodzie złodziei nie było. Won ty!
Zapałały mu tak złowieszczo oczy, że żyd od progu się cofnął, drzwiami do połowy zasłonił.
— Wy teraz bez humoru... Ja tu jutro przyjdę — rzekł.
— Ni jutro, ni kiedy! — powtórzył żołnierz — a jak mi się nawiniesz jeszcze z pokusą, Judaszu, to jak Boga kocham, klnę się, w tym twoim worku zęby i brodę poniesiesz! Won! słyszysz!
Postąpił krok naprzód — drzwi się zamknęły.
Chłopak na środku kuchni pozostał, cały dyszący. Krew mu grała po żyłach i serce biło mocno. Mundur włożył i do mieszkania wszedł. Przymaszerował do pani i na stole przed nią położył miedziaki.
— Co to?
— Żyd dał za wymoki herbaty i pierze!
— Weźże to sobie!
— Dziękuję. Przyszedłem też oznajmić panu, że owsa jeszcze jutro brać nie trzeba. Zbiegło na trzy dni pewnie.
— Toś zuch! Dostaniesz jutro urlop za to!
Cofnął się do drzwi, ale nie odchodził.
— Co tam jeszcze?
— Pokornie proszę pana o arkusz papieru i kopertę.
— Na list? Masz.
— Tak jest; do matki.
Wycofał się wreszcie zupełnie, ale go zawołano po chwili.
— Dorożkę nam sprowadź i dziecka dopilnuj. Wrócimy późno.
Cisza zapanowała w mieszkaniu. Sylwester dziecko do snu kołysał i tam przy niem zasiadł do pisania:
Sapał i potniał, krzywe litery stawiając i mażąc bezustannie.
»Najukochańsza mamo i wy mili bracia i siostry! Donoszę, żem zdrów, czego i wam z duszy życzę i w jednej służbie zawsze zostaję u kapitana i żem dotąd karany ni razu nie był, i wymówki też nie miałem, ani w pysk nie wziąłem. Koszule mi się tylko do cna zdarły, ale to fraszka, bo co chleba oszczędzę, to sobie sprawię.
A owe dwa ruble to niech mamie służą na trzewiki, a dwa złote takoż mamie, na co niebądź, a więcej, to już nie mam.
Pozdrówcie też odemnie chrzestną i Hipka Rudeckiego i Makarewiczów i stryjnę, a stryjowi wieczny odpoczynek — Amen.
Frasunki wasze całkiem mnie zgryzły, a już ten Srul to najgorszy hycel.
Mili bracia i siostry, radby ja wam z duszy pomódz, ale chyba Bóg za mnie was poratuje. Na Wielkanoc może znowu trochę wam grosza przyślę, a dopokąd sił mam, starać się będę.
Marcysię też pozdrawiam i proszę, żeby mnie sobie pamiętała, boć wrócę ja do niej i nijakiego łajdactwa nie czynię.
A o jedno was, najukochańsza matko i mili bracia proszę i zaklinam, to, abyście procesu, broń Boże, tylko nie rzucali.
Bo tatuś tak przykazał, i honor nasz szlachecki uczy, i gańba by była, i wstyd, abyśmy ustąpili. — Więc ten ambit miejcie i zawsze trwajcie w swem prawie.
Że ja teraz »wpisany do heroldyi«, to za to mamie nogi całuję i swój honor ja znam i nikomu się posponować nie dam, ani też co chamskiego uczynię, tak mi panie Boże dopomóż. A teraz wam zdrowia życzę, i pomyślności wszelkiej, i świętami winszuję na wieki wieków...
Miłujący was brat i syn
Sylwester Dubieniecki«.
Dzieciak poruszył się w kolebce, więc żołnierz nad nim się pochylił, poruszając i mrucząc:
— Luli, luli, luli!
Z pośród koronek czarne oczęta patrzyły ku niemu wpółsennie.
— Caca niania, caca niania! — zaszemrała, usypiając dziecina.
Żołnierz uśmiechnął się jasno, i tak pozostał u tej kołyski, coś zcicha sobie nucąc.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.