<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na starej choinie
Pochodzenie Z głuszy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA STAREJ CHOINIE.
Hm! jak było zimno! Codzień! A dni tych wyciągnął się szereg bez liku. Stara choina, co może sto zim pamiętała, dziwiła się nawet owej srogości, stojąc po kolana w śniegu, w białej czapce, w kożuchu z grubej, mchem okrytej kory.

Dziwiła się, z nieukontentowaniem kiwając gałęźmi, i oburzona mówiła do młodszej siostry:
— Jak ci się zda taki porządek? Codzień jeśli nie śnieg, to mróz, a często i oboje włóczą się po lesie. Cygany te zbójcy, myślą u nas chyba osiąść na stałe! Nie wiem, co sobie, ten nasz pan-słońce myśli? Bezprawie, mówię ci, bezprawie.
— Co mi tam! — lekceważąco wznosiła ramiona młodsza — do mnie chłód nie dochodzi, a dobrze sobie czasami podrzemać.
— Błaźnica jesteś i basta. Albo się to ja o siebie troszczę? A moi lokatorowie!
— Jabym ta nigdy żadnej hałastry do siebie nie przyjmowała.
— Gadaj, albo to nie wiem, że i ty masz, choć się jeszcze kryjesz. A liszki?
— No, liszki cicho siedzą.
— A w tej rososze, co ci burza skręciła i dziupło się zrobiło, nic nie masz?
— Et, prawie nic. Wprosiły się sojki na lato, a teraz pusta.
— Moja droga! I ja za młodu lubiłam się stroić, gadać i rosnąć. Na starość inne gusta. Lubię gwar wkoło siebie, no i dochód. Mam sporo mieszkań.
Płacą to oni licho, ale że przeważnie biedota, a nie łajdaki, więc patrzę na to przez szpary, ano przywykłam do nich. Trapi ich ta zima kaducznie. Boję się, że nie wszyscy lata doczekają. Może kto i zamrzeć, a wiesz, co z tego ? Naprzód mieszkanie opustoszeje, a powtóre niechętnie kto się osiedla po nieboszczyku — dowodzą, że straszy.
— Dużo ty ich masz, tych lokatorów?
— Ho, ho! Pięć piętr, moja duszo!
W suterenie siedzi borsuk. Mówią, że to malkontent i zbój potajemny. Prawią tak mrówki, ale dowodów niema. Włóczy się wprawdzie tylko po nocach, ale może odzieży nie ma dość porządnej, aby w dzień paradować. Wiem zresztą, co ma w spiżarni, a przecie to fakt: co jesz, takim jesteś. Otóż grzyby tylko ma. Zwłóczył je całą jesień. Wogóle lubi to dreptać po grzyby, bo i dzieci chodziły i żona się starała. Znieśli też tego prowiantu całą komorę, do drugiej naciągali mchu i liści, i tak biedaki zimują.
Niby to śpi, ale mizernieje w oczach.
Dzieciom szczędzą zapasów, a sami cierpią.
Żal mi najgorzej starej. Zeszłego roku woda im wpadła w korytarze, zalała na śmierć dwoje dzieci, popsuła mieszkanie. Często stara wspomina to i płacze.
— Moja droga! Łatwo ci co wmówić. Te twoje borsuki, chytre łotry. Posłuchaj, co mrówki opowiadają. Jak wpadną im do domu, to tysiącami dzieci niszczą i stuletnią robotę w perzynę obrócą.
— Wściekła przesada. Te ichmościanki lubią się wiecznie cudami pracy chełpić. A zresztą nie one jedne chcą żyć. Wielka mi parada te ich dzieci. Ni to chodzi, ni co zrozumie. Tysiąc mniej, tysiąc więcej, a mrówek zawsze dosyć. Nie uwierzysz, jak mi one swem bezustannem włóczeniem się i zaglądaniem we wszystkie kąty obrzydły. Składa się to niby na pracę, a w gruncie monstrualna ciekawość.
— Ty bo dla swych lokatorów masz słabość.
