Pielgrzym Kamanita/IV. Gra w piłkę
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pewnego pogodnego dnia udaliśmy się do jednego ogrodów publicznych miasta. Był to wspaniały park nad samym brzegiem rzeki, pełen niezrównanych drzew, wielkich stawów z lotosami, marmurowych pawilonów i jaśminowych altanek, a w tej porze dnia panował w nim ruch ożywiony.
Zająwszy miejsca w pozłocistej huśtawce, kazaliśmy się służbie bujać, słuchając jednocześnie weselących dusze miłosnych tonów kokili i pogwaru uczonych papug. Nagle doleciał naszych uszu ochoczy pobrzęk bransolet nożnych, a przyjaciel mój zatrzymał huśtawkę, zerwał się i zawołał:
— Doskonaleśmy trafili! Oto nadchodzą najpiękniejsze dziewczęta Kosambi, pochodzące z najzamożniejszych i najdostojniejszych rodów, by zapomocą gry w piłkę oddać cześć bogini, zamieszkującej lasy Vindhji. Poszczęściło ci się, przyjacielu, bo podczas tego obrzędu można im się napatrzyć dowoli. Chodźmy co prędzej skorzystać z sposobności.
Pospieszyłem oczywiście za przyjacielem.
Dziewczęta pojawiły się na obszernej, wykładanej mozajką z drogich kamieni platformie. Oczy patrzących rozkoszowały się urodą tego grona dziewcząt, pięknością połyskliwych szat jedwabnych, wonnych zwojów muślinu, perłami i klejnotami ich naszyjników, oraz złotemi bransoletami na maleńkich, zgrabnych nóżkach, ale stokroć jeszcze więcej uroku posiadała sama gra, ujawniająca ponętne ruchy, cudne postawy i odsłaniająca zarysy kształtów ich ciał.
Przez czas jakiś one gazelookie dziewczęta zabawiały się kunsztowną mimiką i tańcem, potem zaś, po onym wstępie ustąpiły, a na estradzie pozostała jedna jedyna, ta która zajęła potem całe serce moje.
Cóż mam mówić o jej piękności, czcigodny panie? Nie będę się silił tego opiewać, musiałbym bowiem być samym chyba Bharatą, chcąc ci dać bodaj słaby odblask jej uroku. Starczy gdy powiem, że owa księżycotwarza, cudna dziewczyna miała nieskazitelną budowę ciała, a każdy jej członek promieniał czarem młodości, tak iż przypominała żywo boginię szczęścia i piękna, zaś każdy włosek mego ciała najeżył się z niewysłojwionego zachwytu.
Po chwili zaczęła podrzucać piłkę, czcząc w ten sposób boginię, której zdawała się być wcieleniem. Rzucała ją niedbale na ziemię, gdy wznosiła się w powolnym odskoku, uderzała ją silnie wierzchem przecudnej swej dłoni o długich, śnieżystobiałych palcach, a kiedy, sięgnąwszy znacznej wysokości, spadała, chwytała ją w rękę. Rzucała piłkę zwolna, w tempie średniem, to znowu szybko, raz pobudzając ją do lotu, to znowu hamując jej skoki. Używała naprzemian ręki prawej i lewej, pędziła piłkę w różne strony i zmuszała do nawrotu. Widzę z twego pełnego zrozumienia, spojrzenia, o czcigodny, iż znasz się na grze w piłkę, otóż powiem jeno, że nie widziałem dotąd, by ktoś równie zręcznie wykonał ćwiczenie, które zwiemy curnapadą i gitamargą.
Potem dziewczyna wykonała coś, czego dotąd nie widziałem i o czem nie słyszałem wcale. Wzięła dwie złociste piłki i, tańcząc rytmicznie w pobrzęku bransolet, podrzucała je miarowym, błyskawicznym ruchem, tak, że utworzyło się coś w rodzaju lśniących sztabek klatki, w której tkwiła sama mistrzyni, niby czarodziejski ptak.
W pewnym momencie skrzyżowały się spojrzenia nasze i do dziś nie wiem, o czcigodny, czemu nie padłem martwy na ziemię, by zbudzić się natychmiast w raju. Prawdopodobnie czyny mego poprzedniego życia, których skutki w tem życiu ponosić muszę, nie zostały jeszcze jak należy odcierpiane, gdyż całe me życie dotychczasowe to jeno szereg niebezpieczeństw, których nie widzę końca. Słowem, zostałem żywy.
