Pieśń ostatniego minstrela (Scott, 1874)/Pieśń III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Pieśń ostatniego minstrela
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Lay of the Last Minstrel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIEŚŃ TRZECIA.

I.

Jażem powiedział, że mię los tak zgnębił;
Jażem powiedział, że czas tak oziębił
Serce me szronem starości:
Że nie śmiem śpiewać bóztwa, co udziela
Barw najświetniejszych marzeniom minstrela,
Że nie śmiem śpiewać miłości? —
Nie, nie! — dopóki w piersiach bije serce,
Póki choć jeszcze w ostatniéj iskierce
Tli zapał wieszczego ducha:
Na samą wzmiankę świętego imienia,
Serce się musi obudzić z uśpienia,
Natchnienie iskrę rozdmucha!

II.

Miłość w pokoju,
Stroi flet pasterzy;
Miłość śród boju,
Krzepi miecz rycerzy.

Miłość w pałacach,
Na ucztach przewodzi;
W chatach, po pracach,
Sen rolnika słodzi.
Ludziom nagradza
Trud ziemskich padołów;
W Niebie jéj władza
Jest szczęściem Aniołów.
Dzielona wzajem,
Niewinna z ufnością,
Świat czyni rajem,
Bo raj jest miłością.

III.

O niéj, jak sądzę, pochyliwszy głowę,
Dumał lord Kranston jadąc przez dąbrowę,
I w myślach z Anną przedłużał rozmowę. —
Wtem karzeł nagle świsnął i zawołał.
Lord spójrzał w górę — lecz ledwo co zdołał
Spuścić przyłbicę, już prosto nań z boku
Olbrzym nie rycerz gnał z kopią w toku.
Koń był śpieniony, okryty kurzawą,
Zbroja rycerza przyćmiona rdzą krwawą;
Sam chwiał się w łęku, i tak się zdawało,
Że musiał nie spać i jechać noc całą.
Nie spał i jechał — i nie dbał o sen:
Bo tym rycerzem był sam Deloraine.

IV.

Ale wnet znikły i ślady znużenia,
Gdy błyskający z pomiędzy drzew cienia,
Ujrzał hełm zdala, i poznał po godle.
„Broń się, bo zginiesz!“ zawołał tuż wpodle.
Kranston się raźnie umocnił na siodle —
I był to widok godzien oczu barda! —
Groźne pytanie i odpowiedź harda
Dały znak boju. — Obadwa ich konie,
Jakby dzieliły nienawiść, co płonie
W sercu ich panów, parskały i rżały,
Rzekłbyś patrzając, że się ośmielały
Ku przeczuwanéj potrzebie:
Gdy tocząc niemi między rzadkim gajem,
Jeden i drugi szukali nawzajem
Korzyści miejsca dla siebie.

V.

Kołem harcował koń dzielny barona,
On się pomodlił, westchnął pokryjomu:
Modlitwa była do jego Patrona,
Westchnienie było do Anny z Branksomu.
Deloraine zamiast westchnień i modlitwy,
Zgrzytał zębami z przewłoki gonitwy,
I zwarłszy konia, wprost pędził do bitwy. —
O! widzieć było, gdy w pędzie, z łoskotem,
Starli się — echo rozległo się grzmotem.

VI.

Deloraine z gniewem moc całą wysilił,
Kranston się zachwiał i na wznak pochylił.
Dosiedział jednak; pióra tylko letsze
Z kity się jego rozpierzchły na wietrze,
Gdy włócznia wroga, jako maszt o skały,
O tarcz się jego strzaskała w kawały.
Silniéj czy trafniéj wymierzył snać swoję,
Bo przebił tarczę, kolczugę i zbroję.
I w piersiach wroga załamał żelezca.
Jeździec nie upadł — lecz słabszy od jeźdźca
Koń się zatoczył, i jak martwe brzemię
Runał, i pana pociągnął na ziemię.
Kranston wstrząśniony gwałtownością ciosu,
Nie widział nawet przeciwnika losu.

VII.

Lecz gdy po chwili obaczył leżących,
Konia i jeźdźca, w krwi własnéj broczących,
Litość go zdjęła nad krewnym kochanéj;
Kazał karłowi opatrzyć mu rany,
I wieźć do zamku, by go wzięły straże.
„Śpiesz tylko, dodał, i spełń co ci każę!
„Mnie chwila droga; bom jeszcze nie gotów
„Iść na sąd Boży, by czekać na Skottów.“ —

VIII.