— To się grubo mylisz. Zaraz na parterze za tą krzywą gałęzią jest ciupka kawalerska, którą mi zajął pstry dzięcioł. To jest skończone ladaco. Co wiosna obiecuje ustatkować się i żonę bierze. Czulą się, skaczą, dokazują, nawet raz troje dzieci mieli, a potem na jesień żonę precz wygoni, bety jej wyrzuci i znowu kawalera udaje. Wymówiłam mu raz mieszkanie, a on mi na to bezczelnie: »To mi płaćcie za remont«. Prawda, stancyjka gładka, czysto wykuta, oheblowana, wejście z rzeźbą. Zmilkłam, nie lubię wydawać pieniędzy. To łotr jest, chociaż uczciwie płaci. Liszki mi tępi, pędraki pędza, ani dnia nie zaśpi.
— Słodka iluzya! Szyszki twoje żywcem na pal wbija i rozdziera.
— Nie prawda, nie moje! Gadają, że łotr to czyni, ale się kryje. Oho! niechby! Wygnałabym niezawodnie.
Oburzyła się stara choina, ale po chwili znowu dobra i łaskawa mówiła dalej:
— Pierwsze piętro przed pięciu laty zajęły pszczoły. Powiadam ci, to był piękny dzień, gdy do mnie z propozycyą i warunkami posły przyszły. Nielada honor ich mieć, nielada bezpieczeństwo. Teraz jam święta i szanowna wśród całego lasu.
Było trochę kłopotu i krętaniny.
Mówiły, że ciasno, że drzwi za wielkie, że im mrówki będą szkodziły, że z dachu może zaciekać. Wiadomo, wielkie panie, czują, co za honor robią.
Musiałam im dach dobrze gałęźmi i igłami otulić, wejścia mchem pozacieśniać, wewnątrz się ścisnąć, a dla mrówek żywicy dać i na paszę mszyc jedną gałęź ustąpić.
No, i pewnego południa przybyły. Skłoniłam się ze czcią przed królową, złotym pyłem posypałam im drogę, otuliłam od wiatru i skwaru. Moja droga! szczęsny, kto w sercu swem takiej mądrości i pracy dał mieszkanie; a chociem tylko choina stara, z dębem nie zmienię honoru, gdy mi mały, duży człowiek i mól powiada: »to barć«!
Takam wtedy dumna, żem opiekunką i domem tej królowej i ludu nad wszystkie mędrszego!
O! biedy były. Raz, mrówki ladaco, zerwały umowę i zajrzały do ula. Musiałam im jeszcze dla stu mszyc paszy dodać i żywicy szmat od pnia odłupić.
Potem czarna żołna, mego dzięcioła kuzynka, chciała do nich się dobrać! Ten ladaco jej pewnie plotkę puścił i namówił.
Rzucałam na nią szyszki i gałęzie, nic! kuła i kuła. Więcem po radę do człowieka poszła — zastrzelił ją. Odetchnęłam.
Ty się dziwisz, żem łagodna i dobra; jakżebym zła być mogła, serce całe mając miodu pełne! Jam barć!
Dąb przepyszny, co opodal stał, nagiemi gałęźmi wstrząsnął i zaszemrał z westchnieniem:
— Ty barć! Ty nietykalna!
Już i pszczoły ten chłód czują. Zaglądałam do nich onegdaj. Ciepło niby i zacisznie, a przecie one bez humoru. Ekonomki utyskują, że może do wiosny miodu nie starczyć.
Zgroza zajrzała mi w oczy, gdym to usłyszała. Jabym już bez tych pszczół swoich żyć nie potrafiła, bo i co po nich warto do serca przygarnąć?
A tam wyżej ulokowały się szpaki.
Nie podobały mi się zrazu, bo obiecywały za wiele; i liszki tępić, i mech od południa oczyścić, i suche igły pozbierać na młodych pędach. Wreszcie zgodziły się na rok, i osiadły. Wrzasku tam było co niemiara, plotek, kłótni, zawiści i próżnej paplaniny.
Czekam na zapłatę — miesiąc — dwa — wreszcie przypominam. Cała zgraja odpowiada z fukaniem: jeszcze do roku daleko. Po terminie możesz nam komornika nasyłać, a teraz wara! Wolnoć Tomku w swoim domku.
— Ha — no, czekam. Ale to i niechlujne, i nieobyczajne — dzieci zuchwałe i psotne.
