Pieśń druga. — Trzej Okszyce

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Kondratowicz
Tytuł Pieśń druga. — Trzej Okszyce
Pochodzenie Poezye Ludwika Kondratowicza/Tom I
Wydawca Wydawnictwo Karola Miarki
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Mikołów-Warszawa
Źródło skany na commons
Indeks stron
PIEŚŃ DRUGA.

TRZEJ OKSZYCE.

I.
Kto ciekaw, niech w Bartoszu Paprockim przeczyta,

Że Boksze Radoszewscy szlachta znakomita.
Pieczętują się Okszą — to świetność nie mała,
Na czerwonej pawęży halabarda biała,
A ostrze halabardy służy na lewicę,
Z Czech, z rodziny Werszowców pochodzą Okszyce,
Lecz dobrze zsarmacieli przez wieków koleje,

Wątrobkowie, Bokszowie i Nagłowscy Reje,
I mnóstwo i innych domów tejże paranteli
Zacną Okszę krwią swoją rzęsiście obleli,
Walcząc za sprawę polską.

Taki klejnot drogi
Posiadał Marcin Boksza, dziad stary, beznogi;
Wnuk pana z Siemikowic sławnego Stogniewa
Pilnował w lasach lścińskich zwierzyny i drzewa.
Ma kilku spółherbowych i stryjecznych braci,
Co na Węgrzech i w Polsce głośni a bogaci;
On strzelcem — lecz ma czystą herbowną siekierę,
Ubogi, to cóż robić i — sic fata tulere.
Marcin został sierotą, młodziutkie pacholę,
Nie pieszczony od matki, nie smagany w szkole,
Uciekł od opiekunów, wziąwszy szkapę łysą,
I pojechał na Węgry z toporkiem i spisą,
Gdzie pan Mikułasz Boksza, brat jego stryjeczny,
Miły królowi Węgier, Turkom niebezpieczny,
Przełamywał rycersko Selimowe szyki.
Marcin łatwo się wpisał między ochotniki —
A raz ująwszy w rękę swój topór i kosę,
Ścinał nie gorzej ludzi łby Turków bezwłose.
Gdy pod Mohaczem króla Ludwika zabito,
Pan Mikułasz powrócił w stronę rodowitą,
A pan Marcin gdzieś zginął — ot zwyczajnie młody
Pojechał w świat szeroki, szukając przygody.
A same go przygody szukały widocznie;
Tylko bywało słuchaj, gdy rozprawiać pocznie:
Jak postrzeleń z rusznice z ran już prawie kona,
Jak w Niemczech kochał córkę jakiegoś barona,
Jako potem wędrował, by zwiedzić Rzym święty,
Jako bywał od włoskich zbójców napadnięty,
Jako służył rycersko na hiszpańskim dworze...
Kłamie, czy prawdę mówi — któż to zgadnąć może?
Jeno że człek bywały, jak to z miny wnosim,
A nie było go w Polsce lat siedm czy osiem.


II.
Wreszcie się do ojczyzny przywałęsał zdała,

Wrócił pieszo o kiju, by dziad do szpitala;
Miasto łuku i miecza miał torbę przez plecy,
Gdzieś mu nogę urwano przy szturmie fortecy,
To chodził o drewnianej — jak żebrak z rzemiosła;
Broda mu kędzierzawa do piersi wyrosła,
Głowa hełmem przytarta świeci się łysiną,
Rany niezagojone jeszcze we krwi płyną;
Był blady, lecz wżdy z miną gęstą i szlachecką,
Miał za cały majątek Biblię niemiecką.
Zmarniała piękna młodość — gdzież wioska ojczysta?
Część spalili Kozacy, część zabrał jurysta;
Boksza, nie chcąc się pieniąc, dał mu pokój święty.
Poszedł k'bogatym krewnym, tam zimno przyjęty,
Gdy mu dawał pieniądze pan Mikułasz stary,
Marcin cisnął na ziemię grosze i talary,
I poszedł szukać chleba z bliznami na czole.
Sromota rycerzowi bakałarzyć w szkole:
Łaciny, co mu jeszcze w głowie pozostało,
Na szlachcica aż nadto, na księdza za mało;
Że więc oszczep i topór pokochał jedynie,
Został beznogi rycerz leśniczym we Lścinie.
I już od lat dwudziestu zdrowy i wesoły
Wychowuje ogary gończe i sokoły.
To nic, że dziad kaleka — bo, panowie moi,
Śmiało jeszcze na oszczep z odyńcem dostoi,
A gdy stawi obławę lub urządza sieci,
Stary tak się uwija, jakby wicher leci;
Jeno się młodzi strzelcy dziwią nie pomału,
Skąd ta łowiecka biegłość? skąd tyle zapału?
A pan Chełmski, szanując rycerskiego ducha,
Pana Marcina Bokszy jak wyroczni słucha;
Lubią go w okolicy i młodzi i starzy,
A on im za to swoje wydarzenia gwarzy.