W chwili tej jednak wymknęła się jej jedna z posłusznych dotąd piłek i wielkim skokiem spadła z estrady. Niezwłocznie rzuciło się za nią kilku młodych ludzi, a pewien bogato ubrany młodzian i ja dopadliśmy piłki jednocześnie. Wzięliśmy się za bary, gdyż żaden nie chciał ustąpić drugiemu. Dzięki wprawie w walce wręcz powiodło mi się obalić go zapomocą podstawienia nogi. Padając, zerwał mi z szyi łańcuszek kryształowy z amuletem, ale ja pochwyciłem piłkę. Pieniąc się z gniewu, wstał i cisnął mi łańcuszek pod nogi. Amulet stanowił kamień zwany okiem tygrysa, nie był on drogocenny, ale posiada pono moc ochrony przeciw złemu spojrzeniu, i oto teraz właśnie, gdy na mnie spojrzenie takie padło, nie miałem go na sobie
Nie myślałem o tem jednak narazie, trzymałem bowiem w dłoni piłkę, której dotykały jej przecudne paluszki. Byłem zręcznym graczem, przeto wykonałem rzut tak dobrze obmyślony, że piłka odbiła się od skraju estrady, a potem, jakby ujarzmiona, wróciła tuż pod dłoń mistrzyni, która nie przestała ni na chwilę utrzymywać drugiej piłki w ruchu. Za moment zawirowały w powietrzu obie piłki i znowu rozbłysły złote pręciki klatki, a liczni widzowie dali głośny wyraz swego uznania i podziwu.
Na tem skończyła się gra ku czci Lakszmi, dziewczęta znikły z estrady, a my udaliśmy się do domu.
Po drodze powiedział mój towarzysz, że dobrze jest, iż nie mam żadnych spraw na dworze, gdyż młodzieniec na którym zdobyłem piłkę, to syn samego ministra, a z spojrzenia jego wywnioskował, iż żywi ku mnie nienawiść nieprzejednaną.
Nic sobie z tego nie robiłem, rozmyślając jeno nad tem, by się dowiedzieć, kim jest moja bogini. Nie chciałem pytać wprost, a nawet kiedy Somadatta zaczął czynić przytyki, udałem obojętnego, chwaliłem w wyrazach fachowych jej zdolności, dodając jednak, że w ojczyźnie mojej nie brak równie zręcznych piłczarek. Mówiąc tak, w sercu błagałem mą niezrównana mistrzynię o przebaczenie.
Tę noc spędziłem, oczywiście, bezsennie, zamykając poto jeno oczy, by przywołać sobie na pamięć przecudne zjawisko. Dzień następny spędziłem w najdalszym zakątku ogrodu, gdzie cień wysmukłej mangi użyczał niejakiej ochłody memu, żarem miłości nękanemu, ciału. Marzyłem tam z viną, jedyną powiernicą w dłoni. Gdy tylko jednak nadeszła pora zachodu, a zmniejszony upał dnia pozwolił na wyjście, namówiłem Samadattę, by zwiedził wraz ze mną park miejski. Uczynił zadość mej woli, mimo iż pragnął zobaczyć pojedynek przepiórek. Ale daremnie przeszukałem wszystkie kąty. Było tam dużo dziewcząt i zabawiały się w różne sposoby, nęcąc mnie fałszywą nadzieją z miejsca na miejsce, ale nie było pośród nich onej jedynej, istotnej wyobrazicielki bogini Lakszmi.
Potem udałem, że mam niesłychaną chęć poznania życia nad rzeką i wypluskania się w jej nurtach. Zwiedziliśmy wszystkie ghaty i baseny kąpielowe, wsiedliśmy do barki i zmieszali się z flotylą statków, snujących się co wieczór po falach Gangesu. Pływaliśmy długo, aż zagasły promienie słońca i zabłysły pochodnie i lampjony, i wreszcie, straciwszy nadzieję, musiałem dać znak wioślarzowi, by przybił do brzegu.
Po ponownej nocy bezsennej zamknąłem się w pokoju i, chcąc czemś zająć roztęsknionego ducha, zanim przyjdzie pora udania się na poszukiwania dalsze, usiłowałem zapomocą farb i pędzla utrwalić swą cudną zjawę w chwili, kiedy tańcząc igrała z piłkami. Nie byłem stanie przełknąć jedzenia i wzorem onej słodko śpiewającej cakory, żywiącej się jeno promieniami księżyca, karmiłem się lśnieniem księżycowego oblicza ukochanej, mimo że było jeno wspomnieniem, ufny, iż dnia tego ujrzę ją znowu w parku.
I tym jednak razem doznałem rozczarowania. Somadatta chciał mnie zabrać do domu gry, gdyż zajadły był na kości jak Nal, kiedy weń wstąpił demon Kali, ale oświadczyłem, że jestem znużony. Gdy odszedł, miast udać się do domu poszedłem z powrotem ku rzece i szukałem ukochanej, z podobnym niestety co wczoraj, wynikiem.