Straciłam cierpliwość, nasłałam im wróbla komornika. Moja droga! tenby nawet mrówki od mszyc wygnał. Wygnał i ich. Nawymyślały mi, ile się zmieściło — i precz uciekły. Chciałam ich za wymysły procesować, ale wróbel radzi czekać, aż wrócą, a tymczasem to ich mieszkanie zajął i pozwy pisze: i o zanieczyszczoną kwaterę, i o zaległe komorne, i o obelgi!
Zjeżdżę ich do szczętu, i dobrze! co warte takie tałatajstwo, które razem z nami zimy nie cierpi? Jabym ich nauczyła! Albo tym włóczęgom pasportów nie dawać, albo wcale z powrotem nie przyjmować.
— At, ja ich lubię. Zawsze jaką nowinę z za morza przyniosą.
— Potrzebne te nowiny. Niezadowolenie z własnego bytu i próżne mrzonki — oto ich owoc.
— No, no, będziesz ty miała i z wróblem miłe historye. Tego ci nikt nie wypędzi, byle raz w cudze pierze wlazł.
— Być może. Ale adwokata swego mieć, to też coś warte. Niech siedzi.
— Jeśli pieniać się lubisz, to i owszem.
— Ano, moja droga, różnie bywa — zamruczała choina, wobec widocznej ironii siostry, tracąc chęć do gawędy.
Otrząsła trochę śniegu z barków, i znów stała cicha, cierpliwa, wyglądając lepszych dni.
A tymczasem niebo było czerwone, aż raziło oczy, a ziemia zionęła z siebie chłód smalący. Zajrzały te mroźne płomienie do dziupła, co het nad mieszkaniem adwokata wróbla czerniało wązką szparą.
Wykręcona dziwacznie gałąź choiny zasłaniała je od śnieżnych zadmuchów, ale i tam nie lepiej się działo, jak gdzieindziej.
Przeklęty mróz! przeklęty.
Przez szparę wyjrzały czarne ślepki i sterczące uszki. Lokatorka zlustrowała otoczenie i wyszła na świat.
Nie większa jak pięść, w rudem futerku, z kitą puszystą, najmniej odczuwała chłód.
Usiadła na gałęzi i zadumała się.
Jeść chciała, a gorzej jeszcze głodne były pędraki: czworo żarłoków, które wykradły poza plecami matki wszystkie orzechy i pożarły do pół zimy zapas całoroczny.
Obiła je, ale co to pomoże.
Kory gryźć nie chcą, żadnego ziarna niema, a i pożyczyć od kogo niema.
Machnęła kitą tu i tam, zaruszała wąsikami, przestąpiła z nóżki na nóżkę.
W dziuple hałasowały dzieci. Z głodu teraz codzień się biją i gryzą o łupiny orzechów. Matka już i rozbrajać przestała. Jak się biją, zapominają o jedzeniu.
Znowu machnęła kitą i skoczyła na niższą gałąź.
Stara choina pogardliwie na nią patrzała.
— Dobrze ci tak, kiedy nie dbasz o obyczaje. Byłby mąż — byłby opiekun. Na co zarobiłaś, to masz! Błoga imaginacya: jednej babie tyle bachorów wykarmić! Żeby to choć naukę wzięło. Gdzie tam! ledwie to podhoduje — do psich figlów gotowa! Cierp asanna, cierp!
Wiewiórka jakby nic, machała kitką i zbiegała na dół. Na śniegu tak ją chłód objął, że dwie przednie łapki podniosła do pyszczka i chuchała w nie.
Zajrzała do nory borsuków, ale się zlękła czarnego korytarza, i wstydziła się żebrać u dzietnych, jak i ona sąsiadów.
Znowu przykucnęła na śniegu, grzejąc łapięta i strzygąc uszkami. Pomimo biedy, miała zawsze impertynencko-zalotną minę.
Zaczepił też ją wróbel adwokat.
— Nóżki zaziębisz!
— Ech, co mi tam!
— Kogóż to wyglądasz?
— A wiosny.
— Toś zawcześnie wyszła.
— Skąd wiesz?
— Mam kalendarz.
— To powiedz, kiedy zima nas porzuci.
— Daj trzy orzechy.
— Może jeszcze co! Widzieliście !
— No, to nie powiem. Kalendarz kosztuje!
— To go sobie zjedz.