III.
Choć go z progów rodzinnych prawie odepchnięto,

On kocha herb swój Okszę, jak Biblię świętą,
Jako miłą ojczyznę, jak dobrego pana.
Nad gankiem jego chaty Oksza wyrzezana,
Okszę piastował w sercu i powtarzał w mowie,
„Jakem Okszyc z Okszyców!” takie miał przysłowie.
Lubił, mając słuchaczów przy kominku zimą,
Powtarzać swego herbu kronikę rodzimą:
Skąd się początek godła i kształt jego bierze,
O sławnym Ratyborze, czeskim bohaterze,
Protoplaście ich rodu — potem gwarzył dalej
O Werszowcu, którego Geszkonem przezwali,
Potem o swoich dziadów rycerskiej ozdobie,
O swoim ojcu, stryju — nakoniec o sobie.
Wtedy, pięścią po stole bijąc z całą siłą,
Gromił Turków i końca gawędzie nie było.
W Krakowie jest gospoda — zowie się „pod Chmielem”,
Tam się zszedłszy pan Boksza z dawnym przyjacielem,
Dzieje swojego rodu kiedy mu powtarza,
Siedział z boku Paprocki, układacz herbarza,
Podsłuchał i zapisał o jego splendorze,
O wojennym Geszkonie, mężnym Ratyborze —
Lecz ze złości, że stary nie kupił mu wina,
Pan Bartosz w swym herbarzu opuścił Marcina.

IV.
Kiedy nie ma z kim gwarzyć — z dawnego nałogu

Marcin Boksza poświęca swój czas Panu Bogu.
Na półce jego chaty jest Biblia dawna,
W wielkie dębowe deski i w skórę oprawna
I na klamry mosiężne zapięta zamczysto.
Dziad wieczorem zasiada z twarzą uroczystą,
I przy jodłowym karczu lub smolnem łuczywie,
Słowa Pisma Bożego czyta zapalczywie

I rozbiera je w duszy — już z niemieckiej strony,
Gdzie bywał na wojaczce, powrócił zlutrzony.
Lekce sobie poważał Pańskie tajemnice,
I dzwonki loretańskie, i gromniczne świece;
A przedsię gdy niedawno piorun stuknął w lesie,
Stary zbladł — na odwagę przeżegnać się chce się,
Chce się zasłonić tarczą dawniejszych pacierzy,
I westchnął, że w Krzyż święty jak dawniej nie wierzy,
Bo dzwonek loretański i święcona woda
Pomoże, nie pomoże, a otuchy doda.
Tchórzysz, stary rycerzu! Boksza kiwnął głową,
Łyknął pieprznej gorzałki, i śmiały na nowo.
 