Rzekł, i wczwał daléj puścił się dąbrową. —
Paź patrzał za nim potrząsając głową;

Nie miał on nigdy chęci do dobrego,
Lecz rozkaz pana był prawem dla niego.
Kiedy więc zaczął oglądać rycerza,
Księgę stérczącą ujrzał z pod pancerza,
Zdziwił się mocno, że rycerz tak dzielny
Jeździ z książkami jak klecha kościelny;
Potém, nie dbając że ranny umiera,
Chciał naprzód wiedziéć co księga zawiera.

IX.

Lecz się z klamrami musiał biedzić długo:
Co odpiął jedną, i chciał odpiąć drugą,
Piérwsza znów mocniéj niż wprzód zaskoczyła.
Zgadł, że je broni czarnoksięzka siła,
I że trud próżny, bo jéj nie pokona,
Bez znaku krzyża, ręka nieochrzczona.
Lecz znalazł sposób na sztukę szatańską:
Krwią je z ran jeźdźca potarł chrześcijańską;
I gdy otworzył, z uwagą głęboką,
Trafił na rozdział, jak omamić oko[1]:
By zwierz człowiekiem, człek zdać się mógł zwierzem,
Rycerz dziewicą, dziewica rycerzém;
By sieć pajęcza w podziemném więzieniu,
Zdała się rzeźbą na złotém sklepieniu;
Obronnym zamkiem, lada chaty strzecha,
Nawą żaglowną, łupina z orzecha;
Słowem, by w żywym czy martwym przedmiocie,
Pozór był inny, niż przedmiot w istocie.

X.

Karzeł się bardzo ucieszył z nauki,
Śmiał się, i w myśli snuł przyszłe swe sztuki.
I już wytrzeszczał wzrok na rozdział wtóry: —
Wtém wiatr zaświstał, i policzek z góry
Spadł nań jak piorun; — wzrok mu się zamroczył,
Padł jak nieżywy i w kłąb się potoczył.
Powstawszy jednak, ogłuszony ciosem,
„No! starcze, bijesz!“ rzekł tylko półgłosem;
I choć ciekawość wrzała najgoręcéj.
Do strasznéj księgi nie śmiał zajrzéć więcéj:
Któréj téż klamry, straciwszy krwi plamę,
Znowu jak przedtém zamknęły się same.
Wziął ją jednakże i ukrył w swéj szacie. —
Lecz zkąd policzek? — jeżeli spytacie,
Nic nie śmiem twierdzić: ale raz tak dzielny,
Nie mógł pochodzić od ręki śmiertelnéj[2].

XI.

Karzeł tymczasem, choć wbrew swéj ochoty,
Do nakazanéj zabrał się roboty.
Podźwignął konia, jeźdźca złożył w łęku,
I sam za cugle prowadząc go w ręku,
Wiódł wprost do zamku; — straż oczarowana,
Widziała tylko że wjeżdża wóz siana. —
On wszedłszy w bramę, rycerza we zbroi
Niósł aż do Lady zaklętych podwoi,
I gdyby wnętrznych czarów się nie trwożył,
Na jéjby łożu niechybnie go złożył.

Lecz stanął w progu, i niemiłe brzemię
Podniósł nad głowę, i rzucił o ziemię; —
Bo ile razy miał porę po temu,
Zawsze coś złego chciał zrobić każdemu; —
I śmiał się dziko, potrząsając głową,
Gdy krew z ran płynąć zaczęła na nowo.

XII.

Wracając, ujrzał w dziedzińcu na dole,
Bawiące samo nadobne pacholę.
Wpadł zaraz na myśl, by nie tracąc czasu,
Zwabić je z sobą i uwieść do lasu;
I nie mógł wstrzymać dzikiego chychotu,
Myśląc co przez to narobi kłopotu.
Bo zły czyn każdy był jego żywiołem. —
Zdał się więc dziecku chłopięciem wesołém,
I wyjść za bramę namówił je społem.
Tuż przy ich drodze przedmostowa warta,
Widziała tylko brytana i charta.

XIII.

Karzeł swą zdobycz prowadząc przez niwy,
Różne mu w lesie obiecywał dziwy.
Aż gdy zabrnąwszy w głąb ciemnego gaju,
Przyszli nad brzegi bystrego ruczaju,
Bieg żywéj wody zniszczył nagle czary[3],
I karzeł wrócił do kształtu poczwary.
Gdyby w téj chwili śmiał iść za swą chętką,
Męczyłby dziecię; — lecz przypomniał prędko

Moc jego matki, i bojąc się kary,
Wstrzymał rad nie rad złośliwe zamiary.
Krzyknął więc tylko na biédną dziecinę,
I dał skok w górę, i zapadł w gęstwinę;
Głos przeraźliwy, ze śmiechem złączony,
Zabrzmiał: „stracony! stracony! stracony!“

XIV.