Machnęła kitą i pobiegła. Nóżki jej po śniegu czyniły jakby łańcuszek perełek, w które wpadało słońce i złociło je. Czasem przystawała, grzejąc łapki, czasem podnosiła się w górę, lub grzebała śnieg zawzięcie.
Zabiegała do krzaków jałowca, w nadziei, że znajdzie choć parę jagód przymarzłych, ale przed nią już jemiołuszki tu żerowały, bo znalazła po nich piórko złote z czerwonem, a obwąchawszy je, pobiegła do dębu, w nadziei znalezienia choć jednej żołędzi.
Ale i tu nic — nic. Z desperacyi zwiesiła kitę, szron osiadł jej na wąsikach i na końcach uszu, łańcuszek śladów szedł zygzakiem, widocznie bez celu.
Nagle stanęła jak wryta na tylnich łapkach, cała we wzrok i słuch zmieniona.
Coś się działo w borze, coś stukało, coś pracowało.
Zlękła się i chciała uciekać, ale ciekawość nadewszystko była większą.
Skoczyła na dąb, z gałęzi na gałąź, aż na sam czub. Przysiadła za pękiem jemioły i wyjrzała. Oczęta miała bystre, a czarne i okrągłe, jak paciorki.
Stała opodal sosna koszlawa, rosochata, prawie krzak, o korze grubej i nierównej. Nizko nad ziemią, do pnia jej uczepiony jak akrobata, tkwił dzięcioł pstry — jej sąsiad, i tak kuł zawzięcie.
Wrócił jej rezon i nawet chęć do figlów.
Znowu znalazła się na ziemi, cichutko podbiegła i parsknęła śmiechem.
Ale kowal już ją przedtem spostrzegł, i tylko głowę przekręciwszy, spytał:
— A czego tu?
— Tak sobie, na spacer! — odparła z głupia frant.
— Winszuję! w taki mróz.
— Mam szubę — dobrze mi!
— Ale głodno! — mruknął, nos o drzewo ocierając.
Zamiast odpowiedzi, przyjrzała się jego robocie i plasnęła łapkami.
— Bój się Boga, kowalu, a toż ty szyszki żywcem pożerasz! Dzieci naszej choiny! czy ty masz sumienie?
— A mam! — flegmatycznie odparł — bo je aż tu zanoszę, żeby stara nie widziała. Zresztą żywcem, nie żywcem — żadna się nie odezwie, że ją boli!
Tu znowu nos o drzewo otarł. Taki miał zwyczaj, jakby go wieczysty katar trapił.
— Wypasłeś się też na pokaz! Dobre te szyszki być muszą?
— Aha — furda orzechy!
Tu znowu ogon mocniej o pień oparł kuć począł. Szyszka była osadzona w korze, jak w kleszczach, a on jej tarcze rozbijał i dobywał ziarna brunatne, grube.
Wiewiórka skoczyła na gałąź i przyglądała się robocie, połykając ślinkę.
Taka była głodna, taka głodna.
— Kowalu — rzekła — dalibyście mi parę szyszek dla dzieci!
— Albo to moje dzieci? — odparł, łykając — do żadnego orzecha niema przystępu za tobą, a teraz już ci szyszki pachną!
Zresztą jeśli się dobierzesz do magazynu, to ci pozwolę wziąć dla bębnów.
— A gdzież ten magazyn?
— A ot — pod sosną tutaj. Śnieg przysypał.
— Głupstwo, ja śnieg odrzucę! Mój kowalu, a jak nas kto przed choiną oskarży?
— To ciebie stara wypędzi, a mnie zostawi, bo ja jej najlepiej płacę.
— Drobiazg pomarznie! — szepnęła wiewiórka w zamyśleniu, ruszając kitą tu i tam i strzygąc uszkami.
A dzięcioł nos otarł o korę kilkakroć, i z pod oka na nią spoglądając, rzekł:
— Jak chcesz!
Chwilę jeszcze pomedytowała, potem skoczyła na ziemię, zawęszyła pod sosną.
— Jak mi dzieci miłe, prawda! Czuć szyszki! — szepnęła, poczynając śnieg odrzucać.