V.
Kołacze ktoś we wrota... dziad wesół się zrywa

I wybiega otworzyć — noc taka burzliwa!
Samemu tak coś straszno w bezludnej pustyni,
Że każdy, kto przybędzie, dobrodziejstwo czyni;
We dwóch jakoś weselej, kiedy cienmą nocą
Warczy grom błyskawiczny i deszcze pluchocą.
Więc Boksza wiedzie gościa w swoje nizkie ściany;
Wbiega rycerz nawalną powodzią oblany,
Z pięknej jego odzieży strumień deszczu płynie;
Dziad rzęsiste ognisko naniecił w kominie —
Z razu poznał przybylca — i głośno wykrzyka:
Jakem Okszyc z Okszyców!” witam porucznika!
Fortunna dla mnie burza — błogosławię bogi,
Żeś spadł z chmury deszczowej na mój dom ubogi.
Cóż? przemokłeś do nitki — precz z ubiorem twoim!
Harcerza zaraz w kabat strzelecki przystroim,
I wnet będziesz wyglądał od stóp aż do głowy,
Jak Boksza Radoszewski, stary stróż gajowy.
Pięknać metamorfoza — któż się to spodziewa?
Gdyby waści widziała... wiesz, ta czarnobrewa...
Śmiechuż byłoby, śmiechu!... ale w złej godzinie
Zrzuć ten pancerz, ten kaftan, niech z wody opłynie,
A tymczasem włóż delię, co od święta nosim.

Podpasaj się jak możesz moim pasem łosim,
I siadaj przy kominie, co tak mile nęci.
Dzięki wam, panie Boksza, za uprzejme chęci —
Odpowiedział Zaręba. — Lecz mój koń przy drodze
Moknie jeszcze w pluchocie...
Ubliżasz mi srodze!
Jakem Okszyc! znaj waszeó gospodarską władzę,
Rycerskiego rumaka ja sam odprowadzę
I szlacheckim obrokiem nakarmię przy żłobie.
Masz waszeć suchą odzież — przebieraj się sobie,
Ja do was wnet powrócę — chwila nie upłynie,
A pić będziem i gwarzyć przy ciepłym kominie.

VI.
I stary nie mieszkając uiścił się w słowie.

Zasiedli przy kominie i piją prze zdrowie!
Gospodarz w ręce gościa, gość do gospodarza,
Ciepło z ognia i miodu już członki rozmarza:
Młody Zaręba w drzemce ledwie głową ruszy,
Snadź że mu pilno przyśnić boginię swej duszy;
Pan Marcin przypomina swoje młode lata...
Wtem znowu ktoś gwałtownie do bramy kołata,
Pękły brmane zapory parte z całej mocy,
I zaturkotał brzękot kowanej karocy,
I zagrzmiał głos tubalny, co strwożył po trosze:
Miły panie leśniczy! a otwórzcież proszę!
Boksza skoczył, ze ściany stary oszczep schwyci:
Jakem Okszycz Okszyców! to jacyś bandyci
Kto tam? poco? tak późno! zaraz stąd wystraszę!
Szlachcicowie podróżni! ale wpuśćże wasze!
Bo ci drzwi wysadzimy — mimo dobrej woli.
Nie chcę, by zmókł na deszczu mój kołpak soboli!
Więc strzelec odryglował zapory w swej chacie,
I weszły dwie szlacheckie czy pańskie postacie.
Starszy z gości celował wiekiem i urodą,
W złotogłowym żupanie, z patryarszą brodą,
Czupryna biała, krótka, w górę nastrzępiona,

Czytać w błękitnych oczach spokój jego łona,
A na poważnej tuszy starego brodacza
Rzemień dziany perłami zaledwie się stacza.
Drugi zasię podróżny, prawie młodzian jeszcze,
Na nim szata z czarnego jedwabiu szeleszcze,
Rzęsiście koronami strojna jego szyja,
Pięknie na czarnej szacie biały haft odbija,
Ciemna niewielka broda drobno mu się kręci.
Spójrz na tego człowieka — westchniesz mimo chęci!
Czoło jego chmurnieje — ponad czarną rzęsą,
Gdy spojrzy, w czarnem oku aż iskry się trzęsą;
Twarz młoda, lecz wybladła, zmarszczona i sucha,
Nosi piętno boleści ciała albo ducha.
Zaręba, co z daleka siedział na swej ławie,
Poskoczył i zawołał: Witaj Stanisławie!
Świat jak morze — nie prawdaż? — poniosła nas fala,
Łodzie naszego życia rozbiegły się zdala,
Lecz gdy burza szturmuje, kiedy piorun błyska,
Oto my u komina jednego ogniska.
Przybylec z cicha westchnął i pokiwał głową,
I najserdeczniej ściskał rękę Prokopową,
I rzekł powolnym głosem: Och nie wielkie dziwa!
Wszak los nie takich rzeczy jeszcze dokazywa!