Dziecię przelękłe nadludzkim widokiem,
Nie śmiąc ni płakać, ni ruszyć się krokiem,
Drżało jak trzcina nad bystrym potokiem.
I gdy się wreście ozierając wszędy,
Chciało iść nazad, nieświadome kędy,
Na każdy szelest drzew albo powiewu,
Karzeł mu zdał się wyskakiwać z krzewu,
I śmiać się śmiechem szyderstwa i gniewu. —
Tak coraz bardziéj zbijając się z toru,
Zamiast do zamku, szło daléj wzdłuż boru;
Aż usłyszało, z głębi dzikich jarów,
Gończe szczekanie myśliwych ogarów.

XV.

Głos bliżéj, bliżéj — aż tuż w ślady sarny,
Zziajany z gęstwy wypadł ogar czarny,
I wzniósłszy paszczę wietrzącą po tropie,
Rzucił się obces na bezbronne chłopię.
Była to scena malowania warta:
Gdy chłopiec widząc psa tylko, nie czarta,
Poczuł w swém sercu godne ojców męztwo,
I niepamiętny na niebezpieczeństwo,

Z twarzą i okiem iskrzącém od gniewu,
Plecami tylko przyparł się ku drzewu,
I gdy nań ogar już zęby wyszczerzył,
Kijkiem co trzymał, tak zręcznie uderzył,
Że pies odskoczył, stanął, grzbiet najeżył,
I nie śmiąc kąsać, już tylko zdaleka
Szczekał zajadle, czekając człowieka.
Jakoż wnet, pełen zapału.
Myśliwiec nadbiegł, i psa gdy obaczył,
Pewny, że zwierza grubego osaczył,
Podniósł łuk jakby do strzału.
Wtém z drugiéj strony głos zabrzmiał strzelecko:
„Hop, hop, Edwardzie! nie strzelaj, to dziecko!“ —

XVI.

Mówca po chwili ukazał się z chróstu.
Łucznik angielski, wysokiego wzrostu:
Krótki do kolan strój jego zielony.
Czapka z piórami, włos krągło strzyżony;
Na czapce świecił krzyż, Anglii znamię;
Trąbka myśliwska wisiała przez ramię,
Oszyta skórą wilczą, a za pasem,
Sajdak z strzałami, obok z kordelasem.
W ręku łuk trzymał, co o pięćset kroków
Jaskółkę umiał zrzucić z pod obłoków,
I smycz, co grożąc gdy podniósł do góry,
Pies skomląc tylko, warował z pokory.

XVII.

Łucznik nic złego nie czyniąc dziecięciu,
W silném go jednak zatrzymał ujęciu,
I uspakajał w sposób przyjacielski.
Bo chłopiec widząc strój jego angielski,
Szarpał się strasznie: — a wtém téż z kolei
Młodszy towarzysz, Edward wyszedł z kniei.
„Hop, hop!“ — rzekł łucznik — „patrz, zdobycz nie marna;
„Lepiéj się może opłacić niż sarna.
„Patrz, jak się szarpie! — ręczę bez zawodu,
„Że to jest dziecię wysokiego rodu.

XVIII.

— „Pewnie że jestem! — chłopiec krzyknął groźno —
„Bo jestem Buklej, i dziedzic Branksomu.
„Puść mię! — bo będziesz żałował za późno.
„Puść mię, powiadam, lub odwiedź do domu!
„Bo gdy mię więzić chcesz, zbójco bez wstydu!
„Wszyscy Skottowie od Esku do Twidu,
„Szukać mię będą: i tu gdy przybiegą,
„Zaraz cię z twoim i psem i kolegą,
„Mimo tych waszych długich strzał i łuków,
„Każę powiesić na pastwę dla kruków!“ —

XIX.

— „Ho, ho, mój mały! dzięki za chęć twoję!
„Lecz ja tak bardzo wysoko nie kroję,

„Ale gdy wzrośniesz — ho! nasi strażnicy
„Będą co mieli robić na granicy! —
„Tymczasem lordek niech z nami pójść raczy,
„Lord Dacre[4] rad będzie, gdy ciebie zobaczy. —
„No cóż, Edwardzie! tęgi zuch z mołojca? —
„Nie lada zdobycz jest syn jego ojca!“

XX.

