Pieśń białego domu/Historja chłopca i dziewczynki/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Szczęsny
Tytuł Historja chłopca i dziewczynki
Pochodzenie Pieśń białego domu
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1915
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała opowieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Pensja, gdzie rodzice umieścili dziewczynkę, tuż pod wielkiem miastem. Zbudowano ją trochę z boku tej samej szerokiej drogi, którą można dojść od miasta do białego domu. Kiedyś był tutaj stary dom, po którym nie zostało już ani śladu, prócz dwu posągów w ogrodzie nad stawem. Na miejscu domu wznosi się duży jasny budynek, otoczony drzewami. To jest właśnie pensja. Z okien drugiego piętra, gdzie mieszka przełożona i niektóre nauczycielki, widać zdaleka miasto, most na tej samej rzece, co płynie za ogrodem rodziców dziewczynki, a ktoby się dobrze wychylił, ten zobaczyłby krętą szeroką drogę, jak daleko zawraca na prawo, oddalając się od miasta, z tym właśnie zakrętem, jest już tylko cztery razy tyle stąd do białego domu, jak od pensji do miasta. Jesienią niebo czasami jest tak przezroczyste, kiedy świeci słońce, że można dojrzeć stąd z pensji słup na zakręcie. To znak drogowy. Ale teraz drogi podziwiać można tylko niekiedy. Zaczęły się już lekcje i dom cały wre do popołudnia głosami pensjonarek po każdej skończonej godzinie. Potem dźwięczy dzwonek, robi się cichutko jakby makiem zasiał, i figury w ogrodzie pochylone nad wodą patrzą na pływające zżółkłe liście, albo słuchają turkotu od drogi.
Dziewczynka lubi figury w ogrodzie. Kiedy rodzice przywieźli ją tutaj i zostawili, poszli z nią tam na pożegnanie. Przed figurami jest ławka kamienna i tam usiedli z zasmuconą dziewczynką. A wtedy figury były też smutne. Jedna z nich, która patrząca białemi powiekami przed siebie, trzyma w pochylonej ręce książkę, jakby powtarzała słowa matki: — pamiętaj, drogie dziecko, ucz się dobrze, abyś nas nie martwiła. — A potem rodzice odjechali. Przełożona, trzymając ją za rękę, odprowadziła ich do bramy, a potem pozwoliła dziecku pójść jeszcze pochodzić po ogrodzie. Wtedy dziewczynka wróciła do ławki z figurami i płakała dłużej, niż przy odjeździe z domu. Rybki pluskały się w wodzie, blade słońce odbite w niej, świeciło we łzach spadłych na świeżą szkolną sukienkę.
Ale to trudno, kto pierwszy raz na dłużej odjeżdża z domu, musi się zmartwić, a potem powoli przyzwyczai się i do pensji i do codziennych lekcji.
Tak się stało i z dziewczynką.
Kiedy dłużej pobyła w szkole, przyzwyczaiła się do tutejszego trybu życia.
A dnie jesienne leciały jak na skrzydłach. Pierwsze z nich przelatywały razem, z purpurowemi i złotemi liśćmi, w koronach cieniutkich pajęczyn. Te były piękne jak fantastyczne twarze, malowane czasami na starych obrazach. A później przyszły inne, co uderzały ciągle o szyby okien, jakby chcąc się koniecznie dostać do wnętrza szkolnego budynku. Rozwiały one po całym ogrodzie kupy opadłych skręconych liści, kołysały drzewa, jakby się na nich huśtały jakieś ogromne ciężary, albo powoli twarze im ciemniały i dnie poczynały płakać. Wtedy rybki smuciły się i chowały na dno, pnie drzew wyglądały jak obmokłe czarne parasole, obrócone prętami do nieba, a szyby dźwięczały cichutko, jakby kto na nie sypał drobną kaszę.
Wszystkie te dnie powtarzały dziewczynce ustami nauczycieli: — ucz się dziecko, abyś nie martwiła rodziców, — bo nauka pozwoli ci kiedyś zrozumieć wszystko. I dziewczynka się uczyła, a dnie leciały coraz prędzej, były coraz krótsze i smutniejsze, płacząc od świtu do wieczora.
Aż któryś z nich zniknął w ogrodzie, kiedy już lampy w korytarzach szkolnych paliły się jasno i za szybami nie było nic prawie widać. Odszedł taki smutny, że łzy jego wisiały na najdrobniejszych nawet nagich gałązkach.