VII.
Wyście tu dopytali starej znajomości,

To dobry znak zaiste! — rzekł najstarszy z gości,
I głaszcząc swoją siwą, a przemokłą brodę:
Czołem panie gajowy! — a dajcież gospodę
Dwom podróżnym, co w nocy i w nawałność srogą,
Zbłąkali się, że trafić do mety nie mogą.
Po nocy, wśród piorunów, po chrustach, po łomie,
Kolasa szwankowała, że znacznie coś chromie.
Deszcz opluchał nam głowy, aż leje się z czoła,
A zgłodniały żołądek o wieczerzę woła.
Już to mam z sobą w wozie, jak człek gospodarny,
Spory gąsiorek miodu, spory udziec sarny,

Że więc tutaj spoczniemy, a oschniem po trosze,
To za złe, miły strzelcze, nie poczytaj proszę.
Och miłościwy panie! — rzekł mu Boksza na to —
Pan Bóg dzisiaj nad moją zlitował się chatą,
Bo staremu mieć gości gromadę tak zacną,
Jakem Okszyc z Okszyców! w tym lesie niełacno.
Jakto! więc waść posiadasz herbowne zaszczyty?
Szlachcic jestem — rzekł Marcin — Okszyc rodowity,
Nazwiskiem Radoszewski — dziś pilnuję zwierza,
Potomek Ratybora czeskiego rycerza.
Za młodu człek rycersko pracował żelazem.
Więc tu trójca Okszyców zebrała się razem!
Zawołał pan przybyły. — Witam was z rozkoszą,
Boć Rejowie Nagłowscy Okszę w herbie noszą,
Również jak Orzechowscy — poczciwe ludziska;
Niech tedy Oksza Okszę jak brata uściska!
Hej mości Radoszewski, miły spół-Okszycu,
Nam obu siwe brody trzęsą się na licu,
Poznajmyż się jak szkapy jednostajnej maści:
Mikołaj Rej z Nagłowic czołem bije waści!
Jakto!... — zawołał Marcin — co u świata słynie,
Wielki Rej herbu Oksza jest u mnie w gościnie!
Panie, daj mi już umrzeć — bom szczęśliw bez miary,
Albowiem oczy moje...
A cichoż, ty stary!
Patrz na tego księżynę, jest to Okszyc trzeci,
Lecz z nim się nie dorównać ni mnie, ni waszeci,
Bo to jest ksiądz Stanisław Orzechowski z Rusi,
On nawet w waszych lasach znajomy być musi
Ze sławy, co szeroko w całej Polsce lata,
To Demosten łaciński, Cycero-Sarmata.
K'nam świeckim idzie włócznia i zbroja stalowa,
On jeno walczy piórem i piorunem słowa;
Lecz wkrótce w jego ręku marne pióro gęsie
Całą Europę zdziwi i Polską zatrzęsie.
Och mości Mikołaju! — ksiądz Stanisław powie —
Wam zawsze krotochwilne Figliki po głowie.

Zamiast słuchać gawędy o mej wielkiej sławie,
Pozwól niech ci mojego bratanka przedstawię:
Jest to Prokop Zaręba, pieszczota Bellony.
Czołem biję — rzekł Prokop — gwiazdo polskiej strony,
Sławny panie z Nagłowic!
Czołem! — Rej powtórzy. —
Ot księże Stanisławie, błogosławmy burzy:
Tu poczciwego człeka znaleźliśmy chatę
I naszych spółherbowców i powinowate.
Warto uczcić tę chwilę, bo snadź to nie żarty,
Trzej Okszyce z Okszyców a Zaręba czwarty.
Złączmy się — aż się sypną i trzaski i wióry,
Gdy stukną Okszycowie w herbownc topory,
Kiedy rąbnie Zaręba — wspomnisz moje słowa,
Że ksiądz Biskup Dziaduski gdzieś w kątek się schowa.