Rzekł, i nie bacząc na krzyki dziecięce,
Obaj z Edwardem wzięli go pod ręce,
I psa wołając poszli nazad w knieje. —
Lecz próżne były dziecięcia nadzieje,
Usłyszeć tentent pogoni z Branksomu:
Nikt tam nie wiedział, że baron znikł z domu.
Bo karzeł kończąc złośliwą swawolę,
Ptakiem do zamku powrócił przez pole,
Wziął jego postać, i grał jego rolę. —
Ale jak! — ludzie zachodzili w głowy,
Zkąd mu tak nagle tak dzikie narowy!
Na cały zamek wrzeszczał, gdy się bawił,
Swych towarzyszów bił, szarpał, pokrwawił,
Jednego nawet omal nie zadławił.
Starszym się także przykrzył nieskończenie:
Zdarł nową suknię ciotce Magdalenie;
Rycerzom octu namięszał do wina;
I gdy Sym stary grzał się u komina,
Wsadził mu węgiel w ładownicę z prochem,
Aż się gmach cały wstrząsł jednym popłochem.

Lecz któżby wszystkie złe jego spamiętał? —
Dość, że myślano, że go czart opętał.

XXI.

Lady od razu poznałaby czary,
I karzeł słusznéj nie uszedłby kary;
Ale on wiedział, i ztąd był tak śmiały,
Że Delorainem zajęta dzień cały.
Skoro go bowiem ujrzała na progu,
Piérwsza myśl była o nieziemskim wrogu,
Jeśli, choć czytać nie umiał wyrazów,
Śmiał zajrzeć w księgę wbrew danych rozkazów.
Lecz fałsz posądzeń uznała widocznie,
Postrzegłszy w piersiach załamaną włócznię.

XXII.

Zlekka ją zatém wydobywszy z rany,
Krew utuliła swemi talizinany;
I ani dłużéj postała przy łożu:
Lecz go przy wiernym zostawiwszy stróżu,
Narządzie rany wziąwszy tylko z sobą,
Poszła skuteczniéj czuwać nad chorobą.
W gmachu, gdzie ludzkie oko nie dościgło,
Z żelezca naprzód zmyła krew zastygłą,
I wióry z drzewca strugając żelazem,
Kładła do wody; a za każdym razem,
Deloraine z bolu jęczał nieprzerwanie,
Jakby mu nożem wiercono po ranie[5].

Lady nakoniec wyrzekła, że chory
Będzie zdrów całkiem od pory do pory;
Lecz nie przestała swych sztuk czarnoksięstwa,
Nie chcąc z uwagi spuścić bezpieczeństwa,
Męża tak znanéj wierności i męztwa.

XXIII.

Tak dzień przeminął — i słońce bez chmury,
Za błękitnawe spuściło się góry,
Szczyt ich malując szkarłatem purpury.
Wieczór był cichy, powietrze łagodne,
Ziemia wesoła, i niebo pogodne.
Księżyc się zwolna wyiskrzał od wschodu,
Wietrzyk orzeźwiał tchem woni i chłodu;
W nieporuszonym wód rzeki krysztale,
Zamek się z brzegu odbijał wspaniale.
Najdzikszy nawet z zbrojnych towarzyszy,
Czuł w sercu urok pogody i ciszy:
Jakże więc Anny tkliwe serce młode,
Błogosławiło ciszę i pogodę,
Gdy sama jedna, na wysokim ganku,
Patrząc po niebie, marząc o kochanku,
Trącała zlekka swojéj arfy stróny:
Lub w dal bez celu szląc wzrok zamyślony,
Czekała zda się, aż błyśnie z za wzgórzy,
Miłéj kochankom, wschód wieczornéj zorzy!…
— Cóż jéj ta gwiazda dobrego wywróży? —

XXIV.

Onaż to, ona? — co nagle tak w zmierzchu
Na Penchrist-Penu wyiskrzą się wierzchu,
I jak kometa w powietrza przezroczy
Roztacza wstęgi czerwonych warkoczy? —
Nie! — to nie promień kochankowéj gwiazdy!
To sygnał wojny! to mord i najazdy! —
Arfa z rąk Anny jak z jękiem wypadła,
Gdy chcąc zbiedz na dół struchlała i zbladła,
Wzrok się jéj zaćmił — i mdłość nią owładła.

XXV.

Ledwo straż światło ujrzała promienne,
Z wszystkich wież trąby zabrzmiały wojenne.
I widzieć było, w godowniczéj sali,
Jak się rycerze porwali od stołu!
I słyszeć było, chrzęst, łoskot, szczęk stali,
Gdy wszyscy na dół zbiegali pospołu! —
Wkrąg na dziedzińcu, przy bramach, wzdłuż szańców,
Wpół w cieniach nocy, wpół w świetle kagańców,
Migają hełmy, kołyszą się kity,
Konie parskają i biją kopyty;
Drzewce o drzewce trącają w natłoku,
Jak zmarzłe trzciny w zimowym potoku.