Odrzucała z ochotą i zapałem, aż się zdyszała, aż chciała zrzucić szubkę, takie gorącości ją ogarnęły. Tylko ten śnieg się kłębił, a jej kita migała. Dzięcioł kuć przestał, wgramolił się na gałąź, i zwiesiwszy wielki nos, przyglądał się robocie. Wtem wraz ze śniegiem wyleciała w powietrze jedna szyszka, potem druga i trzecia.
Magazyn stał otworem a obfity był!
Ale oto nagle dzięcioł z gałęzi się porwał, wpadł na wiewiórkę, palnął ją w bok skrzydłem, uderzył dziobem po głowie, aż się biedna zaryła w śnieg, straciwszy z bólu i niespodzianej napaści przytomność.
— Тy? czego tu, czego! — krzyczał. — Złodziejką być się boisz, to żebrzesz! Nie dam ci ani jednej szyszki, głupia! To moje, a żeś się spracowała — to słuszne! Głupi zawsze za mądrego robi! Precz mi idź, precz! bo cię ubiję.
Myślisz że nie wiem, jak mnie przedrzeźniasz za plecami i dzieci tak uczysz!
Tu wiewiórka oprzytomniała wreszcie, wstała ze śniegu, otrzepała się i rozpuściła język:
— Ty nosalu! ty pstry brudasie! ty szyszkożerco! Bodaj ci ten gruby nos wrósł w drzewo! bodaj ci żywica nogi pokleiła! bodajeś się na ogonie powiesił. Rozpowiem ja, rozpowiem, jakiś ty! poczekaj!
Siedząc na stosie szyszek, dzięcioł się nadął, nastroszył, głowę zupełnie w ramiona wciągnął, i kobiece gadanie puszczał mimo uszu.
Ona rozsierdzona przyskoczyła do niego, machnęła go kitą po nosie, i wszystkiemi czterema nóżkami rzuciła mu w twarz kłąb śniegu.
To była ostatnia zemsta. Przytem zdołała porwać szyszkę i odskoczyć z nią o kroków kilkanaście.
Tam, w oczach swego krzywdziciela, rozdarła ją i zjadła. Wtedy z całej mocy cisnęła na niego resztkami.
— Masz, masz! Dosyć mi na dziś. Dosyć! Adju!
Skłoniła mu się kitą i pobiegła.
Ponieważ zapomniała wziąć z domu kobiałki na prowizye, przeto kilkanaście ziarn dla dzieci niosła w pyszczku, i wyglądała, jakby na fluksyę cierpiała.
Przybiegła do choiny i prędko wdrapała się na swą salkę.
Dzieci wnet ją opadły z piskiem i skargami jedno na drugie.
Najprzód więc obiła wszystko czworo, a potem nakarmiła.
Złość miała zapalczywą, ale wnet ją inne wrażenie zacierało, i ani się obejrzała, jak sama z tej złości się śmiała.
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! — rozlegało się z dziupli niefrasobliwe, urągające zimie i głodowi, a cztery dziecinne głosiki wtórowały chórem, bez powodu — za panią matką.
Takie larum uczyniły, taki rejwach, taki gwałt, że wyjrzała przeze drzwi sowa faktorka, zajmująca strych choiny, i pomyślała:
— Ani chybi — wiosna prędko.
Przeciągnęły się borsuki w norze i młodszy spytał:
— Matko, może już wstawać?
Pszczoły popotniałe i słabe otarły skrzydełka; szmer przeszedł.
— Coś się już odzywa wesoło na świecie!
Adwokat stanął na progu i rzekł do dzięcioła, co zdyszany na nocleg wracał:
— Słyszysz, co ta awanturnica dokazuje! Ona mi tu bez kalendarza wiosnę czyni.
— Trzy razy do wiosny zemrze — impertynentka!
— U ciebie co za wesele, siostro? — spytała młodsza sosna.
— Wesele, moja duszo, wesele biedy z humorem. Mówię ci, o tę waryatkę jestem spokojna. Czworo dzieci, nędza, głód — ale humor.
Ta się wiosny doczeka i innym czekać pomoże.
Słyszysz, jak to się śmieje. Jak się rozochocą, tańce urządzą!
Prawda i to, że mi chyba tą uciechą za lokal płacą.
Mróz smalił ogniem, od ziemi, od nieba — nigdzie nie było litości.
— Cha, cha, cha! Cha, cha, cha! — wrzało u wiewiórek na salce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.