Nazajutrz, kiedy wszyscy wstali, jaśniało znowu słońce. Ale tym razem od jego spojrzenia zaiskrzyła się cała ziemia. Leżały na niej zamarzłe łzy wczorajszego dnia i migotały radośnie, bo patrzył na nie pierwszy słoneczny dzień zimowy, jako na pamiątkę po swoim starszym bracie. — Płakałeś? — myślał on sobie, — nie mogłeś być taki wesoły jak ja? Ale jeżeliś zniechęcił do siebie ludzi, ja zato pokażę im, co warte są łzy twoje. — I słońce podnosiło się coraz wyżej na niebie, łzy migotały jak najpiękniejsze brylanty, a drzewa obwieszone niemi, wyglądały śliczniej od najwspanialszych choinek.
Tak płynął czas dla całej ziemi, a dziewczynka uczyła się w szkole, czekając niecierpliwie Bożego Narodzenia, bo wtedy wiedziała, że pojedzie na dłużej do domu. Matka, odwiedzając ją często, mówiła jej zawsze, co się dzieje w domu. Ale matka przyjeżdżała na krótko i musiała prędko powracać. — Czy wiesz, mamo — zapytała ją kiedyś dziewczynka, — że uczę się znowu grać na fortepianie? — I opowiedziała, jak to się stało. — Oto nauczycielka muzyki grała tak pięknie walczyki i tak wszystko łatwo było spamiętać, że zapragnęła na nowo uczyć się grać. Tylko walczyki to zupełnie co innego, same dźwięczą w głowie, czy je kto o to prosi czy nie, nie tak jak muzyka chłopca, co jej tyle sprawiła kłopotu.
Dziewczynka nie powiedziała tylko matce, bo może zapomniała, jednej rzeczy. Kiedy ujrzała w szkole fortepian i usłyszała nauczycielkę grającą, stanęły jej jeszcze raz w pamięci chłopiec i jego muzyka. Powiedziała więc nauczycielce o takiem graniu, co to — jakby się myślało na fortepianie. Ale stara nauczycielka może nie zrozumiała dziecka albo nigdy takiego grania nie słyszała. — Wielcy ludzie nazywani muzykami, napisali dla nas to, co można kupić wszędzie, gdy się ma ochotę i umie grać. Są to nuty, — odpowiedziała ona dziecku. Wszyscy je znają, zachwycają się niemi, trzeba tylko, grając, pilnie uważać, aby się nie pomylić w takcie. Jak dorośniesz moje dziecko, będzie miło twoim rodzicom, gdy zagrasz przy gościach coś ładnego. To powinna umieć każda dobrze wychowana panna, — mówiła dalej stara nauczycielka i wybijała przytem ciągle takt kościaną rączką swej lornetki.
Więc dziewczynka uczyła się grać tak, jak jej mówiła nauczycielka. Fortepian szkolny jej nie przeszkadzał. Był to stary instrument o pożółkłych klawiszach, strojony raz na miesiąc. Nic go nie obchodziło tyle wygrywających na nim codzień dzieci. Trzeszczał wszystkim jednakowo gipsowemi pedałami, a duże popiersie, stojące nad nim na półeczce patrzyło się przed siebie oczami zrobionemi z dwuch dziurek.
Pewnego dnia w święto, przyszedł na podwórze szkoły wędrowny grajek. Grał dość dobrze na skrzypcach, więc pozwolono mu wejść do ogrodu, gdzie się bawiły wszystkie pensjonarki. Dziewczynka, słysząc skrzypce, przysunęła się bliżej. Coś się jej przypomniało, ale kiedy grajek przegrał już dużo różnych rzeczy, a nie było tam nic, coby było podobne do gry chłopca, dziewczynka spytała go, czy to jest wszystko, co się gra na skrzypcach. — Prawie wszystko, panienko — odpowiedział na to grajek, — ja gram bardzo dużo, umiem wszystko na pamięć i słuchają mnie chętnie nawet wielcy panowie, bo wybieram rzeczy najpiękniejsze i najbardziej znane. — A co pan myśli podczas grania? — pyta jeszcze dziewczynka. — Myślę, panienko, o tym kawałku chleba który zarobię od słuchających — odpowiedział grajek i wyciągnął czapkę, prosząc o parę groszy.
A więc chłopiec mówił nieprawdę, pomyślała wtedy dziewczynka. Nikt nie gra tego, co się myśli. — Od tego czasu nie wspomniała już nigdy chłopca i gdyby kto ją zapytał, jak wygląda, nie umiałaby chyba opowiedzieć.