XXVI.

Seneszal[6] w środku, z ubielonym włosem,
Prędkiém skinieniem, podniesionym głosem,
Daje rozkazy: — a sędziwe lica
Jaskrawa jasność pochodni oświéca.
„Na Penchrist-Penie sygnał się pali[7],
„Trzy na Priesthawie; — na koń więc, daléj!
„Na koń za Branksom![8] — Janie z Altonu!
„Spiesz zbudzić mężów klanu Dżonstonu!
„Do Liddesdalu nie ma potrzeby
„Posyłać gońców; dość jest ażeby
„Ujrzeli sygnał: — któż z Eliotów,
„Któryż z Amstrongów zawsze nie gotów,
„Śpieszyć, na pomoc braci swych Skottów? —
„Na koń Todrygu! patrz wzdłuż granicy,
„Czy na swych miejscach stoją strażnicy. —
„Z was, gdzie kto może niech się przemyka,
„Byle o wrogu dostać języka! —
„Gilbercie! zapal oba sygnały;
„Wróg się znać zbliża w sile nie małéj —
„Śpiesz! niech do broni kraj staje cały!“

XXVII.

Rzekł — zamek jedném rozległ się echem:
„Na koń, za Branksom!“ — Gońcy z pośpiechem

Wpadli na siodła: — każdy w swą stronę,
Pędzą za bramy; — mosty zwodzone
Brzmią jedném echem: — a trąby grają,
A straże krzyczą, konie chrapają —
Szczęk, łoskot, hałas, huk nakształt gromu,
Zbudził z omdlenia Annę z Branksomu.

XXVIII.

Młody paź rześko poskoczył na wały,
Z dwóch wież narożnych dwa błysły sygnały.
Z drew suchych wybuch czerwonych płomieni
Oświecił zamek i niebo rumieni.
Po nad ogniami dym w kłęby kręcony,
Czarny i gęsty, od spodu czerwony,
Wije z wież obu, jak sztandar podwójny,
Złowrogie godło żałoby i wojny. —
I w mgnieniu oka, jak wzrok sięgnie zdala,
Ogień się widać po ogniu zapala:
Na ostrych skałach, na lesistych górach,
Gdzie orle gniazda kołyszą się w chmurach;
Na piramidach grobowych kurhanów[9],
Gdzie śpią snać prochy dawnych kraju panów.
Rzekłbyś, na niebie rodzące się gwiazdy:
Każdy przeraża, zwiastując najazdy,
A jednak każdy ośmiela i cieszy,
Wróżąc, że bratu brat w pomoc pośpieszy.
Aż po nad Soltrą i Dumpender-Lawem,
Edymburg światłem przeraził się krwawém;
Aż okrzyk zbudził echa Lothianów[10]:
„Na koń! na odsiecz pogranicznych klanów“ —

XXIX.

W zamku Branksomu do zorzy porannéj,
Wciąż, jak z wieczora, trwał gwar nieustanny,
Czujność, i zapał, i trwoga.
Słychać jak toczą kamienie do bramy,
Widać na wieże jak windują tramy,
By je ztąd spychać na wroga.
Kapelan kazał uderzyć we dzwony.
Dźwięk ich przeciągły, żałobnemi tony
Jęczy nad lasem i górą;
Zbudzone echem ciągłego rozruchu,
Psy niecierpliwe rwąc się na łańcuchu,
W dziedzińcach wyją ponuro.

XXX.

Lady podziela trudy Seneszala,
Młodszych zachęca i męztwo wychwala;
Z starszymi radzi i słucha wysłańców.
Wrócili wszyscy bez wieści i brańców:
Nikt nie wie pewno, kto? zkąd? gdzie są wrogi?
Jaka ich liczba, ni jaki cel drogi? —
Jedni twierdzili, że dziesięć tysięcy;
Drudzy przeciwnie, że to jest nic więcéj,
Jak zwykły podjazd rabusiów z Tyndalu,
Po czarny haracz[11]; i że z Liddesdalu,
Sami mieszkańcy wypędzić go mogą. —
Tak między ciągłą nadziéją i trwogą,
Przeszła noc straszna; i wszyscy we dworze
Z radością nowe powitali zorze.