VIII.
Starzec wiązkę murogu rozpostarł na ziemi,

I pokrył ją na pościel szuby kudłatemi,
I przyniósł stągiew miodu, co krew rozegrzewa,
Na ogień rzucił wiązkę szczepanego drzewa,
I uśmiech uprzejmości rozpromienił miło
Oblicze gospodarskie i chatę pochyłą.
Jak tu nie brzęknąć w czarkę, kiedy dusza rada?
Jak nie ścisnąć prawicy serdecznego dziada?
Choć Boksza Radoszowski był leśniczym prosto,
A Rej z Nagłowic panem lubelskim starostą,
Przecież obadwaj szlachta, rodem spokrewniona,
Obudwom siwe brody spadały do łona,
I obie stare piersi jeden ogień wzdyma,
W obu piersiach i Pan Bóg i ziemia rodzima
Odbierają cześć świętą, jak gdyby w kościele;
Obaj starcy bywalcy, przeżyli lat wiele,
I znali każdy kątek rodowitej ziemi,
Chleb i sól pożywali z ludźmi niejednemi,
Obaj dzielni mistrzowie łowieckiej zabawy,
Chętni na stary miodek i rozhowor żwawy,

Cóż za dziw, że przy ogniu zasiadłszy w rozmowie,
Przypadli sobie k'sercu starzy Okszycowie?
Orzechowski z Zarębą, w poważnej postawie,
Ujęli się za ręce i siedli na ławie,
I poufni szeptają bratankowie młodzi:
Tyle lat!... cóż na świecie?... jak ci się powodzi?
Spytał Prokop. — My dziećmi czyż dawno, mój Boże,
Razem zbierali konchy przy jednem jeziorze?
A teraz już dorośli — ja w zbroi, ty w todze,
Błąkamy się po życia krzemienistej drodze,
Ja żołdak pospolity, jak wszyscy pancerni,
Ty już w wianku laurowym...
Ach, to wianek z cierni! —
Zawołał Orzechowski cisnąc czoło w dłoni. —
O Prokopie, Prokopie! niechaj Pan Bóg broni
Być sławnym... gdy twą duszę rozrywają bole!
Gawiedź podziwiać przyjdzie świetną aureolę,
Co ci z czoła wytryska — daj na sztych twe serce,
Jak rzymski giadyator w cyrkowej szermierce;
A kiedy krwią obryźniesz i upadniesz w prochu,
Twoje drgania śmiertelne pośmiech dla motłochu,
Co jeszcze przed skonaniem twe zwłoki podepce.
Tu Orzechowski umilkł i z cicha już szepce,
Aby nie przerwać starcom ich myśliwskich bredni.
Lecz już na wiązce siana i sutej niedźwiedni,
Pan Rej patrząc w ognisko, złożył głowę senną,
Drzemie Boksza strudzony pracą całodzienną,
Już gwarny Rej zasypia, zasnął i stróż łasa,
A ogień zwolna płonie, węgli się... dogasa,
I już chatnie okienko zabłysło świtaniem.
Widać pogodne Niebo i gwiazd kilka na niem,
I jutrznię, co na wschodzie krasno rozwinięta,
I słychać jak szczebioczą gajowe ptaszęta;
Bo i serca ptaszkowe, jako serca ludzi,
Nie śpią o brzasku dziennym — gdy miłość rozbudzi.
Lecz dwaj młodzi pokrewni, co siedzą przy ścianie,
Czyż i tym spać nie dawa sercowe dumanie?

Któż wie? lecz o spoczynku i śnie ani marzy
Młody kapłan ni młody porucznik usarzy.
Szepcą — a Orzechowski na braterskie łono
Przytulił pieszczotliwie głowę rozpaloną,
I głosem, co mu drżący z pod serca się leje,
W te słowa opowiada swe burzliwe dzieje:



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Kondratowicz.