Tymczasem przeszła zima, miesiące i lata pędziły dalej, jak na skrzydłach. Dziewczynka była już starszą uczennicą, co lato jechała do domu, a jesienią wracała na pensję. Kiedyś latem, porządkując z matką w starej szafie, znalazła w pudełku pana. Leżał tam prosty, ciągle taki sam, nawet mole mu wąsów nie objadły. A kiedy wzięła go przez ciekawość na ręce i popatrzyła na nieruchomą maseczkę, wydało się jej, że jest podobny do pana Piotra, młodego nauczyciela francuskiego języka, dla którego wszystkie starsze uczennice najlepiej uczyły się lekcji. Zaraz więc pobiegła do lustra, aby zobaczyć jak wygląda w dłuższej sukience, a potem, patrząc na swoją twarz odbitą w szkle, powiedziała ładny wiersz francuski.
Wtedy umiała już ona dzielić ludzi na biednych i bogatych, starych i młodych, ładnych i brzydkich. Wiedziała o sobie, że jest ładna i młoda, a rodzice jej bogaci, co ostatnio zresztą powtarzały jej często koleżanki w szkole. Kiedy więc skończyła deklamować i stała jeszcze przed lustrem, była pewną, że należy do ludzi przez wszystkich lubianych. Czy też pan Piotr myśli to samo, biegło jej przez główkę. I po chwili wzięła znów na ręce pana co był tak do niego podobny. — Cóż to, przypomniałaś sobie swoje lalki? — rzekła matka, wchodząc do pokoju. Dziewczynka zarumieniła się, bo nosiła już prawie długą sukienkę i nie chciała, aby ją posądzano o bawienie się lalkami. — Nie mamo — odrzekła — niegdyś wyrządziłam mu krzywdę niesłuszną i teraz chciałabym, żeby tego nie pamiętał, — dodała wesoło.
Od tego czasu dziewczynka brała czasami pana na ręce, nazywając go zawsze Piotrem, niosła ze sobą do ogrodu i opowiadała mu tam wszystko, co myślała o nauczycielu języka francuzkiego. Panu było wszystko jedno, jak go nazywano, bo stało się to, czego pragnął. Mały grajek był zupełnie zapomniany. Jedno tylko trapiło dotąd pana; wiedział, że dziewczynka umie grać na fortepianie, może więc jeszcze pamięta cokolwiek z melodji chłopca? Pan wiedział, że stara melodja przypomina się czasami i wtedy z ludźmi dzieją się dziwne rzeczy. Bo zanim się jeszcze dostał do rąk dziewczynki, dowiedział się od niemłodej robotnicy w fabryce lalek, co może nawet stara melodja; niegdyś kobieta owa była młodą i szczęśliwą, a wtedy wiodło jej się lepiej. Ale potem straciła wszystkich najbliższych, a nędza zmusiła ją, aby wzięła się do ciężkiej pracy. Całe dnie, aż do późnego wieczora musiała pracować w gorącu i zaduchu, otoczona stosami gotowych już lalek, dla których jej zręczne palce szyły niezmordowanie różnobarwne kostjumy. Pan, leżąc przy niej na stole, nim go odesłano do sklepu, widział nieraz łzy w zmęczonych oczach. Ale wtedy stara robotnica nuciła sobie dawną melodję, melodję swoich szczęśliwych dni i to ją jakby cudem zachęcało do pracy. To wiedział i pamiętał pan, więc dopiero wtedy uczuł się zupełnie zadowolonym, kiedy dziewczynka zaczęła mu opowiadać o swej nauce muzyki na pensji. Śpiewała mu po kolei wszystkie walczyki, prześpiewała ćwiczenia i wprawki, a żadna z nich nie była melodją chłopca.
Pewnego dnia rzekła dziewczynka: — a możeby pan Piotr zechciał ze mną potańczyć? — A kiedy na to zaproszenie pan jakby kiwnął głową z najuprzejmiejszą w świecie miną, wzięła go do salonu na tańce. Taniec z dorastającą dziewczynką jeszcze bardziej powiększył dumę pana. Gdyby nie sztywne nogi, które się tylko wlokły po podłodze i korpus wypchany trocinami, byłby odtąd pewnym, że jest żywym mężczyzną. Był więc zachwycony, gdy się z nim obracano po lśniącej podłodze salonu, chociaż starał się nie okazywać tego po sobie. Podtrzymywany wpół przez schyloną nad nim dziewczynkę, trzymał tylko głowę sztywno do góry i ruszał zlekka wąsami, jakby mówił do siebie: — człowiek nigdy nie pragnie czegoś na próżno.