Tu śpiewak umilkł; — w ciągu powieści,
Częste przemiany tonu i treści,
Którym podrażał arfy swéj brzmieniem,
Znużyły siłę; — z ciężkiem westchnieniem
Wsparł się na arfie. — Wzruszone damy
Pytały tkliwie: czemu tak samy
Błądzi po świecie? Nikogoż nié ma,
Coby przytulił starca-pielgrzyma?
Nie maż-li córki, któréjby tkliwość
Słodziła nędzę, wsparła sędziwość?
Nié ma-li syna, coby staranny,
Zapewnił ojcu chleb nie żebrany? —
— Ach! miał był kiedyś! — żal stłumił mowę,
Ku arfie białą pochylił głowę,
I widać było łzy, co po zbladłéj
Twarzy, kroplami na pierś mu spadły.
Aż uroczystym tonem boleści.
Tak ciągnął daléj rym swéj powieści.

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.




  1. Ta czarnoksięzka moc ukazywania się w cudzéj postaci, lub ukazywania innego całkiem pozoru rzeczy, zowie się w dziejach zabobonności szkockiéj, techniczym wyrazem glamour. O skutkach jéj, oprócz gminnych, mamy nawet historyczne podania. I tak, Froissart opowiada, że w r. 1381, gdy książę Anjou oblegał jakiś zamek na brzegach Neapolitańskich, czarnoksiężnik jeden obiecał mu, iż za pomocą swéj sztuki tak potrafi zgęścić w jedném miejscu powietrze, iż oblężonym będzie się zdawało widzieć most „wzniesiony nad morzem, którém był otoczony zamek, i że tém przestraszeni oddadzą się na łaskę. Książe zapytał go, czy rzeczywiście ludzie jego będą mogli wejść po tym moście do zamku? — „Za to nie mogę ręczyć, odpowiedział czarnoksiężnik, albowiem skoroby się z nich który w czasie przechodzenia przeżegnał, most runąłby natychmiast i wszyscyby potonęli razem w morzu.“ — Książę zaczął się śmiać, a młodzi rycerze wołali: „Nie przeżegnamy się żaden, rozkaż, książę, niech czyni swe sztuki!“ — Lecz w téjże chwili hrabia Sabaudyi wszedł do namiotu księcia, i ujrzawszy czarnoksiężnika rzekł: iż on to właśnie podał ten zamek w ręce Karola de la Paix, teraźniejszego jego władzcy, złudziwszy przez czary oczy broniącéj go załogi królowéj Neapolitańskiéj, któréj się zdało, że morze wzbiera nad wały. Czarnoksiężnik przyznał się do czynu i dodał: że on to właśnie jest tym człowiekiem, którego się Karol de la Paix najwięcéj obawia. — „Bardzo wierzę, odpowiedział hr. Sabaudyi, ale się postaramy o to, by się nie miał czego obawiać. Nie chcę, aby kiedyś mówiono, że tacy jak my rycerze używali zaklęć i czarów dla pokonania swoich nieprzyjaciół.“ — I obróciwszy się do sług swoich, rozkazał ściąć go natychmiast.
  2. Doktór Henryk More, w liście swym, służącym za wstęp do Saducismus triumphatus Glanvilla, wspomina o podobnym fenomenie: „Pamiętam, mówi on, jednego wiejskiego szlachcica, prawego człowieka i biegłego matematyka, ale przytém pewnego rodzaju filozofa, niedowiarka i materyalistę. Dysputowaliśmy często o nieśmiertelności duszy, lecz wszystkie moje dowodzenia roztrącały się o nieprzeparty jego sceptycyzm. Powiadał mi, iż aby się o tém przekonać, potrzebuje koniecznie dotykalnego dowodu, i że szukając go właśnie, a nie bojąc się niczego, próbował nieraz wszelkich wiadomych mu czarnoksięzkich obrzędów i zaklęć, aby wywołać ducha lub djabła, ale że wszystko zawsze napróżno. Razu jednego wszakże, wieczorem, gdy był sam i wcale o tém nie myślił, uczuł się nagle uderzonym po ramieniu tak mocno, że się aż echo uderzenia po pokoju rozległo. Pierwsza myśl jego była, iż to jest tajemniczy znak jakiegoś ducha, który pragnie z nim mówić; wybiegł więc zaraz na dziedziniec domu, a ztamtąd na samotne pole, ale nic nigdzie nie ujrzawszy, przekonał siebie nakoniec, iż to był tylko skutek uderzenia krwi lub wyobraźni. A wszakże, pomimo wszelkich usiłowań rozumu, okoliczność ta większe, niż sam chciał przyznać, uczyniła na nim wrażenie. Gdy bowiem razu jednego dysputując z nim jak zwykle, i widząc bezskuteczność wszystkich moich umysłowych dowodów, przypomniałem mu owo uderzenie i rzekłem: „bądź pewny, iż ten, co cię natenczas po ramieniu uderzył, piérwszy cię kiedyś spotka w tamtym świecie,“ — postrzegłem, że się twarz jego zmieniła nagle i zbladła; zamilkł, i nigdy już więcéj w tym przedmiocie nie mówił ze mną aż do śmierci, która nie długo potém nastąpiła.“

    Niech mi się też godzi dodać w tém miejscu opowiadanie, które słyszałem w Dreznie, z ust jednego z najuczeńszych i najgodniejszych ludzi tego kraju, p. Herdera, dyrektora zakładów górniczych w królestwie Saskiém, a syna sławnego poety i filozofa tegoż imienia. W r. 1836, księżniczka Augusta Saska, w towarzystwie p. Herdera i przybocznéj swéj Damy Dworu, udała się w gościnę do zamku Fischbach, w Szlązku, własności księcia Wilhelma Pruskiego, gdzie tenże wtedy z małżonką swoją przebywał. Piérwszego wieczora po przybyciu, p. Herder, który oprócz głębokiéj znajomości nauk przyrodzonych, posiadał rzadki talent czytania poezyi, proszony był przez dostojnych gospodarzy, aby im co z dzieł swego ojca przeczytał. Towarzystwo zasiadło około podłużnego stołu w sali bibljotecznéj; p. Herder czytał przekład romansów hiszpańskich o Cydzie. Nagle przerwał w pół wiersza, i obracając się szybko po za siebie, zapytał: „Co?“ — uczuł bowiem, że go ktoś mocno klapnął po ramieniu i szepnął coś do ucha, czego zrozumieć nie mógł. Zdziwił się nie pomału nie widząc obok siebie nikogo; gdy zaś usprawiedliwiając powód przerwy, opowiedział co mu się zdało, gospodarze rzucili na się znaczące spojrzenie, co gdy księżniczka Augusta dostrzegła, ulegając jéj naleganiom książę Wilhelm, opowiedział odwieczną o tym zamku legendę, podług któréj, dawny posiadacz jego, jakiś rycerz niemieckiego zakonu, błądzi w nim dotąd, pokutując za grzechy; i lubo rzadko bardzo ukazuje się w postaci mglistéj, szaréj kolumny, mającéj wszakże kształt ludzki: obecność swą objawia zwykle i często uderzając po ramieniu mieszkańców, a szczególniéj nowoprzybyłych. Legenda ta znajoma jest powszechnie w zamku i okolicy, ale p. Herder nic o niéj przedtém nie słyszał. Dama dworu, towarzysząca także naówczas księżniczce Auguście, w któréj właśnie domu i obecności p. Herder to opowiadał, a za prawdę słów któréj, najsumienniéj mógłbym zaręczyć, dodała po wyjściu jego, iż tegoż wieczora, ukląkłszy do modlitwy, uczuła się uderzoną po ramieniu tak mocno, iż ból nawet trwał kilka sekund, lecz że przypisując to zwróconéj na ten przedmiot wyobraźni, nie mówiła o tém przed nikim i nawet nie zawołała służącéj, która już była odeszła.
    (Przyp. tłómacza).
  3. Jest to artykułem wiary w przesądach gminnych, że biegąca woda niszczy moc i skutki wszelkich czarodziejstw. Brompton opowiada, że pewni czarnoksiężnicy Irlandzcy, umieli mocą swéj sztuki zamieniać kamienie lub kawałki gliny w tuczone wieprze, które przedawali na targach: lecz że te zamieniały się znowu w kamienie lub glinę, skoro wiozący je nowi nabywcy, przejechali przez jakibądź strumyk.
  4. Czytaj Dakr.
  5. Sir Kenelm Digby, w rozprawie o sympatycznych sposobach leczenia, czytanéj w Montpellier na zgromadzeniu wielu znakomitszéj szlachty i ludzi uczonych, i ogłoszonéj drukiem w r. 1658, opowiada sam o sobie następujące zdarzenie:
    „P. Jakób Howell, znakomity pisarz szkocki, chcąc rozbroić dwóch pojedynkujących z sobą dobrych swoich znajomych, ujął ręką przez nieostrożność klingę pałasza jednego z nich, który wyrywając go w zapale gniewu, przeciął mu aż do kości wszystkie nerwy i muskuły dłoni. Widok krwi wspólnego przyjaciela uśmierzył zapęd walczących, którzy obwiązawszy mu na prędce ranę podwiązką, przyzwali biegłego chirurga; gdy zaś wieść o tém doszła do dworu, Król, (Jakób VI), który bardzo szacował P. Howell, przysłał mu jednego ze swoich przybocznych lekarzy. Przypadek