Kiedy dziewczynka tańczyła w salonie, na progu stanęła matka. Dziewczynka podbiegła do niej z panem i oboje złożyli przed nią ukłon taneczny. — Przypominam sobie z panem moje lekcje tańców, mamo — rzekła dziewczynka, — bo samej przecie za nudno tańcować.
— Właśnie chciałam ci powiedzieć — rzekła na to matka — o miłej dla ciebie niespodziance. Sąsiedzi na imieniny urządzają u siebie bal dla młodzieży, jutro pojedziemy razem do miasta, aby ci wybrać jaką ładną sukienkę.
Odtąd dziewczynka mówiła z panem tylko o nadchodzącym balu. Będzie tam cała orkiestra, a między gośćmi wielu dorosłych panów w czarnych balowych strojach. Znała ich prawie wszystkich i wymieniała po kolei, ale żaden z nią jeszcze nie tańczył, tak jak to niedługo nastąpi. Ona sama włoży po raz pierwszy prawie zupełnie długą suknię, a na szyję — piękny naszyjnik, kupiony niedawno przez ojca. Pan słuchał jej opowiadań, ale milczał i nie miał już na twarzy tak uprzejmej miny, jak przedtem. Wiedział on jeszcze jedno, co zapamiętał sobie też z czasów pobytu w fabryce od jednej starej, wspaniałej, wiele już razy przerabianej i odświeżanej tam lalki że: — ludzie również łatwo zapominają o nas, jak przedtem kochali, kiedyśmy im wiele zastępowały. — Te słowa wspaniałej doświadczonej lalki dźwięczały teraz ciągle w porcelanowej głowie pana, który tak się w ostatnich czasach przyzwyczaił do zaufania dziewczynki, że radby o nich nazawsze zapomnieć. Na balu chciałby, aby dziewczynka z nim tańczyła tak jak niedawno w salonie, czuł się do tego zupełnie odpowiedni, a tu wiedział, że tak nie będzie. Myśli te tak mu zmieniły twarz, a zresztą były to pierwsze jego i ostatnie myśli, że dziewczynce zajętej przygotowaniami do prawdziwej zabawy, wydał się śmiesznym.
— Zniszczonaś już mocno moja dziecinna lalko, — powiedziała mu kiedyś, zostawiając go na ławce w ogrodzie.
A kiedy później trochę przechodziła tamtędy nieopodal, dzieci ogrodnika zbierały maliny.
— Dzieci, chcecie tę starą lalkę — zawołała na nie dziewczynka a zamorusane dzieci podbiegły z wesołemi krzykami. Pan dostał się najstarszej córce ogrodnika, ale braciszek pozazdrościł jej pięknej zabawki, kiedy więc go trzymała na ręce, podbiegł do niej znienacka i chwycił pana mocno za nogę. Dziewczynka, broniąc go, przytrzymała go za drugą, dzieci zaczęły się szamotać i nagle trach — chłopiec urwał panu nogę. Dzieci zaczęły się gonić, chłopiec uciekał a dziewczynka aby ukarać napastnika, zamierzyła się na niego lalką. Ale lalka zamiast w zwinnego chłopca trafiła głową w pień drzewa i głowa rozprysła się na drobne kawałki. Tak zakończył życie pan, który długi czas uważał się prawie za człowieka.
W parę dni potem bal się odbył. Dziewczynka tańczyła na nim prześlicznie, bo niedarmo uczono ją tego tak długo na pensji.
Odtąd stała się dorosłą panną. Lalki nigdyby jej teraz nie postały w głowie, nie potrzeba więc już o nich wspominać. Wkrótce taka sama zabawa odbyła się w białym domu. Rodzice chcieli dogodzić jedynaczce, a zresztą wiadomo przecie, że w domu gdzie jest młoda panna, muszą się odbywać od czasu do czasu zabawy. I zabawy się odtąd odbywały, a biały dom zmienił się od tego trochę. Nie był on z tego zadowolony, tylko wróble cieszyły się bardzo; daleko więcej koni jadło teraz owies w stajniach, a gdzie konie jedzą więcej, tam też i wścibskie wróble lepiej pożywić się mogą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Szczęsny.