chciał, że mieszkałem w blizkości P. Howell, który we cztéry czy w pięć dni potém, przyszedł do mnie prosząc, abym ranę jego obejrzał i ażebym go leczył sympatycznym sposobem, którego używałem zwykle w podobnych razach, o czém właśnie ktoś p. Howell powiedział. Chirurg i lekarz królewski obawiali się gangreny; jakoż chory cierpiał nadzwyczajne boleści, a zwłaszcza palenie w ranie. Uprzedziłem go, że mój sposób leczenia, bez dotknięcia i nawet bez oglądania rany, może mu się zdawać przesądnym; gdy jednak przystał na wszystko, żądałem naprzód aby mi dał jaką płachtę, któraby była zbroczona krwią jego. Postał więc do domu po ową podwiązkę, która mu w pierwszéj chwili za bandaż służyła. Następnie kazałem podać miednicę wody, jakbym chciał tylko umywać w niéj ręce; tymczasem wsypałem do niéj potajemnie proszek witriolu, który miałem na pogotowiu, i skoro się rozpuścił, zanurzyłem w wodzie podwiązkę, zwracając przytém oczy na p. Howell, który w drugim końcu pokoju, nie patrząc wcale na mnie, z kilku obecnymi rozmawiał. Po chwili postrzegłem, że się wstrząsł nagle, jak gdyby jaką dziwną poczuł w sobie odmianę. Zapytałem go więc o przyczynę tego poruszenia. „Nie wiém co się stało, odpowiedział, ale nie czuję żadnéj boleści; zdaje mi się owszem, iż jakiś chłód przyjemny rozlewa się po ranie, jakby ją mokrą obłożono płachtą; i wszelkie palenie ustało.“ — „Ponieważ leki moje tak dobrze zaczynają skutkować, rzekłem, wracaj pan teraz do domu, odrzuć precz wszystkie bandaże, i dobrze oczyściwszy ranę, nie wystawiaj jéj na zbyteczne zimno ani gorąco. Wieść o tém co się stało, doniosła się natychmiast do księcia Buckingham i od niego do króla. Obadwaj chcieli widzieć szczegóły mego działania. Dla usunięcia więc wszelkiéj wątpliwości, tegoż dnia po południu, wydobyłem z wody podwiązkę, i rozwiesiłem ją przed wielkim ogniem. Ale zaledwo zaczęła nieco wysychać, gdy wpadł służący p. Howell, wołając, iż pan jego cierpi znowu straszne boleści, a mianowicie palenie, jakby rękę trzymał nad żarem. Rozkazałem mu powiedzieć swemu panu, ażebył spokojny, gdyż to wkrótce ustanie. Jakoż włożyłem znowu podwiązkę do wody, i nim służący wrócił do p. Howell, ten już nie czuł żadnego bólu, i po dniach kilku całkiem uzdrowiony został.“ — Sir Kenelm Digby, na żądanie króla, odkrył mu swą tajemnicę; sam zaś nauczył się jéj od pewnego karmelitańskiego braciszka, który ją przywiózł: z Persyi czy z Armenii, gdzie przez lat kilka przebywał.
  6. Major Domus.
  7. Różna liczba i względne położenie tych ogniów, tworzących linię telegraficzną między granicą a Edymburgiem, miały swoje pewne znaczenie. I tak, akt parlamentu z r. 1455 stanowi: aby zapalono jeden sygnał, gdy się Anglicy do granicy zbliżają; dwa, gdy już przejdą granicę; cztery, jeden przy drugim, gdy są w wielkiéj liczbie. Cały kraj na to hasło powinien był stawać do broni; i dosyć było kilku godzin czasu, do zebrania kilkotysiącznego oddziału jazdy.
  8. To było hasło wojenne klanu Skottów.
  9. Na szczytach wielu gór szkockich dotąd widzieć się daje pewny gatunek piramid, ułożonych z kamieni, i będących jak się zdaje, pomnikami dawnych grobowców.
  10. Trzy hrabstwa w Szkocyi noszą to imie: Lothian średni czyli Edymburg, Lothian wschodni czyli Linlithgow, i Lothian zachodni czyli Haddingtown.
  11. Tak nazywano opłatę składaną pogranicznym rabusiom, aby się od ich łupieży i okrucieństwa zasłonić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.